- W empik go
Matka roku - ebook
Matka roku - ebook
Tatiana ma trzydzieści dziewięć lat. No dobra, prawie czterdzieści, do czego niechętnie się przyznaje. Stara się być najlepszą matką i żoną, ale wiadomo… chcieć, a móc to jednak wielka różnica.
Życie – jak to życie – czasami potrafi spuścić łomot i najbardziej cierpliwą osobę wyprowadzić z równowagi. A Tatiana czasem tę cierpliwość traci. Na szczęście ma przyjaciółkę, która zawsze jej wysłucha.
I kiedy kobieta wiedzie swoje spokojne życie i myśli, że nic już jej nie spotka, wtedy na jej drodze pojawia się Iwo – szkolna miłość – który nawija jej na uszy tonę makaronu, a że ona lubi jeść makaron, jest łasa na jego czułe słówka.
Zabawna opowieść o tym, że nie zawsze trzeba być idealnym.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66939-76-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie do wiary
Nie mogę uwierzyć, że jestem kobietą w średnim wieku. Widzę to na zdjęciach, ale nie na tych, które sama sobie robię. Bo na tych to ja świetnie wyglądam. Tylko na tych wszystkich fotach pstrykanych przez znajomych i rodzinę. Na tych drugich widać, że posunął mnie czas, jak to mówi mój starszy syn. A ja mu odpowiadam, że kobiety miewają podwójną metrykę. Tę prawdziwą, w dokumentach, i tę, którą noszą w sercach i duszy. A ja w swoim sercu czuję się na dwudziestoparolatkę. Nie będę ściemniała, że lubię swój wiek. To znaczy trochę go lubię, a czasami go nie lubię. Mam takie dni, kiedy patrzę na młode dziewczyny i myślę „chciałabym znów mieć dwadzieścia lat, ale z tym rozumem, który mam teraz”. Daria, moja przyjaciółka, mówi mi wtedy, żebym nie świrowała i że nie jest tak źle. I ja wiem, że nie jest, ale czasem patrzę na te młode buźki i sobie myślę, że nie chcę moich zmarszczek i chcę balować całą noc i potem świetnie wyglądać. Przez te lata, które już za mną, trochę się nauczyłam. Czasami życie pogłaskało mnie po głowie, innym razem przeczołgało.
Różnica między mną sprzed dziesięciu lat a mną teraźniejszą polega na tym, że już tak się nie szarpię z życiem, nie spinam, nie wnoszę ciągłych poprawek. Pewne rzeczy zaakceptowałam, bo wiem, że ich nie zmienię. I już się tak bez sensu nie denerwuję, ochraniam swój system nerwowy. Walczę o swoje. Spotykam się z ludźmi, z którymi mi po drodze. Omijam szerokim łukiem malkontentów, pieniaczy i plotkarzy.
Skręciłam na drogę, która może i wyboista, ale prowadzi do celu. Uważam, że marzenia warto spełniać, nawet te, które wydają się niemożliwe do spełnienia. Czasami warto iść za głosem serca, a nie kalkulować, co się opłaca, a co już nie. To też przyszło z wiekiem.
Jestem twardzielką, ale niekiedy życie i mnie powala na kolana. Czasami dłużej sobie poleżę, ale potem się podnoszę i idę dalej. Zaczynam od nowa. Gdyby nie życiowe doświadczenia, nie byłabym tu, gdzie teraz jestem.
Czy beczę? Oczywiście, że tak. Czasem porządnie się wybeczę, bo ktoś mnie zrani, coś zaboli, ktoś na odcisk nadepnie. Płaczę, kiedy mi źle, kiedy oglądam piękny film, czytam wzruszającą historię. Zdrowo jest się od czasu do czasu porządnie wybeczeć. Dziś to wiem, kiedyś uważałam, że płacz to oznaka słabości. Nieprawda.
Akceptuję siebie. Oczywiście mam takie dni, kiedy sama siebie wkurzam, kiedy złoszczę się na siebie, kiedy coś mi się nie podoba. Bo tu przybyło, tam ubyło, bo popełniłam jakieś głupstwo. Ale kto nie popełnia głupstw? I czasami patrzę na swoje odbicie w lustrze i mi się nie podoba, bo tu kilka zmarszczek, tu drugi podbródek, tu siwy włos.
Mam na imię Tatiana i uwielbiam swoje imię. Jest oryginalne i do mnie pasuje, chociaż ja nie jestem jakimś oryginałem. A chciałabym czasami zdobyć jakiś szczyt. Mowa o górskich szczytach. Albo nie wiem co. No po prostu zrobić coś niezwykłego w tym moim banalnym świecie.
Jestem kobietą, która ma dystans do siebie, poczucie humoru i dobrze się ze sobą czuje.
Ale... Nie zawsze bywa uśmiechnięta, nie zawsze jej się wszystko podoba.
Staram się żyć z pozytywnymi myślami i w ogóle chyba jednak jestem optymistką.
Ale...
Życie to nie jest bajka, o czym każdy z nas wie...
Czasami bywam smutna, zła, wkurzona, zdołowana. Nie mam tego swojego słodkopierdzącego głosiku, tylko wydrę się porządnie.
Zostawiam często pranie na noc na dworze, a było już prawie suchutkie, to znów wilgocią naszło.
Drę się, że syf w domu, a sama syfię.
Ostatnio na lodówce znalazłam taką kartkę:
Mama w lodówce simierdzi.
Lepiej w lodówce simierdzieć niż na przykład w pokoju.
Ciastko owsiane w przelocie złapane i okruchy się sypią.
Sprzątniesz, a bajzel sam jakoś się robi.
Bywam płacząca, sfrustrowana i wściekła.
Ale... To nie oznacza, że coś ze mną jest nie tak. (No dobra czasami mam różne odpały i może trochę jest nie tak, ale skoro mi z tym dobrze, to czemu nie?)
Jestem kobietą, która w siebie wierzy. W końcu!
I mam w nosie to, kiedy ktoś tę moją wiarę podkopuje.
Realizuję swoje marzenia. A jeśli mi coś nie wyjdzie, to staram się sobie przetłumaczyć: „tak musiało być”.
Chociaż... Niekiedy beczę nad rozlanym mlekiem i chlipię: „no co, do jasnej cholerki, to nie tak miało być”.
Ale... cieszę się, że niektóre sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej...
Bo... wiem już teraz z perspektywy czasu, że z tego nic dobrego by nie wyszło.
Wiem, że są w życiu rzeczy naprawdę ważne i takie, na które nie warto tracić czasu. A ja kiedyś traciłam czas na ludzi, którzy sprzedaliby mnie za kilka srebrników albo wygadali moje sekrety; na jakieś beznadziejne sprawy, które powinnam odpuścić.
Na szczęście to już za mną. Lubię mieć pewne sprawy za sobą, a tyle jeszcze przed sobą.
Lubię tę swoją dojrzałość, choć niektórych zmarszczek nie lubię. Ostatnio dostałam wysypu nowych i nie powiem, żebym na ich widok jakoś tryskała szczęściem!
I że akceptuję je. Bobym skłamała. Nauczyłam się z nimi żyć. Ot tak, po prostu.
Odchudzam się sukcesywnie, od każdego poniedziałku. A potem mi poniedziałków w kalendarzu brakuje.
A teraz idę wypić wiadro kawy, żeby się obudzić i zjeść dwa tosty z dżemem, coby przypadkiem na wadze nie stracić.
Nie znajdziecie u mnie wypasów, nie dostaję koszy kwiatów, nikt mi nie wysypuje codziennie rano płatków róż na pościel. Nie śpię w satynie, tylko w bawełnie.
Uwielbiam pomidorową, pierogi, placuchy ziemniaczane dobrze wysmażone.
Nie serfuję, nie potrafię jeździć na nartach.
Mam słodkopierdzący głosik.
Wypijam dziennie wiadro kawy, a nawet dwa.
Czytam Szymborską, Poświatowską i Kunderę.
Milan Kundera czaruje słowem: „Wystarczy tak mało, niedostrzegalny powiew wiatru, by sprawy lekko się przesunęły i to, za co jeszcze przed chwilą człowiek gotów był oddać życie, nagle ukazuje się jako pozbawiony treści bezsens”.
***
Nie jestem matką roku i nigdy nie pretendowałam do tego tytułu.
Mam dwóch synów – dziewięciolatka i siedemnastolatka. Młodszy to Szymek, a starszy – Krystian.
Staram się, jak mogę, żeby być dobrą matką, ale bywa różnie.
Moi chłopcy zapewniają mnie o swojej miłości. Ale ja czasami mam sobie wiele do zarzucenia. Niekiedy staram się za bardzo, a czasami wydaje mi się, że za mało.
Ale nie da się, po prostu się nie da, by praca, dom, rodzina, projekty, zakupy, słowem wszystko zawsze było cacy. Coś tam zawsze będzie kuleć, niedomagać, popiskiwać żałosnym głosikiem. Kocham naprawdę mocno, ale czasami zawodzę, jak każda z nas. Zawodzę też siebie, bo czasami o sobie zapominam. Ale dobrze, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego zawodzenia. I innych, i siebie. I stara się coś z tym zrobić. Postanowiłam sobie, że przez kolejne miesiące zrobię dla siebie coś, o czym zawsze marzyłam. Na przykład zrobię sobie tatuaż. No właśnie, z tym tatuażem to dobry pomysł.
Jestem mężatką z osiemnastoletnim stażem małżeńskim. Mój mąż jest naprawdę fajnym facetem. Na imię ma Artur, mówię na niego Artek. Jest oazą spokoju, w przeciwieństwie do mnie. Ja czasami wydzieram się tak, że słychać u sąsiadów. I wtedy... zamykam okna, żeby sobie obciachu przed nimi nie narobić, bo jednak uważają nas za porządnych ludzi. Ale nawet porządni ludzie są czasem nieporządni. Jestem kobietą, która myśli sobie, że niczemu już się nie zdziwi, a jednak świat ją zadziwia. Nieustannie.
Kiedy motyle odfrunęły z mojego podbrzusza, przyszedł spokój, a z nim teksty typu „kupiłaś papier toaletowy?”. W dobie pandemii papier do dupska ważna rzecz, ale żeby tak od razu na wejściu o niego pytać?
Oczywiście ja nie jestem dłużna memu ślubnemu. „Wziąłeś torby na zakupy?” To pierwsze pytanie, kiedy wsiadamy do samochodu. I oczywiście Artek za każdym razem zapomina o tych cholernych torbach na zakupy. Kolejny zarzut w pakiecie małżeńskim: „jesteś jak twój ojciec, nawet żarówki nie potrafisz wymienić” i kręcę z powątpiewaniem głową, a on znosi moje wywody bez zająknięcia. A ja chciałabym się z nim czasami tak ostro pokłócić. I czasami się kłócimy, ale częściej on milczy.
Bardzo kocham swoją rodzinę, ale zdarzają mi się chwile, że mam ich wszystkich po dziurki w nosie.
Obserwuję różne strony na fejsie. I na jednej z nich, ktoś napisał, że mam prawo do takich odczuć, a więc sobie na nie pozwalam i cieszę się, że w tym całym shicie lukrowego wyobrażenia o rodzinie znajduje się ktoś, kto myśli podobnie do mnie.
Bo najgorzej czuć się osamotnioną.
I mam czasami wszystko w dupie, ale jakoś głupio tak na głos powiedzieć. Więc od czasu do czasu w duchu sobie tak mówię...
Kiedy wyglądam źle, z przetłuszczonymi włosami, z pryszczem na czole, z roztargnieniem w oczach, zawsze muszę kogoś spotkać: dawną miłość, obecną sąsiadkę, nauczyciela dziecka. I chcę jakoś przemknąć, ale zostaję zauważona.
„TO ty?” „TO pani?” I w głosie tyle niedowierzania. I mam ochotę odpowiedzieć „Nie, nie ja. Kosmitka”.
A kiedy wyglądam jak milion dolców, to nikogo w promieniu kilku kilometrów.
***
Ale...
Może zacznijmy od początku.
Kiedyś mój świat miał zapach ciasta drożdżowego z jagodami.
Miał dotyk szorstkich dłoni mojej babci. Miał głos dziadziusia, który czytał mi książki.
***
Mój świat był pełen dziecięcych kolorów. Trochę też bolał, kiedy pozdzierałam do krwi kolana.
Wypełniał go zapach bzu, który zerwał tata, wracając z pracy.
Spoglądałam na niego przez różowe okulary, bujając się na huśtawce.
Kiedy mój świat zachorował, mama nacierała mnie specjalną maścią z kotkiem.
To była „kotkowa” maść, która pomagała na wszystko.
Potem świat zmienił trochę kontury. Trochę się wyostrzył, ale... wciąż cieszył.
Były pogaduchy z dziewczynami o chłopakach, pierwsze miłości.
I takie pocałunki, od których usta szczypały.
I złamane serce też było, bo miało być na zawsze, a było na trochę.
Bo w wieku siedemnastu lat tak po trochu się kosztowało tego życia.
Były wielkie koła w uszach i miniówki, i buty na koturnie, które wyglądały jak żelazka.
Były dyskoteki i piwo w altance, i paluszki słone. Była toplista piosenek z VIVY lub MTV.
I żubrówka z sokiem jabłkowym, od której wirował świat.
Wymykanie się przez okno do chłopaka, którego kochało się nad życie. Później to życie zweryfikowało rozwój znajomości.
Wszystko jest prostsze i bardziej smakuje, kiedy się ma naście lat czy nawet dwadzieścia parę. I człowiek żyje tysiącem złudzeń, i zdobywa swoje szczyty, i skacze na główkę. A potem przychodzi prawdziwe życie, twarde, bolesne, z kopniakiem w tyłek i między żebra.
Później świat pachniał olejkiem Bambino, mlekiem, zasypkami. I były zarwane noce, ale już z innych powodów. I trzeba było dorosnąć. Urodziłam Krystiana, kiedy miałam dwadzieścia trzy lata, tuż po obronie mojej pracy licencjackiej. Bałam się, gdyż uważałam, że jestem za młoda na dziecko. Jednak, o dziwo, byłam nad wiek dojrzała. Odnalazłam w sobie pasję do zabaw. I z zapałem obserwowałam pierwsze kroki mojego synka. Ekscytowałam się każdym jego ząbkiem, chociaż – nie powiem – klęłam na czym świat stoi, kiedy przechodziliśmy przez proces ząbkowania. Przy każdym zębie towarzyszyły mojemu synowi wysoka gorączka i biegunka. Ale przeszliśmy i przez to. Najważniejsze, że był zdrowym i uśmiechniętym dzieckiem. A kiedy usłyszałam pierwsze „mamo”, wzruszenie odebrało mi mowę.
I miłość na dobre i na złe, która czasem była powykrzywiana.
Dzisiaj mój świat ma zapach niepodjętych decyzji.
Dzisiaj mój świat jest bardziej poważny, ale gdzieś w nim ja taka niepoważna.
Dzisiaj mój świat czasami boli. Ale ma też chwile tylko dla mnie. Bo zrozumiałam, że nie warto tak gnać w poszukiwaniu szczęścia.
Dzisiaj mój świat już wie, co jest ważne, a co trzeba sobie włożyć głęboko w dupę.
Dzisiaj mój świat ma miłość i przyjaźń, na które człowiek może liczyć.
I jest z różowymi okularami, ale bez nich też jest.
Są trzeźwe osądy. Mrówcza praca i zapieprzanie pod górkę, żeby potem z górki było.
I jest zachwyt, i wiara, że będzie dobrze, że to czy tamto się uda.
Dziś mój świat wciąż zachwyca jak łąka pełna maków i chabrów. I ja cieszę się tak ogromnie, że potrafię tak się zachwycać.
Jest w nim tyle znaków zapytania, wykrzykników i kropek. Zielonych kropek.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że różnie bywało, ale ważne, że jest... Wciąż jest...
***
Mam dosyć tej całej pandemicznej sytuacji... I czasami nerwy mi siadają. I mną tak jakoś dziwnie trzęsie. Potrzebuję wyjść do kawiarni, winiarni, piekarni, cukierni (tu to lepiej nie, bo znowu bym pochłonęła kilka ciastek, a ja na diecie jestem). Ale poszłabym gdziekolwiek.
Wygląda na to, że bywam frustratką, ale szczerze? Mam dosyć pracy online, nauczania zdalnego, marudzenia, nawoływań, kiedy mam telekonferencje.
Z nowości: na diecie wytrwałam trzy tygodnie. Schudłam 2 kilogramy i 850 dekagramów. To sukces. Ale dzisiaj zaczęłam się obżerać, bo przecież jestem przed okresem. Walić wszystkie diety, wszystkie spodnie rurki i wygląd supermatki. Chcę jeść słodycze, burgery i wszystkie zakazane rzeczy.
Zjadłam. I przyszedł. Wyrzut sumienia... Niczym wrzód na tyłku. Zaczął trochę uwierać, przeszkadzać, boleć.
Po okresie zacznę ćwiczyć, biegać, smażyć sobie bananowe omlety na śniadanie.
Ale to po, teraz to mi się jakby nie opłaca.
Chodziłam ze skwaszoną miną i zadzwoniła Daria:
– Nawpieprzałam się jak mops i teraz mam wyrzut sumienia.
– Zapij drania.
– Czym?
– Wódką, winem, czymkolwiek.
– Kochana, jakbyś nie wiedziała, to takie działania dostarczą mi kalorii.
– W tym wypadku to już nie ma znaczenia.
Wybuchłyśmy śmiechem. No w końcu trzysta kalorii w tę czy w tamtą, kto by się przejmował.
***
Pracuję jako freelancerka. Piszę artykuły dla kilku stron internetowych, pomagam prowadzić kilka blogów i tłumaczę teksty. Nie jest źle, ale zawsze mogłoby być lepiej.
Przed czterdziestymi urodzinami postanowiłam sobie, że będę mniej narzekać i więcej zlewać, coby od razu nie wybuchać. I kilka rzeczy przed czterdziestką muszę jeszcze zrobić.
Naprawdę z tym robieniem rzeczy przed czterdziestką to było tak.
Zrobiłam sobie listę rzeczy:
• tatuaż,
• skok na bungee,
• jazda na motorze.
Gdy już skończy się ta cała pandemia, zrobię to wszystko, postanowiłam!
Spojrzałam w moje lustrzane odbicie, uśmiechnęłam się do siebie.
– No, Tatiana, możesz wszystko! – powiedziałam niczym nawiedzony kołcz.
– Wszystko? – za plecami usłyszałam głos Artka, który pojawił się w moim odbiciu lustrzanym.
– Prawie...
– Prawie jednak robi różnicę.
– Ty nie bądź taki mądry! Są mężczyźni, którzy chcieliby być na twoim miejscu – rzuciłam w jego stronę.
– I są tacy, którzy by nie chcieli – powiedział mój małżonek z uśmiechem...
Uszczypnęłam go w bok, on zaczął mnie łaskotać. Do pokoju wpadł nasz młodszy syn i rzucił się na nas.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------