- W empik go
Mateusz w angielskiej szkole - ebook
Mateusz w angielskiej szkole - ebook
Mateusza albo – jak chce jego tata – Matthew poznajemy w chwili, gdy rozpoczyna naukę w trzeciej klasie. I cóż w tym niezwykłego? – chciałoby się zapytać. Niby nic, chyba że, jak Mateusz, jest się w połowie polskim uczniem szkoły całkiem angielskiej i właśnie się zastanawia, czy język, w którym mówi mama, to język mamczysty, czy może ojczysty.
Czy łatwo jest zaakceptować kulturowe różnice? Jak to zrobić? Jak wygląda angielska szkoła i nauka w Anglii? Czego może się dowiedzieć każdy rodzic o angielskiej szkole i codziennym życiu w Anglii?
O tym wszystkim, i nawet więcej, dowie się czytelnik, czytając tekst pełen humoru i zaskakujących spostrzeżeń.
Bohater książki wraz ze swoją rodziną mieszka obecnie w Anglii i chodzi do angielskiej szkoły.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-675-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cześć! To ja, bohater tej książki. Pewnie dziwicie się, że do Was mówię. Niepotrzebnie. Muszę wyjaśnić parę spraw, aby nie było żadnych wątpliwości. Wcale nie chciałem zostać bohaterem, chociaż do książek nic nie mam, a wręcz przeciwnie, bardzo lubię je czytać. No, ale żeby zaraz być na pierwszym planie?! I robić za bohatera? Też mi coś! Nie, dziękuję. Wolę zamknąć się w pokoju, schować pod biurko z latarką w ręku i czytać w ukryciu swoją ulubioną książkę lub komiks. No, ale prawda jest taka, że moja mama się uparła. Uparła i już! Wymyśliła sobie, że napisze książkę dla dzieci. I że w tej jej książce to ja będę wszystko opowiadać. Tak jakbym miał nie wiadomo ile wolnego czasu!!! Uff…
Jestem i Polakiem, i Anglikiem. I tym, i tamtym? Jak to możliwe? Czy muszę dzielić się na pół? Ja tam nie wiem. Zobaczę za rok, jak skończę trzecią klasę w szkole. Wtedy może sam się zdecyduję, kim chcę być.
A na razie opowiem Wam, co wiem o Anglii i o mojej angielskiej szkole, dobra? I niech już będzie… Nazywajcie mnie tym bohaterem.
Let’s start!I Przedstawiam się, czyli My name is Matthew
A, przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Mateusz. Mam na imię Mateusz. Właściwie mam też na imię Matthew. Yes, my name is Matthew. Hmmm… Wychodzi na to, że mam dwa imiona. Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy! Szczęściarz ze mnie, nieprawdaż? Tylko że te dwa imiona całkowicie inaczej się wymawia. Muszę mieć uszy szeroko otwarte, bo nie wiem, kto i kiedy użyje jednego lub drugiego. Czasami specjalnie jedno ucho zamykam, jak nie chcę nikogo słyszeć. A drugim uchem udaję, że właśnie rozumiem wszystko tylko i wyłącznie w innym języku. No, ale już się zorientowałem, że w szkole angielskiej wszyscy znają mnie jako Matthew. Natomiast mama i cała polska rodzina zawsze mówi do mnie Mateusz.
Moja mama pochodzi z Gdańska (to Polska, a dokładnie Pomorze), a tato z Plymouth (to Anglia, a dokładnie rejon Devon). Kiedyś mieszkaliśmy wszyscy w Gdańsku, ale rodzice zdecydowali się przeprowadzić tutaj kilka lat temu, jak miałem zacząć swoją przygodę ze szkołą. Na początku wszyscy się martwili, jak sobie w niej poradzę.
– Oj, oj! Co to będzie? – martwiła się ciągle moja babcia przed wyjazdem z Polski. – Jak to dziecko odnajdzie się w szkole w obcym kraju?
Byłem wtedy jeszcze mały, ale doskonale wiedziałem, że te rozmowy były na mój temat.
– Wszystko będzie dobrze. Dzieci się bardzo szybko przyzwyczajają do nowych miejsc – zawsze tak samo mówiła moja mama. – A poza tym to będzie dla nas wszystkich wspaniała przygoda.
Przygoda albo nie przygoda, a rodzice postawili na swoim i wyjechaliśmy do Anglii. Nie pomogło, że babcia i dziadek nie chcieli się zgodzić.
Moje pochodzenie jest więc typowo morskie, bo i Gdańsk, i Plymouth leżą nad morzem. Tylko każde nad innym. Chyba właśnie dlatego rodzice zapisali mnie na basen, abym wcześniej nauczył się pływać. Tutaj, w Anglii, dzieci obowiązkowo uczą się pływać w szkole od trzeciej klasy. To jest jedna lekcja, pół godziny na tydzień, w ramach zajęć wychowania fizycznego. Chyba rodzice planują, że mam pływać w tych dwóch morzach. Mam tylko nadzieję, że nie w tym samym czasie, bo jednak te morza są baaaardzo daleko od siebie. Jak jedziemy do Plymouth samochodem, to zajmuje nam to prawie pięć godzin. A jak lecimy samolotem do Gdańska, to cała wyprawa trwa prawie cały dzień. Jednym słowem, oba morza są daleko od naszego domu, dlatego będę po prostu ćwiczył pływanie na basenie.
I jeszcze jedno. Mam młodszą siostrę. Ma na imię Julia i jest o całe dwa lata i dwa miesiące młodsza ode mnie. Po polsku to Julia, in English is Julia. Czyli Julia ma tylko jedno imię, gdyż po polsku i po angielsku pisze się je tak samo. Już jestem tutaj lepszy od niej. Mama mówi, że jestem wielkim szczęściarzem, bo mam taką fajną, ładną i mądrą siostrę. Jeśli chodzi o nią, to wszystko jest zawsze naj… naj… naj… Julia to najlepsza dziewczyna na świecie. A prawda jest taka, że Julia jest w porządku, czyli po angielsku OK, ale tylko wtedy, jak się mnie słucha, bo wiadomo, że starszego brata należy zawsze i wszędzie słuchać. To jest fakt.
Julia jest jedyną osobą, która zwraca się do mnie Mateusz albo Matthew, w zależności od tego, czy właśnie mówi po polsku, czy po angielsku.
II Mieszkam w Anglii, czyli My life in England
Już wiecie, że mieszkam i chodzę do szkoły w Wielkiej Brytanii (tej nazwy kazała mi użyć mama, ale w Polsce mówi się po prostu Anglia). Wielka Brytfanna… Upss! Brytania to duuuża wyspa. Ale nie bezludna!
Mama mi tłumaczyła, że cała nazwa tego kraju to Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, United Kingdom… Ufff! Co za długa nazwa. I ja mam ją całą pamiętać? Nigdy! Już nawet nie wiem, czy uda mi się zapamiętać Wielką Brytanię. Najlepiej zrobię, jak będę mówił po prostu Anglia. Albo po angielsku England. Przecież wszyscy wiemy, o jaki kraj chodzi.
Moi rodzice mieszkają w małym miasteczku pod Londynem. Ja i Julia też tam mieszkamy. Mama mówi, że nasz dom jest mniej więcej w połowie drogi między Londynem a wybrzeżem. Co tam jest na wybrzeżu? Niech pomyślę… Jest duże miasto i nazywa się Brighton.
Aaaa, i tak jak w Sopocie jest tam bardzo duże molo. To molo w Brighton ma tyle atrakcji dla dzieci, że mógłbym jeździć na karuzelach i samochodzikach cały weekend. Ale molo w Brighton nie jest takie długie jak molo w Sopocie, które przecież jest najdłuższe w Europie! Tylko plaża jest tutaj bardzo nieciekawa. Taka z małymi szorstkimi kamyczkami. Jeszcze się nie przyzwyczaiłem.
Kiedyś wyobrażałem sobie Brighton tak jak Gdańsk czy Sopot, czyli z plażami piaszczystymi i zamkami z piasku. Ale się zdziwiłem, jak zobaczyłem po raz pierwszy same kamienie zamiast piasku. Zmartwiłem się, bo jak można budować piaskowe zamki z kamieni? Dopiero potem odkryłem, jaką fajną zabawą jest wrzucanie kamieni do wody. Dowiedziałem się też, że w Brighton mamy przypływy i odpływy morza. Nigdy wcześniej nie widziałem, jak powiększa, a potem zmniejsza się plaża. Nad naszym Morzem Bałtyckim nie ma takich cudów. To było fascynujące odkrycie. Poczułem się wtedy wielkim odkrywcą, mimo że tak naprawdę niczego nie odkryłem.
Zaraz tego samego wieczoru zadzwoniłem do babci i dziadka w Gdańsku. Z wielką dumą przekazałem im szczegóły mojego odkrycia. Opowiadałem o falach, które uciekają do morza, a potem wracają na plażę. Opowiadałem, jak morze odpłynęło tak daleko, że bałem się, czy jeszcze wróci. Babcia śmiała się i zadawała dużo pytań, a dziadek podsunął mi pomysł, żebym robił zdjęcia nowym miejscom i wysyłał im później mejla z opisem. Pomyślałem wtedy, że poważnie zastanowię się nad karierą podróżnika-odkrywcy-fotoreportera. Wtedy tak właśnie postanowiłem, ale… do dzisiaj zmieniłem już zdanie kilka razy. Tyle jest fajnych zawodów! W przyszłości będę musiał chyba robić po prostu wszystko. Everything! Tylko jeszcze nie wiem, czy wszystko po kolei, czy też naraz!
Na północ od naszego małego miasteczka znajduje się Londyn, czyli London. Londyn jest stolicą Anglii. To bardzo duże miasto. Wielkie! BIG! Takie jak Warszawa albo pięć Warszaw. Ostatecznie sześć. Byłem tam już trzy razy. Przynajmniej ja pamiętam te trzy wizyty, gdyż rodzice mi powtarzają, że było ich więcej. Prawda jest taka, że nawet jak było ich więcej, to i tak się nie liczą, bo ich nie pamiętam. Podobało mi się w Londynie. Szkoda, że rodzice tak rzadko mnie tam zabierają. Mówią, że nie mają czasu na takie długie wycieczki, bo w weekendy zajęci są też innymi sprawami. Muszę chyba nad tym popracować, bo przecież ja mam czas. I chętnie podzieliłbym się moim czasem z rodzicami, gdyby mnie o to poprosili.
Tak naprawdę nie wiem, jak daleko jest od nas do Londynu. Zawsze kiedy tam jedziemy, słucham audiobooka i czas leci za szybko. Prawie wszystko, czego słuchamy w samochodzie, jest po polsku. Mama często powtarza, że musimy słuchać ojczystego języka, dlatego że w szkole wszystko jest po angielsku. Trochę to śmieszne z tym „ojczystym językiem”, bo przecież tylko moja mama jest Polką. Czy nie powinna mówić „mamczysty język” albo „mami język”? Chyba jej to wyjaśnię, bo ona cały czas mówi o tym z błędem.
W Londynie najbardziej podobają mi się muzea. Moje ulubione to Muzeum Nauki, a superulubione – Muzeum Historii Naturalnej (Natural History Museum). Byliśmy tam już dwa razy, a i tak nie udało mi się wszystkiego zobaczyć ani przeczytać. Cała sala dinozaurów naturalnej wielkości wyglądała tak realnie, że niektóre dzieci bały się wejść do środka. Ja już przeczytałem chyba milion książek na temat dinozaurów, więc czułem się jak dinozaurowy specjalista. Wytłumaczyłem też mojej małej siostrze, że one nie są prawdziwe i nie musi się ich obawiać. I zdecydowanie, na sto procent, nie są prawdziwe, daję za to rękę, nogę, a nawet głowę! Bo przecież gdyby były takie żywe jak inne zwierzęta, to nie stałyby tak nieruchomo w jednym miejscu. Raczej zjadłyby już wszystkich ludzi w tym muzeum. Pewnie nawet te roślinożerne dinozaury musiałyby zjeść ludzi, ale to tylko dlatego, że w muzeum nie ma ani roślin, ani drzew, ani nawet trawy dla nich. Ale, ale! Co by to było, gdyby te dinozaury naprawdę wyszyły na ulicę? Ha, ha, ha! Zacząłem się bardzo śmiać z tego pomysłu. Ale Julia wcale nie śmiała się razem ze mną, ona chyba dalej się ich bała.
A kiedy przejeżdżałem schodami ruchomymi przez sam środek naszej kuli ziemskiej, też w Muzeum Historii Naturalnej, czułem się jak bohater książek Juliusza Verne’a. Byłem podróżnikiem i odkrywcą naszej planety. Cała Ziemia obejrzana od środka. Muzeum to jedyne miejsce, gdzie można popatrzeć, co się dzieje tysiące kilometrów pod naszymi nogami, pod domami, pod ulicą i nawet pod metrem w Londynie. Wow! Ciekawe, kto tak podróżował w głąb Ziemi, aby to wszystko zobaczyć i potem nam opisać? I jakiego pojazdu do tego potrzebował? I ile czasu mu to zajęło? Zwróciłem się do mojej mamy z tymi pytaniami. Byłem zaskoczony, ale też bardzo rozczarowany, bo okazało się, że nikt jeszcze nie podróżował tak głęboko do środka Ziemi. Nikt! Nikogo, ale to po prostu nikogo, w środku Ziemi jeszcze nie było. Z tego, co mama powiedziała, wynika, że nigdy nikogo tam nie będzie. A wszystkich szczegółów dowiedzieliśmy się tylko z badań naukowych.
Jak można być podróżnikiem i odkrywcą, jeśli nie można wejść do środka prawdziwej planety?III Końcowe dni wakacji, czyli wakacyjne last minutes
A teraz zaczynamy. Opowiem Wam, jak to trochę inaczej, a może też trochę dziwnie, jest w tej Anglii, no i w angielskiej szkole. Ciekawe, czy Wy też będziecie się dziwili razem ze mną.
Chodzę do osiedlowej szkoły podstawowej. Teraz jestem już w trzeciej klasie, a ósme urodziny będę miał dopiero w czerwcu przyszłego roku. Moja mała siostra, Julia, idzie już do pierwszej klasy, mimo, że dopiero skończyła pięć lat.
W Polsce jest inaczej. Ja teraz poszedłbym dopiero do pierwszej klasy, a Julcia jeszcze chodziłaby do przedszkola. Jakie to dziwne. Całe szczęście, że tutaj, w szkole angielskiej, mam fajnych kolegów, bo inaczej musiałbym nakłonić rodziców do powrotu do Gdańska. Tam w Gdańsku można się dłużej bawić, jak się jest młodszym, a zabawa to fajna sprawa. Uczyć się mam przez całe życie – tak mówi moja mama – więc postanowiłem przynajmniej te pierwsze lata maksymalnie wykorzystać na zabawę.
A więc nauka w szkole angielskiej rozpoczyna się pewnego dnia we wrześniu. Aby pójść do zerówki w szkole, należy mieć ukończone 4 latka. Ale szkoła nie rozpoczyna się 1 września. Moja mama była bardzo zaskoczona, że tutaj dzień rozpoczęcia roku szkolnego może być całkiem inny. Pierwszy dzień w szkole angielskiej nigdy nie wypada 1 września, tak jak w Polsce. I na dodatek Anglicy wcale nie obchodzą tak ważnego dla nas dnia rozpoczęcia drugiej wojny światowej. Tutaj jest inaczej. Data pierwszego dnia nauki jest także inna w różnych szkołach angielskich, nawet w tym samym mieście. W mojej szkole były dwa inset days i zaczęliśmy naukę później niż niektórzy moi koledzy.
– Mamo, co to jest insect day? – zapytałem, gdyż chciałem wiedzieć, dlaczego mam przedłużone wakacje o te dwa dni. Cieszyłem się, że mogę jeszcze trochę pobawić się w ogrodzie, powspinać na drzewo i strzelać kamykami do ogrodu mojej sąsiadki.
– Insect czy inset day – o które wyjaśnienie pytasz?
– Chyba o insect day. – Sam nie byłem pewny. – Czyżby muchy przyleciały do szkoły i zaatakowały nauczycieli?
– Słucham? – Mama chyba nie była przygotowane na takie wyjaśnienie.
– No, przecież mówię o muchach. A może muchy chodzą do naszej szkoły podczas wakacji i jeszcze się nie wyprowadziły? A może też pszczoły?
Mama zaczęła się śmiać, i to tak głośno, że aż łzy poleciały jej po policzkach. Dołączyłem się do jej śmiechu, bo był bardzo zaraźliwy. Wyobraziłem sobie różne owady, które siedzą w naszych ławkach i się uczą. To był wyjątkowo niemożliwy i śmieszny obraz. Jeszcze głośniej zacząłem się śmiać, jak muchy i pszczoły z mojej wyobraźni poleciały na salę zjeść lunch.
– Mateuszku, ale sobie fajnie wytłumaczyłeś znaczenie słowa insect. Faktycznie, to słowo po polsku oznacza owada. Według twojej teorii w szkole panują dni owadów i dlatego szkoła jest zamknięta. Czy tak mam to rozumieć?
– Dokładnie tak. Mam rację?
– A wiesz, że nie jestem pewna – szczerze odpowiedziała mama. – Ta angielska terminologia jest czasami taka zaszyfrowana, insect na pewno oznacza owada, ale inset day na pewno nie jest „dniem owadów”. To są dwa różne słowa – zaraz sprawdzę w „google’ach”.
Sprawdziliśmy razem. Lubię taką zabawę na komputerze. To trochę jak bycie detektywem, tylko że komputerowym. Wyczytaliśmy, że w Anglii każda szkoła ma pięć takich inset days w całym roku. Są to dni szkoleniowe dla nauczycieli. Każda szkoła sama sobie wybiera, kiedy takie dni zorganizować. Chwilę pomyślałem i wiedziałem już, o co chodzi.
– No tak. Z nauczycielami jest gorzej niż z nami. Muszą iść na szkolenie, aby sobie przypomnieć, czego mają nas uczyć, bo wszystko zapomnieli podczas wakacji – skomentowałem.
– Coś w tym jest – uśmiechnęła się mama i pokiwała głową.