- W empik go
Master Stengraf i synowie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Master Stengraf i synowie - ebook
Autor zabiera czytelnika w podróż po meandrach ludzkiej duszy. To bowiem książka o miłości, która pokazuje w pełnej krasie wielowymiarowość tego uczucia oraz jego zgubne skutki. Trudno o trafniejszą analizę współczesnych, miłosnych relacji z drugim człowiekiem. (Subiektywnie o książkach)
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-952-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od autora
Drogi Czytelniku,
bohaterowie mojej najnowszej powieści obyczajowo-sensacyjnej mogą już być Ci skądś znani. Zarówno bowiem Janusz Babicki, Caterina, Patryk Trazom, jak i Wacław Stengraf, Andżelika i Clavia pojawiali się w licznych opowiadaniach od wielu lat publikowanych przeze mnie na mojej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl. Niektórzy z nich uwiecznieni zostali ponadto na kartach moich wcześniejszych książek, które ukazywały się na rynku księgarskim.
Tytułowa postać niniejszej powieści — Ernest Stengraf — jest z powołania artystą-malarzem. Z usposobienia natomiast erotomanem-masochistą. Swoją pasją utrwalania na płótnach kobiecych, wyjątkowo naturalistycznych aktów niechętnie jednak dzieli się z odbiorcami sztuki. Czeka na lepsze czasy i dobrego marszanda, który sprawi, że jego dzieła wreszcie sprzedawane będą za godziwe pieniądze. Synowie Ernesta Stengrafa to z kolei dwaj młodzi, na pozór bardzo zwyczajni ludzie, bo przecież zarówno Marko — młodszy syn — jak i jego niewiele starszy brat Wacław wykazują się nietuzinkowymi talentami. Ten pierwszy — biegle zna kilka języków, pięknie gra na fortepianie, ten drugi — kończy właśnie studia medyczne w Paryżu, jest miłośnikiem podróżowania bez celu i planu pod rozgwieżdżonym niebem. Obaj, jak przystało na swój wiek, potrafią skutecznie zawrócić kobietom w głowie, i czynią to spontanicznie, co potem nie zawsze, jak to w życiu bywa, wychodzi im na dobre.
Drodzy Państwo, mam nadzieję, że moja najnowsza powieść spodoba się, przypadnie do gustu, że będzie źródłem Waszych pozytywnych wzruszeń i przemyśleń na temat najpiękniejszego uczucia świata, jakim jest miłość. Ta pasja u każdego z moich bohaterów przybiera różne barwy: od bieli niewinnej i czystej Jeanne (narzeczonej Wacława), po mroczną czerń uczucia tytułowego bohatera. Gdybyście po lekturze chcieli się ze mną podzielić refleksjami albo po prostu skomentować — to nic prostszego: możecie to uczynić na mej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl. Zapraszając zatem do jej odwiedzenia, jeszcze raz życzę każdemu z Państwa ciekawej i inspirującej lektury!
Janusz Niżyński— 1 —
Jest późny wieczór. Foyer pięciogwiazdkowego hotelu Melia w Funchal wypełnia rzadko spotykana tu, nawet o tej porze, cisza. Dwaj recepcjoniści stojący za wysokim kontuarem, oddzielającym recepcję od obszernego hotelowego holu, cierpliwie pochylają się nad klawiaturami komputerów, co chwila wprowadzając i kontrolując w elektronicznym systemie bieżące polecenia i personalia gości. Z ukrytych głośników znajdujących się pod sufitem leniwie sączy się nastrojowa muzyka. Z przylegających do holu korytarzy i z szerokiej klatki schodowej także nie dochodzą żadne uciążliwe dźwięki ani odgłosy. Po tradycyjnym wieczornym rumorze, który zwykle towarzyszy hotelowym gościom udającym się na nocny spoczynek, wszędzie zapanowały już cisza i spokój.
Cichość pomieszczenia nie trwała jednak długo. Przerwał ją nowy klient hotelu, młody mężczyzna, który wszedł do holu od strony zatoczki dla taksówek i który idąc prosto w stronę recepcji, stukając obcasami, wesoło nucił pod nosem początkowy temat z Sonaty KV 331 Mozarta. Mężczyzna miał na sobie kowbojski kapelusz, czerwoną marynarkę, stylowo poprzecierane dżinsy i buty w kolorze piasku na grubej podzelowanej podeszwie. W jednej ręce trzymał obszerną podróżną torbę, w drugiej — skórzany portfel. (Prawdopodobnie korzystał przed chwilą z jego zawartości, regulując kurs za taksówkę).
— Boa noite! — Recepcjonista uśmiechnął się do przybysza. — Miło mi powitać pana w Melia Madeira Mare Resort and Spa. Czy ma pan może u nas rezerwację?
— Dobry wieczór! — Nienagannie odpowiedział w języku Fernando Pessoy młody chłopak, po czym dystyngowanie kiwnął głową, zdejmując z niej quasi-kowbojski kapelusz. — Tak, tak, oczywiście!… Jestem Mark Stengraf. Proszę, oto mój dowód osobisty.
— Dziękuję panu — grzecznie odpowiedział jeden z recepcjonistów, natychmiast biorąc się za sprawdzanie rezerwacji w systemie.
Trwało to może niecałą minutę, po której podał gościowi małą plastykową kartkę, mówiąc:
— Panie Stengraf, oto pana klucz magnetyczny do drzwi. Numer pańskiego apartamentu, zgodnie z pana życzeniem: 422. Czwarte piętro. Windy ma pan zaraz po prawej… — Następnie pracownik recepcji rutynowo poinformował gościa o podstawowych zasadach obowiązujących w hotelu, a na zakończenie — krótko o różnych fakultatywnych usługach świadczonych przez tutejszy personel i współpracujących usługodawców.
Tymczasem w holu ponownie rozległy się kroki nowego hotelowego gościa. Ciągnąc za sobą wielką srebrną walizkę na kółkach, do recepcji zbliżała się elegancka ciemnowłosa kobieta. Ubrana była w gustowny lekki płaszczyk w kolorze kwitnących wrzosów i stylowy ciemnofioletowy melonik à la Lilly Marlenne. Stanęła obok mężczyzny w czerwonej kurtce i nie przeszkadzając mu, zwróciła się do drugiego recepcjonisty. Chłopak natychmiast przyłapał się na myśli, że miast uważnie słuchać udzielanych mu informacji, z uporem przypatruje się nowo przybyłej kobiecie. Nie bez powodu: było w niej bowiem coś, co takich jak on młodych ludzi zawsze fascynuje: wysmakowana, acz nieprzesadnie epatująca swym stylem odzież, jakaś specyficzna, przyciągająca spojrzenia mężczyzn gracja ruchów i oczywiście uroda, nietuzinkowa uroda, którą sklasyfikowałby na bałkański melanż: coś z Rumunki, coś może z Włoszki, a może i w jakieś mierze słowiańskie naleciałości?… Mark bardzo lubi urodziwe, dobrze ubrane kobiety. I zna się na ich krasie. Sam niespecjalnie przykładając uwagę do swego ubioru, ceni sobie kobiety, które potrafią zadbać o własny wygląd. Jego zdaniem dają w ten sposób świadectwo nie tylko dobrego gustu, ale i w ogóle klasy. A on, Mark Stengraf — zawsze bardzo cenił kobiety z klasą.
Mimo że prowadząca z recepcjonistą rozmowę dziewczyna nie zauważała jego spojrzenia — on nagle poczuł się trochę nieswojo. Nigdy przecież dotąd nikogo w hotelowej recepcji nie podsłuchiwał. Nudziły go zresztą takie suche, formalne dialogi, a tu, proszę bardzo! — czyni to, że aż ucho czerwienieje ze wstydu. Tak więc Mark zupełnie nie słuchał tego, co mówił do niego jego własny rozmówca, za to ze wścibskim skupieniem chłonął każde słowo sąsiedniej rozmowy. Natychmiast się zorientował, że pełna seksapilu nieznajoma o ciemnomiodowych oczach ma z całą pewnością jakieś nieoczekiwane problemy.
— Przykro mi, ale rezerwacja pani została anulowana z powodu przekroczenia limitu czasu na jej potwierdzenie — spokojnie tłumaczył kobiecie recepcjonista. (Oboje rozmawiali po angielsku).
— Ale proszę mnie zrozumieć, mój przelot z Warszawy został opóźniony aż o sześć godzin podczas przesiadki w Lizbonie. I stało się to nie z mojej winy, a z winy towarzystwa lotniczego TAP Portugal — mówiła zdesperowana kobieta, wyraźne zdradzająca oznaki zmęczenia. — To naprawdę nie moja wina…
— Przykro mi, rozumiem panią, ale numer jest już zajęty.
— To co ja mam teraz robić? — zapytała z troską, po czym zaraz dodała po polsku, oczywiście do samej siebie: — Kurczę, jak zwykle! Ja to zawsze mam pecha!
— Proszę się na razie nie martwić. Zaraz coś zaproponujemy… — Recepcjonista wstukał kilka haseł do komputera, przez chwilę coś sprawdzał, po czym odezwał się spokojnym, rzeczowym głosem: — Mogę pani zaoferować pokój analogiczny do wcześniej rezerwowanego przez panią, ale tylko przy płatności z góry gotówką.
— No ale ja nie mam przy sobie gotówki, mam tylko kartę kredytową…
Gdy pierwszy recepcjonista wręczał chłopakowi klucz magnetyczny do apartamentu — ten na chwilę zaprzestał podsłuchiwania cudzej rozmowy. Teraz jednak ponownie z ciekawością nadstawił ucha.
— Miłego pobytu, panie Stengraf.
— Tak, dziękuję! — Z roztargnieniem odpowiedział Mark, a następnie zrobił kilka kroków w kierunku nieznajomej, która, co nie uszło jego uwadze, bez wątpienia była jego rodaczką. — Cześć! — Z naturalną swobodą w głosie odezwał się po polsku do kobiety. — A ja stoję i cały czas zastanawiam się: ta elegancka bordowa dama to ty czy nie ty?
— Dzień dobry — odpowiedziała mu nieznajoma, obrzucając chłopaka zdziwionym spojrzeniem. — A my się…
— …Czy znamy? — urwał jej w pół zdania. — I ty się jeszcze pytasz?!… Naprawdę mnie nie poznajesz?… Nie sądziłem, że na tak małej wysepce, tysiąc kilometrów od matki Europy, spotkam kogokolwiek ze znajomych, a już szczególnie koleżankę z klasy! — Mark uśmiechnął się. — A tu, proszę bardzo, stało się!… Wow! Nie widzieliśmy się od czasu zakończenia szkoły!
— Przepraszam, ale ja…
— No, co? Jestem Mark, nie pamiętasz?… Nie martw się, zaraz sobie pogadamy, poprzypominamy… Panowie, co się dzieje? Czyżbyście mieli jakiś problem? — I niby spontanicznie, z niewymuszonym tupetem, zwrócił się po angielsku do obu recepcjonistów. — Mimowolnie coś tam usłyszałem, szanowni… Jeśli zagwozdka dotyczy gotówki, to sprawa nie jest beznadziejna…
— Rzeczywiście, nie jest. — Dziewczyna skinęła głową. — Zaraz udam się do jakiegoś pobliskiego bankomatu i zaopatrzę się w gotówkę.
— Och, nie! — niespodziewanie Mark stanowczo zaoponował, ponownie przechodząc na język polski. — Ciemno, późno, psa z kulawą nogą nie wygnać… — A pokręciwszy z niesmakiem głową, dopowiedział: — Nie pozwoliłbym w takich warunkach na wyjście z hotelu w poszukiwaniu bankomatu nawet obcej kobiecie, a co dopiero koleżance z klasy. — I mężczyzna zwrócił się po angielsku do pracownika hotelu: — Ja pożyczę tej pani gotówkę i ureguluję rachunek. Proszę przystąpić do wydawania klucza! — Po czym wyjął z portfela gruby plik banknotów.
— Tak, oczywiście — ze zrozumieniem przytaknął recepcjonista.
Mark puścił oko do eleganckiej brunetki. Ta była tak zaskoczona niespodziewanym i dziwnym zachowaniem nieznanego sobie mężczyzny, że w odpowiedzi jedynie z roztargnieniem zamrugała kilka razy powiekami. „A może to prawda, może ten chłopak to rzeczywiście jakiś dawny kolega z klasy?” — mimowolnie przemknęło jej przez głowę.
— Proszę, oto numer pani pokoju: 534 — rzekł mężczyzna zza lady, podając kobiecie magnetyczny klucz. — Przepraszamy za niedogodności związane z koniecznością zapłacenia gotówką. Życzymy miłego pobytu.
— Dziękuję! — Dystyngowanie skinęła i wyciągnęła dłoń w kierunku walizki.
— Pozwól! — Mark szybko pochwycił bagaż nieznajomej. — Do numeru pomogę.
Kiedy dotarli pod hol z windami, chłopak położył swą torbę na podłodze i mruknął do towarzyszki:
— One moment, please!…
Wróciwszy do recepcji, wziął z małego pucharku kilka darmowych cukierków i skrzętnie schował je do kieszeni marynarki.
— Za pozwoleniem — mrugnął okiem do pracownika hotelu. — Zanim dotarłem z lotniska, poziom cukru we krwi zdążył był już zdecydowanie mi opaść.
Pracownik po drugiej stronie lady uśmiechnął się ze zrozumieniem.
— Na zdrowie.
— Thanks! — krótko odpowiedział chłopak.
Gdy powrócił do dziewczyny, wyciągnął z kieszeni dłoń z kilkoma cukierkami:
— Proszę, poczęstuj się. To specjalnie dla ciebie, na koszt hotelu.
Dziewczyna po raz pierwszy spojrzała na chłopaka, nieznacznie się uśmiechając. Lubi takich spontanicznych, rzutkich i pogodnych młodych mężczyzn.
— Dziękuję ci… kolego ze szkolnej klasy. Szkoda tylko, że wciąż nie kojarzę, z której? — I ponownie obdarzyła go, tym razem szerokim, przekornym uśmiechem.
Ściągnięta na dół winda przyjechała, otworzyła drzwi. Obowiązkowo przepuściwszy przed sobą kobietę, wszedł za nią, wnosząc zarówno jej, jak i swój własny bagaż. Następnie bez słowa wyjaśnienia nacisnął przycisk piątego piętra. Widząc determinację mimowolnego towarzysza do pomagania jej „za wszelką cenę”, zaniepokojona dziewczyna splotła ramiona. Spokojnie rzekła do niego:
— Rozumiem, że wyświadczył mi pan przysługę — przejście na pan zaakcentowała z naciskiem — ale proszę pamiętać, że nie prosiłam o nią…
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dziecinnie szczery uśmiech dziwnego mężczyzny kompletnie zbił ją z pantałyku… Chcąc nie chcąc, zrezygnowała. Zamilkła.
— Wszystko okay! — Prosto skwitował sytuację nieznajomy. — Eu entendo tudo… Zdaje się, już mamy piąte piętro.
„Znaczy się, to rzeczywiście nie kolega z klasy — pomyślała. — Oczywiście, że nie… Że też od razu nie zwróciłam uwagi, iż jest ode mnie dużo młodszy. Z pewnością nie skończył nawet trzydziestki…”.
Gdy doszli do drzwi z liczbą 534, Mark ustawił pod ścianą walizkę kobiety i ponownie rozbrajająco się uśmiechnął. Dziewczyna, przytknąwszy plastykowy kartonik do zamka, odblokowała elektroniczny rygiel. Zielone światełko obok mechanizmu błysnęło, przyciśnięta klamka przestała stawiać opór.
— Dziękuję za pomoc — rzekła, starając się unikać wzroku mężczyzny. — Pieniądze zwrócę jutro. Przypomnij, proszę, w jakim mieszkasz pokoju? — Mimowolnie powróciła na „ty”, prawdopodobnie nie widząc już potrzeby dalszego utrzymywania dystansu.
— Pięćset trzydzieści cztery — odpowiedział po raz kolejny ze szczerym uśmiechem na twarzy, sztucznie siląc się jednocześnie na powagę.
— Proszę? — Pięćset trzydzieści cztery to był oczywiście numer nie jego, a jej pokoju.
— To znaczy: czterysta dwadzieścia dwa.
— Dobrze — przytaknęła, udając, że nie zwróciła uwagi na próbę niemądrego żartu. — Jutro o ósmej wieczorem.
— Cóż, zgodnie z życzeniem… A tak nawiasem mówiąc, Mark jestem. Dla przyjaciół Marko.
— Miło mi — szybko odpowiedziała nieznajoma. — A teraz już wybacz, Marku, jestem zmuszona cię przeprosić. Jestem trochę zmęczona i muszę wykonać kilka pilnych telefonów. Przyjechałam tu służbowo, na targi spożywcze, w roli obserwatora i przedstawiciela mojej prywatnej firmy. Do zobaczenia zatem jutro wieczorem, po moich wszystkich służbowych spotkaniach.
— Jasne! Do zobaczenia, do jutra.— 2 —
Drzwi od pokoju nieznajomej zamknęły się przed samym nosem niepocieszonego chłopaka. Stał jeszcze przed nimi przez chwilę, marszczył brwi i usilnie zastanawiał się, skąd zna twarz tej kobiety? Bo dałby głowę, że skądś zna i dobrze wie, że nie ze szkoły, gdyż od razu zmiarkował, że nieznajoma jest od niego kilka lat starsza. Może nawet o dziesięć… Po chwili jednak uznając, że jej facjata niepodobna jest do żadnej z twarzy koleżanek, spokojnie podniósł swą torbę i ponownie zaświstawszy pierwsze takty tematu z sonaty Mozarta KV 331, zabawnie przeskakując z nogi na nogę, ruszył w kierunku schodów na czwarte piętro.
W połowie drogi nagle się jednak zatrzymał, znieruchomiał, jakby niespodziewanie przypomniał sobie o czymś niezwykle ważnym, co z całą pewnością nie powinno już dłużej czekać. Ożył, szybko wyjął z kieszeni telefon, wybrał numer. Czekając na połączenie, wciąż poświstywał Mozarta. Za pierwszym razem nikt nie odebrał. Nie zraził się. Po chwilowym niepowodzeniu chłopak wybrał numer po raz wtóry. W końcu w słuchawce odezwał się znajomy głos ojca.
— Tata? Cześć… Tak, to ja, Mark. Chciałem ci życzyć wszystkiego najlepszego z okazji imienin!
— …
— Były tydzień temu? Trzynastego sierpnia? Hmm… Tak, no prawda… Trochę coś pokręciłem. Miałem mnóstwo obowiązków na głowie… Tata, ale naprawdę życzę ci wszystkiego najlepszego. I zacznij znowu tworzyć… Te obrazy, które w tym roku namalowałeś, są naprawdę… jakby to ująć? No superackie są.
— …
— Gdzie jestem? No, na Maderze jestem, w Funchal. Zostanę tu jakiś czas. Szef zlecił mi rozpoznać środowisko i ponawiązywać kontakty… Tata, a czy masz jakieś informację od Wacka? Jak tylko wyjechał na Sardynię, do tej swojej nowej panienki, nie mogę się z nim skontaktować. Wcześniej coś wspominał, że poważnie myśli o ożenku. Mam nadzieję, że na myśleniu poprzestanie. Bo jakoś nie wierzę, że jest prawdziwie zakochany. A i ta jego Jeanne chyba nie ma najlepiej poukładane w głowie… Aby się chajtnąć postawiła warunek, żeby razem przerwali studia! Miarkujesz?
— …
— Dobrze, tato. Gdy zakończę staż na Maderze, przyjadę do ciebie z odwiedzinami. Obiecuję. A gdyby Wacek dzwonił ponownie, powiedz, żeby nie zapominał o braciszku. Tym bardziej, że mam mu coś ekstra do zaproponowania. Chodzi o moje najnowsze kontakty z biznesmenami z Emiratów Arabskich… Babicki mi dał na nich namiary… Wystarczy, że uzbieramy trochę wspólnej kasy i możemy rozruszać własny rodzinny biznesik! Tatusiu, kocham cię! Trzymaj się zdrowo w tych naszych Starych Babicach. I pamiętaj, maluj… maluj dalej. Może wynajmij sobie jakąś modelkę? Mógłbym cię nawet w tym zbożnym celu wspomóc skromnym groszem. Mój szef nieźle mi płaci. Serio!
— …
— No to pa! Do zobaczenia, tatusiu. Pa, pa!
Po skończonej rozmowie zadowolony Mark zamknął futerał od smartfonu i tym razem spokojnym już krokiem skierował się w stronę klatki schodowej. Przez cały dzisiejszy wieczór towarzyszący mu motyw z sonaty Mozarta najwyraźniej wyczerpał swój relaksacyjny limit, bo gdy Mark otwierał apartament — Mozart „wyparował w niebyt” i chłopak niczego już sobie nie nucił.
Tymczasem Katarzyna, przekroczywszy próg numeru i sprawdziwszy, czy dokładnie zamknęła za sobą drzwi, uważnie rozejrzała się po wnętrzu. Jej mała enklawa prywatności, hotelowy pokój, urządzona była według typowej modły zgodnej z europejskimi standardami pięciogwiazdkowych hoteli: dużo przestrzeni, szerokie łóżko, sejf, barek, wygodna toaleta… Chłodna bezosobowość numeru od razu jednak wywołała u dziewczyny nagłą i silną tęsknotę za… No właśnie, za czym? Nie potrafiła tego zdefiniować. „Pusto tu… — pomyślała ze smutkiem. — Tak bezdusznie… E tam!… — od razu się pocieszyła — nie warto się przejmować. To tylko trzy dni. Szybko zlecą”.
Po przejściu do łazienki odkręciła wodę w zamontowanym nad wanną prysznicu i dopiero sprawdziwszy, że jej temperatura jest właściwa — zaczęła się rozbierać. W domu — zawsze tak robiła po podróży. „No tak… Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka” — przemknęła przez jej umysł „odkrywcza” maksyma. Po długiej drodze niepozbawionej przygód (opóźniony samolot), jedynym, o czym w tym momencie marzyła Katarzyna, było to, aby jak najszybciej wskoczyć do łóżka i odespać. Ale, niestety… Nie byłoby to, jak od razu uzmysłowiła sobie, „comme il faut”. „Powinnam zadzwonić do domu, dowiedzieć się, co słychać u męża, u synka, no i wreszcie wziąć ten boski prysznic. A potem — już tylko spać, spać!”.
Jak pomyślała, tak dość szybko zrealizowała wszystkie punkty naprędce ułożonego planu. Mąż poinformował przez telefon, że synka zgodnie z ustaleniami podrzucił do dziadków. Katarzyna przekazała mu kilka instrukcji na kolejny dzień. Potem jeszcze zwierzył się, że brakuje mu jej i że kocha… Szybko odpowiedziała „Ja też cię kocham” i pożyczywszy sobie nawzajem dobrej nocy, rozłączyli się.
*
Następnego dnia Katarzyna rozpoczęła uczestnictwo w „Festa do Vinho da Madeira”. Była to tutejsza cykliczna impreza handlowa, którą w tym roku organizatorzy połączyli z trzydniową kursokonferencją towarzyszącą międzynarodowym targom spożywczym World Food Madeira 2018. Pobyt Katarzyny na Maderze nie jest oczywiście przypadkiem. Razem ze swoim przyjacielem Patrykiem Trazomem prowadzą niewielkie, choć bardzo prężne przedsiębiorstwo produkujące przetwory owocowe z polskich, a w szczególności z podkarpackich farm. Głównymi składnikami artykułów, które przetwarzają, nadając im niepowtarzalny bukiet wybornych rodzimych smaków, są porzeczki, miód i agrest. Oboje uradzili, że uczestnictwo w prestiżowej międzynarodowej konferencji może nie tylko przyczynić się do zawiązania nowych biznesowych kontaktów, ale także będzie znakomitą promocją dopiero co wschodzącej ich podkarpackiej marki na międzynarodowych rynkach.
Aby dojechać do miejsca konferencji — to jest do oddalonej o kilkanaście kilometrów od Funchal małej miejscowości Câmara de Lobos — podobnie jak w przypadku przejazdu z lotniska do hotelu, skorzystała z wynajętej przez organizatorów taksówki. Sama zaś stolica Madery, w której zatrzymała się na swój pobyt, zza szyb samochodu wydawała się być typową turystyczną mekką, gdzie hotel obok hotelu okupuje i zazdrośnie strzeże dostępu do oceanu. Innymi słowy — ta maderyjska metropolia zdawała się dla niej być tylko jeszcze jednym z wielkomiejskich centrów, na które napatrzyła się w swym życiu do znudzenia. Miast więc raczyć się porannymi widokami nieznanego sobie miasta, wyjęła laptop i po raz kolejny szczegółowo studiowała konferencyjne materiały.
Po przyjeździe na miejsce i po obowiązkowej rejestracji w centrum konferencyjnym, wręczono kobiecie podwieszoną do długiej smyczy wielką plakietkę uczestnika targów oraz olbrzymią torbę z kolejnymi folderami informacyjnymi i gadżetami reklamowymi sponsorów.
Początkowo bardzo spodobała się Katarzynie nieformalna i przyjazna atmosfera towarzysząca targom i konferencji. Jako bizneswoman z branży przetwórczo-owocowej była pod dużym wrażeniem olbrzymiej liczby gatunków przetworów owocowych i samych owoców wystawianych na kongresowych stoiskach przez małe maderyjskie firmy. Chodziła między kramami i dosłownie gubiła się w rozpoznawaniu niezliczonych rodzajów praktycznie nieznanych jej dotychczas darów natury. Odchodziła od jednego stolika, szła do następnego, wracała… Co rusz podziwiała, ale i obowiązkowo smakowała nieznane jej dotąd rarytasy, a wśród nich pokryty zieloną łuskowatą skórką owoc cherimoi (ze względu na smak najchętniej nazwałaby ją budyniowym jabłkiem), zajadała się niewielkimi czerwonymi pitangami (nigdy wcześniej nie miała pojęcia o ich istnieniu), nie omijała też oczywiście aromatycznych miniaturowych bananów, które na całym świecie są chyba najbardziej rozpoznawalną marką maderskich plantatorów i ogrodników. Za zdecydowaną królową stoisk uznała jednak świetnie znaną jej z wcześniejszych podróży służbowych do Peru — marakuję (wtenczas pracowała jeszcze jako dziennikarka i menedżerka domu medialnego FPTB). Zdziwiło ją jednak, że tu, na tej małej wysepce, ten niepozorny owoc w kształcie pękatego korniszona występuje aż w dwudziestu ośmiu odmianach i smakach! Jej, Katarzynie, najbardziej przypadła do gustu marakuja cytrynowa i pomarańczowa. Niezła też była ta o smaku bananowym, ananasowym czy nieco bardziej kwaśna — pomidorowa.
Po obowiązkowym „zaliczeniu” stoiskowych nowinek przyszła pora na seminarium i wykłady. Były ciekawe. Tym bardziej, że nadarzała się okazja poznania i bezpośredniego wysłuchania referatów między innymi szefa firmy przetwórstwa owocowego APL Anglesey należącej do księcia Williama (wnuka królowej Elżbiety II), ale także dyrektora generalnego spółki CE Strathearn, która to firma z kolei jest osobistą własnością żony księcia Williama — księżnej Kate Middleton. Czyż trzeba dodawać, że absolutnym wydarzeniem popołudnia było pojawienie się na targach tej ostatniej?
Oczywiście, wizyta księżnej Cambridge była i niezapowiedziana, i nieoficjalna, można by nawet rzec: anonimowa. Dla mało spostrzegawczej osoby mogłaby nawet przejść bez echa. Ale nie dla Katarzyny. Jak przystało na kobietę interesującą się modą rozpoznała księżnę natychmiast po — chociażby bardzo estetycznej — kobaltowej sukience (jak każdy ciuch u księżnej świetnie podkreślającej jej perfekcyjną figurę), pozbawionej dekoltu, z wywiniętym kołnierzykiem, po naturalnie ułożonych włosach i biżuterii, której u księżnej… praktycznie nie było. I wreszcie po… najzwyklejszym sportowym obuwiu, które można kupić w sieciówkach, a w którym prawie zawsze księżna Kate pojawia się na nieformalnych spotkaniach. Oczywiście ubiór księżnej, jej charakterystyczna uroda, wreszcie dwóch energicznych ochroniarzy towarzyszących na każdym kroku żonie następcy brytyjskiego tronu nie pozostawiały cienia wątpliwości co do personaliów znakomitego gościa.
Księżna Kate, w towarzystwie szefa targów pana Pereiry da Silvy chodziła od stoiska do stoiska, zamieniała z każdym ze sprzedawców i opiekunów kramików kilka kurtuazyjnych formułek. W pewnym momencie, przechodząc obok Katarzyny, zatrzymała się i uśmiechnęła. Kto wie, może rozpoznała w niej kogoś kojarzonego przez księżnę z kolorowej prasy, a może był to uśmiech wyrażający sympatię dla pięknej młodej Polki (Katarzyna, jak każdy uczestnik, wyposażona była w podwieszoną pod szyją wizytówkę ze zdjęciem), Polki, która na dodatek nosiła identyczne imię jak księżna i — cokolwiek by mówić — przecież obie panie były w podobnym wieku. A akurat tutaj, na targach, młodych bizneswoman było naprawdę niewiele…
Krótko po wyjeździe księżnej Catherine Middleton rozpoczęły się wykłady i panelowe dyskusje. I od razu na seminarium powiało nudą, a z pewnością powiało nudą dla Katarzyny. Po wysłuchaniu nastego wystąpienia przedstawiciela europejskiego agrobiznesu i po kilku kuluarowych dyskusjach na temat specyfiki produkcji portugalskich ekonawozów i nowych ekologicznych półproduktów spożywczych — chciała natychmiast wracać do hotelu. Poza wszystkim przez cały dzień (nawet podczas wizyty księżnej) Katarzyna odczuwała niezrozumiałe dla samej siebie rozkojarzenie i brak chęci do aktywności. Tu, na targach, mentalnie była kompletnie nieobecna. „To z powodu zmęczenia wczorajszą kilkunastogodzinną podróżą, przygodami i niewielką, ale jednak, różnicą czasu” — wytłumaczyła sobie. Co chwila więc spoglądała na zegarek, sprawdzając, czy wreszcie nadeszła godzina osiemnasta zero zero, wieńcząca pierwszy dzień targo-konferencji.
*
Wieczorem, siedząc na swym hotelowym łóżku i przeglądając na laptopie zdjęcia z niedawno obchodzonej rocznicy urodzin swego trzyletniego synka, Katarzyna nagle ze złością krzyknęła:
— O Matko kochana, zapomniałam! — „No tak… Już dawno minęła godzina ósma. A obiecałam oddać dług temu dziwnemu mężczyźnie…” — dopowiedziała w myślach. — Boże! — ponownie na głos westchnęła Katarzyna. — A na dodatek nawet nie wypłaciłam pieniędzy!… I gdzie ja teraz o tej porze znajdę bankomat?… — Zadręczała się już nie tylko w myśli.
Wstała z łóżka. Machinalnie zrzuciwszy oficjalne ciuchy i przebrawszy się na sportowo (dżinsy, pasiasty T-shirt), zaczęła chodzić wzdłuż i w poprzek numeru. Gorączkowo próbowała sobie przypomnieć, w jakim pokoju zatrzymał się ten jej dziwny wczorajszy „dobroczyńca”?
— Czterysta dwadzieścia dwa? Chyba jakoś tak… Ale czy na pewno? — zastanawiała się głośno.
„A może po prostu zadzwonię na recepcję i spytam?… O, tak. To całkiem dobry pomysł… Ale, zaraz, zaraz, a o kogo spytam? Wiem o nim tylko tyle, że ma na imię Mark i wszystko. I co powiem?… Nie mógłby mnie pan poinformować, jaki numer pokoju wynajmuje mężczyzna, który opłacił mój rachunek, a którego nazwiska nawet nie znam? Ależ byłby obciach… A i ten Mark, o tak! Ten to już pewno zdążył pomyśleć sobie o mnie wszystko, co najgorsze: «No ładnie. Zapłaciłem za dziewczynę, a ta — nawet nie raczyła się odezwać, mimo że sama zaproponowała termin»”.
Ponadto Katarzyna ze wstydem uzmysłowiła sobie, że dzień wcześniej także nie była w porządku wobec Marka, choć ten, jak prawdziwy dżentelmen, z własnej inicjatywy zaoferował się pomóc wnieść jej bagaż pod numer. Mało tego: mężczyzna grzecznie się przedstawił, a ona, jak zwykle nieufna wobec obcych, nawet nie raczyła uczynić tego samego…
„Prawda! To wszystko bardzo nieładne z mej strony — skarciła się w myślach. — Dobra! Pieniądze zwrócę jutro — ostatecznie zadecydowała. — A teraz muszę po prostu zadzwonić do niego do pokoju i przeprosić… No tak. Zadzwonić. Może choć część honoru zachowam w jego oczach! «Ostatecznie, chociaż zadzwoniła» — może sobie pomyśli”.
Ale na koniec jeszcze inne rozumowanie przebiegło przez głowę Katarzyny: „Kurczę! A co ja się tak w ogóle zamartwiam, co sobie o mnie pomyśli ten — jakiś tam Mark? Nawet się nie znamy, a ja przeżywam, jakby był moim krewnym albo… mężem?!”.
Myśl ta, ostatecznie, wydała się jednak kobiecie i destrukcyjną, i bezużyteczną, i przede wszystkim, wobec uczynnego chłopaka, kompletnie nieokay.
— Dobra! — przykazała sobie na głos i z naciskiem — nie będę dzwoniła. Trzeba pójść, odszukać i przeprosić Marka. Ot — i cała sprawa, a właściwie: ot i zaraz będzie po sprawie… No to już! Kaśka! Do roboty!
Sprawdziła w lustrze makijaż, poprawiła włosy i zatrzaskując za sobą drzwi, pewnym krokiem ruszyła w stronę apartamentów na czwartym piętrze.— 3 —
Na czwarte piętro zbiegła oczywiście schodami. Używanie windy, uznała, byłoby w tym przypadku i niepraktyczne, i przede wszystkim czasochłonne. Zapukała do drzwi apartamentu 422, nadstawiła uszu. Z tamtej strony — cisza. Znowu zapukała. Znów cisza. Wszystko wskazywało na to, że nikogo w środku nie ma.
„Może i lepiej — pomyślała. — Przynajmniej spróbowałam wyjaśnić sytuację i przeprosić. Jutro poinformuję, że owszem, byłam… zwrócę pieniądze i będzie po sprawie”.
Katarzyna skierowała się w stronę windy. Tym razem będzie miała do pokonania kilka pięter. Postanowiła zjechać nią na dół, na kolację, którą kuchnia hotelowa serwuje w podnóżach budynku do godziny 21:30. Powinna jeszcze zdążyć. Po niespełna dwóch minutach była już w długim korytarzu prowadzącym prosto do restauracji. Przechodząc obok niewielkiego pomieszczenia bibliotecznego (znajdowało się w przestronnej wnęce korytarza), zauważyła jakiegoś chłopaka rozpłaszczonego na kanapie z laptopem na kolanach… Jakiegoś?!…
— Marko?! To ty? Dobry wieczór! — Katarzyna uśmiechnęła się pogodnie.
— A dobry, dobry! — odpowiedział trochę zaskoczony chłopak. — Tak, to ja. O! Miło, że jesteś. Usiądź, proszę.
— Dziękuję.
— Pewno próbowałaś znaleźć mnie w moim pokoju, gdy ja tymczasem nicponię sobie właśnie tutaj…
Sądząc po okazywanej na twarzy radości, Mark był bardzo zadowolony z nieoczekiwanego spotkania ze „swoją koleżanką z klasy”, choć jednocześnie w równym stopniu z tego powodu zdezorientowany.
— Tak, pukałam do ciebie. A ty, co ty tu robisz? Pracujesz? A dlaczego nie w swoim pokoju? — zapytała i od razu pomyślała: „I po co pytasz, głuptasko? Co cię to w ogóle obchodzi?!…”.
— Wiesz, mój apartament jest klawy, ale już trochę mi się opatrzył — szczerze odpowiedział Mark. — Za każdym razem, jak tylko jestem na Maderze, biorę ten sam. Mam to po moim szefie. On też, zanim zamierza przyjechać, sprawdza, czy 422 jest wolny, a jeśli tak, to natychmiast rezerwuje. Bo i szef, i ja bardzo lubimy widok z jego balkonu i okna, wprost na ocean…
— Widok na bezkres wód Atlantyku… — westchnęła Katarzyna. — To musi być naprawdę wspaniałe doznanie. Zazdroszczę!… Z mojego okna widzę tylko skraweczek wielkiej wody, a tak — to głównie sąsiedni hotel i drzewa…
— No, owszem, fajny jest u mnie widok, nie powiem… Ale w moim apartamencie jest jeszcze coś… — zaintonował tajemniczym głosem, chcąc bardziej podsycić w dziewczynie zainteresowanie.
— Coś? To znaczy co? Czyżby nawiedzały go białe damy albo duchy zmarłych Maderyjczyków?
— Prawie zgadłaś… A właściwie nie. — Śmiesznie zmarszczył swe gęste brwi. — W ogóle nie zgadłaś. Bo to nie duchy.
— Nie duchy? Ach, jaka szkoda… A co? Może Dżin, który umknął nobliwemu Arabowi z butelki? — Dziewczyna zaśmiała się.
— Hmm… Oprócz pięknego pejzażu nasze lokum 422 za każdym razem zaszczyca dodatkowa współlokatorka…
— Naprawdę? No to mnie teraz zaciekawiłeś, Marku. A kim ona jest, ta zacna dama?
— Ta dama to mała ptica-modelka, która przy każdym naszym przyjeździe siada na poręczy balkonu i urządza przed nowym najemcą pokoju ptasie widowisko.
— Ach tak… Ptica-modelka. Rozumiem. To dzisiaj tak mawia się na panie do towarzystwa?… Dobrze wiedzieć… No, co ty, Mark! Żartowałam — szybko dopowiedziała, dostrzegając zmieszanie na twarzy chłopaka.
„Wariatko, co ty pleciesz!! Opanuj się!” — ostro zrugała się w myślach.
— A poza wszystkim, wracając do tematu opatrzenia, każdy hotelowy pokój obciążony jest swoistą bezosobowością… Nawet potoczna jego nazwa, znaczy się „numer”, dla wielu gości nosi w sobie znamiona bezdusznej anonimowości. Zauważ: nie pomieszczenie, nie pokój mieszkalny, nie komnata, a właściwie tylko jej… numer.
„Dziwne… Sama rozumowałam w podobny sposób ostatniej nocy” — przytaknęła w myślach.
— Ale wydaje mi się, że takie skojarzenie występuje praktycznie tylko w języku polskim — rzekła po krótkim zastanowieniu Katarzyna. — No, może jeszcze w rosyjskim. Bo, na przykład, w języku angielskim „room” nie ma już w sobie aż tyle bezduszności. Podobnie francuskie „chambre d’hôtel”, rumuńskie „cameră de hotel”. Dałoby tu się wymienić z pewnością jeszcze wiele innych przykładów…
— …Jak choćby portugalski: „quarto” — uzupełnił wyliczankę chłopak. — Tak, masz rację. I przypuszczalnie dlatego brytyjskie pokoje nie są tak nużące — podsumował Mark.
— Przypuszczalnie pewno dlatego… — zgodziła się Katarzyna.
Przez chwilę oboje zamilkli, jakby zastanawiali się nad kolejnymi dowodami przemawiającymi za słusznością postawionej tezy.
— A czy mi się zdaje, czy ty nie jesteś przypadkiem poliglotką? — zapytał chłopak.
— Poliglotką?… Czy ja wiem? — odpowiedziała szczerze Kasia. — Za mocno powiedziane. Ale, owszem. Znam kilka języków. Choć nie aż tak wiele. Nie znam na przykład portugalskiego…
— Zauważyłem… Ja od kilku lat mieszkam w Portugalii, więc zdążyłem poznać ten język prawie od podszewki. Znam także nie najgorzej hiszpański, angielski i gruziński. I póki co musi mi to wystarczyć. Choć mój szef kręci trochę nosem… Chce, abym pilnie zaczął się douczać niemieckiego i rosyjskiego.
— Twój szef? A kto to taki?…
— Długo by opowiadać…
— Rozumiem… Posłuchaj, Mark… — zmieniła temat dziewczyna. — Muszę ci się do czegoś przyznać… Nie udało mi się wypłacić dzisiaj gotówki, więc pozwól, że dopiero jutro spłacę mój zaciągnięty u ciebie dług. Przepraszam cię, jest mi naprawdę głupio…
— Spoko! — Chłopak uśmiechnął się rozbrajająco. — Mam nadzieję, że nie rozpaczałaś z tego powodu całe popołudnie?
— Nie, to znaczy… oczywiście byłam zakłopotana… Tak ogólnie. Dziś cały dzień byłam jakaś nieswoja… — „Boże! Co ja plotę! — ponownie skarciła się w myślach Katarzyna. — Jeszcze sobie ubzdura, że właśnie oczekuję, aby mnie zaczął pocieszać… Cholera! Idź ty już lepiej, głuptasko, do swego pokoju i pożegnaj kolesia”.
— No czasami tak bywa… — powiedział chłopak. — Jest jeszcze różnica czasu, drobna, ale jednak, która też może wpływać na samopoczucie… Przyleciałem z Madrytu, a ty?
— Z Warszawy, a właściwie z Rzeszowa — odparła Katarzyna — gdzie jest siedziba mojej firmy. Nawiasem mówiąc, żenująco wyszło, bo ja nawet ci się nie przedstawiłam. Przepraszam Mark. Pozwól, że uczynię to teraz: mam na imię Kasia.
— Kasia?… Piękne imię. Bardzo mi miło! — Mark lekko podniósł się z kanapy, podając dziewczynie dłoń.
— Mnie też jest miło! — Uśmiechnęła się pogodnie Katarzyna, przyłapując się na myśli, że bardzo lubi się uśmiechać do tego sympatycznego chłopaka. „Z drugiej strony — od razu zaczęła się w myślach usprawiedliwiać — przecież ja zawsze w towarzystwie sympatycznych osób dużo się śmieję i promieniuję radością. No taka już ze mnie osóbka”.
— Wiesz, wczoraj przez cały wieczór rozmyślałem, jak możesz mieć na imię? Już nawet chciałem dzwonić na recepcję, aby o to spytać, ale pomyślałem: Do diaska! I co ja im powiem? Przecież wypadłoby to idiotycznie: opłaciłem pobyt „koleżanki z klasy”, a nawet nie wiem, jak się nazywa…
„Kurczę, ale jesteśmy do siebie podobni, mentalnie, oczywiście… — ze zdziwieniem pomyślała Katarzyna. — Oboje chcieliśmy siebie poszukiwać poprzez recepcję i oboje mieliśmy identyczne skrupuły”.
— I co wymyśliłeś?
— Ostatecznie: completamente nada — Mark śmieszne pokręcił głową. — Choć miałem pewne typy…
— A była wśród nich Katarzyna? — z pewnym niepokojem zapytała, jakby testując, jakby obawiając się, czy ów przypadkowy chłopak od dawna jej nie rozpoznał, a teraz tylko kurtuazyjnie jedynie odgrywa spektakl.
— Co ty, Kasia… Za nic bym się nie domyślił, że jesteś Kasią. Znam wiele różnych miłych Kaś, ale ty jesteś jedyna w swym rodzaju i niezwykła. Choć prawda… trochę przypominasz mi pewną, taką także niezwyczajną i jedyną w swoim rodzaju… Ale ona, akurat, z tego, co wiem, ta — którą mi przypominasz, zawodowo para się zupełnie inną profesją. Jest znaną i od wielu lat cenioną dziennikarką…
— Chyba nawet wiem, o kim mówisz… Bywało, że mnie już z nią mylili — odpowiedziała Katarzyna nieco usztywnionym tonem, nie dając po sobie poznać, jak bardzo obawiała się domysłów chłopaka. Słusznych domysłów… I chcąc szybko zmienić temat, zapytała: — A w czym jestem taką niezwykłą? — zaśmiała się. — Że taka ze mnie zołza, Mark?
— No weź, przestań… — zaoponował chłopak. — Jaka tam zołza? Dla mnie jesteś anielicą! — I dopiero gdy wypowiedział kwestię, zaczął zastanawiać się nad sensem porównania: „Anielica o ciemnych włosach? Hmm… Jakoś mi nie pasuje do standardów”.
Przez kilkadziesiąt sekund między dwojgiem „przyjaciół ze szkolnej ławy” zapanowała krępująca cisza. Trwała na szczęście niedługo, w każdym razie nie na tyle długo, aby porozpraszać pozytywne fluidy, które od początku rozmowy towarzyszyły chłopakowi i dziewczynie, i aby nie zniechęcić oboje do kontynuowania tak miło rozpoczętego wieczoru.
— Czytałaś może „Oskarżona: Wiera Gran”? — niespodziewanie spytał Mark.
— Tę biografię polskiej Edith Piaf piórem Agaty Tuszyńskiej? — doprecyzowała pytanie Kasia. — Tak, kiedyś czytałam.
— Szkoda… — westchnął.
— Dlaczego? — zapytała ze zdziwieniem.
— Szczerze mówiąc, chciałem ci zaimponować! — I chłopak mrugnął okiem. — Jeślibyś nie czytała, to ja streściłbym ci krótko całą książkę, a ty byś pomyślała o mnie: „Kurczę! Co za inteligentny, oczytany młody człowiek!”.
— A zatem powinnam była udać, że nie czytałam… I ty, i ja mielibyśmy teraz niezły ubaw…
I razem szczerze się zaśmiali.
— Prawdę mówiąc, to była jedyna książka Tuszyńskiej, którą na razie przeczytałem — wyznał Mark. — No i jedyna, w przypadku której poróżniliśmy się z szefem co do oceny wiarygodności historycznej zaprezentowanej przez bohaterkę…
— Rzeczywiście, nie wiadomo, co o niej sądzić… To wy z szefem zajmujecie się recenzowaniem książek Tuszyńskiej i badaniem prawd historii?
— Tak, czasami tym też. A w ogóle mam klawego szefa. Jest surowy, ale sucharem nijak go nie nazwiesz…
— No to tylko pozazdrościć… Ja z kolei, z racji prowadzenia własnego biznesu, nie mam nad sobą żadnego szefa… Już nie mam. Choć kiedyś miałam i też było mi z nim bardzo dobrze… — westchnęła z rozrzewnieniem Katarzyna. — A co do oskarżeń Szpilmana przez Wierę Gran, to jest — o jego współpracę z Gestapo… Wiesz, Mark… historia nigdy nie była jakąś moją szczególną pasją. Więc wolę się w tej materii nie wypowiadać. W książce Tuszyńskiej najbardziej fascynowały mnie opisy życia przedwojennej Warszawy i jej elit.
I nagle Katarzyna uzmysłowiła sobie, że owszem, jest bardzo miło, ale że chyba już nazbyt zabełtała się w tym sympatycznym, ale jednak zupełnie nieznanym jej mężczyźnie. I że jest już późno. „Z drugiej strony: i co z tego, że się zabełtałam, i że jest późno? — natychmiast zaczęła usprawiedliwiać przed sobą samą siebie. — To nie ma znaczenia, zostały mi tylko dwa dni, a potem i tak wracam do domu… Do kochanego mężusia, synka i szarówki codzienności… Czyż nie warto trochę wrzucić na luz?”.— 5 —
Budzik zawsze dzwoni minutę za wcześnie… Tym razem dzwonił za wcześnie o całą noc, tę, którą spędziła na pogawędkach ze swym nowym przyjacielem. Gdy wróciła do numeru, była pewna, że do rana zostało co najmniej kilka godzin. Utwierdziła ją w takim przekonaniu atramentowa ciemność pejzażu za oknem i cisza w hotelu, która trwała i trwała, jakby cały świat zgasił światło i poszedł spać. Skąd miała wiedzieć, że na Maderze ranki zawsze są czarne jak środek nocy w Polsce i ciche jak stłumiony pomruk oceanu? A takie są…
Gdy dotarła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi — pospiesznie ściągnęła dżinsy i niedbale szurnęła je na podłogę. Buty — jeden za drugim, lotem parabolicznym poszybowały w kierunku sofy. I nawet nie pofatygowała się na krótką toaletę do łazienki. Nie miała sił. Rzuciła się jak nieżywa na wpół rozesłane łóżko z nadzieją przespania choćby dwóch godzin. Tyle wystarczy, by w kolejny dzień stawić się na targach świeżą i wypoczętą. A przynajmniej takie sprawiać wrażenie. Kosmetyki od Coco Chanel naprawdę zdziałają cuda — tego akurat ona, Katarzyna, była absolutnie pewna.
Ale gdy wreszcie zamknęła oczy, gdy wtuliła głowę w miłą w dotyku atłasową poduszkę i gdy pierwsze senne majaki zaczęły nadpływać jak jachty zza oceanicznej zatoki — tak! Zgadliście! Wtedy rozdzwonił się on — bezduszny ciemiężca i cerber, bezwzględny i beznamiętny towarzysz nie tylko samotnych w łóżku kobiet: budzik.
Szybkim ruchem ręki spacyfikowała natręta. Na tyle szybkim, że sen, który już-już pukał do jej głowy, ponownie rozrzucił swe zanęty. „Młody mężczyzna o urodzie Pablo Helda (ubóstwianego przez nią jazzowego wirtuoza fortepianu) — zeskoczywszy z łodzi rybackiej zalotnie spoziera w jej miodowe oczy i głaszcze po dłoni. „Och! Jakie to miłe! Tylko dlaczego pan maestro patrzy na mnie spojrzeniem Marka i w ogóle, dlaczego cały wygląda jak Mark?… Ach! Marko, Marko… czemu mnie nie przytulisz?…”
Katarzyna czuje, jak rytm serca przyspiesza, jak oddech wzmaga. Zawsze tak z nią bywało, gdy tuliła się do męża… „Ach, miły Marku, czy twoje Portugalki są dużo ładniejsze ode mnie?”. Oddech Katarzyny wzmaga się coraz bardziej, serce zaczyna wariować, ciepło z całego ciała zamienia się w kulę ognia i pomału, pomalutku — począwszy od biustu — przetacza się w okolice łona. Dziewczyna zwija się i skręca… Robi się słodko, coraz słodziej… Uff… już za chwilę, za chwileczkę, już-już, zaraz!…
„Patryk Trazom! Patryk Trazom!” — rozkrzyczał się jej telefon, wybijając Katarzynę ze snu tuż przed najsłodszym z najsłodszych, z najcudowniejszych momentów.
„Cholera jasna!” — zaklęła w myślach brutalnie pozbawiona niechybnego… Przewróciła się ze wściekłością na drugi bok. Głowę opatuliła poduszką. „Chwilowo — sytuacja opanowana — szepnęła w myślach. — Chwilowo… Ale czy słodki sen wróci?”.
Telefon po kilku dzwonkach cichnie. Lecz za moment znów rozpoczyna swe monotonne bezduszne nawoływania: „Patryk Trazom, Patryk Trazom, Patryk Trazom…”. I znowu cichnie. Katarzyna poddaje się. Siada półprzytomna na łóżku, błędnym wzrokiem spogląda na zegarek.
— Jezu Chryste! — wrzasnęła. — Przecież już po dziewiątej!
Punkt ósma na seminarium w Câmara de Lobos przewidziany był odczyt prezesa zarządu sieci delikatesów Ala Market i spółki Krakowski Barek pana Jerzego Mazgajowskiego. „Kurczę! Patryk mnie zabije… — rozpaczała w myślach. — Przecież po to tu głównie przyjechałam, wysłuchać konkurenta i kto wie, może i nawiązać z nim biznesowe kontakty”.
— Matko kochana… Patryk! To on przed chwilą do mnie wydzwaniał! — ponownie krzyknęła Katarzyna.
W tym samym momencie telefon znów zaterkotał: „Patryk Trazom, Patryk Trazom, Patryk Trazom…”. Dziewczyna z duszą na ramieniu rzuciła się w kierunku źródła dźwięku. „No, to teraz już po mnie!…”. Ledwie łapiąc oddech, nacisnęła zieloną ikonkę z telefonem.
— Kasiu! No wreszcie… Bogu dzięki! — rozległ się rozemocjonowany głos Patryka w słuchawce. — Nie mogę się do ciebie dodzwonić… od chyba godziny!
— Pat, ja…
— Jesteś niesamowita! Jak tobie się to udało?… Brak słów… Kasiu, jesteś wielka!!
— Pat, ale… — Katarzyna zaniemówiła. „O co tu chodzi? Pat mnie nie ochrzania? I skąd ten entuzjazm w jego głosie?”.
— Nic nie mów, Katiuszo. Szczegóły wizerunkowe rozplanujemy po twoim powrocie. Miałem nosa, wysyłając cię na tę Maderę… Mam nadzieję, zdążyłaś przejrzeć także papierowe wydanie „Le Monde”?
— Ja? Papierowe? Nie, jeszcze nie. Ja dopiero…
— Nic, nic. Nic się nie martw. Wiem, byłoby fajniej, gdyby fotograf ujął cię „en face”, a co najmniej z profilu, ale i tak zdjęcie jest historyczne… I jeszcze ten komentarz: „Ekspansja produktów spożywczych na rynki południa Europy. Księżna Middleton z Cateriną Fille wymieniły się poglądami”.
— Że co… proszę? Wymieniły się? Ale my… to znaczy się… Księżna…
— Dobrze, dobrze, Kasiu… To wszystko obgadamy po twoim powrocie. Do tego czasu unikaj prasy, ale hojnie za to szastaj wizytówkami… Aha! Przed godziną dostałem emaila od Jurka Mazgajowskiego. Przeprasza, że nie zdołał dotrzeć na Maderę, zatrzymały go jakieś kwestie biznesowe. Podobno jego spółki po raz kolejny odnotowały nie najlepsze wyniki. Gratuluje ci rozmowy z księżną i zaprasza nas po twoim powrocie na biznesowy lunch w warszawskiej siedzibie Ala Market…
— Pat, ale co ty mówiłeś… o tym zdjęciu?
— Naprawdę jest w porządku. Nie przejmuj się! Link, jaki wysłał do mnie emailem nasz drogi przyjaciel, z tego, co widzę, przesłał równolegle i tobie, a więc patrzymy na tę samą fotografię. Kasiu! Jeszcze raz gratulki! Jestem z ciebie dumny i noszę się jak paw! Czekam na twój powrót. Z szampanem!!
Gdy Patryk zakończył rozmowę, otumaniona dziewczyna siadła na łóżku jak po wizycie w młockarni. „Co za zdjęcie? Skąd, dlaczego? — dostała myślowej głupawki. — Aha, email od Jean-Pierre’a, zaraz sprawdzę… — I nerwowo zaczęła obstukiwać klawisze smartfonu. — Kurczę! Faktycznie, coś jest!”. Nacisnęła przycisk i na małym ekraniku wyświetliła się krótka zajawka wraz ze zdjęciem. A na nim… Ona, a naprzeciwko — księżna. Księżna uśmiecha się do Katarzyny. Obie postacie sprawiają wrażenie jakby prowadziły koncyliacyjną, rzeczową handlową rozmowę.
„Niesamowite — westchnęła — przecież my z księżną nie zamieniłyśmy nawet słowa!”.
Katarzyna kliknęła w zajawkę — i otworzył się cały artykuł… Nie, nie miała teraz głowy, aby zagłębić się w lekturze. Jak obłąkana wstała z łóżka, zrzuciła z siebie resztkę bielizny i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę łazienki. Odkręciła niemal zimną wodę i bez sprawdzania temperatury cała schowała się pod strumieniem prysznica.
*
Drugi dzień targów był dla Katarzyny wyjątkowo krótkim — ograniczył się do trzech godzin. Z powodu ekscesów z poranną pobudką — do Câmara de Lobos dojechała dopiero po lunchu. Nie skorzystała także ze wspólnej wieczornej kolacji, którą organizator sympozjum zafundował uczestnikom w ramach imprezy integracyjnej. Już pierwszego dnia poznała się ze wszystkimi na tyle, że przesiadywać teraz z nimi, pić choćby nawet tak wyśmienite wino, jakim jest Madera, ale i doprawiać licznymi miejscowymi likierami — byłoby li tylko stratą czasu i — jak podpowiada jej wieloletnie doświadczenie — kłopotliwym narażaniem się na niechciane umizgi i zaloty „samotnych samców” na delegacji.
Ale nawet te trzy godziny przeciągały się w nieskończoność. Miała wrażenie, że prawie każdy z obecnych handlowców patrzył na nią podejrzliwie, jakby czyniąc wyrzuty i jakby kąśliwie pytając: czym sobie zasłużyła ta pełna seksapilu polska Indila na fotografię z księżną Cambridge? W czym była lepsza od innych?… A ona, Katarzyna, jak miała im się z tego tłumaczyć? Jak przekonać, że to wszystko zadziało się za jej plecami i było tylko niemądrym żartem przyjaciela, że Jean-Pierre d’Artigny, jej były zwariowany adorator, a obecnie redaktor naczelny „Le Monde”, po prostu zadworował sobie z całego towarzystwa?… „Ah, Jean-Pierre, mon cher Jean-Pierre, il est temps de grandir enfin!”.
Katarzyna wspięła się na swoje piętro w hotelu najzwyczajniej — po schodach. Dziś nie chciała używać windy. Odrobina wysiłku fizycznego pomaga w okiełznaniu wciąż gorącej głowy ogarniętej przez nieustanną gonitwę myśli. Gdy otworzyła drzwi i weszła do pokoju, omal nie nadepnęła leżącej na podłodze różowej koperty.
— Dziwne — powiedziała na głos. — Ktoś najwidoczniej podsunął ją pod drzwiami…
Na kopercie namalowany był bukiet czerwonych róż, a na kartce znajdującej się w środku kwiecistym pismem wykaligrafowano, jak niżej:
„Kasiu!
Jest to oficjalne zaproszenie na kolację w restauracji «El Piano» w tutejszym pięciogwiazdkowym hotelu Melia Madeira Mare Resort and Spa. Dżentelmen, który Cię zaprasza, chciałby pozostać anonimowym, ale — niestety! Dobrze wie, że taka kobieta jak Ty — niewiasta z inteligencją wyraźnie przewyższającą standardy — nie będzie miała najmniejszego problemu, by zdemaskować tego zuchwałego gagatka. Dlatego Mark spod 422 będzie czekał na Ciebie o godzinie ósmej tego jakże pięknie zapowiadającego się wieczoru w drzwiach restauracji — jak wyżej. Będzie czekał cierpliwie. Cierpliwie będzie czekał. Aż do skutku”.
Katarzyna roześmiała się.
— Jaki zabawny… — Następnie podeszła do wiszącego nad biurkiem lustra i pogodnie uśmiechnęła się do swego odbicia. — A co? Czemu nie? Pójdę z nim na tę kolację. Pójdę właśnie dziś…
Drogi Czytelniku,
bohaterowie mojej najnowszej powieści obyczajowo-sensacyjnej mogą już być Ci skądś znani. Zarówno bowiem Janusz Babicki, Caterina, Patryk Trazom, jak i Wacław Stengraf, Andżelika i Clavia pojawiali się w licznych opowiadaniach od wielu lat publikowanych przeze mnie na mojej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl. Niektórzy z nich uwiecznieni zostali ponadto na kartach moich wcześniejszych książek, które ukazywały się na rynku księgarskim.
Tytułowa postać niniejszej powieści — Ernest Stengraf — jest z powołania artystą-malarzem. Z usposobienia natomiast erotomanem-masochistą. Swoją pasją utrwalania na płótnach kobiecych, wyjątkowo naturalistycznych aktów niechętnie jednak dzieli się z odbiorcami sztuki. Czeka na lepsze czasy i dobrego marszanda, który sprawi, że jego dzieła wreszcie sprzedawane będą za godziwe pieniądze. Synowie Ernesta Stengrafa to z kolei dwaj młodzi, na pozór bardzo zwyczajni ludzie, bo przecież zarówno Marko — młodszy syn — jak i jego niewiele starszy brat Wacław wykazują się nietuzinkowymi talentami. Ten pierwszy — biegle zna kilka języków, pięknie gra na fortepianie, ten drugi — kończy właśnie studia medyczne w Paryżu, jest miłośnikiem podróżowania bez celu i planu pod rozgwieżdżonym niebem. Obaj, jak przystało na swój wiek, potrafią skutecznie zawrócić kobietom w głowie, i czynią to spontanicznie, co potem nie zawsze, jak to w życiu bywa, wychodzi im na dobre.
Drodzy Państwo, mam nadzieję, że moja najnowsza powieść spodoba się, przypadnie do gustu, że będzie źródłem Waszych pozytywnych wzruszeń i przemyśleń na temat najpiękniejszego uczucia świata, jakim jest miłość. Ta pasja u każdego z moich bohaterów przybiera różne barwy: od bieli niewinnej i czystej Jeanne (narzeczonej Wacława), po mroczną czerń uczucia tytułowego bohatera. Gdybyście po lekturze chcieli się ze mną podzielić refleksjami albo po prostu skomentować — to nic prostszego: możecie to uczynić na mej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl. Zapraszając zatem do jej odwiedzenia, jeszcze raz życzę każdemu z Państwa ciekawej i inspirującej lektury!
Janusz Niżyński— 1 —
Jest późny wieczór. Foyer pięciogwiazdkowego hotelu Melia w Funchal wypełnia rzadko spotykana tu, nawet o tej porze, cisza. Dwaj recepcjoniści stojący za wysokim kontuarem, oddzielającym recepcję od obszernego hotelowego holu, cierpliwie pochylają się nad klawiaturami komputerów, co chwila wprowadzając i kontrolując w elektronicznym systemie bieżące polecenia i personalia gości. Z ukrytych głośników znajdujących się pod sufitem leniwie sączy się nastrojowa muzyka. Z przylegających do holu korytarzy i z szerokiej klatki schodowej także nie dochodzą żadne uciążliwe dźwięki ani odgłosy. Po tradycyjnym wieczornym rumorze, który zwykle towarzyszy hotelowym gościom udającym się na nocny spoczynek, wszędzie zapanowały już cisza i spokój.
Cichość pomieszczenia nie trwała jednak długo. Przerwał ją nowy klient hotelu, młody mężczyzna, który wszedł do holu od strony zatoczki dla taksówek i który idąc prosto w stronę recepcji, stukając obcasami, wesoło nucił pod nosem początkowy temat z Sonaty KV 331 Mozarta. Mężczyzna miał na sobie kowbojski kapelusz, czerwoną marynarkę, stylowo poprzecierane dżinsy i buty w kolorze piasku na grubej podzelowanej podeszwie. W jednej ręce trzymał obszerną podróżną torbę, w drugiej — skórzany portfel. (Prawdopodobnie korzystał przed chwilą z jego zawartości, regulując kurs za taksówkę).
— Boa noite! — Recepcjonista uśmiechnął się do przybysza. — Miło mi powitać pana w Melia Madeira Mare Resort and Spa. Czy ma pan może u nas rezerwację?
— Dobry wieczór! — Nienagannie odpowiedział w języku Fernando Pessoy młody chłopak, po czym dystyngowanie kiwnął głową, zdejmując z niej quasi-kowbojski kapelusz. — Tak, tak, oczywiście!… Jestem Mark Stengraf. Proszę, oto mój dowód osobisty.
— Dziękuję panu — grzecznie odpowiedział jeden z recepcjonistów, natychmiast biorąc się za sprawdzanie rezerwacji w systemie.
Trwało to może niecałą minutę, po której podał gościowi małą plastykową kartkę, mówiąc:
— Panie Stengraf, oto pana klucz magnetyczny do drzwi. Numer pańskiego apartamentu, zgodnie z pana życzeniem: 422. Czwarte piętro. Windy ma pan zaraz po prawej… — Następnie pracownik recepcji rutynowo poinformował gościa o podstawowych zasadach obowiązujących w hotelu, a na zakończenie — krótko o różnych fakultatywnych usługach świadczonych przez tutejszy personel i współpracujących usługodawców.
Tymczasem w holu ponownie rozległy się kroki nowego hotelowego gościa. Ciągnąc za sobą wielką srebrną walizkę na kółkach, do recepcji zbliżała się elegancka ciemnowłosa kobieta. Ubrana była w gustowny lekki płaszczyk w kolorze kwitnących wrzosów i stylowy ciemnofioletowy melonik à la Lilly Marlenne. Stanęła obok mężczyzny w czerwonej kurtce i nie przeszkadzając mu, zwróciła się do drugiego recepcjonisty. Chłopak natychmiast przyłapał się na myśli, że miast uważnie słuchać udzielanych mu informacji, z uporem przypatruje się nowo przybyłej kobiecie. Nie bez powodu: było w niej bowiem coś, co takich jak on młodych ludzi zawsze fascynuje: wysmakowana, acz nieprzesadnie epatująca swym stylem odzież, jakaś specyficzna, przyciągająca spojrzenia mężczyzn gracja ruchów i oczywiście uroda, nietuzinkowa uroda, którą sklasyfikowałby na bałkański melanż: coś z Rumunki, coś może z Włoszki, a może i w jakieś mierze słowiańskie naleciałości?… Mark bardzo lubi urodziwe, dobrze ubrane kobiety. I zna się na ich krasie. Sam niespecjalnie przykładając uwagę do swego ubioru, ceni sobie kobiety, które potrafią zadbać o własny wygląd. Jego zdaniem dają w ten sposób świadectwo nie tylko dobrego gustu, ale i w ogóle klasy. A on, Mark Stengraf — zawsze bardzo cenił kobiety z klasą.
Mimo że prowadząca z recepcjonistą rozmowę dziewczyna nie zauważała jego spojrzenia — on nagle poczuł się trochę nieswojo. Nigdy przecież dotąd nikogo w hotelowej recepcji nie podsłuchiwał. Nudziły go zresztą takie suche, formalne dialogi, a tu, proszę bardzo! — czyni to, że aż ucho czerwienieje ze wstydu. Tak więc Mark zupełnie nie słuchał tego, co mówił do niego jego własny rozmówca, za to ze wścibskim skupieniem chłonął każde słowo sąsiedniej rozmowy. Natychmiast się zorientował, że pełna seksapilu nieznajoma o ciemnomiodowych oczach ma z całą pewnością jakieś nieoczekiwane problemy.
— Przykro mi, ale rezerwacja pani została anulowana z powodu przekroczenia limitu czasu na jej potwierdzenie — spokojnie tłumaczył kobiecie recepcjonista. (Oboje rozmawiali po angielsku).
— Ale proszę mnie zrozumieć, mój przelot z Warszawy został opóźniony aż o sześć godzin podczas przesiadki w Lizbonie. I stało się to nie z mojej winy, a z winy towarzystwa lotniczego TAP Portugal — mówiła zdesperowana kobieta, wyraźne zdradzająca oznaki zmęczenia. — To naprawdę nie moja wina…
— Przykro mi, rozumiem panią, ale numer jest już zajęty.
— To co ja mam teraz robić? — zapytała z troską, po czym zaraz dodała po polsku, oczywiście do samej siebie: — Kurczę, jak zwykle! Ja to zawsze mam pecha!
— Proszę się na razie nie martwić. Zaraz coś zaproponujemy… — Recepcjonista wstukał kilka haseł do komputera, przez chwilę coś sprawdzał, po czym odezwał się spokojnym, rzeczowym głosem: — Mogę pani zaoferować pokój analogiczny do wcześniej rezerwowanego przez panią, ale tylko przy płatności z góry gotówką.
— No ale ja nie mam przy sobie gotówki, mam tylko kartę kredytową…
Gdy pierwszy recepcjonista wręczał chłopakowi klucz magnetyczny do apartamentu — ten na chwilę zaprzestał podsłuchiwania cudzej rozmowy. Teraz jednak ponownie z ciekawością nadstawił ucha.
— Miłego pobytu, panie Stengraf.
— Tak, dziękuję! — Z roztargnieniem odpowiedział Mark, a następnie zrobił kilka kroków w kierunku nieznajomej, która, co nie uszło jego uwadze, bez wątpienia była jego rodaczką. — Cześć! — Z naturalną swobodą w głosie odezwał się po polsku do kobiety. — A ja stoję i cały czas zastanawiam się: ta elegancka bordowa dama to ty czy nie ty?
— Dzień dobry — odpowiedziała mu nieznajoma, obrzucając chłopaka zdziwionym spojrzeniem. — A my się…
— …Czy znamy? — urwał jej w pół zdania. — I ty się jeszcze pytasz?!… Naprawdę mnie nie poznajesz?… Nie sądziłem, że na tak małej wysepce, tysiąc kilometrów od matki Europy, spotkam kogokolwiek ze znajomych, a już szczególnie koleżankę z klasy! — Mark uśmiechnął się. — A tu, proszę bardzo, stało się!… Wow! Nie widzieliśmy się od czasu zakończenia szkoły!
— Przepraszam, ale ja…
— No, co? Jestem Mark, nie pamiętasz?… Nie martw się, zaraz sobie pogadamy, poprzypominamy… Panowie, co się dzieje? Czyżbyście mieli jakiś problem? — I niby spontanicznie, z niewymuszonym tupetem, zwrócił się po angielsku do obu recepcjonistów. — Mimowolnie coś tam usłyszałem, szanowni… Jeśli zagwozdka dotyczy gotówki, to sprawa nie jest beznadziejna…
— Rzeczywiście, nie jest. — Dziewczyna skinęła głową. — Zaraz udam się do jakiegoś pobliskiego bankomatu i zaopatrzę się w gotówkę.
— Och, nie! — niespodziewanie Mark stanowczo zaoponował, ponownie przechodząc na język polski. — Ciemno, późno, psa z kulawą nogą nie wygnać… — A pokręciwszy z niesmakiem głową, dopowiedział: — Nie pozwoliłbym w takich warunkach na wyjście z hotelu w poszukiwaniu bankomatu nawet obcej kobiecie, a co dopiero koleżance z klasy. — I mężczyzna zwrócił się po angielsku do pracownika hotelu: — Ja pożyczę tej pani gotówkę i ureguluję rachunek. Proszę przystąpić do wydawania klucza! — Po czym wyjął z portfela gruby plik banknotów.
— Tak, oczywiście — ze zrozumieniem przytaknął recepcjonista.
Mark puścił oko do eleganckiej brunetki. Ta była tak zaskoczona niespodziewanym i dziwnym zachowaniem nieznanego sobie mężczyzny, że w odpowiedzi jedynie z roztargnieniem zamrugała kilka razy powiekami. „A może to prawda, może ten chłopak to rzeczywiście jakiś dawny kolega z klasy?” — mimowolnie przemknęło jej przez głowę.
— Proszę, oto numer pani pokoju: 534 — rzekł mężczyzna zza lady, podając kobiecie magnetyczny klucz. — Przepraszamy za niedogodności związane z koniecznością zapłacenia gotówką. Życzymy miłego pobytu.
— Dziękuję! — Dystyngowanie skinęła i wyciągnęła dłoń w kierunku walizki.
— Pozwól! — Mark szybko pochwycił bagaż nieznajomej. — Do numeru pomogę.
Kiedy dotarli pod hol z windami, chłopak położył swą torbę na podłodze i mruknął do towarzyszki:
— One moment, please!…
Wróciwszy do recepcji, wziął z małego pucharku kilka darmowych cukierków i skrzętnie schował je do kieszeni marynarki.
— Za pozwoleniem — mrugnął okiem do pracownika hotelu. — Zanim dotarłem z lotniska, poziom cukru we krwi zdążył był już zdecydowanie mi opaść.
Pracownik po drugiej stronie lady uśmiechnął się ze zrozumieniem.
— Na zdrowie.
— Thanks! — krótko odpowiedział chłopak.
Gdy powrócił do dziewczyny, wyciągnął z kieszeni dłoń z kilkoma cukierkami:
— Proszę, poczęstuj się. To specjalnie dla ciebie, na koszt hotelu.
Dziewczyna po raz pierwszy spojrzała na chłopaka, nieznacznie się uśmiechając. Lubi takich spontanicznych, rzutkich i pogodnych młodych mężczyzn.
— Dziękuję ci… kolego ze szkolnej klasy. Szkoda tylko, że wciąż nie kojarzę, z której? — I ponownie obdarzyła go, tym razem szerokim, przekornym uśmiechem.
Ściągnięta na dół winda przyjechała, otworzyła drzwi. Obowiązkowo przepuściwszy przed sobą kobietę, wszedł za nią, wnosząc zarówno jej, jak i swój własny bagaż. Następnie bez słowa wyjaśnienia nacisnął przycisk piątego piętra. Widząc determinację mimowolnego towarzysza do pomagania jej „za wszelką cenę”, zaniepokojona dziewczyna splotła ramiona. Spokojnie rzekła do niego:
— Rozumiem, że wyświadczył mi pan przysługę — przejście na pan zaakcentowała z naciskiem — ale proszę pamiętać, że nie prosiłam o nią…
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dziecinnie szczery uśmiech dziwnego mężczyzny kompletnie zbił ją z pantałyku… Chcąc nie chcąc, zrezygnowała. Zamilkła.
— Wszystko okay! — Prosto skwitował sytuację nieznajomy. — Eu entendo tudo… Zdaje się, już mamy piąte piętro.
„Znaczy się, to rzeczywiście nie kolega z klasy — pomyślała. — Oczywiście, że nie… Że też od razu nie zwróciłam uwagi, iż jest ode mnie dużo młodszy. Z pewnością nie skończył nawet trzydziestki…”.
Gdy doszli do drzwi z liczbą 534, Mark ustawił pod ścianą walizkę kobiety i ponownie rozbrajająco się uśmiechnął. Dziewczyna, przytknąwszy plastykowy kartonik do zamka, odblokowała elektroniczny rygiel. Zielone światełko obok mechanizmu błysnęło, przyciśnięta klamka przestała stawiać opór.
— Dziękuję za pomoc — rzekła, starając się unikać wzroku mężczyzny. — Pieniądze zwrócę jutro. Przypomnij, proszę, w jakim mieszkasz pokoju? — Mimowolnie powróciła na „ty”, prawdopodobnie nie widząc już potrzeby dalszego utrzymywania dystansu.
— Pięćset trzydzieści cztery — odpowiedział po raz kolejny ze szczerym uśmiechem na twarzy, sztucznie siląc się jednocześnie na powagę.
— Proszę? — Pięćset trzydzieści cztery to był oczywiście numer nie jego, a jej pokoju.
— To znaczy: czterysta dwadzieścia dwa.
— Dobrze — przytaknęła, udając, że nie zwróciła uwagi na próbę niemądrego żartu. — Jutro o ósmej wieczorem.
— Cóż, zgodnie z życzeniem… A tak nawiasem mówiąc, Mark jestem. Dla przyjaciół Marko.
— Miło mi — szybko odpowiedziała nieznajoma. — A teraz już wybacz, Marku, jestem zmuszona cię przeprosić. Jestem trochę zmęczona i muszę wykonać kilka pilnych telefonów. Przyjechałam tu służbowo, na targi spożywcze, w roli obserwatora i przedstawiciela mojej prywatnej firmy. Do zobaczenia zatem jutro wieczorem, po moich wszystkich służbowych spotkaniach.
— Jasne! Do zobaczenia, do jutra.— 2 —
Drzwi od pokoju nieznajomej zamknęły się przed samym nosem niepocieszonego chłopaka. Stał jeszcze przed nimi przez chwilę, marszczył brwi i usilnie zastanawiał się, skąd zna twarz tej kobiety? Bo dałby głowę, że skądś zna i dobrze wie, że nie ze szkoły, gdyż od razu zmiarkował, że nieznajoma jest od niego kilka lat starsza. Może nawet o dziesięć… Po chwili jednak uznając, że jej facjata niepodobna jest do żadnej z twarzy koleżanek, spokojnie podniósł swą torbę i ponownie zaświstawszy pierwsze takty tematu z sonaty Mozarta KV 331, zabawnie przeskakując z nogi na nogę, ruszył w kierunku schodów na czwarte piętro.
W połowie drogi nagle się jednak zatrzymał, znieruchomiał, jakby niespodziewanie przypomniał sobie o czymś niezwykle ważnym, co z całą pewnością nie powinno już dłużej czekać. Ożył, szybko wyjął z kieszeni telefon, wybrał numer. Czekając na połączenie, wciąż poświstywał Mozarta. Za pierwszym razem nikt nie odebrał. Nie zraził się. Po chwilowym niepowodzeniu chłopak wybrał numer po raz wtóry. W końcu w słuchawce odezwał się znajomy głos ojca.
— Tata? Cześć… Tak, to ja, Mark. Chciałem ci życzyć wszystkiego najlepszego z okazji imienin!
— …
— Były tydzień temu? Trzynastego sierpnia? Hmm… Tak, no prawda… Trochę coś pokręciłem. Miałem mnóstwo obowiązków na głowie… Tata, ale naprawdę życzę ci wszystkiego najlepszego. I zacznij znowu tworzyć… Te obrazy, które w tym roku namalowałeś, są naprawdę… jakby to ująć? No superackie są.
— …
— Gdzie jestem? No, na Maderze jestem, w Funchal. Zostanę tu jakiś czas. Szef zlecił mi rozpoznać środowisko i ponawiązywać kontakty… Tata, a czy masz jakieś informację od Wacka? Jak tylko wyjechał na Sardynię, do tej swojej nowej panienki, nie mogę się z nim skontaktować. Wcześniej coś wspominał, że poważnie myśli o ożenku. Mam nadzieję, że na myśleniu poprzestanie. Bo jakoś nie wierzę, że jest prawdziwie zakochany. A i ta jego Jeanne chyba nie ma najlepiej poukładane w głowie… Aby się chajtnąć postawiła warunek, żeby razem przerwali studia! Miarkujesz?
— …
— Dobrze, tato. Gdy zakończę staż na Maderze, przyjadę do ciebie z odwiedzinami. Obiecuję. A gdyby Wacek dzwonił ponownie, powiedz, żeby nie zapominał o braciszku. Tym bardziej, że mam mu coś ekstra do zaproponowania. Chodzi o moje najnowsze kontakty z biznesmenami z Emiratów Arabskich… Babicki mi dał na nich namiary… Wystarczy, że uzbieramy trochę wspólnej kasy i możemy rozruszać własny rodzinny biznesik! Tatusiu, kocham cię! Trzymaj się zdrowo w tych naszych Starych Babicach. I pamiętaj, maluj… maluj dalej. Może wynajmij sobie jakąś modelkę? Mógłbym cię nawet w tym zbożnym celu wspomóc skromnym groszem. Mój szef nieźle mi płaci. Serio!
— …
— No to pa! Do zobaczenia, tatusiu. Pa, pa!
Po skończonej rozmowie zadowolony Mark zamknął futerał od smartfonu i tym razem spokojnym już krokiem skierował się w stronę klatki schodowej. Przez cały dzisiejszy wieczór towarzyszący mu motyw z sonaty Mozarta najwyraźniej wyczerpał swój relaksacyjny limit, bo gdy Mark otwierał apartament — Mozart „wyparował w niebyt” i chłopak niczego już sobie nie nucił.
Tymczasem Katarzyna, przekroczywszy próg numeru i sprawdziwszy, czy dokładnie zamknęła za sobą drzwi, uważnie rozejrzała się po wnętrzu. Jej mała enklawa prywatności, hotelowy pokój, urządzona była według typowej modły zgodnej z europejskimi standardami pięciogwiazdkowych hoteli: dużo przestrzeni, szerokie łóżko, sejf, barek, wygodna toaleta… Chłodna bezosobowość numeru od razu jednak wywołała u dziewczyny nagłą i silną tęsknotę za… No właśnie, za czym? Nie potrafiła tego zdefiniować. „Pusto tu… — pomyślała ze smutkiem. — Tak bezdusznie… E tam!… — od razu się pocieszyła — nie warto się przejmować. To tylko trzy dni. Szybko zlecą”.
Po przejściu do łazienki odkręciła wodę w zamontowanym nad wanną prysznicu i dopiero sprawdziwszy, że jej temperatura jest właściwa — zaczęła się rozbierać. W domu — zawsze tak robiła po podróży. „No tak… Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka” — przemknęła przez jej umysł „odkrywcza” maksyma. Po długiej drodze niepozbawionej przygód (opóźniony samolot), jedynym, o czym w tym momencie marzyła Katarzyna, było to, aby jak najszybciej wskoczyć do łóżka i odespać. Ale, niestety… Nie byłoby to, jak od razu uzmysłowiła sobie, „comme il faut”. „Powinnam zadzwonić do domu, dowiedzieć się, co słychać u męża, u synka, no i wreszcie wziąć ten boski prysznic. A potem — już tylko spać, spać!”.
Jak pomyślała, tak dość szybko zrealizowała wszystkie punkty naprędce ułożonego planu. Mąż poinformował przez telefon, że synka zgodnie z ustaleniami podrzucił do dziadków. Katarzyna przekazała mu kilka instrukcji na kolejny dzień. Potem jeszcze zwierzył się, że brakuje mu jej i że kocha… Szybko odpowiedziała „Ja też cię kocham” i pożyczywszy sobie nawzajem dobrej nocy, rozłączyli się.
*
Następnego dnia Katarzyna rozpoczęła uczestnictwo w „Festa do Vinho da Madeira”. Była to tutejsza cykliczna impreza handlowa, którą w tym roku organizatorzy połączyli z trzydniową kursokonferencją towarzyszącą międzynarodowym targom spożywczym World Food Madeira 2018. Pobyt Katarzyny na Maderze nie jest oczywiście przypadkiem. Razem ze swoim przyjacielem Patrykiem Trazomem prowadzą niewielkie, choć bardzo prężne przedsiębiorstwo produkujące przetwory owocowe z polskich, a w szczególności z podkarpackich farm. Głównymi składnikami artykułów, które przetwarzają, nadając im niepowtarzalny bukiet wybornych rodzimych smaków, są porzeczki, miód i agrest. Oboje uradzili, że uczestnictwo w prestiżowej międzynarodowej konferencji może nie tylko przyczynić się do zawiązania nowych biznesowych kontaktów, ale także będzie znakomitą promocją dopiero co wschodzącej ich podkarpackiej marki na międzynarodowych rynkach.
Aby dojechać do miejsca konferencji — to jest do oddalonej o kilkanaście kilometrów od Funchal małej miejscowości Câmara de Lobos — podobnie jak w przypadku przejazdu z lotniska do hotelu, skorzystała z wynajętej przez organizatorów taksówki. Sama zaś stolica Madery, w której zatrzymała się na swój pobyt, zza szyb samochodu wydawała się być typową turystyczną mekką, gdzie hotel obok hotelu okupuje i zazdrośnie strzeże dostępu do oceanu. Innymi słowy — ta maderyjska metropolia zdawała się dla niej być tylko jeszcze jednym z wielkomiejskich centrów, na które napatrzyła się w swym życiu do znudzenia. Miast więc raczyć się porannymi widokami nieznanego sobie miasta, wyjęła laptop i po raz kolejny szczegółowo studiowała konferencyjne materiały.
Po przyjeździe na miejsce i po obowiązkowej rejestracji w centrum konferencyjnym, wręczono kobiecie podwieszoną do długiej smyczy wielką plakietkę uczestnika targów oraz olbrzymią torbę z kolejnymi folderami informacyjnymi i gadżetami reklamowymi sponsorów.
Początkowo bardzo spodobała się Katarzynie nieformalna i przyjazna atmosfera towarzysząca targom i konferencji. Jako bizneswoman z branży przetwórczo-owocowej była pod dużym wrażeniem olbrzymiej liczby gatunków przetworów owocowych i samych owoców wystawianych na kongresowych stoiskach przez małe maderyjskie firmy. Chodziła między kramami i dosłownie gubiła się w rozpoznawaniu niezliczonych rodzajów praktycznie nieznanych jej dotychczas darów natury. Odchodziła od jednego stolika, szła do następnego, wracała… Co rusz podziwiała, ale i obowiązkowo smakowała nieznane jej dotąd rarytasy, a wśród nich pokryty zieloną łuskowatą skórką owoc cherimoi (ze względu na smak najchętniej nazwałaby ją budyniowym jabłkiem), zajadała się niewielkimi czerwonymi pitangami (nigdy wcześniej nie miała pojęcia o ich istnieniu), nie omijała też oczywiście aromatycznych miniaturowych bananów, które na całym świecie są chyba najbardziej rozpoznawalną marką maderskich plantatorów i ogrodników. Za zdecydowaną królową stoisk uznała jednak świetnie znaną jej z wcześniejszych podróży służbowych do Peru — marakuję (wtenczas pracowała jeszcze jako dziennikarka i menedżerka domu medialnego FPTB). Zdziwiło ją jednak, że tu, na tej małej wysepce, ten niepozorny owoc w kształcie pękatego korniszona występuje aż w dwudziestu ośmiu odmianach i smakach! Jej, Katarzynie, najbardziej przypadła do gustu marakuja cytrynowa i pomarańczowa. Niezła też była ta o smaku bananowym, ananasowym czy nieco bardziej kwaśna — pomidorowa.
Po obowiązkowym „zaliczeniu” stoiskowych nowinek przyszła pora na seminarium i wykłady. Były ciekawe. Tym bardziej, że nadarzała się okazja poznania i bezpośredniego wysłuchania referatów między innymi szefa firmy przetwórstwa owocowego APL Anglesey należącej do księcia Williama (wnuka królowej Elżbiety II), ale także dyrektora generalnego spółki CE Strathearn, która to firma z kolei jest osobistą własnością żony księcia Williama — księżnej Kate Middleton. Czyż trzeba dodawać, że absolutnym wydarzeniem popołudnia było pojawienie się na targach tej ostatniej?
Oczywiście, wizyta księżnej Cambridge była i niezapowiedziana, i nieoficjalna, można by nawet rzec: anonimowa. Dla mało spostrzegawczej osoby mogłaby nawet przejść bez echa. Ale nie dla Katarzyny. Jak przystało na kobietę interesującą się modą rozpoznała księżnę natychmiast po — chociażby bardzo estetycznej — kobaltowej sukience (jak każdy ciuch u księżnej świetnie podkreślającej jej perfekcyjną figurę), pozbawionej dekoltu, z wywiniętym kołnierzykiem, po naturalnie ułożonych włosach i biżuterii, której u księżnej… praktycznie nie było. I wreszcie po… najzwyklejszym sportowym obuwiu, które można kupić w sieciówkach, a w którym prawie zawsze księżna Kate pojawia się na nieformalnych spotkaniach. Oczywiście ubiór księżnej, jej charakterystyczna uroda, wreszcie dwóch energicznych ochroniarzy towarzyszących na każdym kroku żonie następcy brytyjskiego tronu nie pozostawiały cienia wątpliwości co do personaliów znakomitego gościa.
Księżna Kate, w towarzystwie szefa targów pana Pereiry da Silvy chodziła od stoiska do stoiska, zamieniała z każdym ze sprzedawców i opiekunów kramików kilka kurtuazyjnych formułek. W pewnym momencie, przechodząc obok Katarzyny, zatrzymała się i uśmiechnęła. Kto wie, może rozpoznała w niej kogoś kojarzonego przez księżnę z kolorowej prasy, a może był to uśmiech wyrażający sympatię dla pięknej młodej Polki (Katarzyna, jak każdy uczestnik, wyposażona była w podwieszoną pod szyją wizytówkę ze zdjęciem), Polki, która na dodatek nosiła identyczne imię jak księżna i — cokolwiek by mówić — przecież obie panie były w podobnym wieku. A akurat tutaj, na targach, młodych bizneswoman było naprawdę niewiele…
Krótko po wyjeździe księżnej Catherine Middleton rozpoczęły się wykłady i panelowe dyskusje. I od razu na seminarium powiało nudą, a z pewnością powiało nudą dla Katarzyny. Po wysłuchaniu nastego wystąpienia przedstawiciela europejskiego agrobiznesu i po kilku kuluarowych dyskusjach na temat specyfiki produkcji portugalskich ekonawozów i nowych ekologicznych półproduktów spożywczych — chciała natychmiast wracać do hotelu. Poza wszystkim przez cały dzień (nawet podczas wizyty księżnej) Katarzyna odczuwała niezrozumiałe dla samej siebie rozkojarzenie i brak chęci do aktywności. Tu, na targach, mentalnie była kompletnie nieobecna. „To z powodu zmęczenia wczorajszą kilkunastogodzinną podróżą, przygodami i niewielką, ale jednak, różnicą czasu” — wytłumaczyła sobie. Co chwila więc spoglądała na zegarek, sprawdzając, czy wreszcie nadeszła godzina osiemnasta zero zero, wieńcząca pierwszy dzień targo-konferencji.
*
Wieczorem, siedząc na swym hotelowym łóżku i przeglądając na laptopie zdjęcia z niedawno obchodzonej rocznicy urodzin swego trzyletniego synka, Katarzyna nagle ze złością krzyknęła:
— O Matko kochana, zapomniałam! — „No tak… Już dawno minęła godzina ósma. A obiecałam oddać dług temu dziwnemu mężczyźnie…” — dopowiedziała w myślach. — Boże! — ponownie na głos westchnęła Katarzyna. — A na dodatek nawet nie wypłaciłam pieniędzy!… I gdzie ja teraz o tej porze znajdę bankomat?… — Zadręczała się już nie tylko w myśli.
Wstała z łóżka. Machinalnie zrzuciwszy oficjalne ciuchy i przebrawszy się na sportowo (dżinsy, pasiasty T-shirt), zaczęła chodzić wzdłuż i w poprzek numeru. Gorączkowo próbowała sobie przypomnieć, w jakim pokoju zatrzymał się ten jej dziwny wczorajszy „dobroczyńca”?
— Czterysta dwadzieścia dwa? Chyba jakoś tak… Ale czy na pewno? — zastanawiała się głośno.
„A może po prostu zadzwonię na recepcję i spytam?… O, tak. To całkiem dobry pomysł… Ale, zaraz, zaraz, a o kogo spytam? Wiem o nim tylko tyle, że ma na imię Mark i wszystko. I co powiem?… Nie mógłby mnie pan poinformować, jaki numer pokoju wynajmuje mężczyzna, który opłacił mój rachunek, a którego nazwiska nawet nie znam? Ależ byłby obciach… A i ten Mark, o tak! Ten to już pewno zdążył pomyśleć sobie o mnie wszystko, co najgorsze: «No ładnie. Zapłaciłem za dziewczynę, a ta — nawet nie raczyła się odezwać, mimo że sama zaproponowała termin»”.
Ponadto Katarzyna ze wstydem uzmysłowiła sobie, że dzień wcześniej także nie była w porządku wobec Marka, choć ten, jak prawdziwy dżentelmen, z własnej inicjatywy zaoferował się pomóc wnieść jej bagaż pod numer. Mało tego: mężczyzna grzecznie się przedstawił, a ona, jak zwykle nieufna wobec obcych, nawet nie raczyła uczynić tego samego…
„Prawda! To wszystko bardzo nieładne z mej strony — skarciła się w myślach. — Dobra! Pieniądze zwrócę jutro — ostatecznie zadecydowała. — A teraz muszę po prostu zadzwonić do niego do pokoju i przeprosić… No tak. Zadzwonić. Może choć część honoru zachowam w jego oczach! «Ostatecznie, chociaż zadzwoniła» — może sobie pomyśli”.
Ale na koniec jeszcze inne rozumowanie przebiegło przez głowę Katarzyny: „Kurczę! A co ja się tak w ogóle zamartwiam, co sobie o mnie pomyśli ten — jakiś tam Mark? Nawet się nie znamy, a ja przeżywam, jakby był moim krewnym albo… mężem?!”.
Myśl ta, ostatecznie, wydała się jednak kobiecie i destrukcyjną, i bezużyteczną, i przede wszystkim, wobec uczynnego chłopaka, kompletnie nieokay.
— Dobra! — przykazała sobie na głos i z naciskiem — nie będę dzwoniła. Trzeba pójść, odszukać i przeprosić Marka. Ot — i cała sprawa, a właściwie: ot i zaraz będzie po sprawie… No to już! Kaśka! Do roboty!
Sprawdziła w lustrze makijaż, poprawiła włosy i zatrzaskując za sobą drzwi, pewnym krokiem ruszyła w stronę apartamentów na czwartym piętrze.— 3 —
Na czwarte piętro zbiegła oczywiście schodami. Używanie windy, uznała, byłoby w tym przypadku i niepraktyczne, i przede wszystkim czasochłonne. Zapukała do drzwi apartamentu 422, nadstawiła uszu. Z tamtej strony — cisza. Znowu zapukała. Znów cisza. Wszystko wskazywało na to, że nikogo w środku nie ma.
„Może i lepiej — pomyślała. — Przynajmniej spróbowałam wyjaśnić sytuację i przeprosić. Jutro poinformuję, że owszem, byłam… zwrócę pieniądze i będzie po sprawie”.
Katarzyna skierowała się w stronę windy. Tym razem będzie miała do pokonania kilka pięter. Postanowiła zjechać nią na dół, na kolację, którą kuchnia hotelowa serwuje w podnóżach budynku do godziny 21:30. Powinna jeszcze zdążyć. Po niespełna dwóch minutach była już w długim korytarzu prowadzącym prosto do restauracji. Przechodząc obok niewielkiego pomieszczenia bibliotecznego (znajdowało się w przestronnej wnęce korytarza), zauważyła jakiegoś chłopaka rozpłaszczonego na kanapie z laptopem na kolanach… Jakiegoś?!…
— Marko?! To ty? Dobry wieczór! — Katarzyna uśmiechnęła się pogodnie.
— A dobry, dobry! — odpowiedział trochę zaskoczony chłopak. — Tak, to ja. O! Miło, że jesteś. Usiądź, proszę.
— Dziękuję.
— Pewno próbowałaś znaleźć mnie w moim pokoju, gdy ja tymczasem nicponię sobie właśnie tutaj…
Sądząc po okazywanej na twarzy radości, Mark był bardzo zadowolony z nieoczekiwanego spotkania ze „swoją koleżanką z klasy”, choć jednocześnie w równym stopniu z tego powodu zdezorientowany.
— Tak, pukałam do ciebie. A ty, co ty tu robisz? Pracujesz? A dlaczego nie w swoim pokoju? — zapytała i od razu pomyślała: „I po co pytasz, głuptasko? Co cię to w ogóle obchodzi?!…”.
— Wiesz, mój apartament jest klawy, ale już trochę mi się opatrzył — szczerze odpowiedział Mark. — Za każdym razem, jak tylko jestem na Maderze, biorę ten sam. Mam to po moim szefie. On też, zanim zamierza przyjechać, sprawdza, czy 422 jest wolny, a jeśli tak, to natychmiast rezerwuje. Bo i szef, i ja bardzo lubimy widok z jego balkonu i okna, wprost na ocean…
— Widok na bezkres wód Atlantyku… — westchnęła Katarzyna. — To musi być naprawdę wspaniałe doznanie. Zazdroszczę!… Z mojego okna widzę tylko skraweczek wielkiej wody, a tak — to głównie sąsiedni hotel i drzewa…
— No, owszem, fajny jest u mnie widok, nie powiem… Ale w moim apartamencie jest jeszcze coś… — zaintonował tajemniczym głosem, chcąc bardziej podsycić w dziewczynie zainteresowanie.
— Coś? To znaczy co? Czyżby nawiedzały go białe damy albo duchy zmarłych Maderyjczyków?
— Prawie zgadłaś… A właściwie nie. — Śmiesznie zmarszczył swe gęste brwi. — W ogóle nie zgadłaś. Bo to nie duchy.
— Nie duchy? Ach, jaka szkoda… A co? Może Dżin, który umknął nobliwemu Arabowi z butelki? — Dziewczyna zaśmiała się.
— Hmm… Oprócz pięknego pejzażu nasze lokum 422 za każdym razem zaszczyca dodatkowa współlokatorka…
— Naprawdę? No to mnie teraz zaciekawiłeś, Marku. A kim ona jest, ta zacna dama?
— Ta dama to mała ptica-modelka, która przy każdym naszym przyjeździe siada na poręczy balkonu i urządza przed nowym najemcą pokoju ptasie widowisko.
— Ach tak… Ptica-modelka. Rozumiem. To dzisiaj tak mawia się na panie do towarzystwa?… Dobrze wiedzieć… No, co ty, Mark! Żartowałam — szybko dopowiedziała, dostrzegając zmieszanie na twarzy chłopaka.
„Wariatko, co ty pleciesz!! Opanuj się!” — ostro zrugała się w myślach.
— A poza wszystkim, wracając do tematu opatrzenia, każdy hotelowy pokój obciążony jest swoistą bezosobowością… Nawet potoczna jego nazwa, znaczy się „numer”, dla wielu gości nosi w sobie znamiona bezdusznej anonimowości. Zauważ: nie pomieszczenie, nie pokój mieszkalny, nie komnata, a właściwie tylko jej… numer.
„Dziwne… Sama rozumowałam w podobny sposób ostatniej nocy” — przytaknęła w myślach.
— Ale wydaje mi się, że takie skojarzenie występuje praktycznie tylko w języku polskim — rzekła po krótkim zastanowieniu Katarzyna. — No, może jeszcze w rosyjskim. Bo, na przykład, w języku angielskim „room” nie ma już w sobie aż tyle bezduszności. Podobnie francuskie „chambre d’hôtel”, rumuńskie „cameră de hotel”. Dałoby tu się wymienić z pewnością jeszcze wiele innych przykładów…
— …Jak choćby portugalski: „quarto” — uzupełnił wyliczankę chłopak. — Tak, masz rację. I przypuszczalnie dlatego brytyjskie pokoje nie są tak nużące — podsumował Mark.
— Przypuszczalnie pewno dlatego… — zgodziła się Katarzyna.
Przez chwilę oboje zamilkli, jakby zastanawiali się nad kolejnymi dowodami przemawiającymi za słusznością postawionej tezy.
— A czy mi się zdaje, czy ty nie jesteś przypadkiem poliglotką? — zapytał chłopak.
— Poliglotką?… Czy ja wiem? — odpowiedziała szczerze Kasia. — Za mocno powiedziane. Ale, owszem. Znam kilka języków. Choć nie aż tak wiele. Nie znam na przykład portugalskiego…
— Zauważyłem… Ja od kilku lat mieszkam w Portugalii, więc zdążyłem poznać ten język prawie od podszewki. Znam także nie najgorzej hiszpański, angielski i gruziński. I póki co musi mi to wystarczyć. Choć mój szef kręci trochę nosem… Chce, abym pilnie zaczął się douczać niemieckiego i rosyjskiego.
— Twój szef? A kto to taki?…
— Długo by opowiadać…
— Rozumiem… Posłuchaj, Mark… — zmieniła temat dziewczyna. — Muszę ci się do czegoś przyznać… Nie udało mi się wypłacić dzisiaj gotówki, więc pozwól, że dopiero jutro spłacę mój zaciągnięty u ciebie dług. Przepraszam cię, jest mi naprawdę głupio…
— Spoko! — Chłopak uśmiechnął się rozbrajająco. — Mam nadzieję, że nie rozpaczałaś z tego powodu całe popołudnie?
— Nie, to znaczy… oczywiście byłam zakłopotana… Tak ogólnie. Dziś cały dzień byłam jakaś nieswoja… — „Boże! Co ja plotę! — ponownie skarciła się w myślach Katarzyna. — Jeszcze sobie ubzdura, że właśnie oczekuję, aby mnie zaczął pocieszać… Cholera! Idź ty już lepiej, głuptasko, do swego pokoju i pożegnaj kolesia”.
— No czasami tak bywa… — powiedział chłopak. — Jest jeszcze różnica czasu, drobna, ale jednak, która też może wpływać na samopoczucie… Przyleciałem z Madrytu, a ty?
— Z Warszawy, a właściwie z Rzeszowa — odparła Katarzyna — gdzie jest siedziba mojej firmy. Nawiasem mówiąc, żenująco wyszło, bo ja nawet ci się nie przedstawiłam. Przepraszam Mark. Pozwól, że uczynię to teraz: mam na imię Kasia.
— Kasia?… Piękne imię. Bardzo mi miło! — Mark lekko podniósł się z kanapy, podając dziewczynie dłoń.
— Mnie też jest miło! — Uśmiechnęła się pogodnie Katarzyna, przyłapując się na myśli, że bardzo lubi się uśmiechać do tego sympatycznego chłopaka. „Z drugiej strony — od razu zaczęła się w myślach usprawiedliwiać — przecież ja zawsze w towarzystwie sympatycznych osób dużo się śmieję i promieniuję radością. No taka już ze mnie osóbka”.
— Wiesz, wczoraj przez cały wieczór rozmyślałem, jak możesz mieć na imię? Już nawet chciałem dzwonić na recepcję, aby o to spytać, ale pomyślałem: Do diaska! I co ja im powiem? Przecież wypadłoby to idiotycznie: opłaciłem pobyt „koleżanki z klasy”, a nawet nie wiem, jak się nazywa…
„Kurczę, ale jesteśmy do siebie podobni, mentalnie, oczywiście… — ze zdziwieniem pomyślała Katarzyna. — Oboje chcieliśmy siebie poszukiwać poprzez recepcję i oboje mieliśmy identyczne skrupuły”.
— I co wymyśliłeś?
— Ostatecznie: completamente nada — Mark śmieszne pokręcił głową. — Choć miałem pewne typy…
— A była wśród nich Katarzyna? — z pewnym niepokojem zapytała, jakby testując, jakby obawiając się, czy ów przypadkowy chłopak od dawna jej nie rozpoznał, a teraz tylko kurtuazyjnie jedynie odgrywa spektakl.
— Co ty, Kasia… Za nic bym się nie domyślił, że jesteś Kasią. Znam wiele różnych miłych Kaś, ale ty jesteś jedyna w swym rodzaju i niezwykła. Choć prawda… trochę przypominasz mi pewną, taką także niezwyczajną i jedyną w swoim rodzaju… Ale ona, akurat, z tego, co wiem, ta — którą mi przypominasz, zawodowo para się zupełnie inną profesją. Jest znaną i od wielu lat cenioną dziennikarką…
— Chyba nawet wiem, o kim mówisz… Bywało, że mnie już z nią mylili — odpowiedziała Katarzyna nieco usztywnionym tonem, nie dając po sobie poznać, jak bardzo obawiała się domysłów chłopaka. Słusznych domysłów… I chcąc szybko zmienić temat, zapytała: — A w czym jestem taką niezwykłą? — zaśmiała się. — Że taka ze mnie zołza, Mark?
— No weź, przestań… — zaoponował chłopak. — Jaka tam zołza? Dla mnie jesteś anielicą! — I dopiero gdy wypowiedział kwestię, zaczął zastanawiać się nad sensem porównania: „Anielica o ciemnych włosach? Hmm… Jakoś mi nie pasuje do standardów”.
Przez kilkadziesiąt sekund między dwojgiem „przyjaciół ze szkolnej ławy” zapanowała krępująca cisza. Trwała na szczęście niedługo, w każdym razie nie na tyle długo, aby porozpraszać pozytywne fluidy, które od początku rozmowy towarzyszyły chłopakowi i dziewczynie, i aby nie zniechęcić oboje do kontynuowania tak miło rozpoczętego wieczoru.
— Czytałaś może „Oskarżona: Wiera Gran”? — niespodziewanie spytał Mark.
— Tę biografię polskiej Edith Piaf piórem Agaty Tuszyńskiej? — doprecyzowała pytanie Kasia. — Tak, kiedyś czytałam.
— Szkoda… — westchnął.
— Dlaczego? — zapytała ze zdziwieniem.
— Szczerze mówiąc, chciałem ci zaimponować! — I chłopak mrugnął okiem. — Jeślibyś nie czytała, to ja streściłbym ci krótko całą książkę, a ty byś pomyślała o mnie: „Kurczę! Co za inteligentny, oczytany młody człowiek!”.
— A zatem powinnam była udać, że nie czytałam… I ty, i ja mielibyśmy teraz niezły ubaw…
I razem szczerze się zaśmiali.
— Prawdę mówiąc, to była jedyna książka Tuszyńskiej, którą na razie przeczytałem — wyznał Mark. — No i jedyna, w przypadku której poróżniliśmy się z szefem co do oceny wiarygodności historycznej zaprezentowanej przez bohaterkę…
— Rzeczywiście, nie wiadomo, co o niej sądzić… To wy z szefem zajmujecie się recenzowaniem książek Tuszyńskiej i badaniem prawd historii?
— Tak, czasami tym też. A w ogóle mam klawego szefa. Jest surowy, ale sucharem nijak go nie nazwiesz…
— No to tylko pozazdrościć… Ja z kolei, z racji prowadzenia własnego biznesu, nie mam nad sobą żadnego szefa… Już nie mam. Choć kiedyś miałam i też było mi z nim bardzo dobrze… — westchnęła z rozrzewnieniem Katarzyna. — A co do oskarżeń Szpilmana przez Wierę Gran, to jest — o jego współpracę z Gestapo… Wiesz, Mark… historia nigdy nie była jakąś moją szczególną pasją. Więc wolę się w tej materii nie wypowiadać. W książce Tuszyńskiej najbardziej fascynowały mnie opisy życia przedwojennej Warszawy i jej elit.
I nagle Katarzyna uzmysłowiła sobie, że owszem, jest bardzo miło, ale że chyba już nazbyt zabełtała się w tym sympatycznym, ale jednak zupełnie nieznanym jej mężczyźnie. I że jest już późno. „Z drugiej strony: i co z tego, że się zabełtałam, i że jest późno? — natychmiast zaczęła usprawiedliwiać przed sobą samą siebie. — To nie ma znaczenia, zostały mi tylko dwa dni, a potem i tak wracam do domu… Do kochanego mężusia, synka i szarówki codzienności… Czyż nie warto trochę wrzucić na luz?”.— 5 —
Budzik zawsze dzwoni minutę za wcześnie… Tym razem dzwonił za wcześnie o całą noc, tę, którą spędziła na pogawędkach ze swym nowym przyjacielem. Gdy wróciła do numeru, była pewna, że do rana zostało co najmniej kilka godzin. Utwierdziła ją w takim przekonaniu atramentowa ciemność pejzażu za oknem i cisza w hotelu, która trwała i trwała, jakby cały świat zgasił światło i poszedł spać. Skąd miała wiedzieć, że na Maderze ranki zawsze są czarne jak środek nocy w Polsce i ciche jak stłumiony pomruk oceanu? A takie są…
Gdy dotarła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi — pospiesznie ściągnęła dżinsy i niedbale szurnęła je na podłogę. Buty — jeden za drugim, lotem parabolicznym poszybowały w kierunku sofy. I nawet nie pofatygowała się na krótką toaletę do łazienki. Nie miała sił. Rzuciła się jak nieżywa na wpół rozesłane łóżko z nadzieją przespania choćby dwóch godzin. Tyle wystarczy, by w kolejny dzień stawić się na targach świeżą i wypoczętą. A przynajmniej takie sprawiać wrażenie. Kosmetyki od Coco Chanel naprawdę zdziałają cuda — tego akurat ona, Katarzyna, była absolutnie pewna.
Ale gdy wreszcie zamknęła oczy, gdy wtuliła głowę w miłą w dotyku atłasową poduszkę i gdy pierwsze senne majaki zaczęły nadpływać jak jachty zza oceanicznej zatoki — tak! Zgadliście! Wtedy rozdzwonił się on — bezduszny ciemiężca i cerber, bezwzględny i beznamiętny towarzysz nie tylko samotnych w łóżku kobiet: budzik.
Szybkim ruchem ręki spacyfikowała natręta. Na tyle szybkim, że sen, który już-już pukał do jej głowy, ponownie rozrzucił swe zanęty. „Młody mężczyzna o urodzie Pablo Helda (ubóstwianego przez nią jazzowego wirtuoza fortepianu) — zeskoczywszy z łodzi rybackiej zalotnie spoziera w jej miodowe oczy i głaszcze po dłoni. „Och! Jakie to miłe! Tylko dlaczego pan maestro patrzy na mnie spojrzeniem Marka i w ogóle, dlaczego cały wygląda jak Mark?… Ach! Marko, Marko… czemu mnie nie przytulisz?…”
Katarzyna czuje, jak rytm serca przyspiesza, jak oddech wzmaga. Zawsze tak z nią bywało, gdy tuliła się do męża… „Ach, miły Marku, czy twoje Portugalki są dużo ładniejsze ode mnie?”. Oddech Katarzyny wzmaga się coraz bardziej, serce zaczyna wariować, ciepło z całego ciała zamienia się w kulę ognia i pomału, pomalutku — począwszy od biustu — przetacza się w okolice łona. Dziewczyna zwija się i skręca… Robi się słodko, coraz słodziej… Uff… już za chwilę, za chwileczkę, już-już, zaraz!…
„Patryk Trazom! Patryk Trazom!” — rozkrzyczał się jej telefon, wybijając Katarzynę ze snu tuż przed najsłodszym z najsłodszych, z najcudowniejszych momentów.
„Cholera jasna!” — zaklęła w myślach brutalnie pozbawiona niechybnego… Przewróciła się ze wściekłością na drugi bok. Głowę opatuliła poduszką. „Chwilowo — sytuacja opanowana — szepnęła w myślach. — Chwilowo… Ale czy słodki sen wróci?”.
Telefon po kilku dzwonkach cichnie. Lecz za moment znów rozpoczyna swe monotonne bezduszne nawoływania: „Patryk Trazom, Patryk Trazom, Patryk Trazom…”. I znowu cichnie. Katarzyna poddaje się. Siada półprzytomna na łóżku, błędnym wzrokiem spogląda na zegarek.
— Jezu Chryste! — wrzasnęła. — Przecież już po dziewiątej!
Punkt ósma na seminarium w Câmara de Lobos przewidziany był odczyt prezesa zarządu sieci delikatesów Ala Market i spółki Krakowski Barek pana Jerzego Mazgajowskiego. „Kurczę! Patryk mnie zabije… — rozpaczała w myślach. — Przecież po to tu głównie przyjechałam, wysłuchać konkurenta i kto wie, może i nawiązać z nim biznesowe kontakty”.
— Matko kochana… Patryk! To on przed chwilą do mnie wydzwaniał! — ponownie krzyknęła Katarzyna.
W tym samym momencie telefon znów zaterkotał: „Patryk Trazom, Patryk Trazom, Patryk Trazom…”. Dziewczyna z duszą na ramieniu rzuciła się w kierunku źródła dźwięku. „No, to teraz już po mnie!…”. Ledwie łapiąc oddech, nacisnęła zieloną ikonkę z telefonem.
— Kasiu! No wreszcie… Bogu dzięki! — rozległ się rozemocjonowany głos Patryka w słuchawce. — Nie mogę się do ciebie dodzwonić… od chyba godziny!
— Pat, ja…
— Jesteś niesamowita! Jak tobie się to udało?… Brak słów… Kasiu, jesteś wielka!!
— Pat, ale… — Katarzyna zaniemówiła. „O co tu chodzi? Pat mnie nie ochrzania? I skąd ten entuzjazm w jego głosie?”.
— Nic nie mów, Katiuszo. Szczegóły wizerunkowe rozplanujemy po twoim powrocie. Miałem nosa, wysyłając cię na tę Maderę… Mam nadzieję, zdążyłaś przejrzeć także papierowe wydanie „Le Monde”?
— Ja? Papierowe? Nie, jeszcze nie. Ja dopiero…
— Nic, nic. Nic się nie martw. Wiem, byłoby fajniej, gdyby fotograf ujął cię „en face”, a co najmniej z profilu, ale i tak zdjęcie jest historyczne… I jeszcze ten komentarz: „Ekspansja produktów spożywczych na rynki południa Europy. Księżna Middleton z Cateriną Fille wymieniły się poglądami”.
— Że co… proszę? Wymieniły się? Ale my… to znaczy się… Księżna…
— Dobrze, dobrze, Kasiu… To wszystko obgadamy po twoim powrocie. Do tego czasu unikaj prasy, ale hojnie za to szastaj wizytówkami… Aha! Przed godziną dostałem emaila od Jurka Mazgajowskiego. Przeprasza, że nie zdołał dotrzeć na Maderę, zatrzymały go jakieś kwestie biznesowe. Podobno jego spółki po raz kolejny odnotowały nie najlepsze wyniki. Gratuluje ci rozmowy z księżną i zaprasza nas po twoim powrocie na biznesowy lunch w warszawskiej siedzibie Ala Market…
— Pat, ale co ty mówiłeś… o tym zdjęciu?
— Naprawdę jest w porządku. Nie przejmuj się! Link, jaki wysłał do mnie emailem nasz drogi przyjaciel, z tego, co widzę, przesłał równolegle i tobie, a więc patrzymy na tę samą fotografię. Kasiu! Jeszcze raz gratulki! Jestem z ciebie dumny i noszę się jak paw! Czekam na twój powrót. Z szampanem!!
Gdy Patryk zakończył rozmowę, otumaniona dziewczyna siadła na łóżku jak po wizycie w młockarni. „Co za zdjęcie? Skąd, dlaczego? — dostała myślowej głupawki. — Aha, email od Jean-Pierre’a, zaraz sprawdzę… — I nerwowo zaczęła obstukiwać klawisze smartfonu. — Kurczę! Faktycznie, coś jest!”. Nacisnęła przycisk i na małym ekraniku wyświetliła się krótka zajawka wraz ze zdjęciem. A na nim… Ona, a naprzeciwko — księżna. Księżna uśmiecha się do Katarzyny. Obie postacie sprawiają wrażenie jakby prowadziły koncyliacyjną, rzeczową handlową rozmowę.
„Niesamowite — westchnęła — przecież my z księżną nie zamieniłyśmy nawet słowa!”.
Katarzyna kliknęła w zajawkę — i otworzył się cały artykuł… Nie, nie miała teraz głowy, aby zagłębić się w lekturze. Jak obłąkana wstała z łóżka, zrzuciła z siebie resztkę bielizny i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę łazienki. Odkręciła niemal zimną wodę i bez sprawdzania temperatury cała schowała się pod strumieniem prysznica.
*
Drugi dzień targów był dla Katarzyny wyjątkowo krótkim — ograniczył się do trzech godzin. Z powodu ekscesów z poranną pobudką — do Câmara de Lobos dojechała dopiero po lunchu. Nie skorzystała także ze wspólnej wieczornej kolacji, którą organizator sympozjum zafundował uczestnikom w ramach imprezy integracyjnej. Już pierwszego dnia poznała się ze wszystkimi na tyle, że przesiadywać teraz z nimi, pić choćby nawet tak wyśmienite wino, jakim jest Madera, ale i doprawiać licznymi miejscowymi likierami — byłoby li tylko stratą czasu i — jak podpowiada jej wieloletnie doświadczenie — kłopotliwym narażaniem się na niechciane umizgi i zaloty „samotnych samców” na delegacji.
Ale nawet te trzy godziny przeciągały się w nieskończoność. Miała wrażenie, że prawie każdy z obecnych handlowców patrzył na nią podejrzliwie, jakby czyniąc wyrzuty i jakby kąśliwie pytając: czym sobie zasłużyła ta pełna seksapilu polska Indila na fotografię z księżną Cambridge? W czym była lepsza od innych?… A ona, Katarzyna, jak miała im się z tego tłumaczyć? Jak przekonać, że to wszystko zadziało się za jej plecami i było tylko niemądrym żartem przyjaciela, że Jean-Pierre d’Artigny, jej były zwariowany adorator, a obecnie redaktor naczelny „Le Monde”, po prostu zadworował sobie z całego towarzystwa?… „Ah, Jean-Pierre, mon cher Jean-Pierre, il est temps de grandir enfin!”.
Katarzyna wspięła się na swoje piętro w hotelu najzwyczajniej — po schodach. Dziś nie chciała używać windy. Odrobina wysiłku fizycznego pomaga w okiełznaniu wciąż gorącej głowy ogarniętej przez nieustanną gonitwę myśli. Gdy otworzyła drzwi i weszła do pokoju, omal nie nadepnęła leżącej na podłodze różowej koperty.
— Dziwne — powiedziała na głos. — Ktoś najwidoczniej podsunął ją pod drzwiami…
Na kopercie namalowany był bukiet czerwonych róż, a na kartce znajdującej się w środku kwiecistym pismem wykaligrafowano, jak niżej:
„Kasiu!
Jest to oficjalne zaproszenie na kolację w restauracji «El Piano» w tutejszym pięciogwiazdkowym hotelu Melia Madeira Mare Resort and Spa. Dżentelmen, który Cię zaprasza, chciałby pozostać anonimowym, ale — niestety! Dobrze wie, że taka kobieta jak Ty — niewiasta z inteligencją wyraźnie przewyższającą standardy — nie będzie miała najmniejszego problemu, by zdemaskować tego zuchwałego gagatka. Dlatego Mark spod 422 będzie czekał na Ciebie o godzinie ósmej tego jakże pięknie zapowiadającego się wieczoru w drzwiach restauracji — jak wyżej. Będzie czekał cierpliwie. Cierpliwie będzie czekał. Aż do skutku”.
Katarzyna roześmiała się.
— Jaki zabawny… — Następnie podeszła do wiszącego nad biurkiem lustra i pogodnie uśmiechnęła się do swego odbicia. — A co? Czemu nie? Pójdę z nim na tę kolację. Pójdę właśnie dziś…
więcej..