- W empik go
Matylda i magiczna ryba - ebook
Matylda i magiczna ryba - ebook
To przepiękna, wzruszająca i pouczająca opowieść, która zostaje w pamięci czytelników w każdym wieku na długo po odłożeniu książki.
Matylda spotyka złotą rybkę, która spełnia życzenia. I to trzy na godzinę! Myślisz sobie: „To już było tyle razy…”. Tylko pozornie. Przygody dziewczynki z magiczną przyjaciółką, przedstawione z ogromną dozą humoru, ciepła i mądrości kryją w sobie trudne przeżycia dziecka zmuszonego zmierzyć się z rodzinną traumą, z którą nie radzą sobie nawet dorośli.
To historia o dojrzewaniu i uczeniu się na błędach oraz o świecie, którego nie dostrzegamy opowiedziana bez patosu, wielkich słów i pouczania. Tak po prostu. Dokładnie tak, jak potrzebują tego nasze dzieci.
Beata Majchrzak – absolwentka Wydziału Anglistyki UG, z zawodu nauczycielka i lektorka angielskiego, prywatnie mama trójki dzieci. Jeszcze w czasach szkoły podstawowej pisała i publikowała opowiadania w ówczesnych czasopismach młodzieżowych („Płomyk”). Laureatka Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8043-765-4 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SPOTKANIE Z RYBĄ
Matylda nie ma zbyt wielu lat. Ma za to bujną czuprynkę pełną loków, wiele sprytu i jeszcze więcej pytań do świata, który czasami wydaje się jej cudowny, a czasami bardzo dziwny. Tyle jest na nim rzeczy, które okazują się inne, niż powinny – przynajmniej według Matyldy. Na przykład ryby. Tylu jest ludzi, którzy się nimi zachwycają. Nawet Matylda uważa je za piękne. Kiedy zwiedzała oceanarium, co rusz przyklejała swój okrągły, podobny do kartofelka nosek do szyb, za którymi wśród bajecznie kolorowych raf pyszniły się egzotyczne ryby. Były małe i duże, podłużne, płaskie lub pękate jak beczułki. Różowe, błękitne, żółte, zielone, purpurowe, białe i czarne – wszystkie unosiły się w przejrzystej wodzie niczym dmuchawce na wietrze. Matylda obserwowała je pełna zachwytu.
A jednak nie były do końca tym, czym się wówczas wydawały. Ryby miały bowiem dla Matyldy drugie oblicze – mroczne i nieprzyjemne. Tak, Matylda nie wiedziała jeszcze wszystkiego, jednak niektórych rzeczy była już pewna. A jednej była nawet pewna bardziej niż czegokolwiek innego: otóż nie lubiła ryb. Te w akwarium były w porządku. Ale te do jedzenia... Kiedykolwiek nadchodził „rybny dzień”, Matylda czuła się, jakby był to „czas tragiczny”, „godzina rozpaczy”, „koniec świata”, „łzawa rozpacz”, „totalna udręka”, „przepaść goryczy”... Tak właśnie Matylda określała ten dzień w swoich myślach. Już pewnie zauważyliście, że miała bujną wyobraźnię.
Jednak nawet najbogatsza wyobraźnia nie pomagała jej w poradzeniu sobie z rybami. Po prostu ich nie znosiła. Małych, dużych, morskich czy z jeziora, smażonych, pieczonych, z grilla, duszonych, w śmietanie, z koperkiem czy cebulką – po prostu żadnych. Niestety, mama Matyldy też jedno wiedziała na pewno: ryby są zdrowe i dzieci muszą je jeść. Jak sami rozumiecie, rodziło to pewne problemy. Nie inaczej było i teraz. A tak się pechowo złożyło, że akurat dziś był „rybny dzień”. Nie wiecie co to? To proste.
Otóż jakiś czas temu, po wielu miesiącach męczących, prowadzących donikąd utarczek, kłótni i łez, mama zawarła z Matyldą pewną umowę: jeden dzień w tygodniu na obiad będzie ryba. W pozostałe dni – to, co sobie Matylda zażyczy. Wtedy wydawało się to dobrym układem – w końcu pozostawało aż sześć dni bez tego czegoś, co zaczynało się na „r”, a czego dziewczynka nie znosiła (sami wiecie, o co chodzi, prawda?). Jednak za każdym razem, kiedy nadchodził „ten dzień”, Matylda nabierała przekonania, że zrobiła błąd. Duży błąd. Co najmniej rozmiaru wieloryba.
Tak więc teraz sytuacja wyglądała następująco: mama była w kuchni, szykując na obiad – o zgrozo! – ryby. Matylda tymczasem siedziała w swoim pokoju, na łóżku, które bardzo lubiła, a jej okrągły nosek marszczył się coraz bardziej, czując złowrogi zapach nadciągających męczarni. A może istniał jakiś sposób, żeby ich uniknąć? Matylda położyła się wygodnie, splotła dłonie na swoim chudym brzuszku, głowę umościła na ulubionej poduszce i popuściła wodze fantazji.
A może by tak pójść do kuchni i spróbować przekonać mamę? Na przykład w ten sposób:
_Mama: „Matyldo, proszę, zjedz kawałek ryby. Wiem, że nie bardzo je lubisz, ale są niezastąpione w diecie”._
_Matylda (lekko burcząc): „Tak, wiem, mamo, mówiłaś tysiąc razy. Ryby są megakwaśne. Błe! Nie rozumiem, jak możesz mi wmawiać, że są przez to zdrowe”._
_Mama (lekko wzdychając): „Nie mega, tylko omega. I nie są kwaśne, tylko zawierają kwasy – właśnie kwasy omega. I tak, są bardzo zdrowe, bo pomagają rosnąć twojemu mózgowi”._
_Matylda (po chwili wymownego milczenia): „Gdyby rzeczywiście tak było, to dziś miałabym mózg większy niż tydzień temu. A nie mam”._
_Mama (próbując obrócić wszystko w żart): „Nie? Bo mi się wydawało, że czapka ledwo się dziś mieściła na twojej ślicznej główce”._
_Matylda (która często mówi bez zastanowienia): „To nie od większego mózgu. To tylko uszy mi spuchły od tego ględzenia”._
Oj, nie, nie, tak nie da rady. Matylda westchnęła i właśnie chciała zacząć od nowa, kiedy usłyszała głos mamy:
– Matyldo, obiad!
O dniu tragiczny, dniu rozpaczy, o końcu świata, który nadciągasz! O rozpaczy znaczona łzami totalności! O udręczona przepaści goryczy! Zaraz, zaraz, jak to szło? Matylda nabrała przekonania, że chyba coś pokręciła w swoich stałych narzekaniach. Niestety, zanim zdążyła się nad tym porządnie zastanowić i wyrecytować wszystko od nowa, w drzwiach pokoju stanęła mama. Na jej twarzy jak zwykle rysował się lekki uśmiech, jednak ręce trzymały złowieszczy talerz. Matylda pomyślała o złej królowej i biednej Śnieżce. Tak, z pewnością podła macocha też się uśmiechała, trzymając w dłoniach zatrute jabłko. Dobrze, że chociaż krasnoludki ją uratowały.
No właśnie, krasnoludki! Może w domu znajdzie się chociaż jeden, malutki? Matylda wiedziała oczywiście, że zasadniczo żaden krasnal nie jest duży, ale gdyby był tu choć najmniejszy, najchudszy, taka mizerotka maleńka... Wjechałby na białym koniu, jak królewicz... Nie, nie, gdzie krasnal na koniu, raczej na białej myszce... Wyobraźnia dziewczynki już ruszyła pełną parą, niczym rozpędzająca się lokomotywa. A więc biała myszka w błyszczącej zbroi... Nie, byłoby jej za ciężko. Matylda, nawet bujając w obłokach, potrafiła zachować zdrowy rozsądek. A więc nie w zbroi, tylko z siodełkiem. Uroczym, maleńkim, wyrzeźbionym z orzecha siodełkiem, na którym siedział...
– Chudziaczek-Mizerniaczek – wyszeptała Matylda, bo tak nazwała swojego cherlawego wybawcę – moja Szprotka-Mizerotka!
Krasnal podniósł opadający mu na oczy szyszak (czyli pogięty naparstek), uniósł w górę kopię (czyli szpilkę ze złamanym czubkiem), na którą miał nadziać wstrętnego potwora (czyli rybę) i otworzywszy swe delikatne jak stokrotka usteczka, ryknął:
– ...nie szprotka! Nie szprotka! Dołożyć ci?!
– Tak – wyszeptała rozmarzona Matylda, jednak po chwili dotarło do niej, że chyba coś jest nie tak. – Nie, moment, co?
– Mówię, że to nie szprotka, i pytam, czy ci dołożyć – powtórzyła mama. Przyzwyczaiła się już, że co jakiś czas jej ukochane dziecko tonęło w odmętach wyobraźni i przenosiło się nagle do zupełnie innego świata. Powiem wam w tajemnicy, że trochę ją to złościło. Nie to, że Matylda potrafiła z taką łatwością marzyć, ale to, że sama nie miała do tego nieznanego świata wstępu. Kogo tam Matylda spotykała? Co robiła? Co przeżywała? Tego mama do końca nie wiedziała i była o to – tak ciut, ciut, ale jednak była – zazdrosna.
Westchnęła teraz z dobrze sobie znanym ukłuciem żalu i widząc nieprzytomne oczy córki, cierpliwie i głośno powtórzyła:
– Pytam, czy ci dołożyć.
– Ale za co?! – zawołała Matylda z rozpaczą.
– Czy dołożyć ci więcej ryby – wytłumaczyła mama. – Mówiłaś, że jest mizerna i chudziutka. Może je polubiłaś i chcesz jeszcze? – zapytała z nadzieją.
– Nie! – wrzasnęła Matylda tak głośno, że mama aż podskoczyła. – To znaczy... nie, dziękuję – dodała po chwili już spokojnie. – Nie dokładaj. I nie polubiłam.
Wzięła od mamy talerz, bolejąc w głębi duszy, że nie krzyknęła jeszcze głośniej – tak, żeby mama go upuściła na podłogę – po czym z godnością pomaszerowała do jadalni.
I tak oto Matylda wylądowała przy stole nad znienawidzonym obiadem. Fachowym wzrokiem obrzuciła zawartość talerza. Ziemniaki z koperkiem – w porządku. Marchewka na parze – pycha. Kolorowa sałatka z surowych warzyw – super. No i ryby... Matylda westchnęła zrezygnowana i uniosła widelec, gotowa na spotkanie z potworem.
Niektórych z was dziwi może, że tak spokojnie zgadzała się z wyrokiem skazującym ją na takie okrucieństwo, jak jedzenie znienawidzonych ryb. Pewnie nie raz widzieliście w akcji dzieci, które w takich sytuacjach uruchamiały szereg zachowań obronnych. Zazwyczaj zaczynają od powtarzanego „Nie! Nie! Nie!”. Potem ciągle mówią „nie”, tyle że coraz głośniej i częściej: „Nie! Nie! Nie! Nie! Nie! Nie! Nie! Nie!”. Niektóre, zafascynowane zapewne operą, z wielkim kunsztem pieją na najwyższych tonach: „Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!”. Inne sięgają po metody bardziej drastyczne: szlochy, spazmy, krzyki, tarzanie po podłodze, wierzganie, kopanie, wyrywanie się, ucieczkę, a nawet rzucanie talerzami! Matylda nigdy by się nie zniżyła do takich rzeczy. Uważała – i słusznie – że takie zachowanie świadczy o niedojrzałości i byciu zwykłym dzidziusiem. Kiedyś w restauracji była świadkiem, jak pewien dość już duży chłopiec wrzaskiem i rzucaniem się na podłogę próbował wywinąć się od jedzenia szpinaku. „Ale z ciebie smarkacz” – skwitowała z wyższością, przechodząc obok, co przynajmniej miało taki skutek, że krzykacz na chwilę zamilkł zdziwiony. Co prawda Matylda nie do końca wiedziała, co tak naprawdę znaczy „smarkacz”. Ale po pierwsze, w starych, dobrych czasach, słyszała, jak czasem w ten właśnie sposób jej starszy brat Filip z kolegami mówili do maluchów. „Z drogi, smarkacze!” – wołali. A niekiedy, gdy Matylda pytała, co robią, słyszała odpowiedź: „To nie dla smarkaczy”. Było więc jasne, że „smarkacz” to nic dobrego. Po drugie, kojarzyło się jej to z małym Ludwikiem z pierwszej klasy, który ciągle smarkał w rękaw. Nie lubiła ani Ludwika, ani tym bardziej widoku usmarkanych mankietów, więc szybko wydedukowała, że nazwanie kogoś smarkaczem jest wyrazem najwyższej pogardy. Tak więc Matylda nigdy nie robiła takich głupstw. Uważała się za dużą i rozsądną dziewczynkę – i zasadniczo miała rację. Nie zniżała się do poziomu dzidziusia, a co dopiero smarkacza.
Poza tym była na tyle duża, by rozumieć, że obok przyjemności życie niosło czasami rzeczy nieco przykre, których jednak niedobrze było unikać. Weźmy na przykład takie mycie zębów. Zdradzę wam w tajemnicy, że Matylda bardzo nie lubiła myć zębów. Jednak i rano, i wieczorem bardzo starannie i z wielkim entuzjazmem szorowała je wzdłuż i wszerz, pilnie patrząc na stoper, żeby czasami nie myć ich za krótko. Dziwi was to? Och, po prostu wykalkulowała sobie, że mimo wszystko lepiej się przemęczyć kilka minut każdego dnia, niż potem męczyć się u dentysty z dziurami. Albo takie buraczki – Matylda za nimi nie przepadała, ale z rozsądku zjadała ich małą porcję, zawsze kiedy mama przygotowała je na obiad. Rozumiecie więc chyba, dlaczego z takim spokojem podchodziła do kwestii nieszczęsnych ryb. Po prostu stwierdziła, że opłaca się raz na tydzień przemęczyć, żeby zapewnić sobie niezły zysk. Po pierwsze, wiedziała już z lekcji przyrody, że ryby są rzeczywiście bardzo ważne dla zdrowia. No a po drugie (chociaż kto wie, czy to właśnie nie było najważniejsze) dzięki temu utrzymywała mamę w stanie zadowolenia, a żyła już dość długo, by wiedzieć, że jest to jedna z ważniejszych rzeczy na świecie.
Siedziała więc teraz nad talerzem, z którego zdążyły już zniknąć ziemniaki, marchewka i sałatka. Zostały ryby. I to aż trzy! Między nami mówiąc, rozmiarami bardziej przypominały wykałaczki (mama starała się wybierać jak najmniejsze ryby, żeby zmniejszyć cierpienia córki). Były to więc rybki, rybunie, a nawet maleńkie rybeczki. Niestety, w oczach Matyldy były wielkie na sześć... gdzie tam sześć, na sześćdziesiąt metrów! Prawdziwe wielkoludy, a właściwie wieloryby! I jak tu zjeść takie bestie?
Widelec uniesiony ręką dziewczynki dziabnął z rezygnacją pierwszego potwora. A może – przyszło nagle do głowy Matyldzie – w którymś z tych wielorybów coś się chowa, tak jak Pinokio krył się w brzuchu wielkiej ryby? Dziewczynka z nadzieją zajrzała pod chrupiącą skórkę jednej bestii. Niestety, nic. Oczywiście teoretycznie nie mogło tam być nic oprócz zwykłej ryby, ale kto wie, co tak naprawdę działo się w kuchni w czasie robienia obiadu? Matylda dobrze pamięta, jak babcia Agusia często mawiała: „Nigdy nic nie wiadomo” albo: „Wszystko się może zdarzyć” oraz: „Wypadki chodzą po ludziach”. Akurat tego ostatniego powiedzenia nie lubiła. No bo jak to: chodzą po ludziach? To musi być przerażające, gdy jakieś tam nieznane wypadki na ciebie znienacka skaczą i zaczynają cię deptać. Matylda zawsze sobie wtedy wyobrażała stado rozczochranych i brudnych dzikich stworzonek w ciężkich, twardych buciorach, które tupią komuś po nosie i czubku głowy, piszcząc z uciechy... Brrrr... Dlaczego wypadki miałyby być brudne i nieuczesane, tego Matylda nie wiedziała. Po prostu tak je widziała w swojej wyobraźni.
Jak już wiecie, wyobraźnię miała potężną.
A może kiedy mama odwróciła się na chwilę od patelni, wiatr psotnik wpadł przez okno, uchylił drzwiczki szafki na górze i przewrócił paczkę kakao? I może to kakao trafiło na patelnię, a mama tego nie zauważyła i je usmażyła? A właściwie to jak by smakowało takie smażone kakao? I czy w ogóle można je smażyć? Nie, chyba nie. Ale przecież mama mogła przez przypadek, w chwili roztargnienia, chwycić nie rybę, tylko kawałek cukinii i usmażyć go w panierce? Wtedy smakowałby prawie jak placuszek, a Matylda bardzo lubiła placuszki z cukinii. Tak, to brzmiało całkiem prawdopodobnie. Matylda uchyliła z nadzieją skórkę drugiej ryby. Niestety. Nic z tego.
Została trzecia, ostatnia bestia. Niczym się nie różniła od pozostałych.
– Proszę, okaż się czymś niezwykłym – wyszeptała dziewczynka. Ale sama nie wierzyła, żeby to coś mogło zmienić. Z rezygnacją dziabnęła rybę widelcem.
– Aaauuuaaaa – usłyszała jakiś głosik. Było to bardzo rozwlekłe, zaspane „aua”, zupełnie jakby ktoś mówił, ziewając.
– Przepraszam – powiedziała Matylda odruchowo, po czym zaczęła znów grzebać widelcem w rybie.
– Aua – powtórzył głosik nieco głośniej, ale nadal spokojnie. – Przestań mnie dziabać.
Matylda podniosła widelec. Siedziała pozornie nieporuszona, ale w jej głowie kłębiły się tysiące myśli. Co to był za głos? Przesłyszało się jej? Chyba nie. W końcu głos odezwał się dwukrotnie. Odpowiedzieć? Ale przecież nie wie, kto to, a mama zawsze powtarzała, żeby nie rozmawiać z obcymi. Z drugiej strony jednak bardzo często mówiła, że to niegrzecznie nie odpowiadać rozmówcy. No więc lepiej się odezwać czy nie? Matylda nie potrafiła podjąć decyzji. Świat bywał czasami bardzo skomplikowany... A może zawołać mamę? Tylko co jej powie – że nie zjadła ryb, bo słyszała obolały głosik? Mama może uznać to za kiepską próbę wymigania się od rybnego dnia i się zdenerwować, a tego Matylda nie chciała. Hmm... I co tu zrobić?
Dziewczynka westchnęła głęboko.
– I nie chuchaj – odezwał się ponownie tajemniczy głos, tym razem lekko zirytowany. – Która to w ogóle godzina, co? I kto mnie tu zamknął?
– Druga – odpowiedziała Matylda, dumna z tego, że już znała się na zegarku.
– A gdzie jest teraz? – dopytywał się coraz bardziej zdenerwowany głos. – I dlaczego mi to zrobiła?!
– Ale kto? – Matylda nie rozumiała, o co chodzi.
– No ta druga z was, co mnie zamknęła, gdzie teraz jest?!
– Druga godzina – wyjaśniła dziewczynka, ale tajemniczy rozmówca tylko bardziej się rozsierdził.
– Wiem, że to gadzina, bo kto inny by mnie tu zamknął!? No więc pytam po raz ostatni: gdzie jest ta druga gadzina?!
– Godzina! – wrzasnęła Matylda, która zdążyła już ochłonąć ze zdumienia, a teraz zaczęła się całą tą sytuacją irytować. Czy ten ktoś jest głuchy czy co? A może sobie z niej kpi?
– Matyldo, kochanie – dobiegł z kuchni głos mamy – co tam się dzieje?
Mama! Dziewczynka zupełnie o niej zapomniała, co zdarzyło się jej pierwszy raz w życiu. Ryby! O rety, co powie mamie? Jak wytłumaczy, dlaczego nie tknęła nawet kawałka? Matylda rozejrzała się rozpaczliwie po jadalni, szukając ratunku. Nagle zatrzymała wzrok na starym rodzinnym fortepianie. Tak jest, fortepian! I tak nikt go nie używał od wielu lat. Matylda nie namyślała się długo. Z talerzem w ręku wyskoczyła od stołu jak zając, dopadła do wiekowego instrumentu, uniosła jego ciężkie wieko i bez wahania wrzuciła do środka wszystkie ryby! W chwili gdy się odwróciła z pustym talerzem, ujrzała mamę stojącą w progu jadalni. Wyczekującym wzrokiem wpatrywała się w córkę. Matylda zamarła na bardzo krótką chwilę, ale zaraz odzyskała swoją zwykłą rezolutność i z uśmiechem oświadczyła:
– Nic się nie dzieje, mamusiu. Bardzo smaczne rybki przygotowałaś. Wołałam tylko do ciebie, że... minęła tylko godzina, a ja sobie ze wszystkimi poradziłam. Widzisz?
I dla lepszego efektu wyciągnęła przed siebie obie ręce trzymające nieszczęsny talerz. Mama patrzyła na niego przez chwilę, po czym się rozpromieniła.
– Jesteś najlepszą córką na świecie – powiedziała. – Odnieś, proszę, talerz do zlewu. Idę teraz do pani Kwiatkowskiej sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje. W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać.
– Dobrze, mamusiu – zaszczebiotała Matylda, ucieszona, że będzie miała trochę czasu dla siebie. Pani Kwiatkowska była ich sąsiadką z trzeciego piętra, staruszką, która sama nie mogła już chodzić, więc mama często robiła jej zakupy.
Ufff... Matylda odetchnęła. Udało się. Zrobiła krok w stronę kuchni, żeby odnieść talerz, kiedy nagle...
ŁUP! BUM! TRACH! BUM! Odwróciła się gwałtownie w stronę fortepianu. Z jego wnętrza dobiegał łomot, bębnienie i walenie!
– Hej! – ryknął jakiś głos. – Wypuść mnie, ty gadzino druga! Słyszysz?! Wypuść mnie natychmiast!
BUM! BUM! TRACH! ŁUP!
Matylda zamarła. Ze strachu i zdumienia nie mogła zrobić nawet pół kroku. Wrócił! Tajemniczy głos wrócił!
Nie wiem naprawdę, co byście zrobili na jej miejscu. Znam takich, którzy by pewnie zaraz uciekli – i nie byłoby w tym nic dziwnego. Ale znam też takich, którzy – tak jak Matylda – byliby zbyt ciekawscy, żeby nie wetknąć swoich nosów do hałasującego fortepianu, nawet gdyby jego klapa miała im te nosy przytrzasnąć.
Tak więc Matylda podeszła do starego instrumentu – po prostu zżerała ją ciekawość! – potem pomału, leciutko, podniosła jego wieko i...
– No wreszcie, gadzino jedna z drugą! – wrzasnęło coś małego, wyskakując spod klapy jak z procy i wirując zawzięcie wokół oszołomionej Matyldy. – Ile można czekać? Co ty sobie myślałaś, zamykając mnie w tym pudle?
– Ja? – zapytała dziewczynka. – Przecież nikogo tu nie zamknęłam! Ja tu tylko wrzuciłam...
Urwała, uderzona pewną dość niewiarygodną myślą.
– To niemożliwe – wyszeptała, nadal nie mogąc w to uwierzyć – ale musisz być rybą, bo niczego innego do fortepianu nie wkładałam! A pierwszy raz się odezwałaś, kiedy cię niechcący ukłułam widelcem!
– Niechcący, akurat! – fuknęła ryba. – Wierciłaś mi nim dziurę w brzuchu! I to dosłownie!
– To niemożliwe – powtórzyła Matylda – przecież widziałam na własne oczy, że leżałaś na talerzu usmażona w panierce!
– Eee, kochana, czego to JA nie widziałam na własne oczy – ryba machnęła lekceważąco płetwą. – Zdziwiłabyś się, gdybym ci opowiedziała. Świat jest pełen niezrozumiałych i zaskakujących rzeczy. Takich jak ja, na przykład.
Matylda mogła w końcu przyjrzeć się niecodziennemu gościowi, który stał... nie, nie stał, ale pływał przed nią w powietrzu niczym w wodzie. Była to rybka, niewielka rozmiarami, ale wielka urodą. Jej smukłe ciałko pokrywały drobniutkie łuski, niebieskie na pyszczku i głowie, czarne na grzbiecie i brzuszku. Lśniły elegancko jak drobne klejnoty. Ale najcudowniejsze były jej przepyszne płetwy i ogon – długie, falujące, w kolorze słonecznej żółci i świeżej zieleni, z promieniście rozchodzącymi się błękitnymi liniami i otoczone czarną obwódką. Wyglądały jak kolorowe welony panien młodych biegnących przez łąkę i nadawały rybie wygląd kuszącego, egzotycznego kwiatu. Matylda zauroczona wyciągnęła rękę, aby dotknąć tego klejnotu.
– Jaka jesteś piękna – wyszeptała.
– Dzięki, kochanieńka – rzuciła rybka od niechcenia – ty też.
– Naprawdę? – ucieszyła się Matylda. Właściwie to od dawna wiedziała, że jest ładna, ale zawsze jest miło usłyszeć takie słowa, prawda?
– Na swój sposób – uściśliła ryba – bo ja wyglądam dziś wyjątkowo fatalnie. Och, od tej panierki pogniótł mi się ogon. A jeszcze ten kurz w fortepianie – spojrzała znacząco na dziewczynkę. – To okropnie wpływa na cerę.
Wydęła rybie usteczka i końcami swych barwnych, rozłożystych jak wachlarze płetw dotknęła z troską pyzatych policzków. Popatrzyła na Matyldę.
– Och, tobie kurz nie szkodzi.
A widząc jej pytające spojrzenie, dodała:
– W końcu od miesięcy nie sprzątasz pod łóżkiem, a za każdym razem mówisz mamie, że to zrobiłaś.
Znacie takie powiedzenie, że komuś szczęka opadła ze zdumienia? Więc właśnie Matyldzie opadła tak, że aż gruchnęła z łoskotem o podłogę. No dobrze, trochę przesadziłam. Rzeczywiście Matylda rozdziawiła szeroko buzię, ale na podłogę tak naprawdę spadł talerz, który wypuściła z ręki. Po chwili zmarszczyła brwi i perkaty nosek.
– Chwila! – zawołała z gniewem. – A skąd ty o tym wiesz? Szpiegujesz mnie?!
– No, w pewnym sensie, można tak to ująć. Chociaż właściwie nie muszę szpiegować. I tak wiem wszystko o wszystkich.
– Kim ty jesteś? – wyszeptała Matylda pobielałymi z bojaźni wargami.