Matylda - ebook
Kontynuacja przejmującej "Matilde". Powieść o poszukiwaniu tożsamości oraz o tym, co najtrudniejsze w powojennym świecie: miłości, przyjaźni i przebaczeniu.
Dwie Matyldy, dwoje dziennikarzy, dwóch braci, dwie miłości, dwie tajemnicze śmierci. I dwa Wrocławie – ten niemiecki, zrujnowany, i ten odradzający się – polski, pełen ubeckich tajniaków i bandytów z Werwolfu.
• Rok 1946. W powojennym Wrocławiu przecinają się losy braci Scholtz, Niemki Matyldy, Rosjanina Sokolnikowa oraz pewnego milicjanta z przeszłością. Życie ich nie oszczędza, rodzi się nienawiść, a miłość zmienia się w dramat.
• Rok 1956. Prokurator karierowicz utrąca niewygodne dochodzenie w sprawie rzekomego samobójstwa. Wkrótce dochodzi do kolejnej tragedii.
• Rok 1970. Zagadkowa śmierć studentów w Górach Stołowych otwiera stare rany.
Co łączy te historie? Tytułowa Niemra.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Esej |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-271-6954-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
17 PAŹDZIERNIKA 1956
To była prosta sprawa. „Zbyt prosta” – prokurator Łęcki skrzywił się na myśl, że wezwano go do tak banalnego przypadku. Trup w Górach Stołowych, niezbyt daleko od masywu Skalniaka, u stóp urwiska w biegu rzeczki Czermnicy. Po wstępnych oględzinach miejsca zdarzenia Łęcki już wiedział, co się wydarzyło.
Lata praktyki nauczyły go, że najprostsze rozwiązania są najlepsze, a im więcej pytań, tym więcej roboty. Samotna śmierć na szlaku czy walka o życie z nieznanym napastnikiem? Może ją śledził od Wrocławia, może wiedział o niej coś, co zaprowadziło go aż tutaj? Kim był? Czy istniał? Łęcki nie zadawał sobie tych pytań. Pracy nigdy mu nie ubywało, więc po co drążyć?
Miał przed sobą konkret. Kobieta, po trzydziestce, atrakcyjna. „Rębna”, jak by powiedzieli jego koledzy od kielicha. „Szkoda, że martwa” – odparłby. Na zdjęciu w dowodzie była jeszcze ładniejsza. Sprawdził datę urodzenia – trzydzieści trzy lata. Adres we Wrocławiu, jak w zgłoszeniu.
„Blondynka” – zapisał w kajecie. „Oczy...” Pochylił się, żeby sprawdzić. Miał w zwyczaju notować kolor oczu, jakby to miało jakieś znaczenie. Przecież już na zawsze pozostaną zamknięte.
Łęcki spostrzegł motyla, który usiadł na twarzy kobiety. Dostojny paź królowej rozłożył skrzydła, prokurator sycił oczy bogactwem kolorów. Owad przeszedł z czoła na oko denatki, wciąż otwarte, ze szklistym zdziwieniem zatrzymanym w ułamku chwili przed śmiercią.
– Wszystko jasne. – Zwrócił się do stojącego obok wopisty o tępym wyrazie twarzy. – Spadła stamtąd. – Wskazał palcem na skalną półkę. – Pewnie się poślizgnęła i poleciała. Skręciła kark, banalne, prawda? Nie ma tu żadnej sprawy. Wracam do Wrocławia.
Przez moment prokuratorowi wydało się, że wopista chce coś dodać, ale nie dał mu na to szansy, poirytowany, że w ogóle musiał tłuc się tak daleko do zwykłego wypadku.
Odwrócił się, kątem oka dostrzegając startującego motyla. Zaczął schodzić w dół ścieżki, uważnie stawiając stopy na śliskim poszyciu. Rano padało i Łęcki nie chciał przemoczyć butów. Były szyte na miarę, z najlepszej skóry.
– Psiakrew! – zaklął, kiedy noga zapadła mu się w błoto, a twarz oblepiły pajęczyny babiego lata.
Nienawidził lasu, przyrody i w ogóle wyjazdów w teren. Jakby nie mogli sami dojść do tego, co było przecież oczywiste, i wysłać mu papiery do podpisu. Zwykły wypadek na górskiej ścieżce, żadna sprawa. Wtem paź królowej usiadł mu na czole.
– Paszoł won! – Uderzył się dłonią, ale nie trafił, i owad odfrunął.
Prokurator wsiadł do samochodu, przeklinając ten dzień, las, błoto i zniszczone buty. Zamknął drzwi, przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik warszawy zawył. Łęcki wcisnął gaz i ruszył z poczuciem głębokiej pogardy dla opuszczanego miejsca. Wyjeżdżając z lasu, marzył o swoim biurze, świeżej kawie i słodkim spojrzeniu sekretarki. Przeświadczenie o dobrze wykonanym obowiązku burzyła jedynie rozmowa z miejscowym milicjantem.
***
Lesiu miał opinię pierdoły i pechowca. Wychowany bez ojca niewiele umiał poza sprzątaniem i gotowaniem. Do Wrocławia trafił zaraz po wojnie, po dość nieprzyjemnym epizodzie z majorem Urzędu Bezpieczeństwa, który badał jego „leśną” przeszłość. Ubek wypuścił Lesia pod warunkiem, że ten dołączy do Milicji Obywatelskiej na Ziemiach Odzyskanych.
Z taką „protekcją” Lesław Jaś wstąpił do milicji i zaczął nowe życie. Z tamtej przygody zostało mu tylko nowe nazwisko – Jasiński. Poprzednie zmienił podobno dlatego, żeby pozbyć się opinii pechowego pierdoły.
We Wrocławiu ujawniły się jego szczególne cechy wynikające z matczynego wychowania. Okazał się pedantyczny, skrupulatny oraz przesadnie dociekliwy. Mówiono o nim, że nie zostawia drobinki kurzu na żadnej szafce ani sprawie.
W związku z tą nieustępliwą naturą szybko odesłano go na wysuniętą rubież województwa, do komisariatu w przygranicznej Chudobie, która niedawno stała się Kudową-Zdrojem¹. Tam nie mógł nikomu zaszkodzić.
Przez długie miesiące sierżant Jasiński zajmował się kwerendą starych niemieckich dokumentów, analizując tyleż fascynujące, co nieistotne sprawy kryminalne sprzed wojny. Spoglądał przy tym często na jedyny na posterunku telefon, który nigdy nie dzwonił. Kiedy więc pewnego październikowego poranka rozległ się terkot aparatu, Lesiu zerwał się niczym obudzony z letargu pies gończy, który wyczuł zwierzynę. To mogła być sprawa jego życia.
– Słucham – wydyszał do słuchawki, podniecony do granic.
– Starszy szeregowy Zuber z drugiej kompanii Wojsk Ochrony Pogranicza.
– Lesław Jasiński – powiedział i zaraz się zreflektował, że powinien podać stopień. – Sierżant Milicji Obywatelskiej, Kudowa-Zdrój.
– Znaleźliśmy ciało kobiety.
– Gdzie?
– W Górach Stołowych, przy masywie Skalniaka, spadła ze żlebu.
– Niczego nie ruszajcie, będę tam za godzinę. – Spojrzał na zegarek. – No, może półtorej.
– Przyjąłem.
Jasińskiego coś tknęło.
– A skąd wiecie, że spadła? – zapytał.
Odpowiedziała mu cisza. Lesiu wykręcił numer do komendy wojewódzkiej we Wrocławiu, gdzie oczywiście nikt nie chciał z nim rozmawiać. Zostawił u dyżurnego zgłoszenie z prośbą o przysłanie specjalistów i zaraz wybiegł z komisariatu.
Gdy wsiadał na motocykl, zorientował się, że nie ma kluczyków. Zaklął szpetnie i wrócił na posterunek. Pół godziny zajęło mu przeszukiwanie szuflad, aż wymacał je w kieszeni płaszcza pod rozdartą podszewką. Przeklinając swego pecha, odpalił junaka i ruszył drogą na Karłów. Motocykl pruł po szosie, aż furczało. Jasiński dotarł w okolice górskiej wsi po niecałej półgodzinie. Jeszcze dziesięć minut przedzierał się przez las do masywu Skalniaka.
Na miejscu okazało się, że nikt nie zastosował się do jego poleceń. Kręciło się tam kilkanaście osób, ziemia wokół ciała została zadeptana wojskowymi buciorami, a terenu w żaden sposób nie zabezpieczono.
Jasińskiego zaskoczyła obecność prokuratora z Wrocławia, który zjawił się na miejscu przed nim. Miał do przejechania ponad sto kilometrów. Kiepską szosą to jakieś trzy godziny drogi. Jakim sposobem dotarł tak szybko?
Na to i inne pytania Lesiu nie znajdował odpowiedzi.
– Mówiłem, do jasnej cholery, żeby niczego nie ruszać! – Jasiński nie mógł zapanować nad nerwami.
Trup w jego rejonie to była szansa, o jakiej marzył od lat. Mógłby się wykazać, błysnąć inicjatywą, zyskać uznanie. Oczyma wyobraźni widział się już z piersią wypiętą do orderu i z rozkazem przeniesienia do komendy wojewódzkiej.
– Który to Zuber? – zapytał.
– Ja – odparł wielki jak góra pogranicznik.
– Nie słyszeliście, co mówiłem? Żeby nie ruszać!
– Obywatel sierżant mówił to, a przełożeni inno. Mnie tam wsio rawno – odparł beztrosko żołnierz. – Kazali układać, tom ułożył. – Wzruszył ramionami i się odwrócił.
– A wasz dowódca gdzie?
– A tam, z prokuratorem gada, co z Wrocławia przyjechał.
Jasiński pomyślał, że telefon wykonany do centrali dał jednak efekt. Sprawy układały się po jego myśli. Podszedł do urzędnika w prochowcu.
– Obywatelu prokuratorze, sierżant Jasiński melduje się na rozkaz. – Zasalutował przed rozmawiającymi. – Z komisariatu w Kudowie. To ja dzwoniłem.
Prokurator ledwo na niego spojrzał, a minę miał, jakby pierwszy raz usłyszał o telefonie z Kudowy. Wbił pytający wzrok w wopistę. Ten tylko wzruszył ramionami.
– Chodźmy obejrzeć ciało – rzucił urzędnik.
– Jasiński. To ja dzwoniłem. – Lesiu nie dawał za wygraną. Wyciągnął dłoń, stając mężczyznom na drodze. Miał niejasne wrażenie, że już kiedyś spotkał prokuratora.
– Tak, tak. Dziękujemy wam, obywatelu sierżancie – odparł urzędnik, próbując wyminąć milicjanta.
– Jasiński. – Lesiu niemal dotknął brzucha urzędnika wyciągniętą dłonią.
– Łęcki. Prokuratura Rejonowa Wrocław-Śródmieście. – Skapitulował i uścisnął dłoń milicjanta. – A teraz proszę mi zejść z drogi, sierżancie.
– Poznałem kiedyś jednego Łęckiego. – Lesiu przepuścił prokuratora i podreptał za nim. – Czy przypadkiem...
– Nie – odparł tamten ostro.
Stanęli nad zwłokami. Denatka była obrócona na plecy i ułożona jak do pogrzebu. Tyle że nie zamknięto jej oczu i nie miała gromnicy w dłoniach. Łęcki pochylił się, zanotował coś w kajecie i zwrócił się do dowódcy patrolu:
– Przenosiliście ciało?
– Nie, no jak...
– Czyli tak leżała? – upewnił się prokurator.
– Tak ją znaleźliśmy.
– Odpowiadajcie dokładnie.
– Tak leżała. Nic nie ruszaliśmy.
– Dobrze, nie mam więcej pytań. A pan? – zwrócił się łaskawie do Jasińskiego, który wyglądał, jakby zobaczył ducha. Wpatrywał się w denatkę, nie mogąc wydobyć głosu. Rozpoznał w niej znajomą z przeszłości. Widział ją ostatnio w czterdziestym szóstym, kiedy zniknęła bez pożegnania.
– Co, pierwszy raz widzicie trupa? – Łęcki klepnął go familiarnie po ramieniu.
Jasiński już miał otworzyć usta, gdy prokurator powiedział:
– Wszystko jasne. Spadła stamtąd i skręciła kark. Nie ma tu żadnej sprawy. Wracam do Wrocławia. – Odwrócił się i machnął ręką na pożegnanie. Wopista odetchnął.
– Ale jak to? – Jasiński odzyskał głos. – To już? A co z ciałem?
– Pogrzebać – rzucił przez ramię Łęcki. – Najlepiej u was, w Kłodzku. Po co macie zwłoki daleko wozić.
– Panie prokuratorze, tak bez dochodzenia? – Lesiu zmienił się nie do poznania. Z jowialnego, namolnego fajtłapy przeistoczył się w szarżującego byka. – Bez lekarza? Bez oficjalnego stwierdzenia zgonu? Gdzie procedury, co to ma być?! – Biegł za prokuratorem, machał rękami, aż zgubił czapkę. Właśnie się po nią schylał, gdy Łęcki odwrócił się gwałtownie i zrobił krok w jego stronę.
– Wy mnie będziecie uczyć roboty? – Oczy prokuratora błysnęły gniewem. – Wy? – Podszedł do milicjanta bliżej i dodał cicho, tak że tylko Lesiu mógł go usłyszeć: – Będzie dla was lepiej, jeśli przestaniecie się interesować tą sprawą.
– Ale ja protestuję. – Zaskoczony milicjant wyraźnie spuścił z tonu, ale nie chciał się łatwo poddać. – Tu się nic nie trzyma kupy i ja...
– Jeszcze chwila, a napytacie sobie biedy, sierżancie. Znowu – wysyczał prokurator, po czym dodał głośno i oficjalnie: – Dokumenty do pogrzebu prześlę pocztą, jak tylko sprawdzę adres i rodzinę denatki. Zapewne jeszcze w tym tygodniu. Żegnam.
Sierżant Jasiński stał jak wmurowany. Już sobie przypomniał, gdzie i kiedy spotkał tego człowieka. Znów słyszał jego głos z czasów, kiedy Łęcki nie był prokuratorem, a Lesiu milicjantem i nie nazywał się Jasiński.
------------------------------------------------------------------------
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------