Maszyna Słów - ebook
Każda kolejne dzieło, jakie konsekwentnie realizuje, jest w swym nieskończonym potencjale, w odmiennej od poprzednich, formie, stylu, treści, wykonania itd. Będąc nieograniczone w swej zawartości, nie ogranicza się tylko do literek. Wymykając się jednoznacznemu zaszufladkowaniu. Słowa natomiast, mogą być zastosowane w dowolny sposób, i opisać wszelkie dziedziny życia o postrzegania czegokolwiek, będąc językiem programowania rzeczywistości. 18+ Książka jest przeznaczona dla osób pełnoletnich.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-713-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mroku podziemnej biblioteki, gdzie regały wyginają się jak tunele czasoprzestrzeni, trzy wiedźmy o srebrnych oczach przesuwały palcami po księdze, która nie miała stron — tylko żywe, migotliwe fragmenty wspomnień, wyciągnięte z umysłów ludzi, którzy nigdy się nie spotkali. Na środku sali, zamiast stołu, pulsował kamienny krąg. Każde uderzenie światła sprawiało, że powietrze zgęstniało, a języki dawnych epok szeptały coś do tych, którzy mieli odwagę słuchać. Właśnie wtedy jedna z pamięci — oderwana, drżąca jak ćma w szklanej kuli — wyślizgnęła się z księgi i zaczęła unosić nad nimi. Obraz przedstawiał człowieka o twarzy zasłoniętej maską, kroczącego po rozległym, pustynnym mieście, gdzie wszystkie cienie chodziły w przeciwną stronę niż ich właściciele. To oznaczało, że ktoś otworzył drogę.
W noc przesilenia zimowego, gdy granica między światami była najcieńsza, otworzyli Księgę. Nie rozumieli jeszcze, co uczynili. Czytali. Słowa rozbrzmiały w ich umysłach jak obietnica i klątwa zarazem. A potem ONI przyszli. Demony, które przez wieki więzione były w literach, poczuły wolność. Granica między światem żywych a światem umarłych zaczęła się rozpadać. Bramy otworzyły się szeroko.
Święto Cierpienia zaczęło się powoli. Latona Vampirsi ibudziła się z oczami czarnymi jak otchłań. W lustrze widziała oblicze kogoś innego. Jej pierwsza córka Nadja słyszała głosy — wołały ją do czynów, których nigdy nie chciała popełnić. Jej druga córka Natasza czuła, jak jej ciało pulsuje mocą, jakby był naczyniem dla siły starszej od ludzkiej historii. Latona zaśmiała się. Jej śmiech był obcy, nie należał do niej. Nie były już sobą. Zaczęły działać. W noc sylwestrową, gdy świat świętował nowy rok, one świętowały coś innego — początek nowej ery, ery cienia i krwi.
Wzywali. Rytuał, którego nie rozumiały do końca, wypełnił powietrze siarką i szkarłatem. Krwawe Święta nadeszły. Każdy dzień był teraz rytuałem. Każde święto stawało się aktem zniszczenia. Ludzkość zaczęła tracić grunt pod stopami. Nie wiedziała, co nadchodzi. W miastach znikali ludzie. W kościołach świece gasły same, a krzyże pękały. W lasach szeptały głosy, a księżyc nigdy nie był już taki sam. Księga Piekielna, zaczęła pisać się na nowo. Zło wygrało. Apokalipsa była tylko kwestią czasu. A czas — czas nigdy nie należał do ludzi. Bo przecież dziwne eony nadchodzą, a nawet śmierć może umrzeć. Ostatnie Święto. Nie było już nadziei i modlitw. Był tylko cień. I Księga, która nigdy nie miała końca. Na ostatniej stronie został podpisana taką treścią: Z drugiej strony to będę miał to na uwadze, żeby nigdy ci nie podpaść, żeby nie być ofiarą klątwy twojej zemsty.
Obraz człowieka w masce rozszerzył się jak rozdarta kurtyna, wciągając staruchy do środka. Znaleźli się w mieście, gdzie każdy budynek miał oczy zamiast okien, a ulice pulsowały jak żyły wielkiego organizmu. Maska wędrowca połyskiwała jak lustro — za każdym razem, gdy ktoś w nią spojrzał, widział swoją przyszłość, ale zniekształconą jak odbicie w krzywym zwierciadle. Jedna z wiedźm, najstarsza, będąca matką dwóch pozostałych, zobaczyła siebie, jak rodzi własnego ojca. Druga zobaczyła siebie, jak umiera, zanim się narodzi. Trzecia — jak przemienia się w księgę, której nikt nigdy nie przeczyta.
Nad nimi pojawił się zegar, który zamiast wskazówek miał dłonie dzieci, wyciągające się ku ziemi. Każda minuta była krzykiem, każda godzina — narodzinami czegoś, co nigdy nie powinno istnieć. A wędrowiec w masce zatrzymał się, spojrzał na nich i powiedział głosem, który brzmiał jak echo wszystkich snów naraz:
— To nie wy mnie oglądacie. To ja was czytam.
Głos wędrowca, zwany też rzeźnikiem klaunem, odbił się od ścian pulsującego miasta i rozlał jak fala przez całe ulice. Budynki z oczami zaczęły płakać, ale zamiast łez lał się atrament, rozmazując kontury świata. Ulice falowały coraz mocniej, aż starcy poczuli, że stoją na języku jakiegoś olbrzyma, który właśnie oblizuje ich z ciekawością. — Czy wasz bóg też czasem dławi się własnym śmiechem? — zapytał wędrowiec, a jego maska zaczęła pękać. Spod niej nie widać było twarzy — tylko nieskończoną serię kolejnych masek, jakby ktoś zażartował z samej idei „prawdziwego oblicza”.
I zegar z dziecięcymi dłońmi spadł na ziemię. Dzieci zamiast płakać zaczęły chichotać — ich śmiech był cienki jak skrzypienie rdzy. Każda sekunda stała się dowcipem, co kończył się czyjąś agonią. Wiedźmy spojrzały po siebie — jedna już miała nogi zamienione w regał biblioteczny, drugw wypełniała się atramentem jak pusta kartka, a trzecia zauważyła, że stała się bohaterem kiepskiej farsy, bo na plecach wyrósł jej dzwon, który co chwilę brzmiał, w najbardziej dramatycznych momentach. Wędrowiec zaśmiał się — śmiechem, który był jednocześnie śpiewem chóru i grzmotem nadciągającej burzy…
…
Rozdział 2. Rytuał Wirujących Czarnych Luster
W sercu świata, gdzie świece płoną w rytmie bicia serca, a lustra odbijają nie tylko twarze, lecz i cienie dusz, wir magii unosi się jak oddech zapomnianych bóstw. Tam, gdzie miłość i śmierć są bliźniaczymi siostrami, a ich dłonie splecione w wiecznym tańcu, narodziła się historia, której nikt nie odważył się zapisać. Pośród różanych płatków zroszonych krwią przysięgi, w zapachu cynamonu i bazylii, które otwierają serca na pragnienia, szeptano imię, którego dźwięk drżał między wymiarami. Było to imię tego, który znał tajemnice chaosu. Tego, który dotknął granicy bytu i nicości, tworząc wir — krąg magii tak silny, że przestrzeń ugięła się pod jego wolą. A potem… przyszedł czas na kolejną noc rytuału…
Lustro, które pamięta, jak… Nad miastem wisiał księżyc, cieńszy niż wczorajszy, jakby pił światło i nie potrafił się nim nasycić. W opuszczonej katedrze, gdzie freski już dawno wyblakły, stało lustro, które nie odbijało tego, co rzeczywiste. Było bramą. Latona, matka Nadji i Nataszy, znała jego tajemnicę. Jej dłonie — delikatne jak aksamit, ale silne jak korzenie dębu — uniosły kadzidło. Dym, pachnący różą i goździkami, otulił lustro miękką zasłoną.
— Otwórz się — szepnęła, a jej głos nie należał już do niej. Lustro westchnęło. Jego powierzchnia zadrżała, jakby powłoka rzeczywistości była tylko napiętą taflą wody. W jego głębi pojawiły się cienie, kręgi rozszerzały się jak fale na zatrutym jeziorze. Wir narastał, otwierając się na coś, co nie powinno być widziane. I wtedy ujrzała jego oczy. Nie należały do człowieka. Nie były też boskie. Były… czymś pomiędzy. W wirze iluzji luster ciszy, wypełniającej przestrzeń, uczestnicy rytuału stali naprzeciw siebie, świadomi iluzji, która ich otaczała. Lustrzane powierzchnie migotały, tworząc labirynt, w którym każdy krok prowadził do kolejnego odbicia — nieskończonego, wielowarstwowego, aż nie było już jasne, gdzie kończy się jedna postać, a zaczyna druga. W każdym lustrze ujawniała się ich najgłębsza natura, ale tylko ta, którą byli w stanie zobaczyć. Każde lustro było nie tylko odbiciem — było przejściem do innego wymiaru. Każdy ruch w obrębie tego wiru zmieniał porządek rzeczy, zacierając granice między tym, co było, a tym, co jest. Wir nie był fizycznym zjawiskiem. Był procesem przemiany. Latona, kapłanka miłości, weszła w jego krawędź…
Gdy światło dnia niknęło w aksamitnym uścisku nocy, wiatr niósł szepty dawnych rytuałów. Na granicy życia i śmierci tliła się pieśń, której nikt jeszcze nie odważył się zaśpiewać. Latona znała te słowa. Jej dłonie znały dotyk róży, której płatki spadały na dymiące naczynia wypełnione eliksirem żaru. Jej usta smakowały cynamonowmi zaklęciami, unoszące się w powietrzu, jak błogosławieństwo dla tych, którzy pragną kochać bez lęku. Ale w świecie, w którym miłość była magią, każda magia miała swój cień. Tej nocy, gdy miedziany talizman spoczywał na jej piersi, a różowy płomień zatańczył wśród płatków goździków i bazylii.
Nie było świtu. Nie było zmierzchu. Była tylko ciemność, która oddychała w martwej przestrzeni, wypełniając każdy zakamarek nicości. Było to Królestwo Cieni. W tym świecie nic nie miało jednej formy. Ściany były z luster, ale nie odbijały twarzy. Odbijały lęki, odbijały pragnienia, odbijały wersje istot, które mogły się narodzić, ale nigdy nie miały prawa istnieć. Latona szła przed siebie, choć każdy jej krok pozostawiał za sobą cienie, które nie były jej własne. Wir pochłaniał wszystko, zmieniając ją, rozszczepiając, sklejając na nowo w kształt, którego nie potrafiła już nazwać swoim. Zatrzymała się przy jednym ze zwierciadeł. Nie chciała spojrzeć, ale spojrzała. Zobaczyła siebie — ale nie siebie. Postać miała jej oczy, lecz te odbite, były puste. Miała jej ciało, lecz było zbyt smukłe, zbyt giętkie, jakby tkwiło w wiecznej transformacji. Uśmiechnęła się do niej znajoma twarz, ale uśmiech nie był przyjazny.
„W końcu mnie znalazłaś”, powiedziało odbicie. Latona cofnęła się. „Kim jesteś?”– „Tym, kim zawsze byłaś, ale bałaś się stać.” — zapytał cień, a jego głos był jak pęknięcie w czasie. Nie wiedziała kim jest. –„Kochasz?”
„Kocham” — odpowiedziała Latona. –„Czy w wirze można się zatracić, czy może stać się nim samym? Czy to, co przejmujesz, nie przejmuje także ciebie?”
„Wtedy twoje serce stanie się dwojgiem. Czy przyjmujesz ten dar?”
Serce Latony zadrżało. To był moment, w którym miłość i śmierć spotykały się w jednym pocałunku. Rubin w jej dłoni pulsował ciepłem. — „Otwieram się” — wyszeptała. Wir Luster zacisnął się wokół niej jak wstęga nocy. Milczenie przed krzykiem. Następnego ranka w katedrze znaleziono lustro. Nie odbijało nikogo. Za nim nie było już nic. Wir się zamknął. A wraz z nim… i Latona, obudzona we śnie, w którym zrodziła swoje przeklęte córki, jakim przekazała swoje przekleństwo. Lustra drżały, odbicia falowały, a świat wciągał ją w siebie…
…
Rozdział 3. Przeklęty Kościół Złowrogich Sióstr
Nadja i Natasza, siostry wędrujące przez nieskończone krainy, niosły ze sobą ciężar nieśmiertelności, którą odziedziczyły po swej matce Latonie. Będącej jej spuścizną i klątwą, pozostawioną po wiekach życia pełnych tortur, inkwizycji i diabolicznych występów. Choć ich serca były martwe, a dusze pochłonęła ciemność, one same rosły w siłę, pełne tajemniczego spokoju i odwiecznej mocy. Ich podróż przez świat była jak taniec, w którym każda zmiana rytmu mogła oznaczać zniknięcie w otchłani.
Były częścią grupy artystów, których widowiska wprowadzały widzów w szaleństwo, odbierając im dusze i odsyłając do piekielnych czeluści. Ich teatr — stare, opustoszałe miejsce, pełne krwi, zniszczenia i niepokoju — stał się areną, na której przenikały się granice między rzeczywistością a onirycznym światem snów. Ludzie wchodzili do niego jak do pułapki, nie zdając sobie sprawy, że to, co za chwilę przeżyją, nie ma odwrotu.
Pewnej nocy, gdy wędrowały przez miasto, znalazły się przed starym, zakurzonym teatrem, którego drzwi cicho skrzypiały w wietrze. W powietrzu wisiała dziwna atmosfera, jakby czas zagiął się na chwilę, a wokół rozciągała się dziwna pustka.
„Czujesz to?” — zapytała Nadja, gdy spoglądała na ciemne wnętrze teatru.
„Tak… to coś więcej niż tylko teatr. Coś, co czeka” — odpowiedziała Natasza, jej głos był lekko stłumiony, jakby przytłumiony przez mrok tego miejsca.
Siostry przekroczyły próg, a wraz z nimi we wnętrzu pojawiła się aura tajemnicy, gęsta jak dym. Zaczęły przechodzić przez mroczne korytarze, a każdy ich krok wywoływał echo, które długo nie umierało w tej przerażającej przestrzeni. Zatrzymały się przed ogromnym lustrem, którego powierzchnia była porysowana i pełna pęknięć, jakby miała w sobie ukryte wspomnienia.
„Zobacz, siostro” — rzekła Nadja, wskazując na swoje odbicie. „To nie my.”
Natasza spojrzała w lustro i zobaczyła, jak ich odbicia zaczynają się zmieniać. Ciała ich zniekształcały się, a z ich oczu wylewały się strumienie czarnej, gęstej substancji. Czuły, jak coś w ich wnętrzach zaczyna się budzić. To nie były już tylko postacie z przeszłości — to były ich własne demony.
„Musimy je uwolnić” — powiedziała Natasza, a jej oczy błysnęły mrocznym ogniem.
Siostry zaczęły zbierać elementy przedstawienia, które miały poprowadzić ich do kolejnego poziomu — do tajemniczego muzeum, w którym czekała prawdziwa kluczowa zagadka. W każdym z zakamarków teatru znajdowały się przedmioty, które wydawały się nie mieć sensu: maski, zniszczone lalki, zardzewiałe instrumenty, fragmenty ubrań. Wszystkie miały swoją rolę, ale tylko wtedy, gdy zostały złożone razem w odpowiedniej kombinacji.
„Czujesz to?” — zapytała Nadja, trzymając w rękach starą, rozbitą maskę.
„Tak… to coś, co już raz widziałam. Pamiętasz, siostro, jak to było w tamtym teatrze w Tybecie? Wtedy…” — odpowiedziała Natasza, patrząc na maskę, która zniknęła w jej dłoniach. Siostry zaczęły tańczyć w rytm zapomnianych melodii, a każdy ich ruch wprowadzał widza w coraz głębszą transową wizję. Każda maska, którą nakładały, zmieniała nie tylko ich zewnętrzny wygląd, ale i ich wnętrze. Ich dusze zaczęły się stawać coraz bardziej złożone, zmieniając się w postacie z innych wymiarów. Wkrótce zrozumiały, że muszą wpaść w otchłań snu, aby zdobyć ostatni element. Tylko wtedy, gdy w pełni oddadzą się tej mrocznej podróży, będą mogły przejść do ostatniego poziomu — do świata, gdzie czekała prawdziwa odpowiedź.
Po kilku dniach spędzonych w teatrze, gdzie granice między snem a jawą zatarły się całkowicie, Nadja i Natasza stanęły przed kolejnym lustrem, tym razem o kształcie nieregularnym, wypełnionym nie tylko ich odbiciem, ale i nieznanymi twarzami, które wydawały się wychodzić z samego mroku.
„To są oni…” — szepnęła Natasza, jej oczy były szeroko otwarte, a na jej twarzy malował się strach, który do tej pory był nieznany. „Oni… my…” — dopowiedziała, a jedno z odbić, zaczęło mówić ich imionami. W tej chwili cała przestrzeń teatru rozpadła się, a siostry znalazły się w miejscu, którego nie potrafiły zrozumieć. To była sama granica snu, pomiędzy jawą a koszmarem. W ciemności, która je otaczała, były tylko one i te potworne, zmieniające się odbicia. — „To nasza wina. Zawsze była nasza wina” — mówiły ich głosy w chaosie w którym połączyły siły, aby zmierzyć się z tymi koszmarnymi twarzami. Ich ostatnia podróż miała właśnie zacząć się na dobre.
…
Rozdział 4. Nocne Widmowe Cienie
W pustym, nocnym mieście, gdzie jedynie latarnie rzucały słabe światło na zapomniane ulice, rozgrywała się historia, która miała pozostać nieopowiedziana przez wieki. To tutaj, w zapomnianych zakątkach, żyła ona — wampirzyca Latona. Była jedną z tych, które nie miały już duszy. Ciałem poruszały ją jedynie instynkty, czerpiąc energię z cudzych żywotów. I tak, jak przed laty wampiry żywiły się tylko krwią, ona wchodziła w umysły, wykradała myśli, stawała się częścią duszy innych, aż w końcu całkowicie ich wypaczała.
Przemieniała ich w marionetki, kontrolując ich ciała, serca, a przede wszystkim ich sny. Swoją moc czerpała z tajemnego eliksiru, która w jej przypadku działała jak paliwo do nieśmiertelnego istnienia. Nocą, w pełni księżyca, wciągała ją w wir uzależnienia, niczym narkotyk uzależniony od wampirycznego rytuału. Tylko wtedy czuła się żywa.
Nie była zwykłą wampirzycą, nie tylko wysysała krew. Ona wysysała życie, a pośmiertne resztki nieśmiertelności, której pragnęła, wypełniały ją jak trucizna. Wiedziała, że nie wystarczy zabić, aby zniszczyć. Działała psychicznie, manipulując myślami, by nie było odwrotu. Jej ofiary traciły wiarę w siebie, popadały w ciemność, a ona miała nad nimi kontrolę.
Nikt nie znał jej prawdziwego imienia. Z każdym, kogo spotykała, była kimś innym, odmienną postacią, odmiennym wizerunkiem. Posiadała zdolności wchodzenia w sny, przesuwania się z cienia w cień. Jej ofiary nie wiedziały, kiedy śnią, a kiedy to ona manipuluje ich rzeczywistością. Niezależnie od tego, czy były to dzieci, czy dorosłe osoby, one widziały w niej tylko jedną rzecz: śmierć.
Ciało, które było jej narzędziem, wcale nie było martwe. Było pełne energii, pełne siły, chociaż wewnątrz kryła się zgnilizna. Każdego wieczoru, kiedy zatapiali się w euforycznym letargu, ona docierała do nich, jak cichy, ale nieustępliwy wirus. Zaczynała powoli wyniszczać ich od środka. Kradła im wszystko, co najcenniejsze. Emocje, które miały być fundamentem ich życia, stawały się jej paliwem.
Opowieść ta zaczynała się od starego mężczyzny, który nie wiedział, jak się znalazł w tym opustoszałym, zapomnianym domu. Stół w kuchni był przykryty starym obrusem, pełnym plam z zaschniętej krwi. Stary zbliżył się do drzwi, które były tylko cienką zasłoną dzielącą go od niej. Otworzył je, a w pomieszczeniu pojawił się chłód, jakby w tej samej chwili zamierało wszystko — czas, przestrzeń i życie.
„Myślisz, że jesteś wolny?” — usłyszał jej głos, który wydobył się z mroku. W jej słowach był głód, pragnienie. Zbliżyła się powoli, nie dotykając ziemi, a jednocześnie czując każdą cząstkę przestrzeni.
„Ona zawsze jest blisko”, pomyślał mężczyzna, czując, jak traci nadzieję. W jego sercu zrodził się strach.
Siedziała teraz naprzeciwko niego, uśmiechając się nieco dziwnie, jakby pożerając jego strach. Jej oczy były jak dwie martwe gwiazdy, które patrzyły na niego bez litości. Nie mówiła nic przez chwilę, tylko patrzyła, jak zaczyna tracić kontrolę nad swoimi myślami, jak jego umysł powoli przestaje działać zgodnie z prawem. Ona nie była wampirem, który musiał napić się krwi. Była kimś gorszym — wampirem, który umiał wyssać życie z wnętrza człowieka, doprowadzając go do bezsilności, by w końcu przejąć nad nim kontrolę.
Jej kły były równie ostre jak jej słowa, a z każdym ruchem rąk, którymi wskazywała na niego, czuł, jak jego serce przyspiesza, a on sam zaczynał oddychać szybciej, jakby wpadł w trans. Każdy krok, który stawiała w kierunku ofiary, był jednocześnie krokiem ku nieuchronnej śmierci. Tylko czy jej ofiara miała jeszcze szansę uciec? I czy to nie była tylko jej gra? — Zanim się zorientował, był już jej. Cała energia, której pragnęła, należała do niego. On stał się jej kolejnym narzędziem, jej kolejną ofiarą. Był tylko elementem jej niekończącej się gry, której zasady były zaledwie mgliste, a zakończenie już zapisane w krwi. A w oddali słychać było tylko śmiech, niczym echo pradawnej ciemności…
Rozdział 5. Bałwochwalstwa
W mrocznych zakamarkach średniowiecznego miasta, gdzie cienie były długie jak same noce, a powietrze nasycone wonią dymu z palenisk, rodziły się istoty, których obecność była odczuwalna, choć niewidoczna. Były to dusze karmione bólem i strachem, które krążyły po ulicach, w murach wież i piwnic, gdzie ogień i żelazo kształtowały ludzkie cierpienie. W jednym z odosobnionych miasteczek stała stara wieża, w której murach kryły się tajemnice — nie tylko ludzkich słabości, ale także bytów, które wykorzystywały ból jako formę karmy. Powietrze drżało od napięcia, a każdy krok na brukowanych ulicach odbijał echo krzyków i wyroków śmierci.
Tam, w jednym z zacienionych pokoi, leżały stare dokumenty. W cieniu inkwizycji. Zbiór akt inkwizycji opisywał narzędzia tortur stosowane na czarownicach, heretykach i tych, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Obok dokumentów spoczywała stara księga, zawierająca zapisy o ciemnych rytuałach i przekleństwach, które były stosowane na tych, którzy popadli w zapomnienie historii. W dusznych, zatonionych w cieniu piwnicach wieży powstało Inkwizytorium Bałwochwalstwa — miejsce, w którym ludzkie ciało stawało się polem bitwy, gdzie zacierano granicę między mitem a rzeczywistością, a procesy sądowe odbywały się w świetle migotających świec. Każdy grzech miał swoją cenę, a każde cierpienie swój cel.
Siostry, Nadja i Natasza, były uważane przez matkę za „dzieci chaosu”, a przez mieszkańców i Inkwizytorów za połączenie nieziemskiej potęgi i demonicznej błędnej wiary. Starsza Nadja potrafiła porozumiewać się z żywiołami, a młodsza Natasza wchodziła w transy, w których jej ciało przechodziło nieziemskie metamorfozy. Ludzie nie znali pojęcia chorób psychicznych, więc ich dziwaczne zachowania traktowano jako przejawy obcowania z diabłem. Kiedy plotki o ich praktykach rozprzestrzeniły się po mieście, siostry wiedziały, że nie ma powrotu. W obliczu narastającej histerii postanowiły uciec do lasów, lecz Inkwizycja nie pozostawiała wyboru. Wysłała swoich agentów, którzy porwali je w trakcie rytuału mającego połączyć je z nieznaną siłą, uzyskującą ostateczną moc.
Natasza, młoda prostytutka w ulicznym świecie pełnym krwi i zamazanych twarzy, zetknęła się z tajemniczym eliksirem — Hereticum. W jej ciele przebudziły się zmysły; widziała twarze, które nie istniały, słyszała szepty nieludzkie. I wtedy pojawił się On — Szkarłatny. Wampir, który od wieków błąkał się w cieniu Inkwizycji, podążając za cierpieniem, bólem, który płynął w każdym uderzeniu młota na żelaznym kole, w każdej kropli krwi wylanej na torturach. Zapach jego krwi i potu uderzył Nataszę jak strzała. Jej zmysły się wyostrzyły, a strach mieszał się z nieznaną siłą, której nie mogła pojąć.
Na rynku rozstawiono spiżowego byka. W jego wnętrzu płonęły ognie, a młoda czarownica wrzeszczała tak, że jej krzyk, za sprawą piszczałek w ciele maszyny, przemieniał się w pieśń. Krzyk stawał się melodią, a w tej melodii Natasza dostrzegła własną moc. W piwnicach, gdzie narzędzia tortur przekraczały granice bólu i śmierci, Natasza poczuła, że nie będzie zwykłą ofiarą. Jej dusza przejęła kontrolę nad ciałem, a ból stał się jej mocą.
Siostry, choć różne, posiadały więź, która przejmowała szaleństwo wywołane torturami i pozbawieniem sensu istnienia. Po pojmaniu w rytuale, Inkwizytorzy uznali je za całkowicie opętane. Zostały uwięzione w komnacie, której centrum stanowiła kołyska — nie zwykła, lecz materializująca lęk i czas. Pod jej wpływem rzeczywistość zniekształcała się w kalejdoskop obrazów; ich ciała stapiały się z magią Przeklętych Ksiąg, zapisanych krwią i zaklęciami, które pozwalały komunikować się z innymi wymiarami.
Podczas przesłuchań siostry przechodziły przez najokrutniejsze tortury — wyrywanie paznokci, łamanie kości, zanurzenie w lodowatej wodzie, mające osłabić ich siłę. Jednak cierpienie przekształcało się w moc, a ich psychika zaczynała tworzyć nowe wymiary, splatając czas, przestrzeń i ciało w jedno żywe ogniwo. Przeklęte Pisma, które widziały w snach, prowadziły je przez wymiary, w których ciała splatały się z przestrzenią, tworząc istoty zdolne do manipulacji rzeczywistością. Kołysanka tortur stawała się medium — dźwięki, które płynęły z mechanizmu, miały moc niszczenia i tworzenia, splatając dusze niewinnych i przeklętych.
Z każdym rytuałem, z każdą inkantacją, granica między życiem a śmiercią zacierała się. Ciało stawało się powłoką, a dusza narzędziem w rękach mocy nieznanych. Natasza, połączona z Szkarłatny, stała się istotą zarówno śmierci, jak i życia. Ból przestawał być cierpieniem — stawał się medium, które mogło niszczyć i tworzyć. Po dotknięciu serca wampira poczuła, jak jego moc staje się częścią jej własnej, a on sam — bezsilny — zaczyna gasnąć w jej obecności.
W ruinach miasteczka powstało nowe, mroczne królestwo. Inkwizycja i jej machinacje stały się wspomnieniem, a Natasza i Nadja, połączone z pradawną mocą kołyski, Przeklętych Ksiąg i Szkarłatny, stały się przewodniczkami tego nowego wymiaru. Czas, przestrzeń, ciało i dusza splatały się w jedno, a ci, którzy przetrwali, stali się strażnikami wiedzy starszej niż jakakolwiek inkwizycja.
Świat powstał z chaosu, w którym ból i strach przekształcały się w siłę, cierpienie w sztukę, a cierpienie — w medium twórcze. Natasza i Nadja stały się władczyniami nowego wymiaru, gdzie ich ciała i dusze były narzędziami przemiany, a mroczne rytuały stały się nową rzeczywistością. Tam, gdzie niegdyś rządziła śmierć i strach, powstało królestwo życia w nieustannym cierpieniu — piękne, przerażające i nieśmiertelne.
…
Rozdział 6. Cyrk, który przybył z piekła
Wędrująca grupa performance, teatr przemiany ciała, o której mówiono jedynie szeptem, nigdy nie pozostawała w jednym mieście dłużej niż kilka dni. Nadja i Natasza, dwie siostry żyjące od czasów inkwizycji, stały na czele tej tajemniczej ekipy, której występy nie miały nic wspólnego z tradycyjnym teatrem. Ich przedstawienia były pełne mroku, okrucieństwa i ekstazy, wciągając widza w trans nieodwracalnych wyborów. Ci, którzy decydowali się wejść, nie wychodzili przed końcem — a ci, którzy ośmielili się opuścić teatr wcześniej, tracili duszę.
Noc była ich jedynym czasem. W teatrze, który z dnia na dzień mógł zniknąć, grały wyłącznie w mroku, gdy światła gasły, a powietrze przesycone było zapachem nieznanej, przerażającej magii. Z każdą nową podróżą siostry zdobywały coraz większą władzę nad swoimi ofiarami, które przychodziły z nadzieją, że odkryją coś zakazanego, coś, co zmieni ich życie na zawsze — nie wiedzieli, że to właśnie ich życie miało się skończyć tej nocy.
Wędrujący teatr Nadji i Nataszy miał jedną zasadniczą regułę: każda podróż kończyła się wejściem do nieznanego. W miastach, które odwiedzały, budziły jednocześnie lęk i fascynację. Ich występy były granicą sztuki, której większość nie mogła pojąć — mroczne, erotyczne, psychologiczne, sięgające w najciemniejsze zakamarki duszy widza.
Ich sztuka ciała była doskonałą formą wyrazu, której celem było wywołanie rozkoszy i strachu w tym samym momencie. Nadja i Natasza zmieniały swoje ciała w rozpalone obrazy, w które widzowie wchodzili z ochotą i zgubą. Każde przedstawienie zaczynało się od transformacji w artystyczne karykatury — ich ciała stawały się pomnikami wyuzdania i subiektywnej przyjemności, odbijając mroczne cienie i nieprzyzwoite wizje, które miały zniszczyć tych, którzy je obserwowali.
Teatr był ciemny, lecz pełen lśniących detali. Strumienie światła padały na ich ciała, odsłaniając tatuaże — symbole, które nie były jedynie ozdobą, lecz wyrafinowanymi kodami zbliżającymi widza do zrozumienia władzy siostr. Każdy gest Nadji i Nataszy był jak gest skazany na wieczność, pełen namiętności i brutalności. Ich procesy artystyczne były inicjacją, przez którą nie każdy mógł przejść.
Część ciała Nadji stała się manifestacją absolutnego zła i erotyki, igły wbijane w jej skórę tworzyły żywe rzeźby. Natasza, rozpięta na metalowych łańcuchach, uwydatniała wrażliwość na granicy bólu i przyjemności — jej postać była obrazem udręki i ekstazy, wciągając widzów w swoje szpony. Ich taniec w siną mgłę, w rytmie mrocznej muzyki, nie był tylko ekspresją artystyczną, lecz psychologicznym niszczeniem: konfrontacją z własnymi demonami widzów.
Ciała sióstr zbliżały się do siebie, ich zmysły splatały się w jedno. Całe ciało Nadji pokrywał czarny atrament, który łączył się z ciałem Nataszy w mistycznym tańcu, rozpoczynając rytuał — obraz pełen chaosu, erotyzmu i bólu. Widzowie, zanurzeni w performansie, tracili świadomość własnej woli. Nadja i Natasza ukazywały swoje wewnętrzne oblicza, ciała splątane w akcie absolutnej władzy. W tym momencie przestrzeń wypełniała ich moc nad duszami tych, którzy nie potrafili się oprzeć.
Po każdej nocy siostry stawały się jeszcze potężniejsze. Bez dusz, ich ciała były czystsze i silniejsze, gotowe na kolejny pokaz — kolejnego widza gotowego oddać to, co w nim najbardziej ciemne i nieuchwytne. Teatr nie dawał ucieczki. Oddawano dusze, a Nadja i Natasza przyjmowały je z radością, powiększając własną moc.
W miarę podróży po kolejnych miastach siostry odkrywały, że ich wpływ stawał się coraz silniejszy. Ludzie nie wracali tacy sami — nawet odporni nie potrafili uwolnić się od tego, co zobaczyli i poczuli. Sztuka stawała się nieuchronną klątwą.
Nadja, oparta na białym ołtarzu, pozwalała sznurom ostrych igieł wnikać w jej ciało — każdy ruch był jednocześnie tańcem, rzeźbą i modlitwą. Natasza, w nieziemskich koronkowych tkaninach, wyciągała ręce ku niebu, dłonie świecące w blasku symboli, a ich ciała stawały się kanałami nieznanej mocy.
Wkrótce publiczność również zaczęła się zmieniać — ciała widzów stawały się częścią przedstawienia, zanikała granica między artystkami a świadkami. Ciało przestawało być nośnikiem — stawało się materializacją pragnień i lęków, a ich chęć zanurzenia się w mrocznym doświadczeniu była silniejsza niż strach przed konsekwencjami.
Cienie wypływały z ciał Nadji i Nataszy, formując esencje, które wciągały dusze widzów w ciemne zakamarki świata poza zasięgiem zwykłego człowieka. To nie była już tylko sztuka — to była magia, łącząca erotyzm i przerażenie, ostateczne zniszczenie i transformację.
Z każdym kolejnym aktem siostry zdawały sobie sprawę z ceny przemiany. Ich ciała, pozbawione dusz, ulegały kolejnym mutacjom: rany i szramy układały się w symbole, tatuaże ożywały, stając się istotami. Połączenie Nadji i Nataszy stawało się nieuniknione — ich ciała i duchy stapiały się w jedno, tworząc byt przekraczający granice życia i śmierci.
Nagle w sali rozbłysło światło — pojawiła się istota, wynikiem wszystkich dusz, energii i performansów teatru.
— Jestem… tym, co pozostaje po wszystkich waszych duszach — przemówiła. — A wy… wy jesteście moimi nowymi opiekunkami.
Siostry poczuły, jak zostają pochłonięte. Nie mogły już cofnąć się ani odciąć od przemiany — ich ciała stały się jednym, a przeszłość, wszystkie akty performansu, każda ofiara, były teraz częścią tej niepojętej istoty.
— Otwórzcie się na mnie — nakazała istota. — Zostaniecie moimi nowymi braćmi i siostrami, połączeniem w tej nowej rzeczywistości. Nie ma podziałów, nie ma grzechów. Jesteśmy jednością.
Siostry próbowały walczyć, lecz nie mogły. Ich połączenie było ostateczne — fizyczne, duchowe, nierozerwalne. Zrozumiały, że to, co przeżyły, nie było tylko spełnieniem pragnień — to była całkowita transformacja w coś, co przekracza wszelką miarę.
Na scenie, w centrum sali, pojawił się artefakt — kawałek ciała, zawierający wszystko, co przekształciło się podczas mrocznego rytuału. Nowa forma bytu, połączenie Nadji i Nataszy, ciał i dusz widzów, była już istotą niezrozumiałą, wykraczającą poza czas i przestrzeń.
Siostry, choć pozbawione dusz, patrzyły na siebie z zaskoczeniem. Ich ciała, złączone, stały się czymś więcej niż narzędziami performansu — stały się żywą istotą o mocy nie mającej granic. W tej mocy nie było już miejsca na miłość, na pragnienie, na życie. Pozostała jedynie ciemność. Noc. Ciało. Cień. Teatr Nadji i Nataszy przestał istnieć. Zasłony opadły po raz ostatni, a sala pogrążyła się w nieodwracalnej ciszy.
Kiedy teatr Nadji i Nataszy pogrążył się w ciszy, ich złączone ciała-artefakt pozostawały w centrum sali, pulsując energią wszystkich dusz, które przeszły przez ich rytuały. Jednak świat nie pozostawał bierny. Z mroku, który zdawał się wieczny, wyłonił się nowy byt — lunapark, który nie znał granic przestrzeni ani czasu.
Jego brama lśniła złowrogim neonem: „Lunapark Piekielnej Radości”. Każdy, kto przekraczał próg, zostawiał za sobą życie, pamięć i wolę. W cieniu gigantycznych, krwawych karuzel, wśród klaunów z oczyma jak węgielki, rzeczywistość stawała się płynna. Cienie tańczyły, a przestrzeń sama wydawała się oddychać, pulsując rytmem serc tych, którzy weszli. W centrum pojawił się on — Nieśmiertelny Klaun, były rzeźnik, imieniem Lucjusz. Jego makabryczna sylwetka, groteskowa i przerażająco realistyczna, emanowała starożytną mocą. Każdy jego gest stwarzał tortury, każda decyzja była pułapką dla dusz, które z własnej woli oddały się w jego opiekę. Ten klaun nie był tylko twórcą — był esencją piekła. Z jego ciała emanowały dźwięki radości i bólu jednocześnie, mieszając śmiech z krzykiem w jednym, nieprzerwalnym akordzie grozy.
Cyrk Kłamstw był przestrzenią, w której iluzja mieszała się z rzeczywistością tak mocno, że granice między nimi zniknęły. Aktorzy, akrobaci, treserzy bestii — wszyscy byli marionetkami w rękach Klauna. Sceny, które rozgrywały się w namiotach, były pełne bólu i ekstazy, a widzowie, zafascynowani i przerażeni, stawali się częścią samej rozgrywki. Ten, nie pragnął już jedynie dusz. Dążył do zrozumienia samego lęku — do chwili, w której strach i ekstaza łączyły się w jedną niekończącą się całość. Lunapark, cyrk, Ogród Zoologiczny Zatraconych Dusz — wszystko było częścią jego planu: przekształcić ciało, umysł i duszę w marionetkę doskonałą.
W ogrodzie, stworzonym z piekielnych czeluści, nie było zwykłych zwierząt. Były bestie bez imion, hybrydy ludzi i demonów, które jednocześnie były katami i ofiarami. Każdy, kto trafił do tej przestrzeni, zmieniał się nieodwracalnie — ciało deformowało się, dusza stawała się częścią gry, w której Klaun był mistrzem. Każda noc w Cyrku Kłamstw pogłębiała horror. Wśród namiotów, przy blasku czerwonych świateł, cyrkowcy stawali się zniekształconymi refleksami ludzi, których wcześniej znali. Twarze ich były blade, sine, oczy puste lub płonące, a każdy ruch przypominał taniec demonów. W ich dłoniach pojawiały się narzędzia, które miały siać ból i śmierć, w perfekcyjnej harmonii z mrocznym widowiskiem.
Gdy tłum zbliżał się do areny, świat wokół stawał się portalem piekielnym. Cienie powstawały z ciał widzów, ich twarze topniały w groteskowe maski, a krew spływała po czerwonych kurtynach jak rzeka wstydu i strachu. Na arenie pojawił się ogromny stwór — uosobienie cyrku, będące jednocześnie lustrem Klauna i odbiciem wszystkich dusz, które kiedykolwiek tu przeszły. Był niemal przezroczysty, balansował między życiem a śmiercią, pochłaniając wszystko, czego dotknął. W tej samej chwili energia, która emanowała z Nadji i Nataszy, zaczęła rezonować z potęgą Klauna. Artefakt, który był ich ciałem i duszą, rozbłysnął w ciemności, przyciągając istoty lunaparku do siebie. On, widząc w tym nowe źródło mocy, uśmiechnął się — uśmiech był grozą i obietnicą wiecznej gry.
Ciała, cienie, dusze — wszystko zaczęło łączyć się w jedną, przerażającą formę. Ludzie i bestie, Nadja i Natasza, klaun i jego cyrk — wszystko stapiało się w kontinuum grozy, w którym nie istniały granice czasu ani przestrzeni. Jeden ruch, jedno westchnienie mogło zniszczyć lub stworzyć świat na nowo.
— Witamy w miejscu, gdzie koszmar nigdy nie zapomina o puencie — szepnął Klaun, a jego głos przetoczył się jak fala przez wszystkie wymiarowe przestrzenie.
Świat, który wcześniej wydawał się realny, teraz stał się tylko sceną dla jego niekończącego się przedstawienia. Każda dusza, każdy oddech, każde ciało — wszystko było elementem tej piekielnej gry, w której nie było zwycięzców ani przegranych. Było tylko jedno: nieustanne, wieczne przekształcanie i połączenie w coś, czego żadna istota nie mogła pojąć.
W tym momencie Nadja i Natasza, choć połączone w jedno, stały się katalizatorem całej przestrzeni cyrkowej. Ich moc nie miała granic — stały się częścią samego Klauna, jego gry i jego czeluści. Noc, ciało, cień, dusza i strach — wszystko stapiało się w jednym rytuale, który trwał nieprzerwanie, wiecznie, aż każdy zakamarek rzeczywistości wypełniła piekielna symfonia cieni i krwi. I tak rozpoczęła się nowa era — era, w której teatr i cyrk, Nadja i Natasza oraz Nieśmiertelny Klaun stali się jednym, a granice między śmiercią, życiem i magią przestały istnieć…
Rozdział 7. Niewidzialna Armia
Mówiono, że świat kończy się tam, gdzie morze spada w czarną otchłań, a ziemia wspiera się na grzbietach olbrzymów. Za horyzontem rozciągały się krainy, które żyły tylko w opowieściach pijaków i proroków. Tam, mówiono, mieszkali ci, którzy wysyłali swoje wojska — nie z żelaza ani ognia, lecz z samego powietrza. — Zanim ktokolwiek ujrzał tę krawędź, nadeszła przepaść inna — niewidzialna. Pierwsze dziecko zgasło we śnie, bez krwi, bez rany, jak świeca zdmuchnięta jednym tchnieniem. Starsi szeptali, że to początek wojny, której nie da się zobaczyć. I że oto nadciąga niewidzialna armia.
Poranek był stłumiony, jakby ziemia bała się wstać. Mgła spływała z pól, wsiąkając w ściany chat. Na placu leżała trumna sklecona z desek po starym wozie. W środku — drobne ciało małej Aurelii. Stara Latona, zgarbiona i owinięta w płótna, szepnęła:
— To pierwszy żołnierz, którego zabrała armia zza horyzontu.
Wieśniacy przeżegnali się, spluwając przez lewe ramię. Zielarz Eliasz przyklęknął, sprawdzając chłód ciała. — To gorączka — powiedział. — Zwyczajna gorączka. — Ale słowo „zwyczajna” brzmiało jak bluźnierstwo.
Nazajutrz zachorował sam Eliasz. Silny jak pień dębu, teraz leżał w malignie, ciężko oddychając. — Słyszałem kroki — wyszeptał. — Kroki w mojej izbie. Żołnierze. Byli tu… — i zapadł w ciemność. Kaszel niósł się przez wieś niczym echo bębnów wojennych. Armia maszerowała. Dni płynęły, a wioska pustoszała. Z kominów przestał unosić się dym, dziecięce śmiechy ucichły. Na zgromadzeniu przy studni sołtys Victor ryknął:
— Kto sprowadził na nas tę plagę? Kto otworzył bramy obcym wojskom?!
Palce wskazały Latonę. Potem Eliasza. Potem każdego, kto był inny, kto miał „dziwny” zwyczaj, kto spojrzał podejrzanie. Wspólnota rozpadła się na ostrożnych, wycofanych samotników. Kronikarz notował drżącą ręką: „To nie armia walczy z nami. To my sami walczymy między sobą, a choroba tylko zbiera żniwo.”
Gdy zachorowała córka sołtysa, tłum popędził Latonę na plac.
— Ty ich widzisz! — wrzeszczała kobieta. — Ty prowadzisz tych żołnierzy!
Latona podniosła wzrok. Jej głos był słaby, ale wyraźny:
— Oni maszerują przez pola. Białe twarze, czarne oczy. Nie walczcie z nimi. Nie znają litości. Nie przyjmują ofiar. Oni tylko idą.
Jej słowa były jak oliwa dolana do ognia. Stos buchnął płomieniem. Ludzie wierzyli, że ogień zatrzyma niewidzialnych wojowników. Ale tej samej nocy kaszel zdławił pięciu kolejnych. A Kronikarz imieniem Thomas Beastie zapisał: „Zabiliśmy swoją prorokinię. Armia ani drgnęła.” Zielarz Eliasz odszedł w góry, niosąc sakiewkę ziół i notatki. Ja — kronikarz — podążyłem za nim. Przemierzaliśmy doliny pełne ciszy. Wioski leżały puste, psy skomlały przy trupach, a ptaki omijały dachy jak miejsca przeklęte. Eliasz mówił:
— To nie żołnierze, nie duchy. To oddech. To zaraza, której nie umiemy nazwać.
Chciał znaleźć korzeń, który leczy wszystko. Ale zanim go znalazł, gorączka złamała mu ciało. Leżąc w malignie, Eliasz szepnął:
— Zapisz… że walczyłem nie z armią… lecz z niewiedzą… — A potem już nie mówił nic.
Powróciłem sam. Wioska stała otworem — domy otwarte, drzwi skrzypiące od wiatru. Zwierzęta błąkały się głodne. Na klepisku leżał martwy Eliasz. Na błocie gniły dziecięce zabawki. Ostatni mieszkańcy uciekli, wierząc, że za rzeką znajdą ziemię wolną od armii. Ale kaszel unosił się i tam, niewidzialny i nieubłagany. Zostałem jedynym świadkiem. Pisałem, by pamiętać. Pisałem, by kłamać — bo prawda była zbyt prosta i zbyt straszna.
Oto zapis ostatnich dni kraju, którego nie znajdziecie na mapach. Nikt nie udowodni, że istniał. Jego historia przetrwa tylko w szeptach — jako bajka, którą straszy się dzieci, jako legenda o armii, której nie da się zobaczyć. Nie było wojowników. Nie było demonów. Był tylko niewidzialny wróg — choroba, która przyszła i odeszła, nie potrzebując miecza. A morał brzmi: Człowiek ginie nie od tego, czego się boi, lecz od tego, czego nie rozumie.
Rozdział 8. Ślepy Kaznodzieja
On stoi na ambonie, jak na krawędzi przepaści, i w dłoniach drży mu nie księga, lecz serce, przepalone jak kadzidło, wypalone jak popiół po modlitwach, których nikt nigdy nie słuchał. Owce przed nim — nie owce, lecz maski zrobione z gliny i gnicia, otwarte usta, zamknięte dusze, spowiedź z rutyny, zdrowaśka dla uspokojenia sumienia, jak rzucona kość psu, by przestał szczekać na ciszę.
On krzyczy w sobie: „Życie żywi się życiem!” ale w uszach tłumu brzmi to jak bełkot pijaka, jak echo z piwnicy, jak krakanie wrony na dachu stodoły. Chciał ich nauczyć miłości, ale oni rozumieją tylko handel: grzech za rozgrzeszenie, śmierć za chleb, ciało za cień.
I nagle pojmuje — oni nie chcą światła, bo światło obnaża ich brudne twarze. Chcą ciemności, bo w ciemności wszystkie rany są niewidoczne, a każde kłamstwo wygląda jak prawda. Kaznodzieja milknie. Głos więźnie mu w gardle jak kamień, którego nie można połknąć, ani wypluć, ani zamienić w chleb. Patrzy na nich — na swoje trzody, które nigdy nie były trzodą, na ludzi, którzy są nawozem, rozsypanym po polach obojętności, na dusze, które żyją tylko po to, by ktoś inny miał wygodniej, by ktoś inny miał pełniejszy stół, by ktoś inny miał ciszę bez pytań. I wie, że przegrał — nie z Bogiem, nie z Diabłem, lecz z pustką, która siedzi w każdym człowieku, i żre go od środka, aż zostaje tylko skorupa chodząca do kościoła, by odbębnić swoją rolę.
A on — kaznodzieja, imieniem Lucjusz Szkarłatny, prorok bez armii, człowiek o sercu z ognia i głowie z popiołu — pęka w ciszy. Już nie potrafi rozróżnić, czy mówi do ściany, czy ściana mówi do niego. I tak kończy się niedzielne kazanie: nie słowem, lecz wyciem. Nie nadzieją, lecz rozpadem. Nie Bogiem, lecz człowiekiem, który przestał wierzyć w ludzi. Ale wciąż dla nich śpiewa swoją pieśń, której słowa brzmią tak:
Siedzę w pokoju, ściany pachną przeszłością. Ludzie jak cienie, a ich śmiech — dziurą w przestrzeni. Analizuję świat, jakby był eksperymentem. Każdy ruch przypadkiem, każdy błąd wyrokiem. Patrzę w lustro i widzę obcego. Który rozśmiesza mnie do łez własnym absurdem. Ludzie chodzą, jakby mieli plan. Ale plan kończy się zawsze w toalecie. Bo życie to gra, w której nikt nie zna reguł. Każdy ma swoją wersję piekła, każdy kłamie dla smaku. A jeśli chcesz odpowiedzi — szukaj jej sam. Sam sobie odpowiedz na to pytanie.