Matilde - ebook
Zaskakująca. Nieodkładalna. Niezapomniana.
Opowieść o miłości, przyjaźni i stracie w czasach, gdy zubożałe i upokorzone Niemcy wstawały z kolan, a pełni nadziei i pychy niemieccy chłopcy i dziewczęta wierzyli, że świat stoi przed nimi otworem… Tymczasem on runął, a pod gruzami legło całe ich dotychczasowe życie.
Krótko przed wybuchem II wojny światowej najlepsza partia w mieście – Matilde Berg, córka majętnego bankiera z Breslau – pragnie poślubić Hansa. Działacz Hitlerjugend, syn cukiernika z okrytej złą sławą dzielnicy, nie podoba się ojcu dziewczyny. Zakochani szukają więc pomocy u gestapowca Lischki, nie dostrzegając jego nieczystych intencji.
Wkrótce Hansa porywa wojenna zawierucha, a rodzice Matilde trafiają do obozu. Pozbawiona bliskich dziewczyna będzie musiała stawić czoła dorosłości i przetrwać koszmar oblężenia Festung Breslau.
Czy jej miłość do Hansa wytrzyma próbę czasu? Czy życie ma sens, kiedy tracisz wszystko, co kochasz? Kim jest Matilde Berg i kim się stanie, żeby przeżyć?
Po wielu latach inna Matylda zada te pytania pewnemu emerytowanemu milicjantowi. Razem odkryją historię tytułowej Niemry, nieodłącznie związaną z niemieckim Breslau i polskim Wrocławiem.
„Jeden z najciekawszych debiutów powieściowych ostatnich lat”. Maciej Siembieda, autor serii o Jakubie Kani oraz KATHARSIS
„Powieść, która zaskakuje. Z każdą przewróconą kartką coraz bardziej pragniesz się dowiedzieć, co dalej”. Zofia Mąkosa, autorka serii Wendyjska Winnica, Makowa Spódnica I Pomiędzy
„Wyborny, niezwykle dojrzały debiut! Powieść, jaka nie zdarza się często. Nie można jej pominąć w swoich czytelniczych planach! Świetny styl i pasjonująca, nietuzinkowa fabuła, łącząca elementy kryminału, romansu i powieści historycznej. I ten wcale nie tak cichy bohater, którym autor uczynił niemieckie Breslau i polski Wrocław… Oto przepis na bestseller!” Małgorzata Tinc, ladymargot.pl
„Bezkompromisowy obraz hitlerowskiej indoktrynacji i jej destrukcyjnego wpływu na młode umysły. Opowieść o kobiecie, która boleśnie zderzyła się z fikcją, jaką okazała się ideologia, która zniszczyła tak wiele istnień...” Joanna Wolf, @nienaczytana
| Kategoria: | Esej |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-271-6907-5 |
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bad Polzin – Połczyn-Zdrój
Bad Reinerz – Duszniki-Zdrój
Barmherzige Brüderkirche – Kościół Świętej Trójcy Zakonu Bonifratrów
Beuthen – Bytom
Bielitz – Bielsko
Breslau – Wrocław
Bruchnal – Jaworów
Brücktorbrücke – most nad Młynówką
Deutsch Lissa – Leśnica, osiedle Wrocławia
Eulengebirge – Góry Sowie
Fünfteichen – Miłoszyce
Glatz – Kłodzko
Glatzer Neiße – Nysa Kłodzka, rzeka
Gollasowitz – Golasowice
Habelschwerdt – Bystrzyca Kłodzka
Hauptbahnhof – Dworzec Główny
Heuscheuergebirge – Góry Stołowe
Hirschberg – Jelenia Góra
Hohndorf – Wyszki
Kaiserbrücke – most Cesarski
Kaiser-Wilhelmstraße – ul. Powstańców Śląskich
Kattowitz – Katowice
Klein Gandau – Gądów Mały, osiedle Wrocławia
Kletschkauerstraße – ul. Kleczkowska
Krietern – Krzyki, dzielnica Wrocławia
Leierdörfel – Karłówek
Lemberg – Lwów
Liegnitz – Legnica
Löwenbrunnen – Lwia fontanna
Memellandstraße – ul. Piastowska
Neudorfstraße – ul. Komandorska
Niederschlesien – Dolny Śląsk
Oder-Stadtteil – Przedmieście Odrzańskie
Riesengebirge – Karkonosze
Sandinsel – Wyspa Piaskowa
Scheitniger Stern – Gwiazda Szczytnicka, dziś: pl. Grunwaldzki
Schützenstraße – ul. Łowiecka
Schweidnitz – Świdnica
Stadtgraben – ul. Podwale
St.-Theresien-Gymnasium – Gimnazjum św. Teresy
Sudeten – Sudety
Südpark – park Południowy
Tauentzienplatz – pl. Kościuszki
Teschen – Cieszyn
Tschepine – Szczepin, osiedle Wrocławia
Warschau – Warszawa
Wartha – Bardo
Weistritz – Bystrzyca, rzeka
Zobtenberg – ŚlężaProlog
1970
Nazywam się Matylda Górna i jestem martwa. Tak napisano na grobie, na który właśnie patrzę. „Zm. 17 października 1956”. Imię i nazwisko – moje. Dlatego tutaj przyszłam. Żeby się upewnić. I zapalić świeczkę.
Wielki paź królowej rozsiadł się na pomniku. Powoli rozkłada i składa skrzydła, jakby chciał mi coś pokazać. Może powiedzieć? Dziwne, skąd tu motyl o tej porze roku? Przecież znikają spłoszone pierwszym chłodem jesieni.
– Dzień dobry – dobiega mnie zza pleców. Odwracam się i widzę mężczyznę o zatroskanych oczach. Dostrzegam w nich pytanie.
– Dzień dobry, ja przypadkiem. Przechodziłam i... – Zaczynam się tłumaczyć. Nie chcę, by się domyślił, że to nie jest przypadek.
– Kim pani jest? – Przerywa mi, jakby znał nie tylko dalszy ciąg zdania, lecz także wiedział, o czym myślałam, wybierając się na ten grób. Jedyny z takim nazwiskiem na cmentarzu w Kłodzku.
– Dlaczego pan pyta? – Uśmiecham się nerwowo. On wciąż się we mnie wpatruje. – Mówiłam już, że przechodziłam przypadkiem i zainteresował mnie ten grób. Pan we Wszystkich Świętych nie czyta napisów na nagrobkach?
– Nie – odpowiada. – Ja przychodzę tylko na ten jeden. – Pokazuje na pomnik, ale wciąż się we mnie wpatruje. To krępujące, ale w jakiś przedziwny sposób miłe. W jego spojrzeniu nie ma natarczywości, raczej zdziwienie. Jakby chciał się upewnić, czy dobrze widzi.
Znów spoglądam na pomnik. Paź królowej gdzieś zniknął.
– „Pokój jej duszy” – czytam. – Ładnie. Myśli pan, że ma pokój? Ta Matylda?
Mężczyzna wzdryga się i odwraca wzrok. Pochyla się, żeby postawić znicz. Wieje dziś jakoś tak nieprzyjemnie, liście lecą na grób. Podnosi jeden i obraca w palcach. Chowa go za pazuchę i sięga do kieszeni płaszcza po papierosy. Częstuje mnie bez słowa, ale kręcę głową, że dziękuję. Odpala jednego, zaciąga się.
– Mogę panią zaprosić na kawę?
– Dlaczego? – pytam zaskoczona.
Mężczyzna jest ode mnie dużo starszy, szpakowaty. Trzyma się prosto. Bez trudu pochylał się nad płytą. Pewnie robił to wiele razy, codziennie, bez najmniejszego wysiłku. Przystojny, ale przecież mógłby być moim ojcem. Tylko te oczy, młodsze niż twarz.
– Chcę pani o kimś opowiedzieć – mówi, wypuszczając obłok dymu.
– O niej? – pytam, wskazując na grób.
Potakuje i znowu się zaciąga.
– A w zamian pani powie mi, kim jest i co pani tu robi.
Udaję, że się zastanawiam, ale przecież tego właśnie chciałam. Przyszłam tu po odpowiedzi.
– Dobrze – mówię. – Chociaż nie co dzień umawiam się na kawę z nieznajomymi. W zasadzie nigdy.
Zaciąga się ostatni raz. Widzę, jak drżą palce, którymi trzyma papierosa. To nie z powodu zimna, jestem pewna.
Idziemy ramię w ramię alejką do bramy cmentarza. On pachnie tytoniem, wodą kolońską i czymś jeszcze, bardzo odległym. Dłuższą chwilę próbuję to rozpoznać, wreszcie do mnie dociera. To zapach morza – fal, piasku i północnego wiatru.
Przy bramie żegnają nas buki, machając na wietrze gołymi ramionami. Tysiące ogników chwieje się w gęstym od mgły powietrzu.
– Nie zapalił pan świeczki – ni to pytam, ni zauważam.
– Nie muszę. – Uśmiecha się, pierwszy raz. – Ona wie, że pamiętam.
***
Porucznik Lesław Jasiński bywał w Kłodzku rzadko, za to regularnie. Raz w roku lubił odwiedzić stare kąty, przejść się po rynku i placu Grottgera. Wpadał do komendy milicji przy placu Chopina, gdzie zaczynał karierę jeszcze w latach pięćdziesiątych. Urzekły go wtedy nieodległe góry, poniemieckie kamienice i ulotny zapach wspomnień po dawnym uroku miasteczka.
Dlaczego przyjeżdżał na Dolny Śląsk zawsze u progu jesieni? Mówił, że lubi spokój, ciszę i liście opadające pod ciężarem siąpiącego deszczu. Znajomi z Gdyni, gdzie mieszkał i pracował, pukali się w czoło. Ale on, kiedy tylko mógł, brał urlop w Zaduszki.
– Pan znowu u nas – powiedziała pani Helenka, recepcjonistka w hotelu Astoria. Jej trwała ondulacja była symbolem miasta prawie na równi z Twierdzą Kłodzko, a dla bywalców Astorii nawet większym.
„Pewne rzeczy się nie zmieniają” – pomyślał Jasiński.
– Jesień, pani Helenko. Jak co roku to mój czas na Kłodzko – odparł.
– Pokój ten sam co zawsze?
– Tak, poproszę.
– Który to już będzie raz?
– Trzynasty chyba, zresztą kto to zliczy.
– Oj, to pechowy? Nie szkoda panu urlopu na Kłodzko?
Nie odpowiedział od razu. Tak naprawdę przyjeżdżał do Kłodzka na cmentarz. To tam bywał, najczęściej z końcem października, zanim jeszcze groby rozświetlił blask tysięcy ogników.
– Lubię zapach tego miasta, spacery przez most Żelazny, na rynek i do twierdzy. – Zapatrzył się w niewidzialny punkt w przeszłości. – I restaurację Pod Pstrągiem. Nie ma pani czasem wrażenia, że ten lokal trwa w tym samym miejscu niezależnie od kaprysów rzeki? Tyle razy wylewała, a płynie przecież prawie pod podłogą.
– Z pana jest poeta. – Helenka pokiwała głową. – A że Nysa kapryśna, to racja. Kaśka spod Pstrąga mówi, że co chwila im elewację podmywa. I grzyb włazi.
– Widzi pani? A trwają, na przekór rzece.
– I po to pan przyjeżdża, patrzeć na Nysę? Jedzie mi tu czołg? – Helenka odchyliła powiekę obficie wysmarowaną tuszem.
– Taki tyci, tyci może jedzie – droczył się Jasiński. – Dobranoc, pani Helenko. – Wziął klucz, zamknął się w pokoju i zaraz zasnął.
Przyśniło mu się, że przechadza się po cmentarnych alejkach tą samą trasą co zawsze i idzie do zapomnianej kwatery z napisem „Pokój jej duszy”. Siada przy niej, zapala znicz i myśli.
Nieraz zastanawiał się, co tam robi. Dlaczego przez tyle lat nie może zapomnieć wydarzeń z października pięćdziesiątego szóstego, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zginęła jedyna osoba, którą kochał.
„Została zamordowana” – poprawiał się czasem, w myślach odczytując co roku datę jej śmierci. Nie żyła, o czym za każdym razem musiał sobie przypominać, paląc papierosa za papierosem nad jej grobem. Nigdy nie poznał wszystkich okoliczności tej bezsensownej śmierci. Wiedział tylko, że wtedy, w pięćdziesiątym szóstym, świat się dla niego skończył. Pamiętnego siedemnastego października.
– Stało się, odeszła – powiedział na głos i się obudził, zlany potem i rozedrgany. Nie dawało mu spokoju uczucie, że to, co powiedział, nie jest prawdą. Pierwszy raz od lat zapragnął wrócić do tamtej sprawy.
Ubrał się pospiesznie i zszedł na śniadanie. Było krótko po szóstej, jeszcze ciemno. Złapał kawałek bułki z dżemem, popił kawą zbożową i szybko wyszedł z hotelu, żeby nie spotkać wścibskiej Helenki.
Jak na koniec października pogoda wyjątkowo dopisywała. Nie padało, a słońce zdawało się żegnać lato ostatnimi promieniami ciepła. Ze względu na aurę Jasiński spodziewał się więcej odwiedzających niż zwykle. Zaskoczyły go cisza i pustki na zacienionych alejkach. Przespacerował się swoją zwyczajową trasą, zdziwiony, jak niewiele się tu zmieniło od zeszłego roku. Niektóre miejsca wyglądały tak samo od trzynastu lat. Jakby nikt już nie umierał. Tylko drzewa sią starzały. I wspomnienia. Dotarł na „swój” grób.
„Dziwna ta jesień, nietypowa” – pomyślał, zapalając znicz. Jakby na potwierdzenie jego przeczuć, niedaleko rozległ się odgłos kroków.
Jasiński skrzywił się poirytowany, że ktoś zakłócił mu chwilę kontemplacji. Zgasił papierosa i odszedł od grobu. Chciał się upewnić, czy jego świeczka nie zniknie. Zdarzało się już przed Zaduszkami, że kradziono pojedyncze znicze. Stanął na rogu alejki za żywopłotem i nasłuchiwał.
Ktoś zbliżał się w nierównym tempie, zatrzymywał się, po czym na przemian szedł i biegł.
„Jakiś raptus” – pomyślał Jasiński. „Kto biega po cmentarzu. Złodziej?”
Wyjrzał ostrożnie zza krzaków, akurat kiedy ta osoba zatrzymała się przy grobie. „Jego” grobie, podpisanym Matylda Górna, ur. 10 lutego 1923, zm. 17 października 1956.
Niespodziewany gość nie był złodziejem. Jasiński ocenił z kilkudziesięciu metrów: dziewczyna, lat około dwudziestu pięciu, ubrana młodzieżowo w spodnie dzwony i kurtkę parkę. Włosy długie, jasny blond. Tyle zanotował w pamięci. Odszedł zawstydzony. Zapewne przypadkowa osoba, która zainteresowała się napisem na grobie.
Nazajutrz, obok swojego znicza, znalazł świeczkę.
Każdego następnego dnia zjawiał się na cmentarzu o tej samej porze, krótko przed wieczorem. Świeczka od tajemniczego gościa już stała. Codziennie nowa. Jasiński zapalał swoją. Rano zapewne tajemnicza nieznajoma znajdowała ją wypaloną i zostawiała następną. Taka rozmowa zniczy trwała prawie tydzień.
Jasiński nie chciał spotkania z dziewczyną. Zastanawiał się nad wcześniejszym wyjazdem, zaprzestaniem odwiedzin, zakończeniem tej historii, która przecież już dawno była zamknięta. Pierwszego listopada nie przyszedł na grób, licząc, że ona odwiedzi go wtedy po raz ostatni. Drugiego, zaraz po śniadaniu, spakował swoje rzeczy i poszedł na cmentarz. Szybkim krokiem przemierzył alejki do starej kwatery z zamiarem pożegnania się z Matyldą.
Dziewczyna już tam była. Stała nad grobem, wpatrując się w wypalony znicz i swoją świeczkę. Poczuł, że robi mu się gorąco na myśl, że ktoś oprócz niego czyta te same litery i daty, tak bardzo naznaczone smutkiem.
– Dzień dobry – odezwał się głośno.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Ta twarz, tak znajoma, a jednak inna. Zamarł. Odpowiedziała coś, ale nie usłyszał co.
Wystarczył mu dźwięk głosu.
***
Przyklejony do twierdzy kłodzki rynek nie jest duży, ale ma wiele uroku. Zanim przetoczyły się przez niego wojenne zawieruchy, gościli tu żołnierze i oficerowie pruskiego garnizonu. Przychodzili do Café Moltke, flirtowali z damami przy fontannie Löwenbrunnen albo szukali płatnego towarzystwa w okolicach Brücktorbrücke.
W tamtych czasach wydawało się, że Glatz będzie taki zawsze, ale historia jak rzeka zmieniła bieg pod wpływem dziejowej powodzi. Twierdza opustoszała, a gwar niemczyzny zastąpiło polskie szeleszczenie. Kamienice, oddane przesiedleńcom ze wschodu, gubiły tynk i dawny szyk. Sklepy, kawiarnie i restauracje opustoszały. Tylko Ratuszowa trzymała fason, odwiedzana przez miejscowych notabli nowej Polski i nielicznych turystów.
„Takie to niedzisiejsze, burżujskie” – pomyślała Matylda, podnosząc do ust filiżankę kawy.
Siedziała z nieznajomym, wdychając aromaty podwieczorku zmieszane z wilgotnym zapachem starych płaszczy. Nie czuła się dobrze w takim miejscu, ale on je wybrał i nie wypadało odmówić. Misternie wykonane naczynko, wymalowane w motyle, ledwo można było złapać za uszko. Pomyślała, że filiżanki, z których piją, mogą pamiętać jeszcze komendanta twierdzy albo przedwojennych właścicieli kamienic dokoła rynku.
– Smakuje pani? – zapytał.
– Nie bardzo – odparła szczerze. – Nie lubię kawy. Tam, gdzie się wychowałam, była okropna.
– Och, trzeba było powiedzieć. Zamówiłbym herbatę. – Odwrócił się, żeby wezwać obsługę.
– Nie ma problemu. Spróbuję, skoro już jestem w takim miejscu. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Jest inna niż tam, pewnie lepsza. Tylko wspomnienie sprawia, że nie potrafię docenić smaku.
– A skąd pani pochodzi?
– Powiem, jeśli pan się wreszcie przedstawi. – Spojrzała na niego znad filiżanki.
– Och, przepraszam. W tym zamieszaniu zapomniałem. – Nerwowym gestem poprawił mankiet, zakłopotany jej badawczym spojrzeniem.
– Nie było żadnego zamieszania – powiedziała Matylda. – Spotkaliśmy się przecież na cmentarzu. Trudno o bardziej spokojne miejsce.
– To zależy... – Mężczyzna się zamyślił, ale po chwili wyciągnął dłoń. – Lesław Jasiński.
– Matylda Górna. – Gdy oddawała uścisk, poczuła, że zadrżał. – Co się stało?
– Nic. – Cofnął gwałtownie rękę, trącając filiżankę. Kawa się rozlała, naczynie spadło na podłogę i rozbiło się z brzękiem.
– Wszystko w porządku, panie poruczniku? – zapytała zza kontuaru korpulentna kelnerka.
– Tak – odparł. – To znaczy nie, pani Lodziu. Zbiłem filiżankę, przepraszam.
– Nic się nie stało, panie Leszku. – Kelnerka podeszła ze ścierką i zabrała się do wycierania plamy.
– Posklejam, obiecuję.
– Który to już raz, panie poruczniku? – Mrugnęła do niego i wróciła do pucowania kieliszków. – Dobrze, że pija pan w filiżankach tylko z tego kompletu.
Ostatnią uwagę pominął milczeniem. Wrócił myślami do młodej towarzyszki. Wpatrywał się w nią i nieznacznie marszczył brwi, jakby się zastanawiał, z kim ma do czynienia.
– Pani imię – wydusił wreszcie. – Nazywa się pani tak samo jak ona. – Ostatnie słowo wypowiedział z drżeniem, w którym dziewczyna usłyszała czułość. I ból.
– Właśnie – odparła. – Miał mi pan o niej opowiedzieć.
– Chętnie, ale najpierw chciałbym posłuchać, jak pani trafiła na ten grób. – Z niesłabnącym zdumieniem przyglądał się jej twarzy. Była taka podobna, że wydawało mu się, jakby rozmawiał z tamtą Matyldą, której grób odwiedzał od tylu lat. – Bo przecież nie odkryła go pani przypadkiem, prawda?
– Prawda, ale to bardzo długa historia. – Dziewczyna spojrzała na zegarek. – I nie wiem, od czego zacząć.
– Może najprościej, od początku.
– Tak chyba będzie najlepiej – zgodziła się. Zawiesiła wzrok na poniemieckiej filiżance Jasińskiego z inicjałami grawerowanymi szwabachą: H.K.B. – Obawiam się tylko – spojrzała na niego niepewnie – że znamy różne wersje tej historii. A czy w ogóle dotrzemy do prawdy?
– Ona z pewnością gdzieś tu jest – powiedział milicjant. – Zaklęta w przedmiotach i w pamięci tych stron. Razem możemy ją odkryć.
– Albo chociaż spróbować – zgodziła się Matylda.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------