- promocja
Matnia - ebook
Matnia - ebook
Nora powoli odzyskuje spokój po traumatycznych przeżyciach. Podczas poszukiwań zaginionej córki musiała stawić czoła bezwzględnym zabójcom, a czasami stosować bardzo brutalne metody. Teraz ukrywa się przed światem i próbuje być niewidzialna.
Jednak po spotkaniu z człowiekiem, który znał jej ojca, postanawia wyjść z cienia. Chce ustalić kilka faktów z życia ojca, który popełnił samobójstwo, gdy była dzieckiem. Dowiedzieć się, co go popchnęło do tak desperackiego czynu. Nie spodziewa się, że ta wyprawa w przeszłość po raz kolejny ściągnie na nią uwagę ludzi, którzy nigdy nie przestali jej tropić.
Nora wie za dużo o tych, którzy zdobyli wysoką pozycję dzięki korupcji i eliminowaniu konkurencji. A to oznacza, że jest niebezpieczna i trzeba ją uciszyć.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3991-2 |
Rozmiar pliku: | 956 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy rozstawili namioty medyczne dla uzależnionych, którzy snuli się wokół jak żywe trupy, pomyślałam zgryźliwie: Rany, cóż za wspaniałomyślność, jakie genialne wyczucie najpoważniejszych problemów.
Gdy w prasie coraz częściej zaczęły się pojawiać artykuły o epidemii uzależnień od leków opioidalnych, która szerzyła się w całym mieście, uznałam to za świetny żart. Coś takiego, chwała czujnym dziennikarzom reagującym na największe społeczne bolączki.
Jednak kiedy system opieki zdrowotnej, a zwłaszcza instytucje powołane do pieczy nad zdrowiem psychicznym obsesyjnie powracały do grożącej nam apokalipsy zombie, moja cierpliwość się wyczerpała. Doszłam do wniosku, że pora działać.
Na Boga, czyżby naprawdę nikt nie chciał się zajmować moją poturbowaną duszą?
Co zamierzają zrobić szanowne władze miasta w sytuacji, gdy rośnie liczba osób uzależnionych od uzależnień? Gdzie są ci, którzy powinni dbać o nasze zdrowie psychiczne? Tyle że zamiast działać i domagać się odpowiedzi od konkretnych czynników, ograniczyliśmy się do narzekań podczas cotygodniowych spotkań grupy terapeutycznej. W Vancouver nie było grup wsparcia dla morderców, a przecież nie każdego stać na prywatnego psychoterapeutę. Z braku laku wcisnęłam się na zajęcia dla osób z zaburzeniami żywienia. Nie oczekiwałam jednak, że ludzie, którzy nie potrafią zapanować nad apetytem lub zmusić się do jedzenia, zrozumieją morderczynię. Owszem, zabijałam w obronie własnej, jednak fakt pozostaje faktem.
Na spotkaniu z powagą ogłosiłam, że ścigają mnie demony, co współtowarzysze niedoli skwitowali skinieniem głowy. Siedzieliśmy w cuchnącym moczem pokoju w centrum Vancouver, smętna grupka obcych, których na jakiś czas połączyła niedola. Po moim wyznaniu podnieśli nienaturalnie grube lub chorobliwie anemiczne ręce w geście wsparcia i spotkanie dobiegło końca. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bo znów staliśmy się tylko grupką nieznajomych, których nic nie łączy.
Kiedy wracałam ze spotkania do bajeranckiego domu w Kitsilano, w którym chwilowo pomieszkiwałam, odniosłam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jechałam z zamkniętymi oknami, bo nad miastem unosił się gryzący dym z płonących lasów od północy okalających Vancouver. Napływał falami i otulał wszystko niczym ciężka kołdra. Niby był październik, niby była jesień, tyle że tak się jakoś porobiło, że nawet pory roku wypadły z utartych kolein. Żadnego wiatru czy deszczu, a przecież właśnie tego należałoby oczekiwać. Za ciepło i za sucho.
Podczas jazdy myślałam obsesyjnie o kolejnej śmierci. To się jeszcze nie wydarzyło, jednak wiedziałam, że nastąpi.
I to wkrótce.Rozdział drugi
Gdy wróciłam do domu, Sebastian Crow, mój były szef, a obecnie współlokator, spał smacznie na kanapie.
Wyciągnęłam rękę, by go dotknąć, ale cofnęłam dłoń, zanim moje palce musnęły skroń Sebastiana. Nie chciałam go budzić. Pragnęłam, by spał jak najdłużej tak jak teraz, czyli głęboko i spokojnie. By przebywał w cudownej krainie, w której nie dosięgną go kłopoty ani wyniszczająca choroba, o której ludzie zazwyczaj wolą milczeć. Z każdym dniem jego ciało wydawało się coraz bardziej kruche, natomiast umysł potężniejszy, jakby organizm dążył do zachowania równowagi. To był rak w stadium terminalnym i nic już nie można było zrobić. Wprowadziłyśmy się z Sapką do Sebastiana, by dotrzymywać mu towarzystwa i czuwać, by bezpiecznie poruszał się po domu. Mogłam tylko pilnować, żeby na przykład nie spadł ze schodów, nic więcej już ode mnie nie zależało. Sebastiana spala gorączka twórcza. Ciało obróciło się przeciwko niemu, jednak umysł nadal walczył. Nie chce odpuścić.
Zupełnie jakby postanowił, że dopiero wtedy da spokój, gdy książka będzie skończona. Kiedy poprosił, bym zebrała, uporządkowała i sprawdziła materiały, nie mogłam odmówić. Nie odmawia się Sebastianowi Crowowi, wybitnemu dziennikarzowi, który pod koniec życia zaczął pisać wspomnienia. Zawarł tam wszystko, co dla niego ważne. Wyznawał miłość zmarłej matce, przepraszał syna, z którym już dawno stracił kontakt, i prosił o zrozumienie kochanka, którego porzucił. Fragmenty, które przeczytałam, chwytały za serce, ale to było kompletne zanurzenie się w przeszłości. Zupełnie jakby przyszłość nie istniała, co akurat w przypadku Sebastiana było prawdą.
Poczułam, jak Sapka trąca nosem moją dłoń. Ostatnio jest bardzo niespokojna, nie może sobie znaleźć miejsca. Wyczuwa, że dzieje się coś złego.
Wzięłam ją na smycz, tak na wszelki wypadek, bo przecież nie wiadomo, co przyjdzie jej do łba, gdy jest taka podminowana, i poszłyśmy na spacer do parku po drugiej stronie ulicy. Ominęłam szerokim łukiem faceta, który najwyraźniej zamierzał ją pogłaskać. To pewnie miły gość, po co narażać go na spotkanie z ostrymi zębami suczki. Ruszyłyśmy w stronę ścieżki biegnącej równolegle do nabrzeża. Nawet tutaj wyczuwalny był swąd spalenizny, i to pomimo silnego wiatru. Zrobiłyśmy spore kółeczko, ale żadnej z nas to nie poprawiło nastroju. Trochę zmęczona usiadłam na ławce, a Sapka zwinęła się w kłębek przy moich stopach.
Po chwili z alejki wyłonił się mężczyzna, który od jakiegoś czasu szedł za nami.
– Dobra noc, żeby kogoś śledzić, nieprawdaż? – rzuciłam w jego stronę.
Zatrzymał się, spojrzał na mnie i otworzył usta, zapewne by poczęstować mnie naprędce wymyślonym kłamstwem, ale szybko się rozmyślił. Uliczka za moimi plecami tonęła w mroku, facet mógł postrzegać mnie i Sapkę co najwyżej jako cienie, jednak ja widziałam go wyraźnie. Miał rozpięty płaszcz, twarz i szyję szpeciła duża blizna o dziwacznie pofałdowanej skórze. Nie byłam w stanie dokładnie określić jego wieku, jednak z pewnością nie zaliczał się do młodych. W każdym razie miał dość czasu, by poznać tajniki stylu, o czym świadczyły świetnie skrojona marynarka i ładne buty. Cholera, coś tu nie gra. Eleganccy faceci, którzy długo celebrują przed lustrem każdy szczegół wizerunku, rzadko napastują samotne kobiety spacerujące z psami.
Przez chwilę trwaliśmy w milczeniu, natomiast Sapka ziewnęła donośnie i przeciągnęła językiem po kłach, jakby zniecierpliwiona powolnym rozwojem sytuacji. Mężczyzna świetnie zrozumiał ten sygnał ostrzegawczy, bo wreszcie przemówił:
– Twoja siostra powiedziała mi, gdzie mogę cię znaleźć.
Jeżeli zamierzał mnie tym stwierdzeniem uspokoić, grubo się przeliczył, a raczej trafił jak kulą w płot. Ostatnio rozmawiałam z Lorelei rok temu. Od kiedy ukradłam i rozbiłam samochód jej męża, unikała kontaktu.
– Czego chcesz? – zapytałam, siląc się na obojętność.
– Żebym to ja wiedział… – Uśmiechnął się żałośnie. – Wybrać się w podróż do przeszłości, dopóki dopisuje mi pamięć. To chyba najbliższe prawdy stwierdzenie.
– A mnie co do tego?
– Znałem twojego ojca – szepnął, a ja podziękowałam w duchu, że mówi tak cicho. Głos o trochę mocniejszym natężeniu spowodowałby wybuch, bo i tak mój umysł przypominał tykającą bombę. – Mogę się przysiąść?
Uświadomiłam sobie, że zważywszy na okoliczności, zachowuje się zbyt swobodnie, właściwie nonszalancko. Większość ludzi wolałaby trzymać się z daleka od nieprzewidywalnej i wyraźnie wrogo nastawionej suczki. Ciekawe, czy blizna na twarzy to pamiątka po jakiejś niebezpiecznej akcji. Może to wyszkolony koleś, który wie, jak zachować się w przypadku zagrożenia.
– Nie możesz – odparłam. – Gdzie poznałeś mojego ojca?
Zastanawiał się przez chwilę, jakby rozważał, czy warto ciągnąć tę rozmowę. Spojrzał na powarkującą coraz głośniej Sapkę.
– W Libanie. Był tam z marines, prawda?
Zignorowałam pytanie, ponieważ nie znałam odpowiedzi. Cóż, nie jego zafajdany interes.
– To nie wyjaśnia, dlaczego mnie śledziłeś.
Potarł twarz, naciskając mocniej w miejscu, w którym szpeciła go blizna. Gdy zauważył, że go obserwuję, wyjaśnił:
– To rana po wybuchu. Z Libanu. – Zawahał się, wyraźnie szukając właściwych słów. – Chciałem pogadać o twoim ojcu.
– Gościu, trochę się spóźniłeś. – Zaśmiałam się nieprzyjemnie.
– Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Posłuchaj, jestem już na emeryturze i zrobiłem sobie wycieczkę do Kanady. Pomyślałem, że mógłbym wpaść do znajomego ze starych czasów. Kiedy dowiedziałem się, że już nie żyje, odszukałem jego córki. Najpierw twoją siostrę, ale nie okazała się skora do rozmowy, również na twój temat.
– I dobrze. – Cóż, po ostatnim spotkaniu nie rozstałyśmy się zbyt przyjaźnie. Lorelei zachowała panieńskie nazwisko nawet po ślubie i aktywnie udzielała się w mediach społecznościowych. Nietrudno ją było namierzyć.
– Powiedziałem, że znałem kiedyś waszego ojca. Trochę trwało, zanim poradziła, żebym się skontaktował z Sebastianem Crowem, który na pewno będzie wiedział, gdzie cię szukać. I oto jestem.
– Taa, ale o co ci właściwie chodzi? Czego chcesz?
Nagle się ożywił. Wyciągnął z kieszeni papierosa i zapalił, a jego oczy zalśniły w płomyku zapalniczki.
– Czy zdarzyło ci się nie dotrzymać jakiejś obietnicy? Zrobiłem w życiu wiele paskudnych rzeczy, ale to, co spotkało twojego ojca… Zawsze mnie to wkurzało. Wiem, że miał w Libanie kłopoty. Cholera… – Spojrzał na moją dłoń kurczowo zaciśniętą na smyczy Sapki. – Właściwie sam nie wiem, po co chciałem się z tobą spotkać – przyznał bezradnie. Ani razu się nie zaciągnął, jakby już zapomniał, że zamierzał zapalić.
W ubiegłym roku prawie utonęłam, ale niewiele pamiętałam z tamtego wydarzenia, zupełnie jakbym na jakiś czas zanurzyła się w ciemnej otchłani. Każdy entuzjasta nurkowania potwierdzi, że w ostatnim stadium narkozy azotowej, zwanej też euforią nurków, niedotlenienie może zakłócić pracę mózgu i spowodować upośledzenie neurologiczne. To natomiast często skutkuje nieracjonalną oceną sytuacji. Ale brak tlenu może też wywołać chwilową euforię, poczucie ciepła i złudnego bezpieczeństwa.
Przestajesz być sobą i nie jesteś w stanie prawidłowo ocenić sytuacji.
Ciekawe, jak jeszcze moje podtopienie odbije się na zdrowiu i postrzeganiu świata. Otóż kiedyś potrafiłam bezbłędnie rozpoznać, kiedy ludzie kłamią, ale teraz nie umiałam tego jednoznacznie stwierdzić. Po wydarzeniach poprzedniego roku – kiedy z narażeniem życia szukałam zaginionej córki, którą przecież bez chwili namysłu oddałam do adopcji, gdy tylko pojawiła się na świecie – zaczęłam oceniać innych o wiele ostrożniej, już bez tej niezachwianej pewności siebie. Być może odczułam wreszcie po latach słabe oznaki instynktu macierzyńskiego i złagodniałam. A może po prostu straciłam ten dar, bo kiedy ten facet powiedział, że właściwie nie wie, co tu robi, od razu mu uwierzyłam. Tak jakbym zaczęła wątpić, że zawsze działamy racjonalnie.
Możliwe też, że umysł zaczyna płatać mi figle i mam halucynacje.
Wstyd mi, bo nie mam bladego pojęcia, co odpowiedzieć temu obcemu mężczyźnie, który wydaje się wytrącony z równowagi tak samo jak ja. Patrzę na niego bez słowa, a potem obserwuję, jak odchodzi w stronę oceanu i powoli znika w mroku. Nerwowo pocieram dłonie, myśli pędzą jak podczas szalonego wyścigu i wreszcie jedna wygrywa, dobiega pierwsza do celu, wypływa na powierzchnię i przebija się do mojej świadomości.
Nie chodzi o to, że ktoś postanowił mnie po tak wielu latach odszukać. Nawet nie o to, że szedł za mną w ciemnościach, by tylko pogadać. Nie daje mi spokoju, że dowiedziałam się czegoś nowego o moim ojcu.
O ojcu, który przeżył jakiś koszmar w Libanie, a kilka lat później popełnił samobójstwo.Rozdział trzeci
W przestworzach kosmosu gwiazda KIC 8462852 mrugała figlarnie z sobie tylko wiadomych powodów, a tymczasem na ziemi były gliniarz, były ochroniarz, były mąż i były miłośnik kręgli popijał z wyraźnym obrzydzeniem sok szpinakowy. Widać było, jak bardzo cierpi, jednak napędzała go nadzieja, że organizm doceni to wielkie poświęcenie.
Wspomniana gwiazda stanowiła zagadkę dla naukowców, którzy wciąż szukali odpowiedzi na pytanie, czemu tak dziwacznie świeci, jak na gwiazdę nie przystało. Co do Brazuki, to zapewne tylko on się dziwił, co też skłoniło go do zdrowszego trybu życia. Odziedziczył po rodzicach niską samoocenę, można powiedzieć, że jego starzy przeszli przez życie z przetrąconym kręgosłupem.
On też taki był, jednak z czasem udało mu się wyrwać z zaklętego kręgu i odrzucić postawę „przepraszam, że żyję”.
Teraz skrzywił się niemiłosiernie i wrzucił do blendera kolejny liść szpinaku.
Poeta powiedziałby, że zapadający powoli zmierzch jest przepełniony chlorofilem i uczuciem samozadowolenia. Nic dziwnego, skoro Brazuka właśnie nocą wykazuje większą aktywność i lubi ciemne niebo, bo wówczas może obserwować gwiazdy. Nie ma wystarczającej wiedzy, ale skrycie marzy o karierze naukowej w dziedzinie astronomii. Pokochał gwiazdy podczas wakacji w Hiszpanii. Spędzali wtedy z matką długie godziny na plaży, wpatrując się w rozświetlone niebo.
A skoro już mowa o matce, to Brazuka tęskni do dawnych dobrych czasów, kiedy kobiety wiedziały, jak zadowolić mężczyznę. Na pewno nie odurzały partnerów narkotykami i nie przywiązywały do łóżka, wystawiając na pośmiewisko obsługi hotelowej. Przeżył taki koszmar dokładnie rok temu. Upokorzyła go Nora, kobieta, którą poznał na spotkaniach AA. Kobieta, która próbowała odszukać córkę oddaną zaraz po narodzinach do adopcji, i której z niezbadanych i niezrozumiałych powodów postanowił pomóc. Zaserwowała mu wybuchową mieszankę alkoholu i silnych środków przeciwbólowych, na którą jego wyposzczone ciało zareagowało z niebywałym entuzjazmem. Tak jakby uznało, że zbyt długo już był trzeźwy.
Po tym incydencie musiał ponownie podjąć walkę z chorobą alkoholową, co zajęło mu aż kilka długich miesięcy.
Teraz Brazuka stoi na balkonie i zerka na nocne niebo w kierunku, w którym powinna znajdować się gwiazda, o której czytał w tygodniku. Przez krótki moment odczuwa nabożny podziw dla ogromu i piękna świata. Wstrzymuje oddech i wypija zielone ohydztwo, czyli (podobno) eliksir zdrowia.
Na wieczór jest zaproszony do Bernarda Lama i chyba po raz pierwszy cieszy i napawa go dumą fakt, że przyjaźni się z milionerem.
– Nareszcie, Brazuka – wita go Lam w drzwiach rezydencji Point Grey.
Bardzo możliwe, że ogrom tej posiadłości jest jedną z przyczyn trapiącego Vancouver kryzysu mieszkaniowego. W łączniku między zachodnim a wschodnim skrzydłem mieści się około dwudziestu pomieszczeń. Na tyłach domu jest pole golfowe, basen z morską wodą, a także ze słodką.
Bernard Lam, syn bogatego i wpływowego biznesmena, to znany playboy i filantrop. Gestem zachęca Brazukę do wejścia. Jego osławiony urok osobisty gdzieś wyparował. Porusza się ociężale, ze zmarszczonym czołem prowadzi Brazukę długim korytarzem. Ściany są dosłownie upstrzone rodzinnymi fotografiami, ale na żadnym nie ma ani Bernarda, ani jego aktualnej narzeczonej. Gdy docierają do gabinetu, Bernard dokładnie zamyka drzwi.
– Co się dzieje? – pyta zaintrygowany Brazuka.
– Chwila. – Bernard podchodzi do stojącego na biurku laptopa. Obok stoi butelka szkockiej i leżą papiery. W pokoju nie ma ani jednego zdjęcia. Czyli to sfera wolna od afiszowania się rodziną. Bernard odwraca monitor laptopa w stronę przyjaciela.
– Ale ślicznotka – komentuje Brazuka, przyglądając się zdjęciu młodej kobiety. Brunetka o intensywnie niebieskich oczach stoi na pokładzie jachtu, uśmiechając się promiennie. Jest wysoka i zgrabna.
– To Clementine. Była miłością mojego życia – szepcze Bernard.
Nawet hektolitry szpinakowego koktajlu nie uchroniłyby Brazuki przed powoli wypełzającym na skronie bólem głowy. Skoro Bernard użył czasu przeszłego, dziewczyna nie żyje.
– Kiedy to się stało? – pyta.
– W zeszłym tygodniu znaleźli ją w jej mieszkaniu. Podobno przedawkowała. Była… w czwartym miesiącu ciąży.
– Z tobą? – Gdy Bernard tylko unosi brwi, jakby odpowiedź na to pytanie była więcej niż oczywista, Brazuka zadaje następne pytanie: – Czego oczekujesz ode mnie?
– Nadal pracujesz w tej małej firmie ochroniarskiej? Myślisz, że daliby ci kilka dni wolnego?
– Biorę od nich tylko te zlecenia, które chcę. Są elastyczni i nie naciskają – odpowiada zgodnie z prawdą. Owszem, szefowie zaproponowali mu stały etat, a nawet udział w zyskach, ale odmówił, bo nie chciał być od nikogo zależny.
– Świetnie. Chcę, żebyś namierzył dilera, który jej sprzedał to świństwo.
– Posłuchaj, Bernard…
– Oczywiście zapłacę, i to dobrze.
– Nie chodzi o pieniądze…
– No to zrób to po starej znajomości, w imię naszej przyjaźni. Zginęła moja dziewczyna, zginęło moje dziecko. Chcę wiedzieć, kto jest za to odpowiedzialny.
– Po co ci ta wiedza? Zapewniam, że wcale nie osłabi twojego bólu i cierpienia. Nie odzyskasz dzięki temu spokoju. – Śmierć z powodu przedawkowania to zawsze paskudna sprawa, a w śledztwie wypłynie na powierzchnię mnóstwo brudów.
– Czy ja mówiłem, że pragnę odzyskać spokój? – Bernard opróżnił zawartość szklaneczki i rzucił ją za plecy. – Dam ci materiały ze śledztwa i listę jej znajomych. Policja nie znalazła nic ciekawego w jej telefonie. Clementine zażyła kokainę podrasowaną nowym, podobno silniejszym syntetycznym opiatem, który niedawno pojawił się na ulicy. To Dziesięć.
– Dzika Dziesiątka? Coś o tym słyszałem. – Owszem, zapamiętał tę idiotyczną nazwę, ale to łatwe, gdy dostajesz zlecenia od zaprzyjaźnionego i mieszkającego w sąsiedztwie dilera.
– No to wiesz, jak niebezpieczne jest to świństwo. Ona miała dopiero dwadzieścia pięć lat i całe życie przed sobą. Muszę poznać prawdę. Proszę.
– W porządku – odparł Brazuka po chwili wahania. Cholera, nigdy nie umiał odmówić pomocy. – Masz klucze do jej mieszkania?
– Oczywiście, jestem właścicielem.
– Oczywiście – mruknął Brazuka. – W takim razie biorę się do roboty. – Niemal dodał „proszę pana”, bo chociaż uratował Bernardowi życie, hierarchia w tym przyjacielskim związku sama się narzucała i wydawała się obu oczywista.Rozdział czwarty
I znów jestem na wschodzie miasta, w domu siostry. Bez zegarka trudno byłoby zgadnąć, jaka to pora dnia. Mgła i dym, które spowijają wszystko wokół, utrzymują się od wczoraj i przywodzą na myśl filmiki ilustrujące spustoszone nałogiem płuca palacza. Mimo to, jak zwykle w sobotę, ludzie spacerują i jeżdżą na rowerach, tyle że bardziej narzekają na panujące warunki. Podobno płonie kolejny las na wybrzeżu, i to stamtąd napływa woń spalenizny, chociaż w samym Vancouver nie ma pożarów.
Czekam, aż Lorelei wyjedzie na drogę na tyłach domu. Jej mąż David siedzi na mikroskopijnej ławeczce i podziwia swój gówniany ogródek. Większość ziół wygląda rachitycznie, tylko mięta krzewi się jak szalona. Ta scenka kojarzy mi się z tak modnymi ostatnio filmami postapokaliptycznymi. David ma minę, jakby na siłę i bez powodzenia próbował cieszyć się życiem. Żal mi go, tak jak żal mi wszystkich uczciwych i pracowitych ludzi, których przytłacza rzeczywistość. Jezu, nawet zioła w ogródku robią mu na złość i usychają.
Popija lekkie piwo i nawet nie podnosi się z ławki na mój widok. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, rzucił mi pod nogi plik pieniędzy i zażądał, bym trzymała się jak najdalej od Lorelei. Ale nie wydaje się zdziwiony, że nie dotrzymałam słowa. A potem nagle dostrzega Sapkę i na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Wzięłam ją ze sobą, dobrze wiedząc, jak łatwo manipulować wielbicielami psów. Świadoma swej roli suczka podbiega do Davida i mocno trąca go łbem prosto w krocze.
– A co to za grzeczna dziewczynka? – szczebioce David i drapie Sapkę za uszami. – Jak się masz, słodziaku?
Kiedy podnosi wzrok na mnie, uśmiech zastyga mu na twarzy, ale ja udaję, że tego nie dostrzegam.
– Żółte pudełko – rzucam, od razu przechodząc do sedna.
– Szafa w pokoju gościnnym na piętrze – odpowiada po chwili wahania. – Najwyższa półka.
Mijam go bez słowa i wchodzę do domu. Jestem trochę skrępowana, bo na ogół wpadam tu po kryjomu jak włamywacz. Czy teraz, skoro David pozwolił mi wejść, powinnam zachowywać się inaczej?
Dom Lorelei odzwierciedla jej osobowość. Przestronny, bardzo uporządkowany, miły i przewidywalny do bólu. Tutaj za żadnymi drzwiami nie natkniesz się na niespodziankę. Kiedy wychodzę z domu z żółtym pudełkiem pod pachą, Sapka wdzięczy się do Davida. Rozwalona na plecach, z widocznym zadowoleniem przyjmuje głaskanie po brzuchu. Sprzedajna nimfomanka.
– Dziękuję – mówię, co David kwituje skinieniem. – Powiesz jej o mojej wizycie?
– Nie, dopóki nie zauważy braku pudełka. Na szczęście od lat do niego nie zaglądała.
Kiwam głową, a potem oboje opuszczamy wzrok jak wspólnicy, którzy właśnie wkroczyli na niebezpieczną ścieżkę. Teraz łączy nas niewidzialna nić porozumienia i wspólny sekret. Jesteśmy zgodni, że Lorelei nie powinna się dowiedzieć o mojej wizycie w jej domu. Ja na pewno nic jej nie powiem, bo już dawno przestała ze mną rozmawiać. David będzie milczał z powodu poczucia winy i wyrzutów sumienia, bo nadal martwią go nasze siostrzane stosunki. To nie ma z nim nic wspólnego, ale jest po prostu porządnym facetem. Dlatego pozwala mi umknąć z pudełkiem owiniętym w majtki Lorelei w jakże szykownym cielistym kolorze. Dobrze wie, że w środku są jedyne rzeczy, jakie nam zostały po ojcu.
Orgazm pojawia się szybko i trwa chwilę dłużej niż zazwyczaj. Nie odczuwam ani odrobiny wstydu, co można by uznać za sukces, o ile by mi na tym zależało. Ale nie zależy, tak jak prawie na niczym.
Nadal towarzyszy mi wrażenie, że ktoś mnie śledzi, ale w tej chwili i tak niewiele mogę zdziałać.
Rozluźniam nogi, którymi oplatałam głowę mężczyzny, i wciąż nurtują mnie wątpliwości, czy warto było się tłuc tutaj dla takich doznań. Chwilę później, gdy odwiązuję dłonie mężczyzny od wezgłowia łóżka, nadal nie znajduję odpowiedzi to pytanie. Ubieram się i ruszam do drzwi, a kopertę z pieniędzmi kładę na komodzie. Jasne, jak już ma być banalnie, to po całości.
W drodze na motelowy parking przypominam sobie treść ogłoszenia, które zamieściłam w sieci:
Zwiążę ci ręce i usiądę na twojej twarzy. Kiedy będzie po wszystkim, wyjdę. Pamiętaj, żadnych numerów i głupich gierek. Mam zęby ostrzejsze od twoich.
Potem napisałam, ile jestem skłonna zapłacić. Według mnie zaproponowałam godziwą kwotę.
Patrząc na to z boku, trzeba przyznać, że ton ogłoszenia był mocno obraźliwy. Powinnam czuć do siebie większą odrazę niż do samotnych palantów, którzy na nie odpowiadają, ale nic takiego. Przyszłam, zrobiłam swoje i wyszłam. Wszystko zawsze odbywało się tak, jak zaplanowałam.
Moja stara corolla potrzebuje kilku minut, by zrozumieć, że znów wymagam od niej niemożliwego. Czekając, aż silnik zaskoczy, zastanawiam się, kiedy będę miała dość. Ile męskich twarzy jeszcze spróbuję zgnieść biodrami, by poczuć ulgę i wyzwolenie.
Godzinę później parkuję obok restauracji u podnóża góry Burnaby i ruszam przez soczysty trawnik. Powietrze jest tu czystsze niż w mieście, a wzdłuż ścieżki prowadzącej do lasu rosną piękne japońskie drzewka. Przyjechałam do ulubionego miejsca Mike’a Starlinga, dziennikarza i przyjaciela. Twierdził, że lepiej mu się tu rozmyśla. Tak było, dopóki nie znaleziono go w wannie z podciętymi żyłami. Dziwne, bo nigdy nie wydawał mi się typem samotnika wędrującego w zadumie po górach, ale cóż ja mogę wiedzieć. Szczerze mówiąc, utkwiły mi w pamięci jedynie dwa związane z nim wspomnienia – jego zamiłowanie do kawy i martwe ciało w wannie pełnej czerwonej od krwi wody.
Ludzie z mojej grupy wsparcia wciąż mnie przekonują, że skoro nie zabiłam Mike’a, to nie powinnam obarczać się winą za jego śmierć, ale mam w głębokim poważaniu ich zdanie na ten i inne tematy. Guzik wiedzą, bo nie powiedziałam im wszystkiego. Mike umarł przeze mnie, bo dopadli go ludzie, którzy mnie szukali. Zginął, bo postanowił mnie chronić. Może nawet siedział właśnie w tym miejscu i zastanawiał się, czy warto dla mnie ryzykować i kto na mnie poluje.
Upijam łyk kawy kupionej specjalnie na tę okazję, i na cześć Mike’a wypluwam na ziemię. Niech wie, że kobieta, którą ocalił, zachowała resztki poczucia humoru. Może rzeczywiście lubił tu przyjeżdżać i może zachowała się tu jakaś jego cząstka, bo Mike był zagadkowym facetem.
Tak jak ja muszę już na zawsze pozostać zagadkową kobietą.Rozdział piąty
Jest środek nocy. Rzeczy z żółtego pudełka leżą schludnie poskładane na stoliku przede mną. Siedzę na podłodze i uważnie im się przyglądam. Nie ma tego za dużo. List miłosny, zmięty strzępek błękitnego jedwabiu, pięć pocztówek wysłanych z Detroit i kilka podniszczonych fotografii. Na jednym młoda kobieta leżąca na łóżku trzyma w ramionach niemowlę. Widać tylko jej tułów, ciemne ramiona i pomarszczoną buzię dziecka. Wygląda na to, że kawałek fotografii po prostu odpadł. Z daty na odwrocie wnioskuję, że tym niemowlakiem jestem ja.
Odkładam zdjęcie.
Na dwóch kolejnych jestem ja, Lorelei i ojciec. Nie widnieją na nich żadne daty, ale zrobiono je w dużym odstępie czasu. Ja i Lorelei jesteśmy po prostu większe, natomiast nasz ojciec drastycznie się postarzał. Nadal miał czarne proste włosy, jednak na twarzy pojawiły się liczne i bardzo głębokie zmarszczki. Na pierwszym wyglądał jak dumny, chociaż nieco zmęczony ojciec. Na tym drugim jak ścigany człowiek, któremu zostało niewiele życia. Cóż, wychowanie dzieci to harówka nie dla każdego.
– Co robisz? – pyta Seb, stając w progu. Mój osobisty duch jest chorobliwie blady i wychudzony.
– Głodny? – Wskazuję pojemniki z daniami z pobliskiej restauracji, którą Seb zawsze bardzo lubił. Kupuję posiłki regularnie, mając nadzieję, że Seb wreszcie dostarczy organizmowi trochę węglowodanów. Z taką samą regularnością następnego dnia wszystko podgrzewam i zjadam, bo Seb nigdy niczego nie tyka. Zapewnia mnie, że dobrze się odżywia, ale nigdy nie widziałam, by cokolwiek jadł. Ja natomiast, od kiedy się do niego wprowadziłam, przytyłam o pięć kilogramów.
Potrząsa przecząco głową i podchodzi do stolika.
– Kim są ci ludzie? – pyta, zerkając ciekawie na fotografie.
– Mój ojciec i siostra.
– I ty. Śliczna dziewczynka. – Uśmiecha się i wszystko wokół od razu jaśnieje, a mnie udaje się na chwilkę zapomnieć, jak niewiele życia mu pozostało. – Urządzasz wycieczkę do przeszłości? Po co?
Już nie mamy przed sobą sekretów, szkoda na to czasu. Opowiadam mu o mężczyźnie spotkanym w parku, który podobno znał mojego ojca.
– Dziwne – mruczy i opada na fotel, jedyny mebel, jaki tu pozostał po jego kochanku Leo. – Twój ojciec umarł wieki temu. Po co do tego teraz wracać?
– Właściwie… – Wzruszam ramionami i wędruję wzrokiem po pokoju, unikając patrzenia na zdjęcia.
– O co chodzi?
– Właściwie nic o nim nie wiem. Po śmierci ciotki umieszczono nas w rodzinach zastępczych. Rzeczy z pudełka to moje jedyne pamiątki. Ciotka zapisała wszystko organizacji dobroczynnej. Może miała jakieś papiery i zdjęcia, ale przepadły. – Tak naprawdę wiem niewiele nie tylko o ojcu, nie mam też pojęcia, jak wyglądało moje wczesne dzieciństwo. Tego oczywiście nie muszę mówić, Seb dobrze to rozumie.
– I właśnie tym się martwisz? Że zostało ci po nim tylko jedno pudełko? – Mówi tak łagodnym i zarazem pogodnym głosem, że natychmiast opada ze mnie całe napięcie. – Biorąc pod uwagę jego losy, to wcale nie tak mało. Dzieci z mieszanych małżeństw były często zabierane rodzicom i oddawane do adopcji. Niektórzy nie wiedzą nic o swoim pochodzeniu i nie mają żadnych pamiątek z dzieciństwa.
Jasne, a niektórzy mają więcej lub tyle samo co ja. Kto wie, ile osób padło ofiarą kanadyjskiej polityki rządowej, mającej rzekomo służyć asymilacji. Dzieci odebrane siłą rodzicom, wyrwane z rezerwatów, dorastały na ogół z dala od wielkich miast, a na prowincji musiało być im ciężko. To w sumie najczęściej stosowana polityka służąca wynarodowieniu, takie wyrywanie korzeni. Stosowali ją wszyscy kolonizatorzy, i zawsze zaczynali od dzieci.
Seb ma pewnie rację i powinnam być wdzięczna, że w ogóle pozostało mi kilka pamiątek, jednak ja jestem w trochę innej sytuacji.
– Martwi mnie nie tyle brak informacji, co ich szczątkowy charakter. Nie znam wielu fragmentów tej układanki.
– A to? – Sięga po pocztówki z Detroit. Na żadnej nie ma podpisu, tylko imię i nazwisko mojego ojca. Pismo jest schludne i pochyłe.
– Ojciec dorastał w Detroit. Tam mieszkała rodzina, do której trafił. Nigdy mi o nich nie opowiadał, a ciotka też niewiele wiedziała.
Seb na chwilę zamiera, patrzy gdzieś w przestrzeń, ale ma nieobecny wzrok. Równie nieoczekiwanie przełącza się z trybu uśpienia w stan wyjątkowego ożywienia. Zrywa się z krzesła i energicznie ujmuje mnie za dłonie.
– Nic nie dzieje się bez powodu – prawie krzyczy. – Ten facet pojawił się nagle w twoim życiu jak grom z jasnego nieba i zmusił, byś zaczęła grzebać w przeszłości ojca. Może pora odkryć, kim naprawdę był.
Teraz, kiedy już od dawna nie żyje? Krzywię się nieznacznie.
Mam ochotę powiedzieć Sebowi, żeby pilnował własnego nosa. Skoro chce urządzać własne wycieczki w zamierzchłe czasy, OK, jego sprawa, ale mnie niech w to nie wciąga. Już wiem, dlaczego jestem wytrącona z równowagi – po raz pierwszy od dawna w ogóle rozmawiam z kimś o moim ojcu. Ukryłam wszystkie wspomnienia w bunkrze z litego betonu, w prawdziwym schronie przeciwatomowym. Po co do tego wracać, skoro mam tak wiele pytań i żadnych odpowiedzi?
– Jedź do Detroit – nadal gorączkuje się Seb. – Ustal, kto wysłał te pocztówki. Jeśli nie pojedziesz, ta sprawa nigdy nie da ci spokoju, będzie cię ścigać jak wściekły pies.
Nagle do mnie dociera, do czego naprawdę zmierza. Pragnie uchronić mnie przed błędem, który sam popełnił. Powinnam ugryźć się w język, niestety nie potrafię. Zupełnie jakbym utraciła kontrolę nad słowami.
– Tak jak Leo będzie zastanawiał się do końca życia, dlaczego zataiłeś przed nim chorobę. No wiesz, jak już umrzesz. – Leo, kochanek Seba, który był załamany, gdy położyłam mu na biurku wymówienie i oznajmiłam, że wolę pracować z Sebem. Uznał to za brak lojalności, nie miał pojęcia, o co naprawdę chodzi. Byłam jedną z nielicznych osób, które wiedziały o chorobie Seba. Musiałam obiecać, że zachowam tę informację dla siebie.
Seb gwałtownie puszcza moje dłonie, zupełnie jakby się oparzył, i bez słowa wychodzi. Sapka wstaje z gracją i rusza za nim. Ignoruje mnie, jak Seb przed chwilą. Zapewne w ten sposób daje do zrozumienia, że nie zasługuję na przyjaźń żadnego z nich.
Kiedy słyszę, jak zatrzaskują się za nimi drzwi sypialni, gaszę światło i podchodzę do okna. Ostrożnie odchylam firankę i wpatruję się w park po drugiej stronie ulicy. Nikogo nie dostrzegam, ale to przecież nic nie znaczy. Być może tajemniczy mężczyzna stoi ukryty w mroku i obserwuje dom.
Dzwonię do Davida, który do tej pory nawet nie wiedział, że znam numer jego komórki. Dobrze mieć kogoś, kto zawsze odbierze telefon. Oczywiście nie ma mnie w swoich kontaktach, ale jest zbyt dobrze wychowany, by przerwać połączenie.
– Halo? – mocno zaspany odbiera po czwartym dzwonku.
– Mówi Nora. Czy Lorelei kiedykolwiek sprawdziła ten adres z Detroit? Wiesz, ten z pocztówek schowanych w żółtym pudełku.
Na chwilę zapada cisza, potem słyszę szelest pościeli i skrzypienie zamykanych drzwi.
– Nie, wysłała tam kilka listów, kiedy była na studiach, ale nigdy nie dostała odpowiedzi – szepcze. – Wtedy nie było jej stać na bilet, a potem dała spokój. Wybierasz się tam?
– Sama nie wiem – odpowiadam po chwili wahania. – Dzięki. Nigdy się nie zmieniaj. – Rozłączam się, nie czekając na odpowiedź. Warto trochę zawstydzić ludzi umiejętnie dobranym komplementem. Większa szansa, że gdy znów ich wyrwiesz ze snu, odbiorą połączenie.
Kiedy Seb zapytał, co mnie właściwie dręczy, odpowiedziałam na okrągło, bo naga prawda wydała mi się zbyt brutalna. Kiedy kula roztrzaskuje ci czaszkę, krew i mózg rozbryzgują się po całym pomieszczeniu. Jeżeli przystawisz lufę bardzo blisko, osmalona skóra natychmiast sczernieje. Trzeba mieć dużo szczęścia, by przeżyć taki strzał. Mój ojciec nie miał.
Nie mogę przestać myśleć o powodach, które popchnęły ojca do tak desperackiego czynu. Zostawił na pastwę systemu dwie małe córki. Musiał sobie zdawać sprawę, jak spieprzy nam życie. A może Seb ma rację, może w Detroit znajdę odpowiedzi, których szukam.