- W empik go
Masz to, na co się odważysz - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
4 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Masz to, na co się odważysz - ebook
„I have seen the Bird of Paradise, she has spread herself before me and I shall never be the same again” Obłęd J. Krzysztoń
Wspomnienia z backpackerskich podróży: Rumunia, Krym, Skandynawia. Życie wewnętrzne nauczycielki.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-200-6 |
Rozmiar pliku: | 665 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na gigancie
Początki były łatwe. Jak każdy wielki himalaista zaczynałam od zwiedzania najbliższej okolicy. Zauważyłam, że mama sobie przysnęła, więc grzecznie, po cichutku, spakowałam do wózeczka lalki, naczynka, ubranka dla lalek, wszystko, co było potrzebne w podróży i ruszyłam w odwiedziny do babci, która mieszkała nad rzeczką. Do babci było blisko, może z kilometr. Przekraczało się tylko dwie ruchliwe ulice. Często tam chodziłam z rodzicami. Łatwizna. Wędrowałam w płaszczu, pantoflach, pchając wózek dla lalek po śniegu. I jakoś nikt się mną nie zainteresował. Podobno był luty. Podobno miałam cztery lata. Nie było telefonów, więc babcia spokojnie czekała, aż mamie osiwieją włosy, kiedy się obudzi.
To były wspaniale czasy na podróże. Uważam, że ich nie zmarnowałam. Nie pamiętam, żeby droga mi się dłużyła albo żebym zmarzła. Nie pamiętam też lęku, tylko radość. Nie wiedziałam przecież jeszcze, że droga może pochłaniać całkowicie i samo przemieszczanie się może dawać szczęście. Pewnie dlatego próbowałam powtórzyć ten incydent kilka razy. Ale chyba zaczęli mnie bardziej pilnować. Do czasu.
Na wszystko przychodzi kres. Nigdy nawet nie prowadziłam pamiętnika, a przecież za chwilę mogę, nie daj Boże, dostać Alzheimera albo Parkinsona. I jak wtedy w domu starców komukolwiek, cokolwiek opowiem. Nie mówiąc już o napisaniu.
I po co? Było to targanie plecaka pod górę i na dół, nawet w pięćdziesięciostopniowych upałach. Stanie okrakiem na krawędziach brodzików, żeby się nie ubrudzić podczas brania prysznica albo nogi w cudzych grzybach. I wiszenie nad deską klozetową, w różnych dziwnych hostelach tego świata. I te hektolitry potu, bo zamiast jeździć normalnie z walizką na kółkach, w klimat umiarkowanie chłodny, musiałam ciągle realizować jakieś głupie pomysły, żeby jechać w tropiki. W wakacje. Na pewno został mi po tym wszystkim jakiś uraz psychiczny. Albo raczej już wcześniej jakiś miałam.
Jeśli już niedługo mogę wszystko zapomnieć.
Dostałam od Luisy taką książkę o dziewięćdziesięcioletnim dziadku, który uciekł z domu starców. Ciekawe dlaczego.
_W ŻYCIU MASZ TO, NA CO SIĘ ODWAŻYSZ_
W młodości nigdy nie miałam pieniędzy. I zawsze byłam gruba. I nie wiem, dlaczego tylko niektóre stany rzeczywistości wydają się, trwać w sposób permanentny. Jakieś wyżebrane po rodzinie kieszonkowe, na wyjazdach — chleb ze skórką, chleb z wodą źródlaną, makaron z keczupem, makaron z czekoladą, makaron z konserwą w niedzielę, gorąca herbata na ognisku, podłoga w schroniskach, noclegi na dziko, menażki myte w piasku. Całe życie trzeba było dorabiać, chodzić piechotą, kombinować, jak zaoszczędzić na biletach kolejowych. Ciągle jeździłam pociągiem, a z książek z dzieciństwa najbliższa była mi opowieść _O psie, który jeździł koleją_. Zaraz po _Winnetou._
Jeśli na starość gdzieś osiądę i będę mieć psa, będzie miał na imię Lampo.
Babcia Stasia mieszkała nad rzeczką. Opodal krzaczków. To znaczy właściwie teraz to jest rzeczka, chyba że jest powódź. Wtedy to była duża rzeka. W dzieciństwie, odkąd pamiętam, każde wakacje i wolny czas spędzałam z kuzynką nad tą rzeką. Nikt nas nie pilnował. Wychodziłyśmy się kąpać rano, wracałyśmy albo nie, na obiad. Tylko jak nas nie widzieli do wieczora, czasami ktoś krzyczał z brzegu nasze imiona i dooo doooomu. Znałyśmy każdy kamień, każdą głębinkę, gdzie można było przejść na druga stronę, a gdzie prąd był zbyt silny. Całkowicie zajmowało nas poważne zadanie badania rzeki, która zmieniała się po każdym deszczu. Efektem lektur było ciągłe doskonalenie umiejętności wyszukiwania wierzbowych witek na łuki i strzały, a kiedy kładli na ulicy kanalizację, zdobywanie szczytów, które powstały z ziemi z wykopów. Chodziłyśmy na palcach w basenie, bo tak było dla nas głęboko. I trzeba było podskakiwać, kiedy ktoś chlapał i robiła się fala. A babcia? Babcia w domu obierała ziemniaki albo kopała w ogródku.
Kiedyś po skończonych wakacjach, może w trzeciej klasie, zabrałam dzieciaki z podwórka nad naszą rzekę. Tylko bawiliśmy się na brzegu. Pół podwórka rodziców szukało nas w szpitalach i na komisariatach. Nie wiedziałam, dlaczego niektórzy rodzice zabronili się dzieciom ze mną bawić. Nie, nie czytałam wtedy przygód Tomka w krainie kangurów. Nikt, kogo znałam, nie czytał. Lekturą było _O krasnoludkach i sierotce Marysi, Nasza szkapa, Janko Muzykant i Łysek z pokładu Idy._ No dobrze, jeszcze _Sposób na Alcybiadesa i W pustyni i w puszczy._ Myślę, że gdybym wtedy przeczytała przygody Tomka, może zapragnęłabym mieć mnóstwo pieniędzy na podróże. Poszłabym na jakąś informatykę albo politechnikę. Jakoś bym poszła. A mi, kretynce, marzyła się filologia klasyczna albo praca z niepełnosprawnymi. Dobrze, że później chociaż dojrzałam do tego, że jako nauczyciel będę mieć dwa miesiące wakacji. Bez łaski.
Tak też się stało. Mogłam sobie pojechać pociągiem na dwa miesiące do Gdańska, koczować u znajomych, chodzić na darmowe koncerty, kino w plenerze za darmo i jeść bułki z jogurtem. Nawet udało się dorobić. Anna wymyśliła interes życia. Zabrała ze swojej pracy srebro, którego właściciel nie umiał sprzedać, pożyczyłyśmy mały, metalowy stoliczek i poszłyśmy handlować na Tagu Dominikańskim. Miałyśmy chyba najmniejsze stoisko na całym świecie. Na pół z Afryką. A wieczorem, z tym stoliczkiem i całym srebrem, chodziłyśmy na filmy pod chmurką.
Cudowne dwa miesiące skończyły się, kiedy musiałam patrzeć, jak moja koleżanka pakuje plecak, przewodnik i jedzie na miesiąc do Chin. Ona nie pojechała się tułać po Mazurach lub Bieszczadach. Ona, z tym plecaczkiem, pojechała do Chin.
To mi zrujnowało życie.
Przez dwadzieścia lat jedyny samochód, na który było mnie stać, to był mały fiat 126p, najmniej dziesięcioletni. Całą uciułaną kasę marnowałam w różnych dziwnych miejscach na świecie. I po co, przecież to wszystko można było zobaczyć w telewizji albo internecie — mówił bosman, który ze swojej szczęśliwej przystani tylko raz w życiu wybrał się nad morze. Sama cały czas się dziwię.
_I have seen the Bird of Paradise, she has spread herself before me_
_and I shall never be the same again”_ _Obłęd J. Krzysztoń_Rumunia
_ALA_
Wszyscy zwariowali. W Gdańsku zamieszkał Marek, który też widział tę, co się pakuje do Chin. Nie znaliśmy go, a on wymyślił, że jedziemy do Rumunii. Do Rumunii!!! Sprawdziłam linię kolejową. OK. Jakby co, dam radę stamtąd wrócić koleją. Chyba. To kupiłam przewodnik. Przeczytałam go od deski do deski i dowiedziałam się, między innymi, że najwyższe góry w Rumunii nazywają się Fogarskie. W tym przewodniku były o nich dwa zdania. Ten Marek — pomyślałam — to świr, pewnie będzie chciał leźć na ten ich najwyższy szczyt, w tych górach. Zawsze miałam niezłą intuicję. Jak ta Kasandra.
Było nas czworo. Nikt nikogo nie znał. Wszyscy członkowie wycieczki poznali się w Przemyślu. Zanim do nich dotarłam, zdążyli już zorganizować darmowy nocleg w jakimś zakonie na starym mieście. Braciszkowi zrobiło się wesoło, kiedy dowiedział się, że jedziemy do Rumunii. Nawet pozwolił nam zwiedzić klasztor, również za klauzurą. Okazało się, że to dlatego, że nie było proboszcza. Był sam. Proboszcz niespodziewanie wrócił w nocy, kiedy opowiadaliśmy sobie o Drakuli. W środku nocy z hukiem otworzyły się drzwi od naszego pokoiku dla gości. W blasku księżyca stanęła wielka, blada postać.
— Chciałem sprawdzić, czy jesteście grzeczni — wyszeleścił wampirek. A w oczach odbiła mu się uliczna sygnalizacja świetlna w kolorze oznaczającym stop. Albo mi się zdawało.
Najpierw pojechaliśmy autobusem do Lwowa, jeszcze z wielogodzinnym czekaniem i kłopotami na granicy, bo celnicy chcieli łapówki za przejazd. Już w tej krótkiej podróży wiele istotnych rzeczy dowiedziałam się o Ukraińcach. Były wakacje, w autobusie z pięćdziesiąt stopni, ale wszystkie okna musiały być zamknięte, bo przeciąg. Nie wiem, o co chodzi. Potem w pociągu, którym jechaliśmy w kierunku granicy rumuńskiej, było tak samo. Myślałam, że może przeciągi szkodzą na złote ząbki. I srebrne. Teraz nie czas się nad tym zastanawiać. Każdy wie, że Ukraińcy to twardziele. Chyba po prostu to pięćdziesiąt stopni, to było przyjemne ciepełko.
Zlani potem, śmierdzący i rozbawieni po trzech dniach dotarliśmy do Czerniowców. Tam złapaliśmy autobus do Suczawy w Rumunii. Jechali nim sami przemytnicy i my. Ludzie musieli płacić, żeby ich policja przepuszczała dalej. My na szczęście nie. My byliśmy tam bardzo dziwnym zjawiskiem.
Luźne konwersacje w czasie tych dni podróży uświadomiły nam, że właściwie wybieramy się do Transylwanii. Transylwania! Wow! Nie wiedziałam. Drakula. Wow! Po chyba czterech albo pięciu dniach dotarliśmy do Braszowa. Pierwszego miasta, w którym zatrzymaliśmy się na plątanie po ulicach i leżenie na placach. Wow! Niektórzy tyle mają na cały urlop.
W Braszowie na dworcu poznaliśmy się wszyscy już dokładnie. Po takiej podróży przed wyjściem do miasta, trzeba się było przygotować. Toaleta przyzwoita, jak na wschód przystało, należało uważać, żeby się nie ubrudzić. Na szczęście okazało się, że moja nowa koleżanka Alusia też lubi być w miarę czysta. Chłopcy załatwili sprawę w dziesięć minut, razem z goleniem. Potem, podobno ponad godzinę, czekali na nas.
Od wtedy wiedziałam, że z Alą mogę podróżować.
_CZYLI TRANSYLWANIA_
Doczytaliśmy, że słynna na cały świat Transylwania, skąd pochodził uroczy wampir Drakula, to inaczej dobrze znany polskim uczniom z historii Siedmiogród.
Nazwa wywodzi się od niemieckiego słowa Siebenbürgen, co oznacza siedem warowni, miast założonych przez niemieckich osadników. W bogatej historii ziem przygranicznych teren ten wielokrotnie przechodził z rąk do rąk. Pojawili się: Rzymianie (Dacja), Goci, Hunowie, Słowianie, Bułgarzy, Mongołowie. Był nawet epizod z Zakonem Krzyżackim. W X wieku obszar podporządkowały sobie plemiona węgierskie. Po rozbiciu Węgier przez Imperium Osmańskie Siedmiogród przeszedł pod panowanie tureckie, pozostając księstwem niezależnym, wasalem przez setki lat. Polski wątek w historii regionu napisał między innymi nasz bohater Stefan Batory. Efektem jego antytureckiej polityki było na przykład wymordowanie wszystkich mieszkających tam Turków.
Na Wyżynie Siedmiogrodzkiej przez wieki ścierały się interesy większych sąsiadów: Węgier, Polski i Imperium Osmańskiego. Ziemie te do dziś przechowują ślady bogatej historii. Zwiedza się dobrze zachowane średniowieczne miasta, w których można oglądać pozostałości z okresu tureckiego, a nawet rzymskiego. Przeplatają się wpływy kościołów protestanckich, katolickich i cerkwi prawosławnej. Od średniowiecza większość zamieszkałej tam ludności była pochodzenia rumuńskiego. Jest też wiele mniejszości narodowych, przede wszystkim: Węgrzy, Niemcy, Seklerzy (związani z Węgrami) i Romowie.
Transylwania to nazwa rumuńska, pojawia się w dokumentach od średniowiecza i oznacza podobno _za lasem, poza lasem_ albo _po drugiej stronie lasu_. Czy może po prostu _zalesie._
Był rok 2002. W Polsce na ulicach, wszędzie można było poznać obywatela Rumunii pochodzenia romskiego. Było ich mnóstwo. Może dlatego mało komu przychodziła do głowy chęć odwiedzenia tego pięknego kraju, z którego przyjechali. Słowa Rumun i Cygan były uważane u nas za synonimy.
_JAK TO JEST Z TYMI RUMUNAMI?_
Do roku 1877 Rumunia była unią personalną dwóch hospodarstw: Wołoszczyzny i Mołdawii. Elity państwa dążyły jakby do uszlachetnienia swojego rodowodu poprzez rozwijanie teorii rzymskiego pochodzenia Wołochów. Myśli takie pojawiały się już w XV wieku. Rumunia znaczy _Romania,_ czyli _Rzym i Rumun,_ czyli_ Rzymianin, obywatel Rzymu._ Nazwa została wprowadzona stosunkowo niedawno, podobno w XVIII wieku, przez grekokatolickich duchownych. Wcześniej, nawet jeszcze w XIX wieku, Rumunów nazywano Wołochami.
Obecnie język rumuński zaliczany jest do języków wschodnio-romańskich, które wywodzą się z łaciny, ale jeszcze trzysta lat temu, wtedy język wołoski, zapisywany najczęściej cyrylicą, był zaliczany do języków słowiańskich. W XIX wieku teoria o rzymskim rodowodzie Rumunów posłużyła do jednoczenia obywateli zamieszkałych na terytorium Rumunii. Między innymi poprzez system edukacji wdrażano sztuczne zmiany językowe, zastępowano słowa pochodzenia słowiańskiego neologizmami lub zapożyczeniami z języka włoskiego i francuskiego. Faktem są też jednak ewidentne elementy języka romańskiego w języku rumuńskim, a wcześniej wołoskim. Tak wyczytałam.
Romowie, mimo podobieństw w nazwie, pochodzą z półwyspu indyjskiego i są nosicielami typowo indyjskiej, ciemnej karnacji. W przeciwieństwie do rodowitych Rumunów, którzy mają jasną karnację, korzenie słowiańskie, a częściowo pochodzą również od ludów zamieszkujących tereny obecnej Rumunii przed Słowianami, na przykład Daków. Dacia :) Podobno z tego terenu pochodził słynny gladiator i przywódca największego powstania niewolników w starożytnym Rzymie — Spartakus.
Przodkowie Romów przybywali do Europy z Północnych Indii między VIII a X wiekiem. Zawsze był to lud koczowniczy. Na początku podawali się za egipskich książąt, którzy muszą wędrować, taką mają pokutę. Ale kiedyś dotrą do Jerozolimy. Ci, którzy wierzyli, że pochodzą z Egiptu, nazywali ich _Gypsies._ Możni władcy niejednokrotnie dawali im dary, aby w Jerozolimie modlili się za nich.
Czyli Romowie od wieków posiadają ten wyjątkowy spryt, którego nie potrafimy zaakceptować. Ani tym bardziej zrozumieć. _Zawsze zachowywaliśmy się w stosunku do nich głupio. I dlatego są tacy, jacy są —_ napisała Oana Giurgiu, rumuńska dziennikarka i producentka filmowa. Pisze też: _Nic nie wiemy o Cyganach. Jesteśmy naiwni, coś tam sobie wyobrażamy. A oni ukrywają swe tajemnice, żyją własnym życiem i pozwalają nam w nie wniknąć tylko na tyle, na ile zechcą._
_Oana nakręciła film dokumentalny o rumuńskich Cyganach. Przygotowywała się długo, przeprowadziła wiele rozmów. I jeśli miałaby powiedzieć jedną najważniejszą rzecz, to byłoby to właśnie stwierdzenie, że snując rozważania o Cyganach, błądzimy we mgle —_ pisze Maja Narbut. (1)
Od dwudziestu lat mam częsty kontakt z rodzinami romskimi — uczę ich dzieci. I nie powiedziałabym niczego mądrzejszego.
Pierwsze wzmianki o wędrowcach z Indii, którzy zabawiali możnych maharadżów na dworach, mają prawie 2000 lat. Wędrowali i byli koczownikami tysiące lat. Nie mamy z nimi nic wspólnego. O Polsce wtedy nawet nam się nie śniło. Bez umiejętności pisania, bez historii, przetrwali rozproszeni po całym świecie i są tak silnym narodem, że nie chcą się integrować z innymi. W wielu krajach, przez setki lat, byli prześladowani, między innymi w Rumunii. Patologia pojawiła się, kiedy zakazano im wędrować. To tak, jak u mnie. Muszę siedzieć na tyłku, zajmować się mamą. Aż od tego zaczęłam pisać.
Chcemy, żeby Romowie się zasymilowali, żeby byli tacy, jak my. Nigdy nie będą. Chyba u Stasiuka, w kontekście Romów, przeczytałam — nie wiadomo, która kultura przetrwa ostatecznie.
Według Wikipedii w Rumuni mieszka 2,6% Romów. To dużo. Ale Rumunów jest 89%, a na przykład Węgrów 6,6 %. Podczas pobytu w Transylwanii prawie nie widzieliśmy Romów. Nawet myśleliśmy, że to dlatego, że większość wyjechała do Polski. Polska przygotowywała się wtedy do wejścia do Unii Europejskiej.
***
Kiedyś, kiedy byłam bardzo młoda, wsiadłam do nocnego pociągu jadącego do Warszawy z Bukaresztu. W wagonach panował półmrok. I tłok. W jednym przedziale odkryłam jedno wolne miejsce siedzące. Ludzie, którzy tam jechali, byli trochę dziwnie ubrani, nie rozglądałam się za bardzo. Byli mili, zrobili mi miejsce. Naprzeciwko siedział jakiś młody chłopak, potwornie śliczny, w długiej, lśniącej szacie, w gwiazdki. Kurde, chyba jakiś szejk, książę turecki albo egipski — pomyślałam. Rano okazało się, że oprócz spodni i podkoszulka, po prostu miał na sobie damską koszulę nocną. No co, w końcu była noc. Nie, zapach był OK.
_WŁADEK Z ZALESIA_
Transylwania — już sama nazwa wprowadza umysł w trans i brzmi metafizycznie. O ile, oczywiście, nie jest się z Rumunii i nie oznacza to dla Ciebie_ zalesie._ A Drrrrakula z Trrransylwaniii? Wow, prawie dreszcz. Ciekawe, czy każdy ma wtedy przed oczami Garego Oldmana jako hrabiego Drakulę z filmu Coppoli. Ja tak.
Prawdziwy Drakula naprawdę istniał, był hospodarem wołoskim, jednym z najmężniejszych i najpotężniejszych władców Transylwanii. Miał na imię Wład, nazywany Palownik. Nazwę i sławę zdobył poprzez swoje okrucieństwa: nabijał na pal matki, przybijał im do piersi dzieci, gotował ludzi żywcem. Mężny gość.
Legenda o wampirze Drakuli to fikcja literacka stworzona przez irlandzkiego pisarza Brama Stokera, wielokrotnie ekranizowana.
Tak sobie myślę, Wład — to chyba Władek. No dobrze, niech będzie Władysław. Władysław z Zalesia. Jakżeż to może inaczej brzmieć dla osób rumuńskojęzycznych. Aż mi ich szkoda. Pstryk i czar pryska. I nawet Gary Oldman jako hrabia jest jakoś nie na miejscu.
Poszwendaliśmy się po bardzo urokliwym Braszowie i pojechaliśmy do Bran. Odwiedzić zamek hospodara Władka.
Bran nigdy nie miało nic wspólnego z historycznym Władem. Rumuni wykorzystali złą sławę Palownika, połączyli z legendą o Drakuli i stworzyli atrakcję dla turystów. Miejscowy zamek ogłosili siedzibą słynnego hrabiego. No to co. Bardzo przyjemne miejsce. Mając przed oczami duszy przystojnego Garego, w kapelusiku, zwiedzaliśmy sobie jego urokliwy zamek. Miło było, szczególnie kiedy odkryliśmy, że to muzeum różni się od innych. Można było wchodzić, gdzie się chce, siadać przy stole, robić zdjęcia z eksponatami. Można było nawet wejść do łóżka hrabiego wampira i przykryć się jego kołderką. Ci, którzy pilnowali, nie mieli nic przeciwko. Wtedy tak było.
_I have crossed the oceans of time to find you _— On. Jej powiedział.
Ach, gdzie są te starodawne wampiry. Teraz może cię najwyżej znaleźć i wyssać jakiś wampir energetyczny.
_NIE BĘDZIE ŚLEPY LOS NAMI RZĄDZIŁ_
Jedno miasto i zamek to było dla naszego kierownika Marka wystarczająco, jeśli chodzi o zwiedzanie. Trzeba było zacząć szukać tych gór Fogarskich. Niby najwyższe, niby, że jak Alpy, ale wcale to nie było takie łatwe. Nikt nic nie wiedział. Przewodnik podawał miejscowość, z której się wyrusza, informował, że w górach są dwie cabany i że nie ma wody. I tyle. Co to są te cabany???
Dotarliśmy do miejscowości, o której było napisane w przewodniku. Czyli jakby do naszego Zakopanego. Pytaliśmy ludzi, jak iść albo jechać dalej. Nikt nie wiedział. Mówili, tam są wysokie góry, nikt tam nie chodzi, bo po co. Same skały. Poczuliśmy się bardzo zaciekawieni i zachęceni wyczerpującymi informacjami. Na wszelki wypadek w ostatnim sklepie kupiliśmy każdy po cztery litry coli, z cztery litry wody i zaczęliśmy się toczyć w kierunku gór.
Na horyzoncie były tylko pagórki i las. Wędrowaliśmy miedzą, wśród pól, w poszukiwaniu najwyższych gór Rumunii, kiedy zainteresował się nami jakiś szlachetny miejscowy gospodarz. Plecaki, chyba skumał, o co nam chodzi, zostawił koszenie i kazał wskakiwać na wielki traktor. Po niedługim czasie nasz nowy znajomy wysadził nas w lesie i pomachał w kierunku leśnej drogi. To był bardzo inteligentny, uczynny i obyty w świecie człowiek. Przynajmniej tym najbliższym.
Nie było wiadomo, dokąd idziemy, ale lasek był przyjemny i nawet zaczynało się robić pod górę. Jeszcze śpiewały ptaszki, prześwitywało słoneczko. Zostawiając po drodze różne przedmioty, które przychodziło nam do głowy, że może jednak nie są konieczne, brnęliśmy w coraz ciemniejszą Transylwanię.
Zapadał zmrok. Trzeba było pomyśleć, gdzie się rozbić. Nagle zza zakrętu normalnie nie wyszedł wilk, wilkołak, żadne dziecko mroku, wampir, strzyga ani nawet nie niedźwiedź. Wyszli ludzie. Nigdy tego Aniołowi Stróżowi nie zapomnę, jak zresztą wielu rzeczy. To byli normalni rumuńscy turyści. Mieli rumuńską mapę gór Fogarskich, prawie normalną. Powiedzieli nam, że jesteśmy na szlaku, dobrze idziemy i mogliśmy sobie pooglądać naszą dalszą drogę. Jakieś trzy dni. A druga cabana to schronisko.
Dżizes, to jednak będę musiała leźć w te wysokie góry. Umarł ostatni przebłysk nadziei na lepsze jutro.
Poranek obudził nas ulewnym deszczem. W nocy też padało i większość rzeczy mieliśmy mokrych. Dużo się dowiedzieliśmy. Mieliśmy przed sobą co najmniej trzy dni trudnej trasy w górach, zejście po łańcuchach, ale coś w rodzaju schroniska po drodze, z możliwością noclegu i kupienia czegoś. Kierownik zarządził, że rzucamy monetę: brniemy w to czy wracamy. Wypadło, że wracamy. Tylko, że za chwilę jakoś tak mu się powiedziało: nie będzie ślepy los nami rządził.
Widziałam na zdjęciach, że góry Fogarskie są piękne. I wierzę w to. Czemu nie. My szliśmy cały czas w deszczu i mgle. Pogoda dopisywała. Wszędzie spływały strumienie i rzeczki, robiły się wodospady, człapaliśmy wesoło w wodzie po kostki i błocie. Uwielbiam taką pogodę, wtedy wszyscy są mokrzy. Nie tylko ja.
Zrobiło się bardzo stromo. Po dwóch godzinach wędrówki strumykiem postanowiłam wylać cztery litry coli. I pewnie trochę wody. Nie pamiętam. Mniej więcej w połowie dnia zmoczeni jak bobry dotarliśmy do miejsca, w którym stała jakaś niewielka budowla, częściowo blaszana. Barak taki to był. Kiedy otworzyliśmy drzwi, widać było tylko siwy dym. Nie było wiadomo, czy wchodzić. Po chwili z mgły wyłonili się ludzie, dużo ludzi siedzących przy stołach. Była gorąca herbata i ogień. Parowaliśmy w ciepełku jak lokomotywy, tylko z całej powierzchni. I grała muzyka. Oni, w tym baraku w górach, puszczali sobie muzykę klasyczną. Rumuński kompozytor Thudor Gheorghe, Primavera, czyli wiosna. To była pierwsza cabana.
Wspinaliśmy się parę godzin. Czasami nie padało. Momentami, kiedy zaczynało się mówić do tej mgły, gdzieś się przesuwała i można było coś zobaczyć. Niewiele, ale dobry choć i następny pagórek. Zorientowaliśmy się, że pomagają różne prośby i zaklęcia. Gadaliśmy do mgły i ona nas słuchała. Czasami. Można było się poczuć naprawdę w kontakcie z przyrodą.
Cabana Podragu, skąd wchodzi się na najwyższy szczyt Rumunii Moldoveanu, jest kamienna i funkcjonuje jak normalne schronisko. Prawie. Gdyby nie, na przykład, jakaś taka niemiła pani, która tam była gospodarzem. Wszyscy mówili na nią wiedźma z Podragu.
Odpoczywaliśmy w wieloosobowej sali na blaszanych łóżkach piętrowych, kiedy weszli jacyś pokurczeni ludzie koloru granatowego. Nawet nie mieli śpiworów. Wszyscy od razu oddali im swoje koce. Gdy wróciło im krążenie, wieczorem, w głównej sali, przy opowieściach przy ogniu, dowiedzieliśmy się, że są z Izraela. Chcieli wyjechać gdzieś, gdzie ludzie nic nie będą wiedzieć o ich kraju i kłopotach na Bliskim Wschodzie. U siebie chodzą po górach, czytali, że w Rumuni może być zimno, więc każdy zabrał jedną bluzę z długim rękawem.
Oczywiście Polacy też siedzieli w tej sali. I dużo innych nacji. Z rozrzewnieniem, bo nie mogę powiedzieć, że ze smakiem, wspominam też rumuńskie piwo Ursus. Nad ranem wszyscy ruszali zdobywać dach Rumunii. Wszyscy oprócz mnie i tych z Izraela. Ja jestem za gruba na takie wycieczki, w deszczu i mgle. Ala z Markiem poszli w mleko, miało wspaniałą konsystencję i piękny kolor. Tylko trochę zimne. Byliśmy na wysokości ponad 2000 m.n.p.m. Moldoveanu 2544 m.n.p.m.
Na drugi dzień trzeba było zejść po tych łańcuchach na dół. Całe szczęście, że była nasza koleżanka mgła i nie było widać przepaści, nad którymi szliśmy, czasami na czworakach, bo mokro i ślisko. Ostatecznie nie było tak źle. Tylko kilka razy schodziliśmy z jakiejś skały po klamrach, w białawo-szarą mleczną otchłań, nie wiedząc, gdzie zejście się kończy.
Zeszliśmy na drugą stronę gór, nad jezioro, do Balea Lac, potem stopem przez serpentyny Trasy Transfogarskiej i pociągiem do Sybina.
_SIBIU_
Przyszedł czas, żeby otrzeć się o trochę rumuńskiej kultury. Razem z naszymi nowymi znajomymi, z którymi nurzaliśmy się w mgłach Fagaraszy, dotarliśmy do Sybinu i zatrzymaliśmy się u nich w domu.
Sybin (rum. Sibiu) zostało założone na miejscu rzymskiej osady Caedonia. Jest wzmiankowane w dokumentach już z XII wieku, pod nazwą Cibinium, w którym osiedlili się sprowadzeni przez Węgrów osadnicy niemieccy. Sasi, tak ich nazywano, mieli bronić tych ziem, szczególnie przed atakami tatarskimi i tureckim. W tym celu mieszkańcy stopniowo wznosili potężny gród obronny, opasując miasto pierścieniami murów. Sibiu było najważniejszym z siedmiu miast, które dały niemiecką Siebenbürgen, a następnie polską nazwę Transylwanii. Do dzisiaj część mieszkańców przyznaje się do saskich korzeni, a na ulicach często słychać język niemiecki i są niemieckojęzyczne napisy.
Pięknie zachowany zespół architektoniczny średniowiecznego miasta zachwyca urokliwymi wąskimi uliczkami, zaułkami, podcieniami, arkadami, licznymi bramami. Można podziwiać zabytkowe kamieniczki, pałace, domy i świątynie. Dominuje gotyk, ale są również bogate pozostałości baroku wiedeńskiego, renesansu, secesji. W udostępnionym do zwiedzania pałacu Samuela Brukenthala można zobaczyć między innymi Tycjana. Zachwyca monumentalna katedra prawosławna, zbudowana na wzór Hagia Sophia w Konstantynopolu.
Pod wieczór, zmęczeni wałęsaniem się po uliczkach, natrafiliśmy na coś, co wywarło na mnie największe wrażenie. Sic! Nagle weszliśmy na targ, na którym były same arbuzy. Plac, dosyć duży i same stoiska z wielkimi arbuzami. Oczy wyszły mi z orbit i zrobiły się wielkości arbuza, zielone w paski, w środku czerwone, bez pestek. Kocham arbuzy.
_SIGHISOARA_
W Sighisoarze można, w końcu, otrzeć się o skrawki prawdziwej historii związanej z najsłynniejszym mieszkańcem Transylwanii. Tutaj, prawdopodobnie w 1431 roku, urodził się Wład Palownik — syn hospodara wołoskiego Włada II Diabła. Ojciec był członkiem Zakonu Smoka, powołanego do obrony chrześcijan przed rosnącą potęgą Imperium Osmańskiego. _Draco — Smok_, przekształcone w _Dracul — Diabeł_. Stąd przydomek Włada Palownika _Drăculea -Drakula, syn Smoka_ lub _syn Diabła_. _Casa Dracula _— dom Drakuli przyciąga do miasta tłumy turystów, mimo że ojciec z synem przebywali tutaj prawdopodobnie tylko cztery lata.
Sigishoara (węg. Segesvar, niem. Schäßurg) to jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie Środkowo- Wschodniej, w całości wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wraz z Braszowem, Sybinem, Klużem, Mediasem, Sebesem i Bystrzycą Siedmiogrodzką należała do siedmiu najważniejszych, założonych przez Sasów, osad Siedmiogrodu. W czasach rzymskich istniała tutaj osada Daków, Castrum Stenarum.
_Tutaj nie ma nic do śmiacia,_ to miasteczko jest magiczne, niezwykłe, przepiękne. Piszą o nim _Transylwańska piękność, perła Transylwanii._ Mielibyśmy na na pewno więcej zdjęć w tym wyjątkowym miejscu, jednakże ten, który miał je robić, wypstrykał całą pierwszą kliszę na gołębie, już w Krakowie.
Zwiedzaliśmy też Braszów. Bardzo ładny, ale zrobił na nas najmniejsze wrażenie. To było pierwsze miasto w Rumunii. Ostatnie Oradea.
To tam Ala wysłała nas z kierownikiem po chleb i coś do jedzenia na drogę powrotną dla wszystkich, a my odkryliśmy, że w spożywczym mają legalną śliwowicę po cztery złote. U nas kosztowała wtedy chyba z dwadzieścia. Wróciliśmy ze sporymi siatami pełnymi zakupów. A chleb???…
Wracaliśmy stopem przez Węgry. Nic ciekawego. Po dwoje. Łapaliśmy stopa parami. Raz się zgubiliśmy. Ale się znaleźliśmy. Nie wiem jak. Nie było komórek. Witaliśmy się, jakbyśmy się z rok nie widzieli.
***
_Pierwszym prawem natury jest pragnienie własnego szczęścia_
_J. Bentham_
_— _Maamoo, mruczy moja mama przez sen, słyszę z pokoju obok.
Kurde, ona chyba mnie woła. Za chwilę, już wybudzona, woła moje imię.
— Jestem głodna!!!
Jest trzecia w nocy. Ona mnie wykończy. Już nigdy nigdzie nie pojadę. Mogę spokojnie organizować sobie psa.
Krym
_Mirza do Pielgrzyma_
_Tu z winnicy miłości niedojrzałe grona_
_Wzięto na stół Allacha; tu perełki Wschodu,_
_Z morza uciech i szczęścia, porwała za młodu_
_Trumna, koncha wieczności, do mrocznego łona._
_Skryła je niepamięci i czasu zasłona;_
_Nad nimi turban zimny błyszczy śród ogrodu,_
_Jak buńczuk wojska cieniów, i ledwie u spodu_
_Zostały dłonią giaura wyryte imiona._
_O wy, róże edeńskie! u czystości stoku_
_Odkwitnęły dni wasze pod wstydu liściami,_
_Na wieki zatajone niewiernemu oku._
_Teraz grób wasz spojrzenie cudzoziemca plami,_
_Pozwalam mu, — darujesz, o wielki Proroku!_
_On jeden z cudzoziemców poglądał ze łzami._
_MOGIŁY HAREMU, SONETY KRYMSKIE, ADAM MICKIEWICZ_
Początki były łatwe. Jak każdy wielki himalaista zaczynałam od zwiedzania najbliższej okolicy. Zauważyłam, że mama sobie przysnęła, więc grzecznie, po cichutku, spakowałam do wózeczka lalki, naczynka, ubranka dla lalek, wszystko, co było potrzebne w podróży i ruszyłam w odwiedziny do babci, która mieszkała nad rzeczką. Do babci było blisko, może z kilometr. Przekraczało się tylko dwie ruchliwe ulice. Często tam chodziłam z rodzicami. Łatwizna. Wędrowałam w płaszczu, pantoflach, pchając wózek dla lalek po śniegu. I jakoś nikt się mną nie zainteresował. Podobno był luty. Podobno miałam cztery lata. Nie było telefonów, więc babcia spokojnie czekała, aż mamie osiwieją włosy, kiedy się obudzi.
To były wspaniale czasy na podróże. Uważam, że ich nie zmarnowałam. Nie pamiętam, żeby droga mi się dłużyła albo żebym zmarzła. Nie pamiętam też lęku, tylko radość. Nie wiedziałam przecież jeszcze, że droga może pochłaniać całkowicie i samo przemieszczanie się może dawać szczęście. Pewnie dlatego próbowałam powtórzyć ten incydent kilka razy. Ale chyba zaczęli mnie bardziej pilnować. Do czasu.
Na wszystko przychodzi kres. Nigdy nawet nie prowadziłam pamiętnika, a przecież za chwilę mogę, nie daj Boże, dostać Alzheimera albo Parkinsona. I jak wtedy w domu starców komukolwiek, cokolwiek opowiem. Nie mówiąc już o napisaniu.
I po co? Było to targanie plecaka pod górę i na dół, nawet w pięćdziesięciostopniowych upałach. Stanie okrakiem na krawędziach brodzików, żeby się nie ubrudzić podczas brania prysznica albo nogi w cudzych grzybach. I wiszenie nad deską klozetową, w różnych dziwnych hostelach tego świata. I te hektolitry potu, bo zamiast jeździć normalnie z walizką na kółkach, w klimat umiarkowanie chłodny, musiałam ciągle realizować jakieś głupie pomysły, żeby jechać w tropiki. W wakacje. Na pewno został mi po tym wszystkim jakiś uraz psychiczny. Albo raczej już wcześniej jakiś miałam.
Jeśli już niedługo mogę wszystko zapomnieć.
Dostałam od Luisy taką książkę o dziewięćdziesięcioletnim dziadku, który uciekł z domu starców. Ciekawe dlaczego.
_W ŻYCIU MASZ TO, NA CO SIĘ ODWAŻYSZ_
W młodości nigdy nie miałam pieniędzy. I zawsze byłam gruba. I nie wiem, dlaczego tylko niektóre stany rzeczywistości wydają się, trwać w sposób permanentny. Jakieś wyżebrane po rodzinie kieszonkowe, na wyjazdach — chleb ze skórką, chleb z wodą źródlaną, makaron z keczupem, makaron z czekoladą, makaron z konserwą w niedzielę, gorąca herbata na ognisku, podłoga w schroniskach, noclegi na dziko, menażki myte w piasku. Całe życie trzeba było dorabiać, chodzić piechotą, kombinować, jak zaoszczędzić na biletach kolejowych. Ciągle jeździłam pociągiem, a z książek z dzieciństwa najbliższa była mi opowieść _O psie, który jeździł koleją_. Zaraz po _Winnetou._
Jeśli na starość gdzieś osiądę i będę mieć psa, będzie miał na imię Lampo.
Babcia Stasia mieszkała nad rzeczką. Opodal krzaczków. To znaczy właściwie teraz to jest rzeczka, chyba że jest powódź. Wtedy to była duża rzeka. W dzieciństwie, odkąd pamiętam, każde wakacje i wolny czas spędzałam z kuzynką nad tą rzeką. Nikt nas nie pilnował. Wychodziłyśmy się kąpać rano, wracałyśmy albo nie, na obiad. Tylko jak nas nie widzieli do wieczora, czasami ktoś krzyczał z brzegu nasze imiona i dooo doooomu. Znałyśmy każdy kamień, każdą głębinkę, gdzie można było przejść na druga stronę, a gdzie prąd był zbyt silny. Całkowicie zajmowało nas poważne zadanie badania rzeki, która zmieniała się po każdym deszczu. Efektem lektur było ciągłe doskonalenie umiejętności wyszukiwania wierzbowych witek na łuki i strzały, a kiedy kładli na ulicy kanalizację, zdobywanie szczytów, które powstały z ziemi z wykopów. Chodziłyśmy na palcach w basenie, bo tak było dla nas głęboko. I trzeba było podskakiwać, kiedy ktoś chlapał i robiła się fala. A babcia? Babcia w domu obierała ziemniaki albo kopała w ogródku.
Kiedyś po skończonych wakacjach, może w trzeciej klasie, zabrałam dzieciaki z podwórka nad naszą rzekę. Tylko bawiliśmy się na brzegu. Pół podwórka rodziców szukało nas w szpitalach i na komisariatach. Nie wiedziałam, dlaczego niektórzy rodzice zabronili się dzieciom ze mną bawić. Nie, nie czytałam wtedy przygód Tomka w krainie kangurów. Nikt, kogo znałam, nie czytał. Lekturą było _O krasnoludkach i sierotce Marysi, Nasza szkapa, Janko Muzykant i Łysek z pokładu Idy._ No dobrze, jeszcze _Sposób na Alcybiadesa i W pustyni i w puszczy._ Myślę, że gdybym wtedy przeczytała przygody Tomka, może zapragnęłabym mieć mnóstwo pieniędzy na podróże. Poszłabym na jakąś informatykę albo politechnikę. Jakoś bym poszła. A mi, kretynce, marzyła się filologia klasyczna albo praca z niepełnosprawnymi. Dobrze, że później chociaż dojrzałam do tego, że jako nauczyciel będę mieć dwa miesiące wakacji. Bez łaski.
Tak też się stało. Mogłam sobie pojechać pociągiem na dwa miesiące do Gdańska, koczować u znajomych, chodzić na darmowe koncerty, kino w plenerze za darmo i jeść bułki z jogurtem. Nawet udało się dorobić. Anna wymyśliła interes życia. Zabrała ze swojej pracy srebro, którego właściciel nie umiał sprzedać, pożyczyłyśmy mały, metalowy stoliczek i poszłyśmy handlować na Tagu Dominikańskim. Miałyśmy chyba najmniejsze stoisko na całym świecie. Na pół z Afryką. A wieczorem, z tym stoliczkiem i całym srebrem, chodziłyśmy na filmy pod chmurką.
Cudowne dwa miesiące skończyły się, kiedy musiałam patrzeć, jak moja koleżanka pakuje plecak, przewodnik i jedzie na miesiąc do Chin. Ona nie pojechała się tułać po Mazurach lub Bieszczadach. Ona, z tym plecaczkiem, pojechała do Chin.
To mi zrujnowało życie.
Przez dwadzieścia lat jedyny samochód, na który było mnie stać, to był mały fiat 126p, najmniej dziesięcioletni. Całą uciułaną kasę marnowałam w różnych dziwnych miejscach na świecie. I po co, przecież to wszystko można było zobaczyć w telewizji albo internecie — mówił bosman, który ze swojej szczęśliwej przystani tylko raz w życiu wybrał się nad morze. Sama cały czas się dziwię.
_I have seen the Bird of Paradise, she has spread herself before me_
_and I shall never be the same again”_ _Obłęd J. Krzysztoń_Rumunia
_ALA_
Wszyscy zwariowali. W Gdańsku zamieszkał Marek, który też widział tę, co się pakuje do Chin. Nie znaliśmy go, a on wymyślił, że jedziemy do Rumunii. Do Rumunii!!! Sprawdziłam linię kolejową. OK. Jakby co, dam radę stamtąd wrócić koleją. Chyba. To kupiłam przewodnik. Przeczytałam go od deski do deski i dowiedziałam się, między innymi, że najwyższe góry w Rumunii nazywają się Fogarskie. W tym przewodniku były o nich dwa zdania. Ten Marek — pomyślałam — to świr, pewnie będzie chciał leźć na ten ich najwyższy szczyt, w tych górach. Zawsze miałam niezłą intuicję. Jak ta Kasandra.
Było nas czworo. Nikt nikogo nie znał. Wszyscy członkowie wycieczki poznali się w Przemyślu. Zanim do nich dotarłam, zdążyli już zorganizować darmowy nocleg w jakimś zakonie na starym mieście. Braciszkowi zrobiło się wesoło, kiedy dowiedział się, że jedziemy do Rumunii. Nawet pozwolił nam zwiedzić klasztor, również za klauzurą. Okazało się, że to dlatego, że nie było proboszcza. Był sam. Proboszcz niespodziewanie wrócił w nocy, kiedy opowiadaliśmy sobie o Drakuli. W środku nocy z hukiem otworzyły się drzwi od naszego pokoiku dla gości. W blasku księżyca stanęła wielka, blada postać.
— Chciałem sprawdzić, czy jesteście grzeczni — wyszeleścił wampirek. A w oczach odbiła mu się uliczna sygnalizacja świetlna w kolorze oznaczającym stop. Albo mi się zdawało.
Najpierw pojechaliśmy autobusem do Lwowa, jeszcze z wielogodzinnym czekaniem i kłopotami na granicy, bo celnicy chcieli łapówki za przejazd. Już w tej krótkiej podróży wiele istotnych rzeczy dowiedziałam się o Ukraińcach. Były wakacje, w autobusie z pięćdziesiąt stopni, ale wszystkie okna musiały być zamknięte, bo przeciąg. Nie wiem, o co chodzi. Potem w pociągu, którym jechaliśmy w kierunku granicy rumuńskiej, było tak samo. Myślałam, że może przeciągi szkodzą na złote ząbki. I srebrne. Teraz nie czas się nad tym zastanawiać. Każdy wie, że Ukraińcy to twardziele. Chyba po prostu to pięćdziesiąt stopni, to było przyjemne ciepełko.
Zlani potem, śmierdzący i rozbawieni po trzech dniach dotarliśmy do Czerniowców. Tam złapaliśmy autobus do Suczawy w Rumunii. Jechali nim sami przemytnicy i my. Ludzie musieli płacić, żeby ich policja przepuszczała dalej. My na szczęście nie. My byliśmy tam bardzo dziwnym zjawiskiem.
Luźne konwersacje w czasie tych dni podróży uświadomiły nam, że właściwie wybieramy się do Transylwanii. Transylwania! Wow! Nie wiedziałam. Drakula. Wow! Po chyba czterech albo pięciu dniach dotarliśmy do Braszowa. Pierwszego miasta, w którym zatrzymaliśmy się na plątanie po ulicach i leżenie na placach. Wow! Niektórzy tyle mają na cały urlop.
W Braszowie na dworcu poznaliśmy się wszyscy już dokładnie. Po takiej podróży przed wyjściem do miasta, trzeba się było przygotować. Toaleta przyzwoita, jak na wschód przystało, należało uważać, żeby się nie ubrudzić. Na szczęście okazało się, że moja nowa koleżanka Alusia też lubi być w miarę czysta. Chłopcy załatwili sprawę w dziesięć minut, razem z goleniem. Potem, podobno ponad godzinę, czekali na nas.
Od wtedy wiedziałam, że z Alą mogę podróżować.
_CZYLI TRANSYLWANIA_
Doczytaliśmy, że słynna na cały świat Transylwania, skąd pochodził uroczy wampir Drakula, to inaczej dobrze znany polskim uczniom z historii Siedmiogród.
Nazwa wywodzi się od niemieckiego słowa Siebenbürgen, co oznacza siedem warowni, miast założonych przez niemieckich osadników. W bogatej historii ziem przygranicznych teren ten wielokrotnie przechodził z rąk do rąk. Pojawili się: Rzymianie (Dacja), Goci, Hunowie, Słowianie, Bułgarzy, Mongołowie. Był nawet epizod z Zakonem Krzyżackim. W X wieku obszar podporządkowały sobie plemiona węgierskie. Po rozbiciu Węgier przez Imperium Osmańskie Siedmiogród przeszedł pod panowanie tureckie, pozostając księstwem niezależnym, wasalem przez setki lat. Polski wątek w historii regionu napisał między innymi nasz bohater Stefan Batory. Efektem jego antytureckiej polityki było na przykład wymordowanie wszystkich mieszkających tam Turków.
Na Wyżynie Siedmiogrodzkiej przez wieki ścierały się interesy większych sąsiadów: Węgier, Polski i Imperium Osmańskiego. Ziemie te do dziś przechowują ślady bogatej historii. Zwiedza się dobrze zachowane średniowieczne miasta, w których można oglądać pozostałości z okresu tureckiego, a nawet rzymskiego. Przeplatają się wpływy kościołów protestanckich, katolickich i cerkwi prawosławnej. Od średniowiecza większość zamieszkałej tam ludności była pochodzenia rumuńskiego. Jest też wiele mniejszości narodowych, przede wszystkim: Węgrzy, Niemcy, Seklerzy (związani z Węgrami) i Romowie.
Transylwania to nazwa rumuńska, pojawia się w dokumentach od średniowiecza i oznacza podobno _za lasem, poza lasem_ albo _po drugiej stronie lasu_. Czy może po prostu _zalesie._
Był rok 2002. W Polsce na ulicach, wszędzie można było poznać obywatela Rumunii pochodzenia romskiego. Było ich mnóstwo. Może dlatego mało komu przychodziła do głowy chęć odwiedzenia tego pięknego kraju, z którego przyjechali. Słowa Rumun i Cygan były uważane u nas za synonimy.
_JAK TO JEST Z TYMI RUMUNAMI?_
Do roku 1877 Rumunia była unią personalną dwóch hospodarstw: Wołoszczyzny i Mołdawii. Elity państwa dążyły jakby do uszlachetnienia swojego rodowodu poprzez rozwijanie teorii rzymskiego pochodzenia Wołochów. Myśli takie pojawiały się już w XV wieku. Rumunia znaczy _Romania,_ czyli _Rzym i Rumun,_ czyli_ Rzymianin, obywatel Rzymu._ Nazwa została wprowadzona stosunkowo niedawno, podobno w XVIII wieku, przez grekokatolickich duchownych. Wcześniej, nawet jeszcze w XIX wieku, Rumunów nazywano Wołochami.
Obecnie język rumuński zaliczany jest do języków wschodnio-romańskich, które wywodzą się z łaciny, ale jeszcze trzysta lat temu, wtedy język wołoski, zapisywany najczęściej cyrylicą, był zaliczany do języków słowiańskich. W XIX wieku teoria o rzymskim rodowodzie Rumunów posłużyła do jednoczenia obywateli zamieszkałych na terytorium Rumunii. Między innymi poprzez system edukacji wdrażano sztuczne zmiany językowe, zastępowano słowa pochodzenia słowiańskiego neologizmami lub zapożyczeniami z języka włoskiego i francuskiego. Faktem są też jednak ewidentne elementy języka romańskiego w języku rumuńskim, a wcześniej wołoskim. Tak wyczytałam.
Romowie, mimo podobieństw w nazwie, pochodzą z półwyspu indyjskiego i są nosicielami typowo indyjskiej, ciemnej karnacji. W przeciwieństwie do rodowitych Rumunów, którzy mają jasną karnację, korzenie słowiańskie, a częściowo pochodzą również od ludów zamieszkujących tereny obecnej Rumunii przed Słowianami, na przykład Daków. Dacia :) Podobno z tego terenu pochodził słynny gladiator i przywódca największego powstania niewolników w starożytnym Rzymie — Spartakus.
Przodkowie Romów przybywali do Europy z Północnych Indii między VIII a X wiekiem. Zawsze był to lud koczowniczy. Na początku podawali się za egipskich książąt, którzy muszą wędrować, taką mają pokutę. Ale kiedyś dotrą do Jerozolimy. Ci, którzy wierzyli, że pochodzą z Egiptu, nazywali ich _Gypsies._ Możni władcy niejednokrotnie dawali im dary, aby w Jerozolimie modlili się za nich.
Czyli Romowie od wieków posiadają ten wyjątkowy spryt, którego nie potrafimy zaakceptować. Ani tym bardziej zrozumieć. _Zawsze zachowywaliśmy się w stosunku do nich głupio. I dlatego są tacy, jacy są —_ napisała Oana Giurgiu, rumuńska dziennikarka i producentka filmowa. Pisze też: _Nic nie wiemy o Cyganach. Jesteśmy naiwni, coś tam sobie wyobrażamy. A oni ukrywają swe tajemnice, żyją własnym życiem i pozwalają nam w nie wniknąć tylko na tyle, na ile zechcą._
_Oana nakręciła film dokumentalny o rumuńskich Cyganach. Przygotowywała się długo, przeprowadziła wiele rozmów. I jeśli miałaby powiedzieć jedną najważniejszą rzecz, to byłoby to właśnie stwierdzenie, że snując rozważania o Cyganach, błądzimy we mgle —_ pisze Maja Narbut. (1)
Od dwudziestu lat mam częsty kontakt z rodzinami romskimi — uczę ich dzieci. I nie powiedziałabym niczego mądrzejszego.
Pierwsze wzmianki o wędrowcach z Indii, którzy zabawiali możnych maharadżów na dworach, mają prawie 2000 lat. Wędrowali i byli koczownikami tysiące lat. Nie mamy z nimi nic wspólnego. O Polsce wtedy nawet nam się nie śniło. Bez umiejętności pisania, bez historii, przetrwali rozproszeni po całym świecie i są tak silnym narodem, że nie chcą się integrować z innymi. W wielu krajach, przez setki lat, byli prześladowani, między innymi w Rumunii. Patologia pojawiła się, kiedy zakazano im wędrować. To tak, jak u mnie. Muszę siedzieć na tyłku, zajmować się mamą. Aż od tego zaczęłam pisać.
Chcemy, żeby Romowie się zasymilowali, żeby byli tacy, jak my. Nigdy nie będą. Chyba u Stasiuka, w kontekście Romów, przeczytałam — nie wiadomo, która kultura przetrwa ostatecznie.
Według Wikipedii w Rumuni mieszka 2,6% Romów. To dużo. Ale Rumunów jest 89%, a na przykład Węgrów 6,6 %. Podczas pobytu w Transylwanii prawie nie widzieliśmy Romów. Nawet myśleliśmy, że to dlatego, że większość wyjechała do Polski. Polska przygotowywała się wtedy do wejścia do Unii Europejskiej.
***
Kiedyś, kiedy byłam bardzo młoda, wsiadłam do nocnego pociągu jadącego do Warszawy z Bukaresztu. W wagonach panował półmrok. I tłok. W jednym przedziale odkryłam jedno wolne miejsce siedzące. Ludzie, którzy tam jechali, byli trochę dziwnie ubrani, nie rozglądałam się za bardzo. Byli mili, zrobili mi miejsce. Naprzeciwko siedział jakiś młody chłopak, potwornie śliczny, w długiej, lśniącej szacie, w gwiazdki. Kurde, chyba jakiś szejk, książę turecki albo egipski — pomyślałam. Rano okazało się, że oprócz spodni i podkoszulka, po prostu miał na sobie damską koszulę nocną. No co, w końcu była noc. Nie, zapach był OK.
_WŁADEK Z ZALESIA_
Transylwania — już sama nazwa wprowadza umysł w trans i brzmi metafizycznie. O ile, oczywiście, nie jest się z Rumunii i nie oznacza to dla Ciebie_ zalesie._ A Drrrrakula z Trrransylwaniii? Wow, prawie dreszcz. Ciekawe, czy każdy ma wtedy przed oczami Garego Oldmana jako hrabiego Drakulę z filmu Coppoli. Ja tak.
Prawdziwy Drakula naprawdę istniał, był hospodarem wołoskim, jednym z najmężniejszych i najpotężniejszych władców Transylwanii. Miał na imię Wład, nazywany Palownik. Nazwę i sławę zdobył poprzez swoje okrucieństwa: nabijał na pal matki, przybijał im do piersi dzieci, gotował ludzi żywcem. Mężny gość.
Legenda o wampirze Drakuli to fikcja literacka stworzona przez irlandzkiego pisarza Brama Stokera, wielokrotnie ekranizowana.
Tak sobie myślę, Wład — to chyba Władek. No dobrze, niech będzie Władysław. Władysław z Zalesia. Jakżeż to może inaczej brzmieć dla osób rumuńskojęzycznych. Aż mi ich szkoda. Pstryk i czar pryska. I nawet Gary Oldman jako hrabia jest jakoś nie na miejscu.
Poszwendaliśmy się po bardzo urokliwym Braszowie i pojechaliśmy do Bran. Odwiedzić zamek hospodara Władka.
Bran nigdy nie miało nic wspólnego z historycznym Władem. Rumuni wykorzystali złą sławę Palownika, połączyli z legendą o Drakuli i stworzyli atrakcję dla turystów. Miejscowy zamek ogłosili siedzibą słynnego hrabiego. No to co. Bardzo przyjemne miejsce. Mając przed oczami duszy przystojnego Garego, w kapelusiku, zwiedzaliśmy sobie jego urokliwy zamek. Miło było, szczególnie kiedy odkryliśmy, że to muzeum różni się od innych. Można było wchodzić, gdzie się chce, siadać przy stole, robić zdjęcia z eksponatami. Można było nawet wejść do łóżka hrabiego wampira i przykryć się jego kołderką. Ci, którzy pilnowali, nie mieli nic przeciwko. Wtedy tak było.
_I have crossed the oceans of time to find you _— On. Jej powiedział.
Ach, gdzie są te starodawne wampiry. Teraz może cię najwyżej znaleźć i wyssać jakiś wampir energetyczny.
_NIE BĘDZIE ŚLEPY LOS NAMI RZĄDZIŁ_
Jedno miasto i zamek to było dla naszego kierownika Marka wystarczająco, jeśli chodzi o zwiedzanie. Trzeba było zacząć szukać tych gór Fogarskich. Niby najwyższe, niby, że jak Alpy, ale wcale to nie było takie łatwe. Nikt nic nie wiedział. Przewodnik podawał miejscowość, z której się wyrusza, informował, że w górach są dwie cabany i że nie ma wody. I tyle. Co to są te cabany???
Dotarliśmy do miejscowości, o której było napisane w przewodniku. Czyli jakby do naszego Zakopanego. Pytaliśmy ludzi, jak iść albo jechać dalej. Nikt nie wiedział. Mówili, tam są wysokie góry, nikt tam nie chodzi, bo po co. Same skały. Poczuliśmy się bardzo zaciekawieni i zachęceni wyczerpującymi informacjami. Na wszelki wypadek w ostatnim sklepie kupiliśmy każdy po cztery litry coli, z cztery litry wody i zaczęliśmy się toczyć w kierunku gór.
Na horyzoncie były tylko pagórki i las. Wędrowaliśmy miedzą, wśród pól, w poszukiwaniu najwyższych gór Rumunii, kiedy zainteresował się nami jakiś szlachetny miejscowy gospodarz. Plecaki, chyba skumał, o co nam chodzi, zostawił koszenie i kazał wskakiwać na wielki traktor. Po niedługim czasie nasz nowy znajomy wysadził nas w lesie i pomachał w kierunku leśnej drogi. To był bardzo inteligentny, uczynny i obyty w świecie człowiek. Przynajmniej tym najbliższym.
Nie było wiadomo, dokąd idziemy, ale lasek był przyjemny i nawet zaczynało się robić pod górę. Jeszcze śpiewały ptaszki, prześwitywało słoneczko. Zostawiając po drodze różne przedmioty, które przychodziło nam do głowy, że może jednak nie są konieczne, brnęliśmy w coraz ciemniejszą Transylwanię.
Zapadał zmrok. Trzeba było pomyśleć, gdzie się rozbić. Nagle zza zakrętu normalnie nie wyszedł wilk, wilkołak, żadne dziecko mroku, wampir, strzyga ani nawet nie niedźwiedź. Wyszli ludzie. Nigdy tego Aniołowi Stróżowi nie zapomnę, jak zresztą wielu rzeczy. To byli normalni rumuńscy turyści. Mieli rumuńską mapę gór Fogarskich, prawie normalną. Powiedzieli nam, że jesteśmy na szlaku, dobrze idziemy i mogliśmy sobie pooglądać naszą dalszą drogę. Jakieś trzy dni. A druga cabana to schronisko.
Dżizes, to jednak będę musiała leźć w te wysokie góry. Umarł ostatni przebłysk nadziei na lepsze jutro.
Poranek obudził nas ulewnym deszczem. W nocy też padało i większość rzeczy mieliśmy mokrych. Dużo się dowiedzieliśmy. Mieliśmy przed sobą co najmniej trzy dni trudnej trasy w górach, zejście po łańcuchach, ale coś w rodzaju schroniska po drodze, z możliwością noclegu i kupienia czegoś. Kierownik zarządził, że rzucamy monetę: brniemy w to czy wracamy. Wypadło, że wracamy. Tylko, że za chwilę jakoś tak mu się powiedziało: nie będzie ślepy los nami rządził.
Widziałam na zdjęciach, że góry Fogarskie są piękne. I wierzę w to. Czemu nie. My szliśmy cały czas w deszczu i mgle. Pogoda dopisywała. Wszędzie spływały strumienie i rzeczki, robiły się wodospady, człapaliśmy wesoło w wodzie po kostki i błocie. Uwielbiam taką pogodę, wtedy wszyscy są mokrzy. Nie tylko ja.
Zrobiło się bardzo stromo. Po dwóch godzinach wędrówki strumykiem postanowiłam wylać cztery litry coli. I pewnie trochę wody. Nie pamiętam. Mniej więcej w połowie dnia zmoczeni jak bobry dotarliśmy do miejsca, w którym stała jakaś niewielka budowla, częściowo blaszana. Barak taki to był. Kiedy otworzyliśmy drzwi, widać było tylko siwy dym. Nie było wiadomo, czy wchodzić. Po chwili z mgły wyłonili się ludzie, dużo ludzi siedzących przy stołach. Była gorąca herbata i ogień. Parowaliśmy w ciepełku jak lokomotywy, tylko z całej powierzchni. I grała muzyka. Oni, w tym baraku w górach, puszczali sobie muzykę klasyczną. Rumuński kompozytor Thudor Gheorghe, Primavera, czyli wiosna. To była pierwsza cabana.
Wspinaliśmy się parę godzin. Czasami nie padało. Momentami, kiedy zaczynało się mówić do tej mgły, gdzieś się przesuwała i można było coś zobaczyć. Niewiele, ale dobry choć i następny pagórek. Zorientowaliśmy się, że pomagają różne prośby i zaklęcia. Gadaliśmy do mgły i ona nas słuchała. Czasami. Można było się poczuć naprawdę w kontakcie z przyrodą.
Cabana Podragu, skąd wchodzi się na najwyższy szczyt Rumunii Moldoveanu, jest kamienna i funkcjonuje jak normalne schronisko. Prawie. Gdyby nie, na przykład, jakaś taka niemiła pani, która tam była gospodarzem. Wszyscy mówili na nią wiedźma z Podragu.
Odpoczywaliśmy w wieloosobowej sali na blaszanych łóżkach piętrowych, kiedy weszli jacyś pokurczeni ludzie koloru granatowego. Nawet nie mieli śpiworów. Wszyscy od razu oddali im swoje koce. Gdy wróciło im krążenie, wieczorem, w głównej sali, przy opowieściach przy ogniu, dowiedzieliśmy się, że są z Izraela. Chcieli wyjechać gdzieś, gdzie ludzie nic nie będą wiedzieć o ich kraju i kłopotach na Bliskim Wschodzie. U siebie chodzą po górach, czytali, że w Rumuni może być zimno, więc każdy zabrał jedną bluzę z długim rękawem.
Oczywiście Polacy też siedzieli w tej sali. I dużo innych nacji. Z rozrzewnieniem, bo nie mogę powiedzieć, że ze smakiem, wspominam też rumuńskie piwo Ursus. Nad ranem wszyscy ruszali zdobywać dach Rumunii. Wszyscy oprócz mnie i tych z Izraela. Ja jestem za gruba na takie wycieczki, w deszczu i mgle. Ala z Markiem poszli w mleko, miało wspaniałą konsystencję i piękny kolor. Tylko trochę zimne. Byliśmy na wysokości ponad 2000 m.n.p.m. Moldoveanu 2544 m.n.p.m.
Na drugi dzień trzeba było zejść po tych łańcuchach na dół. Całe szczęście, że była nasza koleżanka mgła i nie było widać przepaści, nad którymi szliśmy, czasami na czworakach, bo mokro i ślisko. Ostatecznie nie było tak źle. Tylko kilka razy schodziliśmy z jakiejś skały po klamrach, w białawo-szarą mleczną otchłań, nie wiedząc, gdzie zejście się kończy.
Zeszliśmy na drugą stronę gór, nad jezioro, do Balea Lac, potem stopem przez serpentyny Trasy Transfogarskiej i pociągiem do Sybina.
_SIBIU_
Przyszedł czas, żeby otrzeć się o trochę rumuńskiej kultury. Razem z naszymi nowymi znajomymi, z którymi nurzaliśmy się w mgłach Fagaraszy, dotarliśmy do Sybinu i zatrzymaliśmy się u nich w domu.
Sybin (rum. Sibiu) zostało założone na miejscu rzymskiej osady Caedonia. Jest wzmiankowane w dokumentach już z XII wieku, pod nazwą Cibinium, w którym osiedlili się sprowadzeni przez Węgrów osadnicy niemieccy. Sasi, tak ich nazywano, mieli bronić tych ziem, szczególnie przed atakami tatarskimi i tureckim. W tym celu mieszkańcy stopniowo wznosili potężny gród obronny, opasując miasto pierścieniami murów. Sibiu było najważniejszym z siedmiu miast, które dały niemiecką Siebenbürgen, a następnie polską nazwę Transylwanii. Do dzisiaj część mieszkańców przyznaje się do saskich korzeni, a na ulicach często słychać język niemiecki i są niemieckojęzyczne napisy.
Pięknie zachowany zespół architektoniczny średniowiecznego miasta zachwyca urokliwymi wąskimi uliczkami, zaułkami, podcieniami, arkadami, licznymi bramami. Można podziwiać zabytkowe kamieniczki, pałace, domy i świątynie. Dominuje gotyk, ale są również bogate pozostałości baroku wiedeńskiego, renesansu, secesji. W udostępnionym do zwiedzania pałacu Samuela Brukenthala można zobaczyć między innymi Tycjana. Zachwyca monumentalna katedra prawosławna, zbudowana na wzór Hagia Sophia w Konstantynopolu.
Pod wieczór, zmęczeni wałęsaniem się po uliczkach, natrafiliśmy na coś, co wywarło na mnie największe wrażenie. Sic! Nagle weszliśmy na targ, na którym były same arbuzy. Plac, dosyć duży i same stoiska z wielkimi arbuzami. Oczy wyszły mi z orbit i zrobiły się wielkości arbuza, zielone w paski, w środku czerwone, bez pestek. Kocham arbuzy.
_SIGHISOARA_
W Sighisoarze można, w końcu, otrzeć się o skrawki prawdziwej historii związanej z najsłynniejszym mieszkańcem Transylwanii. Tutaj, prawdopodobnie w 1431 roku, urodził się Wład Palownik — syn hospodara wołoskiego Włada II Diabła. Ojciec był członkiem Zakonu Smoka, powołanego do obrony chrześcijan przed rosnącą potęgą Imperium Osmańskiego. _Draco — Smok_, przekształcone w _Dracul — Diabeł_. Stąd przydomek Włada Palownika _Drăculea -Drakula, syn Smoka_ lub _syn Diabła_. _Casa Dracula _— dom Drakuli przyciąga do miasta tłumy turystów, mimo że ojciec z synem przebywali tutaj prawdopodobnie tylko cztery lata.
Sigishoara (węg. Segesvar, niem. Schäßurg) to jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie Środkowo- Wschodniej, w całości wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wraz z Braszowem, Sybinem, Klużem, Mediasem, Sebesem i Bystrzycą Siedmiogrodzką należała do siedmiu najważniejszych, założonych przez Sasów, osad Siedmiogrodu. W czasach rzymskich istniała tutaj osada Daków, Castrum Stenarum.
_Tutaj nie ma nic do śmiacia,_ to miasteczko jest magiczne, niezwykłe, przepiękne. Piszą o nim _Transylwańska piękność, perła Transylwanii._ Mielibyśmy na na pewno więcej zdjęć w tym wyjątkowym miejscu, jednakże ten, który miał je robić, wypstrykał całą pierwszą kliszę na gołębie, już w Krakowie.
Zwiedzaliśmy też Braszów. Bardzo ładny, ale zrobił na nas najmniejsze wrażenie. To było pierwsze miasto w Rumunii. Ostatnie Oradea.
To tam Ala wysłała nas z kierownikiem po chleb i coś do jedzenia na drogę powrotną dla wszystkich, a my odkryliśmy, że w spożywczym mają legalną śliwowicę po cztery złote. U nas kosztowała wtedy chyba z dwadzieścia. Wróciliśmy ze sporymi siatami pełnymi zakupów. A chleb???…
Wracaliśmy stopem przez Węgry. Nic ciekawego. Po dwoje. Łapaliśmy stopa parami. Raz się zgubiliśmy. Ale się znaleźliśmy. Nie wiem jak. Nie było komórek. Witaliśmy się, jakbyśmy się z rok nie widzieli.
***
_Pierwszym prawem natury jest pragnienie własnego szczęścia_
_J. Bentham_
_— _Maamoo, mruczy moja mama przez sen, słyszę z pokoju obok.
Kurde, ona chyba mnie woła. Za chwilę, już wybudzona, woła moje imię.
— Jestem głodna!!!
Jest trzecia w nocy. Ona mnie wykończy. Już nigdy nigdzie nie pojadę. Mogę spokojnie organizować sobie psa.
Krym
_Mirza do Pielgrzyma_
_Tu z winnicy miłości niedojrzałe grona_
_Wzięto na stół Allacha; tu perełki Wschodu,_
_Z morza uciech i szczęścia, porwała za młodu_
_Trumna, koncha wieczności, do mrocznego łona._
_Skryła je niepamięci i czasu zasłona;_
_Nad nimi turban zimny błyszczy śród ogrodu,_
_Jak buńczuk wojska cieniów, i ledwie u spodu_
_Zostały dłonią giaura wyryte imiona._
_O wy, róże edeńskie! u czystości stoku_
_Odkwitnęły dni wasze pod wstydu liściami,_
_Na wieki zatajone niewiernemu oku._
_Teraz grób wasz spojrzenie cudzoziemca plami,_
_Pozwalam mu, — darujesz, o wielki Proroku!_
_On jeden z cudzoziemców poglądał ze łzami._
_MOGIŁY HAREMU, SONETY KRYMSKIE, ADAM MICKIEWICZ_
więcej..