- W empik go
Matka wszystkich lalek - ebook
Matka wszystkich lalek - ebook
„Matka Wszystkich Lalek” to książka, w której Monika Szwaja opisała losy dwóch kobiet, różniących się właściwie wszystkim, od wieku począwszy. Jedna z nich, córka polsko-bretońskiego małżeństwa dobiega trzydziestki i właśnie dowiaduje się, że niezupełnie jest osobą, za którą dotąd się uważała. Druga również przez wiele lat przeżywała kłopoty z własną identyfikacją spowodowane bezwzględnością drugiej wojny światowej. Obie muszą sobie jakoś poradzić z nową wiedzą o sobie i swoim pochodzeniu. Nie jest to wcale łatwe, zwłaszcza w przypadku osoby, której w dzieciństwie zmieniono tożsamość i połączono to z regularnym praniem mózgu. Takich rzeczy nie przeżywa się bezkarnie.
Monika Szwaja, jak zwykle, pisze o kobietach, które nie gubią się na zakrętach rzeczywistości... a jeśli nawet czasem się zagubią, to starają się odnaleźć drogę do samych siebie. Potrafią myśleć, walczyć, pracować, kochać i cieszyć się życiem.
Czytając "Matkę Wszystkich Lalek" przeniesiemy się na małą, skalistą wysepkę u wybrzeża magicznej krainy - Bretanii, a także w polskie Karkonosze, również posiadające własną magię i niezaprzeczalny urok, tak dobrze znany wielu z nas.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-68-8 |
Rozmiar pliku: | 740 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tak się przypadkowo złożyło, że zarys tej powieści ostatecznie dopracowałam na pokładzie fregaty Dar Młodzieży, podczas ubiegłorocznych (2010) regat wielkich żaglowców. Książkę wymyśloną należy jeszcze napisać – i oto traf chciał, że nie udało mi się jej zacząć wcześniej niż latem tego (2011) roku, znów na pokładzie mojego ukochanego żaglowca i podczas Tall Ships’ Races. Na dystansie Szczecin – Greenock w Szkocji – Hebrydy – Szetlandy – Stavanger w Norwegii i Halmstad w Szwecji powstała mniej więcej połowa całej historii. Resztę napisałam już w domu, ale wciąż z obrazem morza i statków w tyle głowy – co, mam nadzieję, nie wpłynęło negatywnie na całość…
Na Darze, najpiękniejszym ze statków, doświadczyłam prawdziwej życzliwości (tu specjalne uściski dla tych, co mnie na Hebrydach w szkockim deszczu bohatersko taszczyli ze zwariowanej dmuchanej łódki na śliski trap Daru!), widziałam prawdziwe piękno morza, żagli i ludzkiej pracy. Wartości takich przeżyć nie da się przecenić.
Chyba pisanie kolejnej książki od razu zaplanuję na przyszłoroczne regaty...
A na razie dziękuję najserdeczniej jak potrafię Panu Komendantowi Białej Fregaty, Kapitanowi ż.w. Arturowi Królowi, Panu Intendentowi Ryszardowi Kwiatkowskiemu, Panu Michałowi i wszystkim członkom darowej załogi. Życzę Wam, kochani, szczęścia i silnych wiatrów – zawsze i wszędzie.
Panie: Kasię Muszyńską i Basię Rogalską z Działu Armatorskiego Akademii Morskiej w Gdyni pozdrawiam równie serdecznie.
Ani i Jaśminie, wspaniałym dziewczynom, dziękuję za bezcenne, wstępne konsultacje – jeszcze w morzu…
A teraz podziękowania lądowe – górskie i nizinne:
– Pani Alicji Adwent, znakomitej artystce, dziękuję za inspiracje „druciarskie”, a Pani Annie Mazoń – za „biżuteryjne”.
– Państwu Jadwidze i Tadeuszowi Kutom dziękuję za Teatr Nasz i Amerykę…
– Panu Juliuszowi Naumowiczowi dziękuję za wprowadzenie w czarodziejski świat kamieni i minerałów…
– Pani Oldze Danko, mojej karkonoskiej Przyjaciółce, dziękuję za wędrówki dolnośląskie…
– Pani Ani Henry, mojej Koleżance z Klasy, dziękuję za wędrówki bretońskie…Postać genialnej krawcowej Hedwig dedykuję pamięci mojej ukochanej, szalonej, nieżyjącej już cioci Ady, a niezwykłej zagłębiowskiej akuszerki, babci Heli – pamięci mojej babci Franciszki.
•
Claire Pierrette Autret niemal od urodzenia wyglądała na dziecko nieślubne. Zarówno jej ojciec – Vincent Autret, Bretończyk dumny ze swego pochodzenia, jak i matka, Ewa z domu Stobiecka (o wiele mniej dumna ze swego) byli wysokimi brunetami o karnacji jakby naturalnie opalonej. Ich pierworodna córka miała włosy barwy spłowiałego złota, mleczną cerę i piegi, a przy tym nie wyrosła poza metr pięćdziesiąt sześć. Figurę, jak na francuskie wymagania, miała raczej pełną, co nie znaczy, że była gruba. Skąd taki mały odmieńczyk w rodzinie? – zastanawiano się dobrotliwie. I dochodzono do jedynie możliwego wniosku, że zapewne po jakichś ciotkach z linii matki. Jej młodsza siostra, Marianne, wybujała, szczupła i ciemna, trzymała już rodzinne standardy.
Claire, zwana też czasem Kuleczką, podniosła szarozielone oczy znad włóczki oraz drutów, spojrzała w okno i skrzywiła z niesmakiem pięknie wykrojone, acz troszkę niesymetryczne usta.
Nad Atlantykiem zbierały się ciemne chmury, a na ołowianej wodzie pojawiały się coraz większe białe grzywy. W wysoki falochron biły fale przypływu, podnosząc w górę pieniste rozbryzgi. Wyglądało na to, że wczorajsza prognoza pogody się sprawdzi. Będzie sztorm.
Claire kochała ocean, ale nie lubiła sztormów. Bała się ich. Kiedyś, dawno, jej bretońska babcia Pierrette opowiadała czteroletniej wówczas dziewczynce historię o tym, jak to ocean zalał całą wyspę. Calutką. Kobiety i dzieci zebrały się na kościelnej dzwonnicy (mężczyźni chyba się tam już nie zmieścili…), a ksiądz na wszelki wypadek dał wszystkim rozgrzeszenie.
– In articulo mortis – mówiła babcia Pierrette, przewracając ze zgrozy oczami. – W obliczu śmierci – tłumaczyła, dodając zaraz potem, że śmierć jednak nie nadeszła. – Ale mieszkańcy wyspy dwa dni z drżeniem serca czekali na to, czy ocean odstąpi, czy nie.
– Gdyby nie odstąpił, to co? – pytała mała Claire, wstrzymując oddech.
– To ludzie by się potopili – odpowiadała babcia, wzdychając. – Szczęśliwie ocean zabrał swoje wody i poszedł precz. Niedaleko, jak widzisz, dziecinko. Jest tuż obok cały czas.
– I może nas zalać? – Claire natychmiast wyciągała prawidłowe wnioski i umierała z przerażenia, a jej babcia zazwyczaj w tym momencie orientowała się, że wystraszyła wnuczkę okropnie.
– A skąd, maleńka! Patrz, jakie mamy wysokie falochrony, jakie potężne! Żaden ocean nie da im rady! Chodźmy do kuchni, zrobię specjalnie dla ciebie galette z masłem i cukrem!
Skruszona babcia, przeklinając swoją sklerozę – ileż razy przyrzekała sobie nie opowiadać więcej wnuczce o tym wydarzeniu sprzed stu lat z okładem! – pędziła do kuchni, przeganiała z niej tych, którzy aktualnie tam się znajdowali, i smażyła jasnobrązowy, chrupiący naleśnik z mąki gryczanej. Smarowała go masłem, posypywała cukrem i podawała Claire, obserwując bacznie, czy ukochana wnusia przestaje się wreszcie trząść.
Pod koniec naleśnika Claire w istocie pozornie wracała do równowagi. Babcia opowiedziała jej tę dramatyczną historię w sumie jakieś cztery, może pięć razy. To wystarczyło, żeby utrwalić w dziewczynce obawę przed grozą oceanu.
Jako z natury opanowana i dzielna osóbka, Claire starała się nie pokazywać po sobie, jak bardzo się boi. Właściwie można powiedzieć, że przywykła do tego strachu. Dwadzieścia osiem lat na mikroskopijnej wysepce otoczonej burzliwymi wodami Biskajów daje pewną wprawę w odgrywaniu dzielnego zucha.
Ano właśnie. Odgrywaniu. Ten stary, dziecinny strach wciąż w niej siedział i nigdy nie dał się tak całkiem przegonić.
Można jednak było starać się jakoś go zagłuszyć.
Claire miała na to swoje wypróbowane sposoby. Przede wszystkim należało zająć się czymś. Tym czymś zazwyczaj była praca. Na co dzień Claire uczyła matematyki w miejscowym gimnazjum – aktualnie uczęszczało tam ośmioro uczniów, nie była więc jakoś specjalnie zawalona szkolną robotą. Miała czas na coś, co lubiła o wiele bardziej niż wbijanie dzieciakom do głów prawideł królowej nauk. Były to robótki dziewiarskie oraz wyrób biżuterii.
Właściwie nie ma chyba kobiety, która choć raz w życiu nie zaliczyłaby przygody z drutami, szydełkiem i różnokolorową włóczką. Jakieś sweterki, kamizelki, a przynajmniej proste szaliki. Podobnie ma się sprawa z własnoręcznie nawleczonymi koralikami, wisiorkiem zrobionym z innego wisiorka, który się rozleciał, czy przeróbki kolczyków na bardziej lub mniej ozdobne.
To, co robiła Claire w zakresie dziewiarstwa i jubilerstwa, nie miało jednak nic wspólnego z amatorskimi próbami. Claire tworzyła arcydzieła. Obszerne płaszcze, swetry i kamizele przypominające gobeliny – były na nich liście i kwiaty albo pawie ogony, albo całe miasta i wioski, fale oceanu, latarnie morskie, łodzie bretońskich rybaków. Sprzedawała je za pośrednictwem Internetu – miała swoją stronę, ostatnio coraz częściej odwiedzaną, coś w rodzaju internetowej galerii. Pokazywała tam nie tylko własne wyroby dziewiarskie, ale i biżuterię. Wisiory, kolczyki, bransoletki. Ze srebra albo brązu. Z półszlachetnymi kamieniami – kochała zwłaszcza zieleń i błękit mieniących się jak ocean w słońcu labradorytów, ale też słonecznie złoty, przezroczysty cytryn. Czasem wykorzystywała lżejsze kamyczki z plaży, małe tutejsze otoczaki, zwane jak naleśniki, galettes (choć to raczej kamyczki były pierwsze). Miała niewielką pracownię na pięterku rodzinnego domu, z oknem, czy raczej okienkiem, wychodzącym na Atlantyk. Ojciec, który za nią przepadał i był szalenie dumny z jej talentów, podśmiewał się dobrodusznie, nazywając ją elektroniczną artystką. Rzeczywiście, nie tylko sprzedawała w Internecie, ale i całe zaopatrzenie w sprzęt, włóczki, narzędzia jubilerskie, kruszce, minerały załatwiała w sieci.
Obydwie umiejętności przywiozła Claire z Rennes, gdzie swego czasu studiowała na wydziale nauk ścisłych uniwersytetu. Nawiasem mówiąc, były to jedyne lata w jej życiu całkowicie wolne od podskórnego strachu przed oceanem.
Oczywiście, na uniwersytecie nie uczono jej ani robótek na drutach, ani jubilerstwa.
Pierwsze pokazała jej matka przyjaciółki z roku. Madame Marivon Dulac była zapaloną „druciarką” – ubierała się wyłącznie w suknie, swetry i spódnice własnej produkcji. Miała do tego świetną figurę – była szczupła i wysoka. Nieduża i kulkowata Claire z dzianin mogła bezkarnie nosić wyłącznie swetry i kamizele. Tylko pierwsza kamizelka, którą zrobiła dla Jeanne, córki madame, była jednobarwna. Wprawiwszy się w różnych ściegach i dziewiarskich sztuczkach, Claire zaczęła łączyć kolory. Madame Marivon tego nie robiła. Teorię znała doskonale, lecz zbyt skomplikowane wzory nie wychodziły jej za dobrze i na ogół poprzestawała na szlachetnej, geometrycznej prostocie. Kwadraty, prostokąty innych kolorów, obramowania – i starczy. Z całą życzliwością przestrzegała więc Claire przed mnożeniem barw. Okazało się jednak niebawem, że dla dziewczyny jest to po prostu bułka z masłem. Zabawa. Druty śmigały w małych dłoniach, a dokoła rosły zwały różnokolorowych włóczek.
– One cię kochają! – powiedziała kiedyś madame z podziwem.
– Kto mnie kocha? – nie zrozumiała Claire.
Madame zamachała rękami.
– Druty cię kochają! Włóczka cię kocha! Patrz, nawet ci się nie plącze! No tak, masz zdolności matematyczne, te wszystkie obliczenia to dla ciebie drobiazg, a ja zawsze zapominam o jakichś oczkach albo robię o jedno za dużo… Mój Boże, jak pięknie ci to wychodzi! Czuję, że będę kiedyś z ciebie dumna i będę wszystkim opowiadała, że to ja cię nauczyłam pierwszego ściegu! Już jestem dumna. Claire, czy to co widzę, to dachy domów?
Claire skinęła głową.
– To będzie miasteczko. Głównie na plecach, ale na przody też wchodzi wzór. Nieduże miasteczko, takie jak Audierne albo coś w tym rodzaju.
– Mnie to przypomina raczej Douarnenez – orzekła ze znawstwem madame i roześmiała się. – Ta rzeka na dole i ten most. Powinnaś jeszcze wrobić ten stary latarniowiec, który tam stoi… Och, nieważne. Przecież to taka synteza miasteczka. Można zobaczyć, co się chce. Piękne, naprawdę piękne. Pokaż lewą stronę!
Teraz Claire się roześmiała i pokazała lewą stronę roboty. Nic się nie plątało. Madame potrząsnęła głową z podziwem.
– Nie wierzę. Nigdy w życiu nie zrobiłam tak porządnie niczego. Niczego, powiadam. To jest twoja druga próba? Mój Boże, to jaka będzie trzecia?
– Trzecia będzie dla pani – obiecała Claire, bardzo zadowolona z pochwały. – Chce pani miasteczko czy może wielkie miasto, takie z katedrą, albo jakąś przyrodę? Ja bym panią widziała w kolorowych liściach.
– To zrób mi jesień, kochana. Dasz radę? Bo domki to jednak kąty proste… Nie, co ja mówię! Oczywiście, że dasz radę. Moje przyjaciółki oszaleją!
– Najpierw oszaleją przyjaciółki Jeanne – podsumowała rozmowę Claire, chichocząc pod nosem.
Rzeczywiście. Po kilku tygodniach skończyła Miasteczko, zabrała przyjaciółce tamtą, niezupełnie dokładnie zrobioną, kamizelę (zamierzała ją spruć, żeby nie patrzyć na własne błędy) i podarowała jej nowiutkie wdzianko. Połowa studentek uniwersytetu w Rennes dostała gorączki spowodowanej zdrową kobiecą zazdrością. Po następnych kilku tygodniach przyjaciółki madame Marivon dostały dokładnie takiej samej gorączki na widok Miedzianej Jesieni. Madame przefarbowała włosy na rudo, żeby zgadzać się kolorystycznie ze swoim imponującym okryciem. Tak jak przewidziała to Claire, jej mistrzyni wyglądała oszałamiająco.
– Czuję się jak królowa – wyznała autorce płaszcza, obracając się przed lustrem. – Chociaż nie wiem, czy królowe ubierały się w gobeliny.
– Raczej wieszały je na ścianach – odrzekła, śmiejąc się, Claire. – Pani ma fantastyczną figurę, mogłam sobie zaszaleć.
– Nie mam pojęcia, jak poradziłaś sobie ze zliczaniem tych wszystkich oczek. Przecież to olbrzymia dzianina, nie wiem, hektar chyba…
– Oczka to nic. Ale pod koniec roboty taka prozaiczna rzecz, jak przytrzymanie tego wszystkiego… to jest dopiero wyzwanie.
– No właśnie! A ty masz takie małe rączki! Jak dajesz radę?
– Siłą woli i charakteru. Wyobrażam sobie te okrzyki zachwytu i jakoś idzie.
Madame poczuła się w obowiązku natychmiastowego wydania kilkunastu kolejnych okrzyków zachwytu, po czym zaproponowała Claire, że jej zapłaci.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie ma mowy. Pani mnie nauczyła robić na drutach i to jest podziękowanie. Poza tym jest pani dla mnie jak druga mama… kiedy miałam grypę, pani się o mnie tak troszczyła… Jednym słowem, mowy nie ma. Chyba że on się pani nie podoba, to mogę zabrać…
– Oszalałaś, dziecko, z kretesem! To najpiękniejsza rzecz, jaką miałam w życiu!
Madame trochę się jakby zapowietrzyła, a po sekundzie błysnęła oczami i uderzyła dłonią w stół.
– Coś mi przyszło do głowy – zawiadomiła Claire. – Ten dom zawsze był spory, a po śmierci mojego Nicolasa jest za duży na nas dwie. Gdybyś chciała zamieszkać z nami, zapraszam cię serdecznie. Chyba że wolisz kampus.
Claire nie wolała kampusu. Był duży, gwarny i nieco nadmiernie wesoły, a ona kochała spokój. Dom Jeanne i jej matki bardzo lubiła i z przyjemnością przesiadywała u obu pań. Nie miała jednak pewności, czy wypada jej przyjmować taką propozycję.
Madame zauważyła jej wahanie natychmiast i machnęła ręką.
– Bez skrupułów, moja droga. Zawsze chciałam mieć dwie córki, ale Nicolas dał mi jedną i umarł. Swoją drogą, co za ironia! To kobiety umierają przy porodzie. Mężczyzna ma obowiązek żyć i kobietę wspierać. Oraz własne dziecko.
– Ale przecież mąż pani nie umarł przy porodzie…
Madame podniosła do góry zielone oczy w otoczeniu kilku odcieni brązu i pokiwała głową nad losem własnym i swego męża Nicolasa. Potem spojrzała na Claire i nieoczekiwanie wybuchnęła śmiechem.
– Mój Boże, właśnie że umarł przy porodzie… Nie powinnam się śmiać i przez długie lata się nie śmiałam, tylko płakałam, ale przecież on dokładnie to zrobił! Umarł przy porodzie, tyle że moim. Dostał zawału i padł jak ścięty kwiat! A mówiłam, że to idiotyczne, dopuszczać mężczyznę do asystowania przy porodzie własnej żony. Jeszcze pępowinę zdążył przeciąć i powiedział: „Moja kochana Jeanne, moja najmilsza córeczka”. I koniec. Po mężu! Dostałam takiego szoku, że biedna Jeanne musiała się chować na sztucznych odżywkach zamiast na matczynym mleku! Pomijając to, że wcale nie miała być Jeanne, tylko Tristana. Nie po babce Nicolasa, tylko po mojej. Jeanne miała być druga. No i nie zdążył mi tej drugiej dać!
Claire nie bardzo wiedziała, czy może się śmiać, czy powinna zachować powagę, ale spojrzała na chichoczącą madame i nie wytrzymała. Po chwili obie wycierały załzawione oczy.
– Przepraszam – zaczęła Claire, ale madame tylko machnęła ręką.
– Nie przepraszaj, bo nie ma za co. Zastanów się spokojnie, czy wolisz swój okropny kampus, czy pomieszkasz te kilka lat z nami, i daj mi znać, co zdecydowałaś. Nie spiesz się. Żebyś nie żałowała. Chociaż przecież w każdej chwili mogłabyś się wyprowadzić, gdyby coś ci nie pasowało.
Ale Claire już czuła, że się nie wyprowadzi, bo kiedy się wprowadzi, wszystko jej będzie pasowało. Niewielki biały domek ze stromym dachem pokrytym ciemnoszarą dachówką, otoczony niezbyt dużym ogródkiem, podobał jej się od chwili, kiedy Jeanne po raz pierwszy zaprosiła ją na obiad do swojej mamy. Stał przy Rue de Hyl, tworzącej jakby jedną dużą pętlę i dwie mniejsze wiszące na ogonkach… tak to w każdym razie wyglądało na planie miasta. Dom stał przy końcu ogonka średniej z trzech pętli. Na dole miał salon, kuchnię, łazienkę i pokój madame, góra podzielona była na dwa pokoje z mansardowymi oknami. Jeden z nich zajmowała Jeanne, drugi pełnił funkcję gościnnego.
No więc zagościła w nim Claire i przemieszkała tam całe cztery lata. Jeanne była zachwycona towarzystwem przyjaciółki, madame Marivon również. W czasie akademickich wakacji lokatorka ustępowała miejsca letnikom, a sama wracała na swoją wyspę.
Na kampusie de Bealieu odżałowano jakoś zniknięcie średnio towarzyskiej dziewczyny. Był jednak ktoś, kto nie mógł odżałować.
Hervé Loussaut, równolatek Claire i jej przyjaciel od dzieciństwa (na wyspie mieszkał w domu tuż obok), studiował w Rennes informatykę. W przeciwieństwie do swojej odwiecznej kumpelki dostał od natury w prezencie naprawdę nadzwyczajną urodę. Jeśli ktoś pamięta, jak wyglądał Alain Delon w młodości, to już wie, jak wyglądał Hervé. Kto Delona nie znał, niech zajrzy do Internetu, a dowie się. Kobietom polecamy szczególnie.
Zasadniczą różnicą między przepięknym Delonem a przepięknym Hervé było to, że ten pierwszy był (w każdym razie na zdjęciach) zawsze pochmurny, a jego młodszy sobowtór zazwyczaj uśmiechał się łagodnie. Można było przypuszczać, że jest odrobinę gamoniem – i rzeczywiście, trochę nim był, ale jego uroda z reguły nie pozwalała (zwłaszcza kobietom) w to uwierzyć.
Podkochiwać się w Claire Hervé zaczął jakieś dwa lata przed maturą, ale wrodzona nieśmiałość nie pozwoliła mu się ujawnić. Był o krok od przełamania tej nieśmiałości, kiedy pojawiła się przed nimi perspektywa rozstania. Ale kiedy się okazało, że będą studiować na tym samym uniwersytecie i mieszkać na tym samym kampusie, kamień spadł mu z serca i postanowił jeszcze zaczekać z aktem odwagi. Poza tym – myślał sobie – może niespodziewanie w tym tłumie dziewczyn spotkam kogoś, kto sprawi, że miłość do Claire okaże się pomyłką… co wtedy?
Jak dotąd jednak nikt podobny się Hervé nie objawił. Były, owszem, dziewczyny piękniejsze, ale milszej nie było ani jednej. W każdym razie według jego kryteriów. Kiedy Claire wyprowadziła się z kampusu, Hervé poczuł się obrzydliwie osamotniony. Postanowił umawiać się z nią jak najczęściej – do kina, na spacery, do ulubionej przez studentów kreperii, czyli knajpki naleśnikowej, gdziekolwiek!
Niestety, Claire już wpadła w szpony druciarskiego nałogu i biedny Hervé miał ją dla siebie (w sensie jedynie koleżeńskim!) o wiele rzadziej, niżby chciał. Paradoksalnie – im rzadziej ją widywał, tym bardziej się do niej przywiązywał.
Któregoś dnia postanowił nieco zacieśnić zażyłość, jaka łączyła ich od dzieciństwa. Nie, nie pomyślał jeszcze o zmianie niewinnego charakteru owej zażyłości – jak już wspominaliśmy, był troszkę gamoniem. Poczuł natomiast kategoryczny imperatyw nakazujący mu ofiarowanie Claire jakiegoś pięknego prezentu. Po kilku konsultacjach z koleżankami z roku był gotów do czynu.
Biedny Hervé! Nie przypuszczał, że szlachetne zamiary obrócą się przeciw niemu.
Ba! Gdyby przypuszczał, raczej ofiarowałby jej koraliki z plastyku!
W dniu urodzin Claire zaprosił ją do rozkosznej kafejki w pobliżu uniwersytetu i zamówiwszy kawę, lody oraz białe wino, podarował jej wisior z oksydowanego srebra, z zielono połyskującym labradorytem w środku. Wisior miał kształt liścia jesionu i w sumie był dość prosty. Ale w swej prostocie przepiękny.
– O mamo, jaki on śliczny – wyszeptała Claire z nabożnym podziwem. – Hervé, dziękuję ci, jesteś kochany. Skąd wytrzasnąłeś takie cudo?
– Ty też jesteś kochana. Skąd wytrzasnąłem cudo? Miałem ci nie mówić i udawać tajemniczego, ale wiesz, że nie potrafię. Taki jeden to robi, nawet niedaleko. Ma pracownię jubilerską, razem z ojcem. Ojciec robi jakoś inaczej, starymi metodami, coś mi mówili, ale zapomniałem. A syn rzeźbi takie, o, jak widzisz. Dziewczyny mnie tam zaprowadziły, z mojego wydziału.
– On ma jeszcze inne?
– A co, chcesz zamienić?
– Oszalałeś. Chcę zobaczyć tego więcej!
Godzinę później Hervé pomyślał z niejakim żalem, że na jego widok oczy Claire nigdy tak nie błyszczały. A przecież był o tyle przystojniejszy od małego, pękatego syna jubilera, który teraz puszył się jak prawdziwy galijski kogut, pokazując oczarowanej dziewczynie wisiory, bransolety i pierścionki, a każdy – trzeba mu to było przyznać, niestety! – każdy był małym dziełem sztuki. Miały swoje nazwy (mocno poetyckie jak na takiego tłustego kurdupla – pomyślał z irytacją Hervé), nawiązujące do celtyckich legend, starych ballad, dawnych wierzeń. Oksydowane i polerowane srebro albo brąz wiły się wokół barwnych minerałów, wśród których królowały: opalizujący na zielono i niebiesko labradoryt, złocisty cytryn, czerwonawy karneol, ciemnoniebieski lapis lazuli. Niektóre biżutki ozdabiały misterne ornamenty, większość jednak charakteryzowała szlachetna prostota.
Claire miała coraz większe oczy i widać było, że z własnej woli nie wyjdzie z tej pracowni.
– Czy ja bym mogła kiedyś zobaczyć, jak to się robi? – spytała w końcu niemal bez tchu. – To bardzo skomplikowane?
– Czy ja wiem? – Syn jubilera zaśmiał się. – Niespecjalnie. No, trochę talentu trzeba mieć – dodał skromnie. – Teraz używa się tak zwanych glinek metali, one się łatwo dają obrabiać. Chcesz zobaczyć, jak to się robi?
– O matko! Pewnie, że chcę. A mogę?
– A możesz. Wpadnij na przykład jutro po południu, mam do zrobienia takiego małego korrigana dla jednej pani, to będzie, oczywiście, płaskorzeźbka na srebrnym medalionie.
– Z jakimś kamykiem?
– Nie, kamienie mi do niego nie pasują, ale za to dam trochę emalii. Co ja ci będę opowiadał, przyjdź, a zobaczysz.
I w ten sposób mały bretoński skrzat z łajdackim wyrazem twarzy, zastygły w srebrnej płytce z odrobiną zielonej emalii, odbił studentowi dziewczynę… No, nie do końca, ale wiele popołudniowych godzin, które można było spędzić razem w kinie albo na spacerach, albo jeszcze inaczej, zostało bezpowrotnie straconych.
Oczywiście, wyłącznie w oczach Hervé. Claire uważała swoje popołudnia i wieczory w jubilerskiej pracowni za doskonale wykorzystane. Druty i włóczka chwilowo poszły w odstawkę. Dziewczyna całkowicie oddała się formowaniu, polerowaniu, oksydowaniu, emaliowaniu, technice wire wrapping i wprawianiu kamieni. Bardzo polubiła pękatego Paula i jego nie mniej pękatego tatusia – poważne słowo „ojciec” jakoś nie pasowało do pogodnego miłośnika życia we wszelkich jego przejawach, Jean-Luca Pourbaix. Sympatia została odwzajemniona. Obaj panowie chętnie wtajemniczali Claire w arkana swojej sztuki, ona zaś, pojętna uczennica, niebawem zaczęła im się odwdzięczać coraz piękniejszymi biżutkami. Traktowała to jako zapłatę za nauki. Po roku była równie dobra jak Paul. Pracowni jednak nie opuściła, zaczęła natomiast otrzymywać honoraria.
Starszy pan Pourbaix zaczął ją traktować niemal jak córkę. Początkowo miał nadzieję, że może Claire zostanie jego synową, ale nadzieje mu przeszły, kiedy zobaczył tego przystojnego gamonia, który po nią przychodził wieczorami. Bardzo żałował, bardzo. Ale nie ma się co dziwić. Porównanie Paula z gamoniem – pod względem męskiej urody – wypadało zdecydowanie na niekorzyść syna. A tyle razy mu się mówiło, że powinien mniej jeść! W swoim czasie pan Jean-Luc Pourbaix pilnował się w tym względzie, dopóki zwiewna Marie nie została jego żoną. Po prawdzie to i ona dość szybko po ślubie przestała być zwiewna.
Claire też wcale łątką nie jest. Ale taka miła! I taka utalentowana! Och, Paul, Paul, ty ośle!
Biżuteryjny szał opuścił Claire po dwóch latach. Powróciła do dziergania. Nie do końca jednak. Połowę wolnego od nauki czasu nadal poświęcała wytwarzaniu dzieł sztuki jubilerskiej, drugą połowę zaś wytwarzaniu dzieł sztuki dziewiarskiej.
Dla Hervé pozostawała jej… trzecia połowa. Raczej niewielka, mówiąc uczciwie.
Kiedy skończyła studia i żegnała się z jubilerami – z poczciwych, błękitnych jak u niemowlęcia oczek pana Pourbaix starszego popłynęły autentyczne łzy. Paul był bliski rozklejenia się, ale jakoś trzymał pion.
Claire wyściskała ich obu i obsypała tysiącznymi podziękowaniami za bezcenne nauki. Nie spłakała się wprawdzie tak rzetelnie jak tatunio Pourbaix, ale kilka łez uroniła.
– Odwiedzaj nas, dziecko, jeśli będziesz w Rennes. Będzie nam ciebie bardzo brakowało.
– Na pewno będę was odwiedzać. Mnie też będzie was brakowało. Nie wiem, jak wam dziękować…
– Nie dziękuj, odwdzięczyłaś się tysiąc razy. Paul, daj jej nasz prezent!
Paul kiwnął głową i wyjął z szuflady małe ozdobne pudełeczko, jedno z tych, w które pakowali swoje wyroby.
– To dla ciebie, żebyś o nas nie zapomniała. Tato zrobił łańcuch, a ja medalion. Pamiętasz, jakie miałem zamówienie, kiedy do nas przyszłaś pierwszy raz?
– Korrigana…
Claire otworzyła pudełeczko. W środku leżał srebrny wisior. Mały, kudłaty na głowie skrzat, z lekko łajdackim wyrazem twarzy – jak to u korriganów – miał w stosownym miejscu małe serce z czerwonej emalii… o, do licha, serce było podwójne, jak gdyby nałożone jedno na drugie. Ojciec i syn Pourbaix wyrazili w ten sposób swoje uczucia.
– Kocham was! – zawołała Claire impulsywnie i po raz kolejny wyściskała obydwu. – Wisiorek jest uroczy! I ten łańcuszek, cudo. Unikat. Jedyny na świecie. Będę go nosić i na pewno nigdy was nie zapomnę!
Pożegnanie z madame Marivon było równie serdeczne, aczkolwiek nie aż tak wzruszające. Kobiety czasem bywają przytomniejsze od mężczyzn. Madame podarowała swojej lokatorce piękny, lekki jak piórko i ciepły jak piecyk szal własnej roboty.
– W sam raz na paskudne pogody na tej twojej wyspie – powiedziała.
Lokatorka odwdzięczyła się kamizelą z motywem kwietnej łąki.
Kiedy Hervé przyjechał swoim trochę tylko rozklekotanym terenowym nissanem, aby ostatecznie zabrać Claire z małego domku przy Rue de Hyl, złapał się teatralnym gestem za głowę. To, co dziewczyna przywiozła z sobą, kiedy zaczynała studia na uniwersytecie, nadal mieściło się grzecznie w dwóch walizkach. Poza tym jednak na chodniku przed domem kłębiły się masy kolorowych włóczek w różnych torbach, jakieś pozaczynane kawałki robótek w reklamówkach i koszyczkach, a zewsząd sterczały druty, stwarzając przechodniom niebezpieczeństwo nadziania się na ostre końce. Doszła do tego jeszcze jedna niewielka walizeczka, dość ciężka. Były w niej materiały i narzędzia – zaczątek przyszłej pracowni biżuterii artystycznej. Częściowo otrzymane w prezencie od panów Pourbaix, częściowo za ich radą kupione, przeważnie w Internecie.
Hervé wziął głęboki oddech, zapełnił dobytkiem przyjaciółki spory bagażnik nissana oraz jego tył (jak to dobrze, że swoje rzeczy odwiózł na wyspę już miesiąc temu, wcześniej zakończywszy sprawy uczelniane), pożegnał uprzejmie madame Marivon, przeczekał kolejne rzucanie się sobie na szyję trzech kobiet (Jeanne była obecna) i w końcu udało mu się wyjechać z gościnnego Rennes.
Po tym znaczącym sukcesie zaraz przyszedł następny. Ponieważ zrobiło się późnawo, stracili szansę dostania się na swoją wyspę, w związku z czym musieli przenocować w motelu po drodze – tam wreszcie Hervé dopadł swoją ukochaną i udowodnił jej, że jest prawdziwym mężczyzną, a nie jakimś tam gamoniem.
•
Kiedy Elżunia Szumacher była małą dziewczynką, żadna babcia nie straszyła jej oceanem. Dla babci Heli Szumacherowej ocean był pojęciem abstrakcyjnym, ponieważ babcia Hela, doskonała akuszerka, czyli położna, nigdy w życiu nie wystawiła nosa poza rodzinne Zagłębie. Podobnie dziadek Józef Szumacher, właściciel sklepiku typu „szwarc, mydło i powidło”. Co innego dziadkowie ze strony mamy, Anny Szumacher z domu Gros. Nie to, żeby dziadkowie Grosowie widzieli ocean, broń Boże, nie było ich stać na dalekie podróże. Za to oboje byli nauczycielami – babcia Jania uczyła małe dzieci wszystkiego, a dziadek Zenek starsze dzieci geografii. Mieli więc pewne pojęcie w tej kwestii. Jak również w kwestii gór i rozmaitych krain. Czasami obiecywali wnuczce, że gdy dorośnie, nauczą ją wszystkiego o świecie. A czasami zabierali ją na spacer, na górę Dorotkę i pokazywali Grodziec, domy, rzekę Brynicę, kominy fabryczne, szmat śląsko-zagłębiowskiej ziemi i cementownię, w której pracował jej tata, inżynier Anzelm Szumacher.
Małą Elżunię straszyło zupełnie co innego, a mianowicie wojna. Oczywiście, wojny w Grodźcu właściwie nie było, a w każdym razie nie było jej widać na podwórku domu u stóp góry Dorotki, z widokiem na kościół świętej Doroty. Czasami jednak starsi o niej mówili i Elżunia szybko zauważyła, że kiedy padało to słowo, dorośli pochmurnieli i zaczynali mówić półgłosem. Najwyraźniej było to złe słowo. Podobnie jak słowo „Niemcy”. Kiedy jednak próbowała się jakoś dowiedzieć, o co chodzi, prosiła mamę albo tatę czy któregoś z dziadków, żeby jej wytłumaczyli – zazwyczaj kończyło się na tym, że tata brał ją na kolana i podrzucając do góry, śpiewał wesoło:
– Na Boleradzu, na przykopie
niedotykane ziele,
na Boleradzu ładni chłopcy,
ale ich niewiele…
Elżunia natychmiast zapominała o swoich dociekaniach, łapała ojca z obu stron za uszy i podskakiwała na jego kolanach coraz wyżej. Temat rozwiewał się w powietrzu.
Któregoś dnia – Elżunia prawie zaczynała już szósty rok i uważała się za doskonale zorientowaną we wszystkich sprawach tego świata – rodziców odwiedził ważny gość. Musiał być ważny, skoro Elżunia jednym ruchem maminej ręki została „sprzątnięta” do kuchni, gdzie babcia gotowała obiad. Babcia Jania, zazwyczaj uosobienie łagodności, tym razem miała zaciśnięte usta i wyraz twarzy mówiący: „Bez kija ani przystąp”.
Elżunia chciała ją wypytać, o co chodzi, ale babcia zbyła ją byle czym, a potem poprosiła o pomoc przy lepieniu pierożków. Dziewczynka właśnie opanowała tę trudną sztukę i była bardzo dumna z własnej umiejętności zakręcania pierogom falbanek, zajęła się więc pracą i zapomniała o gościu.
Trzaśnięcie drzwi obwieściło jego wyjście. Mama z tatą, bladzi i zdenerwowani, stanęli w drzwiach kuchni.
– Wójt – zakomunikował krótko ojciec.
– Wiem. Czego chciał? – spytała równie krótko babcia.
Ojciec zawahał się i spojrzał na Elżunię, stojącą jak trusia z umączonymi łapkami i wielkim pytaniem w błękitnych oczach. Nawet z tym pierogiem w garści wyglądała jak mały aniołek. Westchnął ciężko.
– Chyba już trzeba zacząć mówić o tych rzeczach przy dziecku – powiedział niepewnie.
– Nie jestem dzieckiem – oburzył się pierogowy aniołek.
– Jesteś, jesteś. – Ojciec znowu westchnął. – Ale trzeba, żebyś o pewnych rzeczach już wiedziała. Ja ci potem wszystko dokładnie objaśnię. Na razie powiem babci, dobrze? A ty pamiętaj, że o tym, co mówimy w domu, nie wolno nigdzie opowiadać. Nigdzie i nikomu.
– Bo jest wojna?
– Tak, kochanie. Bo jest wojna. Naprawdę, potem ci wszystko wyjaśnię, córeczko, a teraz słuchaj. No więc, proszę mamy, tak jak się spodziewaliśmy, pan wójt przyszedł do nas z propozycją, żebyśmy podpisali volkslistę. Chyba mu zresztą chodziło głównie o moją mamę, bo według niego to nie jest w porządku, żeby polska akuszerka sprowadzała na świat niemieckie dzieci. Z drugiej strony, wiadomo, że mama jest wspaniała i kobiety wójta zagryzą, jakby jej zrobił krzywdę. On sobie umyślił, że z naszymi nazwiskami to będzie łatwe, pisownię Szumacherów się zmieni na niemiecką, Grosom dołoży się jeszcze jedno „s” i wszystko będzie cacy. Urodę mamy nordycką, czy tam aryjską, nie pamiętam, jak on nas tam określił. W każdym razie jego zdaniem nadajemy się na Niemców.
– Coście mu powiedzieli?
Jej córka i zięć jednocześnie wzruszyli ramionami. Babcia skinęła głową.
– No tak.
– Nic nie rozumiem – zgłosiła pretensję Elżunia. – Tacimku, miałeś mi wytłumaczyć…
– Dobrze, kochanie, pamiętam. Dokończcie z babcią Janią ten obiad, zjemy, a potem zabiorę cię na spacer i porozmawiamy jak dorośli.
Zanim babcia Jania wykończyła pierogi i doprawiła zupę, do domu wróciła babcia Hela, a zaraz po niej pojawił się dziadek Zenek. Usłyszeli lakoniczny komunikat i nie skomentowali go, podobnie jak babcia Jania.
Atmosfera przy stole w ogóle nie przypominała codziennej beztroski, jaką prezentowała na ogół rodzina. Elżunia wyraźnie czuła, że coś złego się dzieje. No tak, wojna.
Po obiedzie ojciec, który zawsze dotrzymywał słowa danego swojej małej córeczce, oświadczył, że teraz idzie z nią na górę Dorotkę, gdzie będą omawiać sprawy rodzinne i państwowe. Tak powiedział. Rodzinne i państwowe. Zabrzmiało to godnie.
– Tato – poprosił jeszcze dziadka Zenka. – Gdyby ojciec zechciał…
– Wiem, rozumiem – przerwał mu dziadek. – Skoczę do sklepu, powiem Józefowi, co się dzieje. Czemu nie przyszedł na obiad?
– Pracownik zachorował – poinformowała go mama. – Tatuś nie mógł zostawić sklepu. Słuchajcie, wyjdziemy razem, ja też pójdę na Dorotkę. Pomodlę się w kościele, może święta Dorota jakoś nas uchroni przed kłopotami…
– Święta Dorota chroni od kłopota – mruknął jej mąż. – Anulko, może niepotrzebnie kraczemy, pamiętaj, że nie ma tu lepszej akuszerki niż moja mama… jest potrzebna wójtowi, on sam jeszcze może mieć dzieci, to u kogo będzie chciała rodzić pani wójtowa? Tylko u pani Szumacherowej…
– Pamiętam. A ty pamiętasz, że jak Kloce odmówili podpisania volkslisty, to dwa tygodnie później pojechali do Niemiec na roboty, wszyscy trzej?
– Optymizmu, kobieto! Wszystko będzie dobrze.
– Nie denerwuj mnie, mężu! Robię, co mogę… ale się martwię – dokończyła prawie szeptem.
Mąż przygarnął ją i ucałował w czubek głowy. Anna Szumacher wysunęła się z jego ramion i pospiesznie wyszła przed dom. Po chwili szybkim krokiem szła w stronę kościoła na wzgórzu.
– A my sobie pomalutku – oznajmił tata. – Znajdziemy ładne miejsce, usiądziemy i uświadomimy naszą małą córeczkę.
Ładne miejsce było mniej więcej w połowie zbocza, w każdym razie ani ojcu, ani córce nie chciało się iść dalej.
Nie można powiedzieć, żeby Elżunia zrozumiała wszystko, co usłyszała od swojego ukochanego tacimka. Niemniej zrozumiała sporo i posmutniała.
Posmutniałaby jeszcze bardziej, gdyby wiedziała, że za miesiąc tacimek zniknie.
•
Bracia Egon i Erwin Zacharzewscy opuścili bezpieczny pokład LOT-owskiego embraera i znaleźli się w kotle lotniska de Gaulle’a w Paryżu. Lotnisko to zbrzydziło ich natychmiast, obaj bowiem z natury byli spokojnymi ludźmi i nie znosili tłoku, hałasu i przepychanek. Gdyby zamiast nich był tu ich ojciec, czułby się zachwycony i w swoim żywiole. Cóż, kiedy obaj najwyraźniej wrodzili się w mamusię. Mamusia, kobieta anielskiego usposobienia, była biologiem morza, pracowała w Morskim Instytucie Rybackim w Gdyni, a jej mąż śmiał się, że przez to upodobniła się charakterologicznie do swoich „klientów” – ryb i innych morskich żyjątek. On sam był swego czasu gdańskim dziennikarzem prasowym, typowym pistoletem, którego wszędzie pełno, bez którego nie odbyłaby się żadna awantura w mieście, żadna afera, rewolucja i tak dalej. No, kilka rewolucji w Gdańsku miał, więc w sumie uważał się za spełnionego zawodowo.
Jego synowie (imiona mówią same za siebie) mieli pójść śladami ojca. Tak to sobie wymarzył. Ale im obydwu cierpła skóra za uszami na samą myśl o wykłócaniu się, przyciskaniu do muru, chytrym wyciąganiu zeznań. Ostatecznie starszy, Egon, został, jak matka, biologiem – tyle że lądowym. Entomologiem. Jakby powiedział Gałczyński: badaczem owadzich nogów. Wybrał sobie dziwną specjalizację (to znaczy dziwił się ojciec, matka świetnie rozumiała synka) – chrząszcze z rodziny kusakowatych. W efekcie wylądował w Karkonoskim Parku Narodowym, gdzie uwił sobie gniazdko i czuł się znakomicie, mając do towarzystwa ponad tysiąc trzysta gatunków chrząszczy. W tym swoje ukochane Staphylinidae.
Erwin, młodszy Zacharzewski, też wykazał się dziwnymi (w rozumieniu tatusia) upodobaniami: lubił młodzież. Mało tego – lubił uczyć młodzież. Skończył studia historyczne, podziękował za propozycję pozostania na uczelni i poszukał sobie liceum, żeby móc robić to, na co miał ochotę. Znalazł takie ni mniej, ni więcej tylko w Karpaczu – uczciwie mówiąc, znalazł mu je brat, który chciał go ściągnąć do siebie. Erwin, bardzo zadowolony, rozwinął talenta i dał się poznać z tak dobrej strony, że w wieku dwudziestu siedmiu lat został zastępcą dyrektora szkoły. Obecnie miał lat dwadzieścia osiem i we wrześniu czekał na niego pełny etat dyrektorski: jego poprzednik był kobietą w ciąży, a kiedy przyszły na świat trojaczki, z bólem serca musiał pożegnać się z pracą zawodową i poświęcić rodzinie.
Obaj bracia poczuli się w Karkonoszach, jakby tu przyszli na świat i nigdy w życiu nie wyjeżdżali. Przypuszczali, że to geny po cioci.
Ciocia, Bogusia Januszewicz, rodzona siostra Gabriela Zacharzewskiego, mieszkała w uroczej karkonoskiej wsi rozłożonej na zboczach i w dolinkach górskich. Wioska od jednej z otaczających ją gór wzięła nazwę Zachełmie. Sam Chełm nie był przesadnie wysoki, niecałe pięćset metrów. Ale były też inne – zielone, zalesione kopki, tu i ówdzie przetykane skałkami i skalnymi dziurami. A wysoko nad Zachełmiem stał majestatyczny Mały Szyszak, wtopiony w główny grzbiet Karkonoszy.
Ciocia Bogusia była pielęgniarką, i stąd cały kłopot.
Pracowała w jeleniogórskim szpitalu jako przełożona pielęgniarek na internie, a poza tym była serdecznie, choć platonicznie (miała własną sporą, kochaną i kochającą rodzinę) zaprzyjaźniona z ordynatorem tejże interny, doktorem Jerzym Dzierzbowskim, również mieszkańcem Zachełmia. Onże miał nieszczęście poważnie zachorować i przewidując własny koniec, zwierzył się ciotce Bogusi oraz powierzył jej niebywale ważną misję.
A ona przekazała tę misję bratankom.
W rezultacie stali teraz obaj w kotłującym się tłumie na paryskim lotnisku i mieli obłęd w oczach.
– Tam – powiedział Egon i wskazał ręką jakiś kierunek. – Tam będą oddawać bagaże.
Bracia popędzili za strzałkami z kilkujęzycznymi informacjami, że bagaż jest TAM.
– Słuchaj – odezwał się z kolei Erwin. – Ja nie będę nic kombinował z żadnymi kolejkami, rerami, metrami i Bóg wie czym. Ja mam oszczędności i ja wsiadam do taksówki. Nie dam się zwariować.
– Doskonale. Jestem z tobą, bracie. Cholera, to jednak nie było tam. Nie wiesz, co robią, jak się człowiek nie zgłosi w porę po walizki?
– Nie wiem. Jakiś czas one chyba jeżdżą na tej taśmie. Nienawidzę takich tłumów. Chodź tędy.
– Czekaj, spytam funkcyjnego!
Elegancki funkcyjny z angielskim opanowanym do perfekcji wskazał im właściwą drogę. Kilka minut później bracia z obłędem w oczach już znacznie mniejszym wsiadali do taksówki.
– Gar Mąparnas, siwuple – zadysponował Egon, który słyszał o tym, że Francuzi wolą jak się do nich mówi po francusku. Usilnie starał się akcentować wszystko na ostatniej sylabie.
Taksówkarz, o dziwo, zrozumiał i kiwnął głową.
– La Pologne – powiedział z miłym uśmiechem. – Walęsa. Tusk!
– O, uiiii – potwierdził z ulgą Egon. – Ziuuu. Jedziemy. Teżewe. Bretania. La Bretań. Kęper.
– Bretagne, je comprends. S’il vous plaît. Vacanses? Le tourisme?
– O, ną – jęknął Erwin z tym samym akcentem, co brat. – Mission impossible…
Kierowca wybuchnął śmiechem pełnym sympatii do dwóch zagubionych nieco Polaków. Po drodze usiłował im tłumaczyć, co właśnie widzą, a oni, choć rozumieli go tylko częściowo, grzecznie wykazywali zainteresowanie wszystkim.
W rezultacie dojechali na dworzec Montparnasse nieomal zaprzyjaźnieni. Sympatyczny taksówkarz stanął dokładnie przed właściwym wejściem. Znowu coś gadał, z czego oni zrozumieli, że on im życzy bonne chance. Znaczy: powodzenia.
Pożegnali go serdecznie, wzięli plecaki i weszli w dworcową czeluść. Kocioł panował tu prawie taki jak na lotnisku, ale już się troszkę uodpornili. Wszak od godziny byli w Paryżu!
– Gdzie tu są TGV? – spytał Egon. – Masz jakiś pomysł?
– Moim zdaniem wszędzie – mruknął Erwin. – Rozejrzyj się, człowieku.
W istocie, na peronach przylegających do głównej hali stały srebrne maszyny jak gigantyczne stwory z wydłużonymi pyskami i czerwonymi oczyma świateł.
– O kurczę, ależ one są piękne – zachwycił się starszy brat. – Ciekawe, czy nasz już stoi?
– Chyba nie, mamy jeszcze trzy godziny z hakiem. Zorientujmy się, co i jak, i chodźmy gdzieś coś zjeść. Chyba że wolisz tu…
– Nie, wolę gdzie indziej. Tu jest tablica informacyjna. No, oczywiście, naszego pociągu jeszcze nie ma. Gdzie oni mają oznaczone perony?
– Obawiam się, że nigdzie. Jak jest po ichniemu peron albo tor? Ty sprawdzałeś te rzeczy.
– Voie? – powiedział niepewnie Egon.
– Tam coś jest napisane o voie. Patrz.
Istotnie, na tablicy informacyjnej pod trasami i godzinami odjazdu pociągów widniała informacja: La voie de départ des trains sera affichée 20 minutes avant le départ.
– Na inteligencję trzeba – orzekł stanowczo Erwin. – To całe wuaje, zakładamy, oznacza peron. Départ jak angielskie departur czyli odjazd. Train to pociąg, każdy głupi wie. Sera… nie wiem. Oni tu mają od zarąbania serów. Afiszeee… no to jasne, afiszują. Ogłaszają. Dwadzieścia minutes, wiadomo. Awangarda idzie przed. Ariergarda idzie za. Wszystko rozumiem. Peron odjazdu pociągu afiszuje się dwadzieścia minut przed odjazdem. Ser nam został, ale on chyba...
.
.
.