- promocja
- W empik go
Matka. Gołoborze. Tom 2 - ebook
Matka. Gołoborze. Tom 2 - ebook
W mrokach średniowiecza, w czasach wojen i lęku, w epoce wielkich rycerzy dwie kobiety – matka i córka, światło i cień – odkryją moc przeznaczenia.
Jest zima 1422 roku, okres panowania Władysława Jagiełły. To niespokojne czasy wojen polsko-krzyżackich, obaw o integralność i przyszłość państwa polskiego. W zimnym późnośredniowiecznym zamku w Mokrsku mieszka młoda i bogata szlachcianka Brygida z córką Barbarą. Jej mąż Henryk to dużo starszy, zasłużony w walce rycerz. W obliczu nadchodzącej wojny Brygida decyzją męża udaje się na długie rekolekcje do Opactwa na Świętym Krzyżu. Czy wymodli syna, którego tak pragnie jej mąż?
Stary klasztor i Łysa Góra, magiczne miejsca pogańskich Słowian, mają wiele tajemnic. Czy odkrycie ich sprawi, że Brygida zrozumie wyznaczoną jej rolę? Jaki los przypadnie jej córce, niepokornej Barbarze? Czy bohaterowie pogodzą się ze ścieżką życia, którą wyznaczyło im społeczeństwo i bezwzględne przeznaczenie?
„Matka” to kontynuacja powieści „Panna”, która ukazała się w cyklu Gołoborze.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-393-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kcęć wam skorżyć krwawą głowę;
Usłyszycie mój zamętek,
Jen mi się zstał w Wielki Piątek.
Pożałuj mię, stary, młody,
Boć mi przyszły krwawe gody:
Jednegociem Syna miała
I tegociem ożalała.
Zamęt ciężki dostał się mie, ubogiej żenie,
Widzęć rozkrwawione me miłe narodzenie;
Ciężka moja chwila, krwawa godzina,
Widzęć niewiernego Żydowina,
Iż on bije, męczy mego miłego Syna.
Synku miły i wybrany,
Rozdziel z matką swoją rany;
A wszakom cię, Synku miły, w swem sercu nosiła,
A takież tobie wiernie służyła.
Przemów ku matce, bych się ucieszyła,
Bo już jidziesz ode mnie, moja nadzieja miła.
Synku, bych cię nisko miała,
Niecoć bych ci wspomagała:
Twoja główka krzywo wisa, tęć bych ja podparła;
Krew po tobie płynie, tęć bych ja utarła;
Picia wołasz, picia bych ci dała,
Ale nie lza dosiąc twego świętego ciała.
O aniele Gabryele,
Gdzie jest ono twe wesele,
Cożeś mi go obiecował tako barzo wiele,
A rzekęcy: „Panno, pełna jeś miłości!”
A ja pełna smutku i żałości.
Spróchniało we mnie ciało i moje wszytki kości.
Proścież Boga, wy miłe i żądne maciory,
By wam nad dziatkami nie były takie to pozory,
Jele ja nieboga ninie dziś zeźrzała
Nad swym, nad miłym Synem krasnym,
Iż on cirpi męki nie będąc w żadnej winie.
Nie mam ani będę mieć innego,
Jedno ciebie, Synu, na krzyżu rozbitego.
_Lament Świętokrzyski_
Autor nieznany, XV w.1
Obudziły ją złe sny. W komnacie panowała ciemność, musiał być środek nocy. Niewielka ilość światła dochodząca z dziedzińca padała wąskim promieniem na małżeńskie łoże. W nogach leżały futra, podniosła się więc delikatnie i zarzuciła je sobie na ramiona, po czym wstała – najciszej jak mogła, by nie zbudzić małżonka – i na palcach podeszła do okna.
W zamku jak zwykle panował chłód. Brygida czuła podmuchy wiatru na stopach, słyszała, jak wpada przez szparę pod drewnianymi drzwiami i krąży po sypialni, wirując niczym żywa istota, rozdmuchując sitowie i zioła, którymi wykładano podłogę. Przeżegnała się pobożnie, gdyż w noce takie jak ta po ziemi chadzały upiory. „Zdrowa Maryja, miłości pełna, Bog z Tobą, błogosławiona między niewiestami, a błogosławion owoc żywota Twego Jezus Krystus. Amen” – wymówiła w myślach słowa modlitwy do Najświętszej Panienki. Gdzieś na dziedzińcu rozległo się ujadanie psów i rozbudzony strażnik przy bramie uciszył je przekleństwem. Brygida przymknęła oczy i przyłożyła czoło do chłodnej ściany zamku. Nie pamiętała snu. Nie potrafiła też zliczyć, ile to już razy w ciągu ostatniego roku wybudzała się zatrwożona w środku nocy z sercem walącym jak młot w klatce piersiowej i drżącymi, spoconymi dłońmi, z których wyślizgiwał się srebrny świecznik, gdy chciała pochwycić go i przegonić budzące trwogę ciemności. Postała teraz chwilę z czołem opartym o mur, po czym cicho wsunęła się z powrotem do małżeńskiego łoża, uważając, żeby tylko nie zbudzić Henryka. Długo jeszcze nie mogła zasnąć.
Rankiem, gdy służba pomogła jej się ubrać, weszła do komnaty Barbary. Mała zawsze spała ze starą piastunką Żegociną, którą Brygida po wyjściu za mąż zabrała wraz z posagiem do zamku Henryka. Była najlepszą niańką od Kielc aż po Halicz i ojciec Brygidy chcąc nie chcąc pozwolił starej wgramolić się na wóz pełen skrzyń z sukniami, chustami, srebrnymi talerzami i Bóg wie czym jeszcze – by odjechała opiekować się dziećmi młodej mężatki, tak jak onegdaj nią samą się opiekowała.
Barbara otworzyła zaspane oczy i spojrzała na Brygidę, która cicho stała w drzwiach komnaty, przypatrując się czas jakiś córeczce zaciskającej małą piąstkę na brudnej chuście opatulającej siwą głowę Żegociny.
– Matulu! Matuluchnu! – pisnęła i odrzuciła koce z owczej wełny, by bosymi stópkami pobiec prosto do matki.
Brygida kucnęła i pozwoliła córce wgramolić się na swoje kolana, po czym odwinęła grubą chustę ze swoich ramion, by delikatnie zakryć jej nóżki.
– Atoli nie boisz ty się zachorzeć? Szparko, Żegocinka, suknia, pończochy, ciżemki!
Stara zerwała się z łóżka, pojękując, podobna do pomarszczonej góry zwiniętych w kłębek materiałów. Uśmiechnęła się, prezentując liczne dziury w uzębieniu, poderwała małą z kolan matki, postawiła ją w łożu i jęła przebierać z nocnej koszuli w bieliznę, wierzchnią sukienusię, wełniane pończochy i skórzane buciki o długich noskach. Barbara śmiała się i klaskała w dłonie, utrudniając cierpliwej starej pracę. Ktoś zapukał do drzwi.
– Jaśniepani, poczęto śniadać. – Kolejna służąca wepchnęła głowę do komnaty, nie śmiąc przestąpić progu. – Pomóc tutaj?
– Jużem skończyła! A leć, leć, wietrznico! – Żegocinka zaśmiała się gardłowo, pomagając Barbarze zeskoczyć z łoża. Jeszcze tylko zarzuciła jej białą podwikę na długie ciemnobrązowe włosy i córeczka złapała Brygidę za rękę, gotowa do wyjścia.
W oświetlonym pochodniami holu o kamiennej podłodze stał wielki drewniany stół, przy którym siedział już Henryk w otoczeniu kilku możnych i rycerzy. Brygida wraz z Barbarą ukłoniły się i zajęły odpowiednie miejsca.
– Zaiste, wieści, jakie nam przynosicie, Wacławie, napawają mnie wielką radością. Nie dalej jak trzy niedziele temu rozmówiliśmy się z małżonką, że czas nam już odwiedzić jej ojca, a mojego zacnego towarzysza wielu bitew w obronie ojczyzny… – mówiąc, Henryk sięgał po gotowane jaja, wielkie pajdy chleba i kawałki dziczyzny, które leżały przed nimi na półmiskach. Ułożył sobie potężną porcję na talerzu i jął zajadać, nie używając widelca, choć przecie sztućce były obok niego na stole. W tych stronach jednak rzadko kiedy zadawano sobie trud, by uchwycić łyżkę czy widelec podczas posiłku. Co innego noże – te okazywały się często koniecznością, by odkroić kawał mięsa czy chleba, podłubać sobie w zębach po jedzeniu, wbić w pierś kogoś, kto siedzi najbliżej…
Brygida żuła ser, patrząc pytająco na męża, lecz ten jadł i nie kwapił się do wyjaśnień. Jej wątpliwości rozwiał młody rycerz nazwany Wacławem, który skłonił się i rzekł:
– Pani, przybywam z zamku twego ojca i niosę wieści, jakie mi szparko przekazać nakazano.
– Raczcie wybaczyć, mości Wacławie, ale nie potrafię przypomnieć sobie, byście u mego ojca służyli… – rzekła.
W kominku na końcu holu strzeliła iskra, ktoś ze służby drgnął wystraszony. Mimo że na zewnątrz świeciło słońce, w zamku paliły się pochodnie, a na stole ustawione były trójnogie świeczniki. Tutaj zawsze zwyciężał półmrok.
– Zaledwiem na służbę wstąpił, na rycerza z giermka pasowany, już wysłany byłem z poselstwem od pana chorążego – powiedziawszy to, upił łyk piwa podanego do śniadania i rozejrzał się po twarzach gości siedzących na ławach przy stole.
Brygida także się rozejrzała. Zauważyła, że Barbara ukradkiem chowa okruchy chleba za suknię. Rzuciła córce pytające spojrzenie, lecz ta mrugnęła tylko i na powrót zabrała się do jedzenia. Przy stole siedział także kapelan z pobliskiego kościoła pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Bacznie obserwował dziewczynkę, jak gdyby chcąc się upewnić, że zachowuje się grzecznie podczas śniadania. Edukacją dzieci wysoko urodzonych obywateli Rzeczpospolitej zajmowali się w tych stronach księża lub bracia zakonni.
– Jakim poselstwem? – zapytała Brygida, przenosząc wzrok z powrotem na Wacława.
– Atoli… Wielmożni państwo pamiętają zapewne – odparł, patrząc to na nią, to na jedzącego nieustannie Henryka, któremu piwo ściekało po brodzie – że na święto Rozesłania Apostołów przypada dwunasta rocznica śmierci syna pana chorążego, Mikołaja.
– Jakżebym miał zapomnieć? – zapytał nagle Henryk, odstawiając miskę, po czym uderzył pięścią w stół. Rozejrzał się po wystraszonych towarzyszach i wyszeptał ochryple: – Wszelako nikt inny, inom ja był wtedy z chorążym Janem i jego synem Mikołajem tamtego pamiętnego dnia pod Grunwaldem… – Ostatnie słowa zaakcentował powoli, przeciągle. – I nikt inny, inom ja szedł z nimi wśród oddziałów starosty Tarnowskiego w bój przeciwko rycerzom zakonu przebrzydłym, Polski wrogom zacietrzewionym! – rzucił głośniej. – I nikt inny, inom ja sam świadkował temu, jak zatłukli Mikołaja, któremu ledwo mleko pod wąsem obeschło…
Ciszę, która powstała po tym wyznaniu wojskiego Henryka, pana na zamku w Mokrsku, przerwał dopiero pobożny szept kapelana kreślącego duży znak krzyża w powietrzu:
– _Pulvis es et in pulverem reverteris__. Amen_.
– Przeto i życzeniem mego pana chorążego jest – kontynuował rycerz – byście po wiosennych roztopach, gdy trakty obeschną, jęli przyjąć jego zaproszenie i zabawili czas jakiś w Trzewlinie.
– Zobaczyłabym braciszka – szepnęła Brygida do Henryka, ściskając lekko jego ramię. Zauważyła, że Barbara przesyła jej wesołe spojrzenie. Pewnie i ona pomyślała o tym samym, że odwiedziny u dziadka wiążą się ze spotkaniem Huberta.
Ostry podmuch wiatru zakołysał grubymi tkaninami zwisającymi ze ścian. W zamku wiecznie coś huczało, łoskotało, dudniło i skrzypiało, szczególnie w takie lutowe zawieje jak dzisiaj.
– Mój pan chorąży wielce rad będzie was ujrzeć i gościć aż do owej pamiętnej lipcowej rocznicy, po której, w początkach sierpnia, powrócić możecie na swe włości. Odprawienie mszy świętej za pamięć syna chce powierzyć ojcom benedyktynom, którzy aż z opactwa świętokrzyskiego przybycie zapowiedzieli!
Henryk pokiwał kilka razy głową i przesłał Brygidzie jedno z tych spojrzeń, przy których wykrzywiał pomarszczone usta w okropny łuk, co czyniło go podobnym do żółwia.
– Władysław, zwany uprzednio Jogailą, z Bożej łaski król nasz, dopiero ożenion po raz wtóry z Zofią Holszańską, litewską księżniczką… Byłbym zadziwion wielce, gdyby w najbliższych miesiącach po ślubie przynaglał swe rycerstwo, chyba że znów jaki spór z plugawymi Krzyżakami się szykuje. Jeśli jednak Bóg pozwoli, a sprawy kraju nie zawezwą, wyruszym rychło po stopnieniu wiosennych śniegów… To możesz swemu panu przekazać.
Rycerz wzniósł kubek na znak toastu i kiwnął głową w podziękowaniu. Krótko potem on i kilku jego towarzyszy wdało się z Henrykem w dyskusję na temat minionych bitew, szczególnie Grunwaldu, które zastępca kasztelana pamiętał, lecz oni byli zbyt młodzi, by brać w nich udział. Jak zwykle w takich chwilach mógłby w nieskończoność opowiadać o męstwie i odwadze rycerstwa Rzeczpospolitej, toteż Brygida dyskretnie dała mu znak, że ona i pozostałe kobiety odejdą tymczasem od stołu. Kiedy już podnosiła się z krzesła, mąż przytrzymał ją za rękę.
– Pani Brygida, małżonka moja… – rzekł przeciągle, ściskając boleśnie jej drobną dłoń – nie kwapi się z wydaniem na świat mojego potomka… Pewnym jest, że i o to pytał jej ojciec chorąży, hm? Że kazał sobie wieści przywieźć, czy wnuka, małego dziedzica, powito już na zamku w Mokrsku, hm?
Młody rycerz spuścił wzrok, zawstydzony.
– W istocie, prosił przekazać sobie nowiny, czy i syn pojawił się u mości pana wojskiego…
Brygida wyszarpnęła dłoń, spłoniona.
– Pomódl się, kobieto – rzucił jeszcze mąż, gdy wychodziła z sali, ciągnąc Barbarę za rączkę. – A pomódl się rychło w kaplicy, byśmy mogli jeszcze tego lata wesołe wieści o twym brzemiennym stanie ojcu zawieźć!
Rozległy się stłumione męskie śmiechy, a potem zamknięto za nią drzwi do zamkowego holu. Policzki piekły ją ze złości, wstydu i upokorzenia.
Założyły grube płaszcze i czapy, po czym wyszły we dwie na dziedziniec. Dzień był wyjątkowo mroźny, chociaż minęły już trzy niedziele od Gromnicznej i niebawem powinny nadejść marcowe deszcze. Tymczasem śnieżna wichura rozpanoszyła się po zamkowym dziedzińcu, a służba nieudolnie próbowała przykryć rozdeptane przez ludzi i koni błoto świeżymi warstwami słomy. Stajenni oporządzali wierzchowce przybyszów z trzewlińskiego zamku, w powietrzu rozlegały się też jednostajne uderzenia młota kowala, co rusz ktoś wbiegał i wybiegał przez kuchenne drzwi, pokrzykując i rzucając przekleństwa. Dalej znajdowały się zagrody dla świń i kurniki, a także zamkowy ogród, teraz przysypany śniegiem. Po prawej stronie pojedyncza wieża strażnicza nad główną bramą tonęła we mgle gęstej jak mleko.
Brygida poprawiła zapięcie białego wełnianego płaszczyka Barbary podbitego króliczym futrem i dała jej znak, by czym prędzej biegły do kaplicy. Zeszły po schodach z krużganków, minęły drewniane przybudówki i wejście do kuchni, po czym wpadły wprost do cichego, ciemnego sanktuarium.
Nie było duże – mogło pomieścić góra dwadzieścia osób. Wokół paliły się woskowe świece zatknięte w świeczniki rozstawione wzdłuż surowych kamiennych ścian. Naprzeciw drzwi usytuowany był prosty ołtarz i dębowe ławy dla wiernych oraz dwa krzesła – dla wojskiego i jego małżonki. Brygida z Barbarą uklękły przed krucyfiksem, zmówiły _Zdrowa bądź, najświętsza królewno_, po czym zajęły miejsca na krzesłach.
– Mogę obejrzeć Świętą Księgę, matulu? – zapytała dziewczynka, wskazując na opasłą Biblię leżącą na ołtarzu, przymocowaną do blatu łańcuchem.
– Nie, maleństwo. Wielebny Szczepan tłumaczył ci przecie, że jest bardzo cenna.
– Chciałam jeno zoczyć obrazki. Takie one piękne, że aż dech zapiera!
– Prawda li to. Mnisi skrybowie dniem i nocą pracują w klasztorach, aby karty świętych ksiąg zdobić i ornamenty kaligrafować. To zaiste prawdziwi artyści.
Mała spojrzała na krucyfiks i zamyśliła się. Długie cienie rzucane na kamienne ściany drgały w świetle świec. W nieogrzewanej kaplicy panowało takie zimno, że widać było małe obłoczki pary, które wydobywały im się z ust podczas oddychania.
– Czemuś wkładała chlebowe kuleczki w suknię? – spytała Brygida, przyglądając się bacznie córeczce.
– To strawa dla szczurka. Nadałam mu miano Melchizedek.
– Szczury to plaga zamku, Barbaro, wierzaj mi. Podkarmianie ich przynosi jeno pomór i zarazę. – Brygida pogroziła jej palcem. – Skąd pomysł tak lekkomyślny?
– Matulu – szybko zmieniła temat Barbara – jaki był wuj Mikołaj? Zanim ja na świat przyszłam, dawno zmarł w wielkiej bitwie. Ojciec i dziad Jan prawią wciąż o tym, że był wspaniałym, cnotliwym chrześcijańskim rycerzem…
Brygida przygryzła wargę, ale rzekła tylko:
– To prawda, brat mój był wzorem cnót.
Głos uwiązł jej w gardle. Nie chciała okłamywać córeczki. Cóż, pewnego dnia, gdy minie kilka lat, opowie swoją wersję wydarzeń i to, jak ona zapamiętała Mikołaja. Na razie trzeba było skłaniać głowę i potwierdzać ten przedziwny kult zmarłego, który przez dwanaście lat po jego śmierci nabrał mocy, stając się niemalże rodzinnym znakiem rozpoznawczym.
– Pomódlmy się teraz o braciszka dla ciebie – rzekła jeszcze Brygida i uklękła ponownie na posadzce, złożywszy ręce.
Barbara poszła jej śladem. Ich ciche szepty niosły się przez kaplicę dłuższy czas, aż wreszcie drzwi otworzyły się i próg przestąpił kapelan Szczepan.
– Asińdźko, czas mi zabrać panienkę na lekcje – rzekł, przechodząc przez kaplicę w ich kierunku.
Brygida wstała z klęczek, ucałowała córkę i wyszła na dziedziniec, gdzie wciąż jeszcze sypał śnieg.
Szparko (daw.) – szybko, prędko.
Podwika – element szlacheckiego stroju kobiecego noszony od XIV do XVII wieku.
Święto Rozesłania Apostołów – święto kościelne upamiętniające zwycięską bitwę pod Grunwaldem, które zostało zniesione przez Sobór Trydencki, lecz w praktyce obchodzone było aż do XIX wieku. 15 lipca 1410 roku król Władysław Jagiełło, dowodząc armią Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego pod wsią Tannenberg (Grunwald), pokonał wojska krzyżackie na czele z wielkim mistrzem zakonu Ulrichem von Jungingenem.
Wojski – w średniowiecznej Polsce to urzędnik podporządkowany kasztelanowi. Od XIII wieku był zastępcą kasztelana do spraw wojskowych. Jego zadaniem było pilnowanie porządku w powiecie podczas wyprawy wojennej.
_Pulvis es et in pulverem reverteris_ (łac.) – Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.
Asindzieju, asińdźko (daw.) – zwroty grzecznościowe w dawnej Polsce, skrót od Mości Dobrodzieju, Mości Dobrodziejko.2
Na początku marca, zaraz po Środzie Popielcowej, Henryk znowu wyjechał na zamek do Nowego Miasta Korczyna wraz z eskortą swych zbrojnych rycerzy, hulaków i swawolników. Brygida doglądała domowych spraw i wydawała polecenia służbie, a przedwiośniane noce stawały się coraz krótsze, zrównując się długością z dniami. Henryk ciągle jeździł do Korczyna albo Krakowa. Na dworze królewskim i u wiślickiego kasztelana bywał częściej niż w domu. Tego ostatniego akurat nie miała mu za złe, nie do końca. Ich małżeństwo dalekie było od ideału, ale z drugiej strony Brygida wiedziała, że mogła przecież trafić gorzej. Starszy o kilkanaście lat wojski prawie nigdy jej nie uderzył, pozwalał nosić piękne suknie i pozostawiał swobodę w sprawie wychowywania córki i zarządzania gospodarskimi sprawami zamku. Mogła trzymać przy sobie kilka dwórek, których on nie brał do łoża za jej plecami, ponieważ uważał takie postępki za niechrześcijańskie. Zamek w Mokrsku był zresztą niemalże w samym centrum Królestwa, blisko Kielc, Wiślicy, nieco na północ od Krakowa. Krzyżowały się tu rozmaite szlaki komunikacyjne, pobliską rzeką Nidą, lewym dopływem górnej Wisły, spływali flisacy z towarami, wokół budowano biskupstwa i klasztory, jak choćby słynne opactwo łysogórskie. Nie był to żaden bliski Wielkiemu Księstwu Litewskiemu kraniec świata na wschodnich rubieżach, nie był to niebezpieczny teren graniczący z Państwem Zakonu Krzyżackiego ani z Czechami, gdzie ponoć toczyły się krwawe wojny religijne. Tu nieopodal, w Nowym Mieście Korczynie, zaledwie dwa dni drogi od Mokrska – a jeśli popędzić konie i zmieniać je co kilka godzin, to i jeden dzień – stała ulubiona rezydencja Władysława Jagiełły, króla Polski. Miejsce było więc bezpieczne i dogodne zarówno dla niej, jak i dla jej męża. Wszystko to zapewne wziął pod uwagę jej ojciec, Jan z Dębna herbu Pobóg, chorąży starosty Tarnowskiego, pan na zamku w Trzewlinie, kiedy wydawał ją za mąż siedem lat temu.
Trwało marcowe popołudnie. Na dziedzińcu dyskutowano głośno o tym, że ktoś przysnął w czasie nocnej warty na wieży strażniczej. Brygida wstała z małżeńskiego łoża, na którym drzemała zwykle w czasie lekcji Barbary, po czym przyłożyła oko do szpary w podłodze, by podejrzeć, co dzieje się w głównym holu. W całym zamku poukrywane były judasze. Niektóre w arrasach, inne w starych deskach, jeszcze inne w wymyślnych miejscach, które trzeba było znać, by wiedzieć, jak je odnaleźć. W siedzibie jej ojca były takie same. Brygida podejrzewała, że każdy zamek je miał. Najczęściej służyły państwu do kontrolowania służby i sprawdzania, czy polecenia wykonywane są tak, jak należy, ale czasami dostarczały rozrywki w długie, nudne dni, z których każdy następny podobny był do poprzedniego.
Przez szparę widziała część stołu i kominek. Do sali weszła dziewczyna, służąca, po czym zaczęła zapalać świece na stole, co robiono każdego dnia przed obiadem. Brygida widziała z góry skromny biały czepek na jej głowie, przywykłe do pracy zgrabiałe ręce uwijające się przy wymianie wypalonych do ogarka łojowych świec na nowe. Ktoś musiał wejść, służąca bowiem odwróciła się i drgnęła wystraszona. Brygida zmarszczyła brwi i jęła dokładniej przypatrywać się scenie rozgrywającej się piętro niżej. Przed dziewczyną stanęła bowiem Żegocina, leciwa piastunka. Przez chwilę obie dyskutowały o czymś zaciekle, ostro gestykulując. Wreszcie stara sięgnęła za pazuchę, wyciągnęła coś, co wyglądało na buteleczkę, i podała służącej, która natychmiast włożyła ją w kieszeń fartucha i uścisnęła starą serdecznie. Po chwili obu nie było już w sali, rozległy się za to drobne kroczki Barbary na schodach prowadzących do krużganków, co znaczyło, że lekcje z kapelanem na temat Pisma Świętego i modlitw skończyły się na dziś.
Istotnie, po chwili mała wpadła do sypialni. Poleżały chwilę razem w wielkim małżeńskim łożu, co wolno im było robić tylko wtedy, gdy Henryk przebywał poza domem, po czym zabrały się do wspólnego przeglądania sukien Brygidy poukrywanych w drewnianych skrzyniach pod ścianą.
– Trzeba nam wybrać stroje na podróż.
– Wszak to jeszcze dwa miesiące! – zdziwiła się Barbara.
– Prawda, ale wizyta wymaga godnej prezencji. Hyżo, bieżaj na łoże, weźmy suknię i pomóż mi sprawdzić, czy gdzie nie poukrywały się dziury, przetarcia, poprucia…
Oglądały błękitną suknię typu _houppelande_, o szerokich, długich rękawach, spinaną ozdobnym pasem pod biustem. Był to doprawdy piękny aksamitny strój, którego nie powstydziłaby się i piastowska księżna.
– Matulu, kiedyż mi będzie wolno nosić takie piękności… – rzekła Barbara rozmarzona, przyglądając się zdobieniom rękawów. – O, tutaj, poprute!
– Widzisz? Masz bystre oko! Przejrzymy też bieliznę, chusty i czepce. Zanim ponaprawiam wszystko, ot i zejdą dwa miesiączki. I twoimi także się zajmiemy, nie frasuj się.
– Kapelan mówi, że śniegi topnieją i lód na Nidzie kruszeje. Czy to znaczy, że idzie wiosna?
– Z Bożą pomocą zmiana pory roku przejdzie spokojnie i niebawem znów będziesz mogła bawić się na dziedzińcu, dokazywać, chować się przed matką i wielebnym Szczepanem, sprawiając, że nieomal zawału dostanę, miarkując, żeś wpadła do fosy. – Brygida się zaśmiała. Długimi, smukłymi palcami zręcznie przeszukiwała materiał fałdzistej sukni, tropiąc miejsca, które trzeba nareperować.
– A kiedy wróci ojciec, pan wojski?
– Za dwa dni – odparła, chociaż nie miała pojęcia, skąd to wie.
Nie myliła się. Henryk wrócił po dwóch dniach, przynosząc wieści wielkiej wagi, jakie przekazał mu kasztelan z Korczyna. Oto bowiem dziesiątego marca na czele Zakonu Krzyżackiego stanął Paul von Rusdorf, nowy Wielki Mistrz, wyjątkowo skory do zbrojnego konfliktu z Polską.
– Musi być, że Luksemburczyk usilnie nakłania zakonnika do wojny z Witoldem, bratem króla i pana naszego. Rychtyk na wiosnę ogłoszone zostanie rycerstwu, aby się zbierali na północnych ziemiach Królestwa.
– Wszak wizyta u mego ojca… – szepnęła Brygida, przygryzłszy wargę. Żal jej było, że nie zobaczy braciszka Huberta, którego wielce kochała.
– Wojna, niewiasto! Obowiązek wobec króla to rzecz święta. A teraz pomóż mi się rozebrać, a i sama rychle zdejmij suknię – rzekł, rzucając skórzane rękawice na krzesło.
Chciał wziąć ją dziko, zapamiętale. Widać było, że podczas nieobecności zatęsknił za igraszkami w alkowie. Wiek i zmęczenie po podróży nie pozwoliły na to jednak – wgramolił się na nią, dociskając swym ciałem, ścisnął jej pierś nieporadnie, boleśnie, nie wiedzieć tylko, czy z własnej potrzeby, czy dlatego, iż chciał w jakiś sposób ją tym pobudzić, kilka razy poruszył biodrami, sapiąc, po czym opadł na łoże i odwrócił się, by zasnąć. Zanim zachrapał głośno, powiedział jeszcze:
– Oby tylko był syn!
Brygida leżała obok, wsłuchana w jego świszczący oddech. Gdy była młodsza, nie lubiła oddawać się mężowi, zawsze uważała to za bolesne zło konieczne, kiedy jednak na świat przyszła Barbara, zaczęła dziękować Bogu za możliwość bycia matką. Kobiety tak rzadko miały wpływ na to, za kogo będą wydane – może gdzieś w dalekich krajach? Posiadanie dzieci stawało się jednak prawdziwą radością życia, jasnym, świetlistym punktem wynagradzającym mroczne chwile obrzydliwego grzechu cielesnego. Oddawała się mężowi z obowiązku, dziś już cierpliwie i prawie bez wstrętu. Leżąc pod nim, nie płakała jak dawniej, stała się twardsza, wytrzymalsza. Patrzyła w kamienny sufit i myślała o maleńkich, pulchnych dziecięcych rączkach, o pachnącej główce Barbary, o jej okrągłych, błyszczących oczach. Myślała: „Jeszcze chwila, jeszcze tylko chwila”, a słowa te kołysały ją aż do końca, do momentu, gdy mąż odwracał się i usypiał lub odchodził do swoich spraw. Tak naprawdę nie potrzebowała syna, Barbara była całym jej światem, ale jednocześnie wiedziała, że musi dać go Henrykowi, że inaczej gorycz między nimi będzie narastać i nabrzmiewać, aż stanie się nie do zniesienia i zamieni życie na zamku w piekło.
Trzy dni później przybył wysłannik z Trzewlina.
– Panie – rzucił na dziedzińcu, zsiadając z konia. – Ledwiem przejechał, Nida tak wylała. – Za nim strażnicy zamykali już bramę i podnosili most nad zamkową fosą. – Wszędy rycerstwo miarkować próbuje, czy będzie wojna, czy nie będzie.
Stajenni zabrali jego wierzchowca, a wojski zaprosił go do głównej sali. Zasiedli na ławach, służba wniosła sery, piwo i pieczyste, a wysłannik, rycerz w sile wieku o czarno-szpakowatych włosach sięgających ramion, rzekł:
– Pan mój chorąży przekazać prosi, iżbyście do niego zajechali, na znak od króla zaczekawszy w Trzewlinie, a w razie wojny wyruszyli razem, ramię w ramię, w stronę ziemi chełmińskiej, gdzie rycerstwo ma się pono zebrać przy królu.
– Czyli jednak odwiedzim mego braciszka przed wojną? – zapytała z nadzieją Brygida, włączając się do rozmowy mężczyzn.
Henryk nigdy nie pochwalał niewieściego udziału w rozmowie, toteż i teraz odpowiedział rozsierdzony:
– Łacno ci tego dziwaka a sowizdrzała oglądać, co? Pożytku z niego chorąży Jan żadnego nie ma, zawżdy… Ino skaranie boskie… Pokraka, leń na rycerza niezdatny, jeno na królewskiego błazna chyba!
Brygida milczała, obserwując reakcję posłańca. Taktownie trzymał język na wodzy, nie chcąc brać udziału w dyskusji na temat syna swego pana. Żuł ser i popijał gęste, mętne piwo pochodzące ze słynnych browarów krakowskich.
– Ale… Było nie było, jechać trzeba. Na Rozesłanie Apostołów pewnie nie zostaniemy, ale skoro podtopy puszczą, wyruszymy do Trzewlina, choćby i na dwie niedziele, by tam czekać królewskich wieści – zadecydował Henryk.
Brygida westchnęła z ulgą. Nie widziała brata od dwóch lat i była wielce ciekawa, jak sobie radzi w ojcowskim zamku bez niej i bez Żegociny. Każdy wiedział, jakie stosunki panowały między nim a chorążym Janem – nazwanie ich trudnymi byłoby zbyt łagodne. Chłopiec potrzebował opiekuńczej, troskliwej, kobiecej ręki – i dlatego jej odwiedziny sprawiłyby mu choć częściową ulgę. Po prostu musieli tam jechać.
– Czegoś jeszcze dowiedział się po drodze? Mijałeś kogoś z Krakowa na trakcie? Coś słyszał w przydrożnych karczmach? – rozpytywał Henryk.
Brygida pomyślała zaskoczona, że przecież jej mąż, będąc blisko kasztelana, a przede wszystkim króla i jego świty, sam zapewne przywiózł bardziej aktualne wieści z Korczyna, ale tym razem zdecydowała się zachować milczenie. Być może po prostu był jednym z tych, którzy lubili wiedzieć.
Rycerz szybko rozgryzł dymiące jeszcze mięso, wypluł pod stół kość i odparł:
– Różnie gadają. Jedni, że ta wojna dostatecznie rozgromi Zakon, inni, że siła wojsk krzyżackich i Zygmunta Luksemburskiego idzie na króla naszego i jego brata Witolda. Spotkałem i takich, co przestrzegali, by przed wojnami husyckimi się teraz bronić, miast szukać zwady z pruskim Zakonem, spotkałem tych, co twierdzili, że trzeba raz na zawsze pokonać północną zarazę, co nasze ziemie plądruje… Ale pewnikiem nikt głowy nie da, czy jaka bitwa będzie teraz, czy nie. Krzyżacy Jego Królewskiej Mości Jagielle wojny niby nie wypowiedzieli… – rzekł rycerz, drapiąc się po głowie.
– Nuncjusz papieski Zeno podobno z niczem wraca na Stolicę Apostolską, niezdolny obu stron zwaśnionych pogodzić. Wszystko rozstrzygnie się w czerwcu, jak mniemam – rzekł Henryk głośno, patrząc gdzieś ponad stół, bardziej widać do siebie niż do rozmówcy.
– Toż w czerwcu ostatnie rozmowy pokojowe? – dopytywał rycerz.
– Jeno Pan Bóg raczy to wiedzieć – odparł Henryk, wzruszając ramionami. – Tymczasem jedzmy w spokoju, bo i też więcej sami nie uradzim.
Na ów sygnał pana zamku powrócili do jedzenia, rozmyślając, co przyniosą następne miesiące. Brygida prawie nie pamiętała podobnej podniosłej i pełnej niepokoju i niepewności o jutro atmosfery, jaka panowała w kraju dwanaście lat temu, gdy nadszedł pamiętny rok 1410. Miała wtedy zaledwie trzynaście wiosen i wraz z innymi kobietami, matką, która jeszcze żyła, dwórkami i swoją piastunką Żegocinką przyglądały się trwożnie, jak mężczyźni szykują się na wojnę. Młody Mikołaj wkraczający w wiek męski, oczko w głowie ojca i ulubieniec okolicznego rycerstwa, zdawał się zachwycony faktem, że wyrusza na swój pierwszy wielki sprawdzian bojowy. W zamkowej kaplicy i wiejskich kościółkach należących do włości Jana Trzewlińskiego modlono się o zwycięstwo w wojnie polsko-krzyżackiej. Któż z nich mógł wtedy wiedzieć, czym skończy się ta wyprawa? Jak mogli przewidzieć, że na zawsze odmieni rodzinne losy, naznaczywszy piętnem smutku i śmierci trzewliński zamek, piętnem, którego dwanaście kolejnych lat nie będzie w stanie zmazać?
– Jak się miewa mój ojciec? – zapytała posłańca, gdy posiłek dobiegł końca.
– Mój pan chorąży wciąż powtarza, że niemoc związana z wiekiem zakończy jego żywot w nadchodzącej bitwie, ale po prawdzie mieczem wciąż prześwietnie włada, mocny jest na ciele i duchu, twardy jak stal i ogorzały. W Trzewlinie nie ma mocarza nad chorążego Jana, mimo że włosy mu pobielały, a twarz przeorały zmarszczki. Silny on jak tur!
– A brat mój Hubert, najmłodszy potomek pana chorążego? – zaryzykowała, odstawiając na stół kubek z piwem i zerkając z ukosa na Henryka.
Rycerz odparł zakłopotany:
– Niewiele wiem. Brat pani rzadko opuszcza swe komnaty, na zamkowym dziedzińcu ani we wspólnej sali nie bywa, nie ćwiczy się w sztuce wojennej. Cyrulik z Krakowa przyjeżdża do niego raz w miesiącu. Dziecię jest chorowite. Mawiają, że codziennie bywa w grobowcu matki, gdzie pobożnie modli się długi czas. Odwiedziny pani na pewno wielce go rozweselą.
– I ja także sądzę, że zdołam pocieszyć go w jego frasunkach. Wszak mimo lekkiej różnicy wieku Hubert uwielbia bawić się z Barbarą – odparła z uśmiechem.
– Dosyć – zarządził Henryk i wstał od stołu. – Panu swemu przekażesz, że będziemy u niego w pierwszej połowie maja. Odpocznij po żmudnej drodze, osusz się przy kominku. Pokoje dla gości są na górnym piętrze. Służba drogę ci wskaże.3
Wielkanoc Anno Domini 1422 przeszła pod znakiem niepokoju o sprawy państwowe i przygotowań do wspólnej wyprawy. W czasie niedzielnej liturgii przypadającej na drugą połowę kwietnia kapelan Szczepan głośno modlił się o pokój, dobrostan kraju i uwolnienie go od wszelkiego sąsiedzkiego zła. Brygida przyłapała Barbarę i Żegocinkę na malowaniu jajek, ale natychmiast kazała im przestać, bojąc się, że ktoś ukarze je za kultywowanie pogańskich zwyczajów. To było dobre dla mieszkańców okolicznych wsi, nie dla wysoko urodzonych. Tutaj Wielkanoc polegała przede wszystkim na pobożnym wspominaniu męki Jezusa Chrystusa i świętowaniu Jego zwycięstwa nad śmiercią, dzięki któremu grzechy całego świata mogły zostać odkupione. Ona sama długo modliła się w kaplicy, prosząc o bezpieczną podróż do Trzewlina.
Świat rozkwitł dziesiątkami barw i zapachów, nadszedł maj, miesiąc poświęcony Najświętszej Panience – ulubiony czas Brygidy – i można było spakować wszystkie potrzebne rzeczy w kufry, by w Święto Apostołów wyruszyć w drogę. Suknie, ubrania, chusty, biżuteria i rozmaite kobiece przedmioty codziennego użytku leżały zapakowane na wozy w taki sam sposób jak kilka lat temu, gdy Brygida wybierała się w odwrotnym kierunku – z Trzewlina do zamku nowo poślubionego małżonka, wojskiego z Mokrska. Teraz rzeczy przybyło – nie tylko jej sukni, bardziej stosownych do wieku i statusu matki, dopasowanych do nowej, pełniejszej figury, którą zyskała po ciąży, ale i rzeczy jej córeczki Barbary, w tym zabawek, lalek, drewnianych koników, piszczałek, wiatraczków, bączków i rozmaitych cacek zamawianych dla dziewczynki aż z Krakowa. Szczęśliwie Henryka nie obchodziło, co Brygida zabiera do zamku ojca, ponieważ zapewne kazałby większość z tych rzeczy zostawić, narzekając na niewieście przywiązanie do dóbr materialnych. Barbara była jednak bardzo zżyta ze swoimi zabawkami, a część z nich koniecznie chciała pokazać Hubertowi.
Uzbrojeni w miecze i kopie rycerze eskortujący ich podczas wyprawy podróżowali z przodu orszaku, aby sprawdzać, czy kto nie zamierza zaczepić i napaść nobliwej rodziny. Henryk jechał konno, pogrążony w dyskusji ze swoimi kompanami, szczęśliwy i rozochocony nie tylko na myśl o tym, że odwiedzą Jana, jego przyjaciela i towarzysza licznych wypraw z młodości, ale i wobec perspektywy stanięcia w Korczynie.
– Nowe Miasto Korczyn w połowie drogi! – krzyknął, a Brygida wychyliła głowę z okna powozu, który sunął powoli po piaszczystym trakcie. Barbara drzemała z główką opartą o jej kolana. – Odpoczniem w podróży, na zamku dostaniem ciepłą strawę i nocleg – dodał.
– Długo tam zabawimy? – spytała zaciekawiona.
Przed urodzeniem Barbary jeździła do Korczyna częściej. Mąż pragnął pochwalić się młodą małżonką wśród panów koronnych, stroił ją, brał na bale i wystawne uczty, gdzie minstrele śpiewali pieśni o jednorożcach, cnotliwych damach, ich oblubieńcach rycerzach i potworach, jakie musieli pokonać. Potem, po urodzeniu dziecka, Brygida bywała w Korczynie raz, góra dwa razy w roku, a Henryk coraz częściej jeździł sam, znudzony jednostajnym i monotonnym domowym życiem.
– Po prawdzie możemy i z tydzień, moja pani! – rzekł wesoło. – Do zamku ojca twego dotrzemy po Świętym Macieju. Mamy przeto kilka dni, by w Korczynie wypytać o to i owo, by we mszy w kościele Świętego Stanisława u ojców franciszkanów uczestniczyć, byś z tamtejszymi dwórkami pogwarzyła… Radaś?
– Radam wielce, mój panie. Potem ruszymy dalej w drogę – odparła. Wolałaby od razu jechać wprost do Trzewlina, ale nie chciała kłócić się z mężem. Ostatecznie tak rzadko miewał naprawdę dobry humor, że psucie go kłótnią byłoby głupim i niepotrzebnym posunięciem.
Henryk popędził konia, zadowolony, i zrównał się z jeźdźcami podróżującymi na przodzie orszaku. Z tyłu, za kolebką Brygidy i Barbary, powoli stąpały konie zaprzęgnięte do wozów wyłożonych po brzegi rozmaitymi przedmiotami, między innymi beczkami z krakowskim piwem i węgierskimi winami, które miały stanowić podarunek od wojskiego dla teścia, chorążego. Na końcu, pieszo, podróżowała służba. Poruszali się niespiesznie, zajmując większą część drogi. Od czasu do czasu mijali ich podróżni – pojedynczy jeźdźcy, kupcy, którzy ruszyli szlakiem po nadejściu wiosny, okoliczni włościanie zamiatający czapkami pylastą drogę podczas kłaniania im się w pas. Niekiedy przyplątał się jakiś pies, którego trzeba było odgonić, niekiedy z lasu wyskoczyło dzikie zwierzę, płosząc przy tym konie. Majowe słońce przyjemnie grzało ziemię, a wokół nich roztaczał się słodki zapach kwitnących, świeżych ziół, polnych kwiatów i delikatnych płatków zdmuchiwanych z drzew za najlżejszym powiewem wiatru. Brygida odsunęła czerwoną zasłonę i wpatrywała się w mijany krajobraz. Od czasu do czasu w oddali widzieli miasteczka, warownie wzniesione na wzgórzach, chłopskie osady graniczące z rozległymi uprawnymi polami. Dobrze było odetchnąć świeżym powietrzem, mieć świadomość, że ruszyło się z domu, choć na chwilę zostawiwszy lodowate, zatęchłe komnaty zamkowe. Zbyt długo siedzieli zimą poupychani jak kury na grzędach, by teraz wreszcie nie cieszyć się powrotem ciepłych, słonecznych dni.
– Co jest w Korczynie, matulu? – spytała Barbara po przebudzeniu, bawiąc się pierścionkami na ręce Brygidy. Zdejmowała je i wkładała z powrotem, zamieniając miejscami.
– Król Kazimierz Wielki, ostatni z Piastów, wzniósł tu zamek, ninie jeden z najważniejszych w całej Koronie – odparła. – Ogromny jest i wystawny, z salą balową, skarbcem królewskim, domami dla gości. Wokół płynie Nida.
– Takoż i u nas Nida przepływa! – ucieszyła się dziewczynka.
– U nas jeno fosa i mała kładka, a w Korczynie długi, potężny most, przez który po rzece do zamku trza się dostać – wytłumaczyła Brygida.
– A wpuszczą nas, matulu? – spytała nagle zatrwożona, wyobrażając sobie może, jak podnosi się most zwodzony, a oni wpadają do rzeki, topiąc konie i gubiąc wszystkie suknie i zabawki.
– O to się nie frasuj, Basieńko. Ojciec twój urzędnik kasztelana zacnego rodu, u panów koronnych przy stołach jada, znają go tam i poważają wszyscy.
Uspokoiła się i wdrapała matce na kolana, by zerkać na drogę ciekawsko. Rzadko podróżowała, w tak dalekiej podróży jak ta, do dziadka, była ostatnio dwa lata temu, ale Korczyn widać musiała całkiem zapomnieć. Pamięć dzieci jest bowiem psotna i wybiórcza. Rządzi się sobie tylko znanymi prawami i nigdy nie wiadomo, jaki z pozoru błahy i nieistotny fakt zapisze się w maleńkiej główce na wiele miesięcy, a co uleci z niej prędko niczym puch dmuchawca na wietrze. Brygida nieraz była zaskoczona, a nieraz rozbawiona do łez, widząc, jak jej córka zapamiętuje wydarzenia ze swoich krótkich pięciu lat życia.
Wreszcie, po wielu godzinach drogi, Henryk wskazał na odległe wzniesienie majaczące na horyzoncie i zakrzyknął:
– Oto i Korczyn, miejsce odpoczynku!
Im bardziej się zbliżali, tym tłoczniejszy robił się trakt. W końcu zza zakrętu wyłoniła się szeroka droga prowadząca wprost do długiego drewnianego mostu zbudowanego nad Nidą. Na prawym jej brzegu wznosiło się duże zamczysko otoczone murem, na lewym rozciągało miasto. Sunęli powoli, obserwując mijany krajobraz. Zbliżała się pora kolacji, pomarańczowe słońce padało wprost na dachy drewnianych domów, gotyckie kościółki o strzelistych wieżach, dzwonnice, stragany i przybudówki. Miasto zdawało się tętnić życiem, z kominów wydobywał się dym, a odgłosy pokrzykujących ludzi i parskających koni zlewały się w jedną wielką wrzawę i zgiełk. Przejechali most zwodzony, a następnie skręcili na północ, w stronę miasta, przez bramę zwaną Samborzem, za którą znajdował się kolejny, mniejszy już most.
– Mamusiu, jakiż ony zamek jest barzo wielki! – zakrzyknęła Barbara na wdechu, kiedy wjechali na dziedziniec.
Zamek, zbudowany z wypalanej cegły, istotnie był dużo większy niż wszystkie, które dotychczas mijali. Sam król Władysław, z powodu wielkiego umiłowania Korczyna, kazał go rozbudować kilkanaście lat wcześniej. Wewnątrz dziedzińca znajdowały się domy dla służby, budynki gospodarcze, stajnie i chlewnie. Nad nimi górowała wysoka wieża, z której okolicę bacznie obserwowali strażnicy. Spod kół powozu uciekały gdaczące kury i gęsi, wokół kręciło się gorączkowo mnóstwo ludzi, w tym siła rycerstwa, widać czymś wielce przejętego. Od razu zaproszono ich do wielkiej sali, która inaczej niż w Mokrsku znajdowała się na wyższym piętrze, nie na parterze. Trwała tutaj jedna z uczt, podczas której przygrywano na harfach i fletach. Wiślicki kasztelan i pani kasztelanowa siedzieli u szczytu stołu, przesyłając obecnym życzliwe uśmiechy.
Barbara szarpnęła Brygidę za rękę, po czym wyszeptała jej do ucha:
– Matko, jaka krotochwilna czapa, patrzaj! – Wskazała rączką na nakrycie głowy pani kasztelanowej złożone z dwóch wysokich, długich, wąskich rogów, pomiędzy którymi rozciągnięta była dekoracyjnie błękitna chusta.
– Cichaj, cichaj… To czepiec siodłowy, maleńka. Noszą go bardzo wysoko urodzone damy.
– Jak ta pani w tym je? Toż przecie jak się nad misą nachyli… – dziwiła się dziewczynka, zamilkła jednak, gdyż przeszli już przez salę i podeszli bliżej gospodarzy, by zasiąść nieopodal.
Henryk natychmiast pogrążył się w rozmowie z kasztelanem, którą częściowo zagłuszył gwar panujący przy stole, a częściowo dźwięki harfy, na której grał bard o długich jasnych włosach. Po dłuższej chwili kasztelan zaklaskał kilkukrotnie, dając tym samym znak, by towarzystwo zamilkło, a następnie rzekł donośnym głosem:
– Mistrz Przecław Słota z Gosławic, szlachcic z ziemi łęczyckiej, burgrabia poznański!
Wywołany dostojnik wstał, wyszedł na środek sali, ukłonił się i zaczął recytować, przechadzając się powoli wzdłuż stołu:
Panny, na to się trzymajcie,
Małe kęsy przed się krajcie,
Ukrawaj często, a mało,
A jedz, byleć się jedno chciało.
Tako panna, jako pani
Ma to wiedzieć, co się gani,
Lecz rycerz albo panosza
Czci żeńską twarz – toć przysłusza.
Co masz na stole lepszego przed sobą,
Czci ją, iżby żyła z tobą.
Bo ktoć je chce sobie zachować,
Będą ji wszytkie miłować
I kromie oczu dziękować.
Boć jest korona cna pani,
Przepaść by mu, kto ją gani!
Ot Matki Boże tę moc mają,
Iż przeciw jim książęta wstają
I wielką jim chwałę dają.
Ja was chwalę, panny, panie,
_Iż przed wami nic lepszego nie!_
Pokłonił się przed gospodarzami, a zebrani na uczcie dostojnicy i damy poczęli bić brawo. Barbara, która siedziała wciśnięta między matkę a jakąś tęgą kobietę w czerwonej sukni, zachwycona klaskała w rączki z takim entuzjazmem, że w końcu przypadkowo wepchnęła łokieć w misę z polewką i zabrudziła całą sukienkę. Brygida wywróciła oczami i dała znać służbie, by zabrano dziewczynkę do przygotowanych dla nich pokoi.
– Wieczorna uczta to nie miejsce dla dzieci! Zmykaj! W komnatach czeka na ciebie Żegocinka! – rzekła, odprawiając małą.
– Mamusiu, kiedy tutaj taka muzyka, takie jadło!
– Hyżo, zanim ojciec się zeźli!
Ponagliła służącą, by niepostrzeżenie odciągnęła dziewczynkę i zabrała ją do pokoi gościnnych. Zagraniczny bard grał słodko na harfie, wokół trwały rozmowy, które niczym jednostajny szum pszczół w ulu dolatywały uszu Brygidy i wkrótce, po drugim kubku wina, oczy same zaczęły jej się kleić. Z letargu, w którym tkwiła pogrążona przez kilka dłuższych chwil, wyrwał ją donośny głos męża:
– A więc uradzilim wszystko, moja pani!
Drgnęła zaskoczona i spojrzała naprzeciwko ponad stół, wprost na zmarszczone brwi męża.
– Luksemburczyk wzywa Krzyżaków do uderzenia w Koronę – powiedział kasztelan, zwracając się do siedzących najbliżej. – Za misję Zygmunta Korybutowicza u Czechów rozsierdzony wielce, miarkując, iż Polska po stronie husytów stanęła, których Europa ma za heretyków.
– Bo też i są heretykami, co przeciwko majestatowi Jego Świątobliwości i całego Kościoła występują! – zakrzyknął z prawej strony stołu szczupły mężczyzna o wąskiej, srogiej twarzy, wyglądający na duchownego, ubrany w biało-czarne szaty.
– A ty się, klecho, do spraw polityki nie mieszaj! – obruszył się natychmiast Henryk, wskazując na niego palcem. Towarzystwo wokół ucichło. – Ciebie pod Grunwaldem dwanaście lat temu, o ile mnie pamięć nie myli, nie było, by wspomóc naszego króla w walce! A Žižka był i przeciwko zbójeckim zakonnikom z Prus walczył z nami ramię w ramię!
– Pomoc czeskich kacerzy uzyskać to jak z samym diabłem się kumać! – odpowiedział gwałtownie brat zakonny. Po jego kontrastowych kolorach szat, fryzurze i specyficznym sposobie mówienia i gestykulacji Brygida poznała, że należy do Kaznodziejskiego Zakonu Dominikanów znanego ze swej zapalczywości przeciwko rozmaitym herezjom.
– Lepszymi się oni okazali niż twoi wyświęceni Krzyżacy, co ich stronę Stolica Apostolska trzyma! Przeto nie husyci brata mej żony jak psa utłukli, jeno tacy… – Nie wiadomo, jakimi słowy Henryk obraziłby brata zakonnego i do czego mogłaby doprowadzić ta sprzeczka, gdyby nie donośny głos kasztelana, który przetoczył się przez salę niczym grom:
– Dosyć! Co wcześniej mówiłem, chcę skończyć juże!
Umilkli pokornie, wpatrując się posępnie w swoje kieliszki. Brygida nawet poprzez stół widziała małą żyłkę pulsującą na skroni męża. Kasztelan spokojnie kontynuował urwany przez kłótnię wątek:
– Jeszcze przed końcem rozejmu miłościwie nam panujący król Władysław każe się w czerwcu swemu rycerstwu z całej Rzeczpospolitej pod Czerwińskiem stawić w gotowości do zbrojnego ataku na ziemie zakonne.
„A więc jednak wojna!”, pomyślała zaskoczona.
– Nie zabawimy już w Korczynie, pani – powiedział cicho Henryk. – Jutro ruszamy prosto do Trzewlina, bym mógł cię bezpiecznie do ojca zaprowadzić. A i u niego posiedzim góra dwa, trzy dni, by szparko z rycerstwem ruszać na północ kraju. Miarkowaliśmy, iżby zostać dwie niedziele, oto nasz zamysł skraca się znacznie…
– _Divinum inscrutabilia sunt iudicia_ – rzekł sentencjonalnie kasztelan, rozkładając ręce, a jego małżonka dodała, przesyłając Brygidzie ciepły uśmiech:
– Nam, niewiastom, nie wypada rozpaczać, jeno wspierać swych mężów, braci i ojców, modląc się za powodzenie wyprawy. Ubolewam, pani, że się na dłużej ze swą rodziną nie złączysz, zaledwie na dni kilka. W Bogu nadzieja, iżby wojna skończyła się prędko, by kraj powtórnie stał się wolny od niebezpieczeństw, do podróżowania zdatny!
Brygida skłoniła głowę w podzięce i westchnęła głośno, ponownie utkwiwszy wzrok w mężu.
– Utrudzona drogą jesteś. Udaj się na spoczynek, albowiem jutro z rana ruszamy. Dobrej nocy, Brygido – rzekł Henryk.
Pozdrowiła kasztelana i jego żonę, wstała i poprosiła, by zaprowadzono ją do pokoi gościnnych. Wiedziała, że nie ma sensu liczyć na szybki powrót męża, który zapewne spędzi jeszcze kilka godzin na dyskusji przy stole.
Była wykończona. Rzadko uczestniczyła w ucztach, a w Korczynie panował wyjątkowy hałas. Służąca pomogła jej zdjąć suknię i rozczesała długie kasztanowe włosy o ognistych refleksach. Kiedy przemywała twarz i dłonie przed snem, myślała o tym, ile naprawdę będzie miała czasu, by porozmawiać z Hubertem. Wyglądało na to, że Henryk pragnął wyruszyć z rycerstwem chorążego zaraz po przybyciu do Trzewlina. A szumnie zapowiadana msza za Mikołaja, którą odprawić mieli benedyktyni ze Świętego Krzyża? Czy na nią także nie znajdą czasu? Położyła się na sienniku i zamknęła oczy. Czuła, że pęka jej głowa, bolą plecy i kark od ciągłego siedzenia w powozie, krew burzy się w trzewiach, a policzki pieką od wypitego wina. Odkryła zaskoczona, że boi się o męża. Powszechnie wiadomo, że lepiej być mężatką największego drania niż wdową. A przecież Henryk wcale nie był draniem – był po prostu starszym, strudzonym rycerzem, który nie miał ręki do młodych kobiet, tylko do dzierżenia miecza. Przywykł do wydawania rozkazów i _ars amandi_ była mu obca, gdyż urodził się pod patronatem Marsa, nie Wenus…
Rozmyślając o tym wszystkim, powoli zapadała w sen, w którym znów dręczyły ją znajome koszmary. „Nie, tylko nie to, zostawcie, przestańcie!”, krzyczała gdzieś w czarną próżnię, ale do kogo, o kim? Po chwili wszystko spowił ciemny całun.
Kolebka – czterokołowy pojazd paradny rozpowszechniony wśród warstw wyższych w XV i XVI wieku. Jego charakterystycznym elementem było zawieszone na rzemiennych pasach lub łańcuchach pudło, w którym zasiadali podróżni. Pudła kolebek często ozdabiano np. zasłonami z drogich tkanin lub kobiercami.
Ninie (daw.) – teraz, obecnie.
Siła (daw.) – dużo, duża ilość.
Fragment XV-wiecznego wiersza _O zachowaniu się przy stole_ będącego przykładem kunsztownej średniowiecznej poezji polskiej.
_Divinum inscrutabilia sunt iudicia_ (łac.) – Niezbadane są wyroki boskie.