Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Mauritius - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 sierpnia 2025
38,30
3830 pkt
punktów Virtualo

Mauritius - ebook

Obserwacja maurytyjskiego mikroświata przybrała formę eseju urozmaiconego beletrystycznym wątkiem codzienności ekspatrianckiej, polskiej rodziny. Książka ta demaskuje iluzję beztroskiego raju, sięga w jego bolesną historię i analizuje narodziny maurytyjskiej tożsamości. Autorka śmiało podejmuje tematy tabu, o których nikt dotąd nie śmiał wspomnieć. Czy pokowidowy Mauritius zadowoli każdego turystę? Czy zapewni zarazem swym mieszkańcom szczęśliwe i godne życie? A co, jeśli raj okaże się piekłem?

 

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-814-3
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na początek

Choć do ukończenia skryptu „Tylnymi drzwiami do raju” nie pozostawało wiele, ostatnie pięć lat przeleżał sobie na dnie szuflady. Covidowe spowolnienie powszechnego tempa miało pomóc mi w doszlifowaniu ostatnich szczegółów, jednak w przeciwieństwie do tego, co utrzymywał Étienne Chatiliez (_„La vie est une longue fleuve tranquille_”), życie wcale, ale to wcale nie jest długą, spokojną rzeką. A tym bardziej to moje…

W kwietniu 2018 roku, po tragicznym odejściu mojej osiemnastoletniej córki Charlotte, podjęłam decyzję o zmianie trajektorii bytu. Nie wiedziałam wtedy, że zabierze mi to kupę czasu, rzuci na kolana i przyczyni do przemyślanej (och, jak zbawiennej) amputacji partnera, z którym, o dziwo, spędziłam ostatnie dwadzieścia dwa lata.

Jedynym lekarstwem na wszystkie bolączki wydawała mi się praca. Rzuciłam się w nurt spotkań, kosztorysów i projektów marketingowych. Wydawało się, że robota po czternaście godzin dziennie, w weekendy, święta, a czasem i w nocy, pomaga. Obowiązek znieczula, człowiek staje się odrętwiały i przynajmniej wygląda, że wsio w pariadku. Całe szczęście, że jako niezależny przewodnik turystyczny i wedding planner na Mauritiusie na brak zajęcia narzekać nie mogłam.

Ale lekko nie ma, więc kolejna bomba wybuchła 20 marca 2020 (o ironio — w dniu moich urodzin), gdy Mauritius ogłosił kwarantannę i zamknął granice. Zero samolotu, zero turysty. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin ponad setka klientów anulowała rezerwacje potwierdzone od kilku miesięcy i poprosiła o zwrot zaliczki.

Wyłączyłam komputer i położyłam się do łóżka, by już nie wstać. Miałam dosyć gaszenia pożarów, ogarniania powodzi, rozbrajania min i przede wszystkim udawania, że jest OK. Czas, jaki nastał, nazwę „czarną dziurą”.

Siedziałabym w niej jeszcze dzisiaj, albo gorzej, leżała trzy metry pod ziemią, gdyby nie moje dwa anioły stróże: Alina i Evelyne. A przecież… Dziewoje nigdy się nie spotkały, jedna niewiele wie o drugiej.

Pierwsza mieszka na środku Oceanu Indyjskiego, prawdziwa humanistka (choroba wrodzona), z przytupem rozkminia fraszki Kochanowskiego czy słownik przekleństw i wulgaryzmów, a kubek herbaty w jej ręku ani drgnie. Potem się zabiera za światową kinematografię, Jezu, ale jak! Zawsze gotowa do boju, nawet o czwartej nad ranem, a jak nie, to ewentualnie na wino pod mango. Alinka to polsko-niemieckojęzyczna maurytyjska przewodniczka ekspertka (ha, ha, nie można było prościej), starsza specjalistka od spraw niemożliwych. Z mężem Sanjayem i synem Jędrkiem są moją najbliższą rodziną.

Druga, Evelyne, jest Francuzką i „wsiową”, jak to mówią, zaklinaczką koni, ptaszków i innych połamanych psów. Serce na dłoni, wsiowa, owszem, ale 100% amazonka, lepiej jej nie drażnić, bo da w mordę lewym prostym, jak się należy. Na co dzień delikatna jak chaber bławatek, jako pedagożka dyplomatka kieruje ekipą niepełnosprawnych pracowników, a po robocie ogarnia swoje pięć hektarów ogrodu i ogrom sąsiedzkich relacji. „Matka Teresa” ją ochrzcili, no nie pytaj dlaczego.

Obydwie, jedna po drugiej, jakoś tak same z siebie, bez proszenia, bez dyskusji, lecz bynajmniej nie przez przypadek, zajęły się mną. Odratowały, utuliły, postawiły na nogi i wypuściły na wolność.

Przeto powracam do życia z przekonaniem, że zawsze warto zaczynać od nowa.

Polska, Szwajcaria, Francja, Mauritius i z powrotem Francja. Ile jeszcze dziur i kałuż do przeskoczenia? Ile skrzyżowań bez oznaczenia, ślepych uliczek i hoteli, gdzie zostawię połowę portfela? Ha, nic już nigdy mnie nie zaskoczy, nie pognie, nie złamie.

Z tej racji właśnie, Moje Najukochańsze Dziewuchy, jestem Wam wdzięczna!Wstęp

„BONZUR!” (KREOLSKIE „DZIEŃ DOBRY”)

Nie ma lepszego miejsca pod słońcem niż kuchenny stół, wokół którego po zwariowanym dniu rodzina zbiera się na wspólny posiłek. „Tam jest twój dom, gdzie się w kuchni zbierają brudne kubki po kawie”, mawiała babcia Frania.

Moja kolekcja kubków urodziła się w pewnym zlewie na południu Francji, gdy wspólnie z ojcem moich dzieci zamieszkaliśmy w przeszło dziewięćsetletnim zamku Montalègre. Całkowite odrestaurowanie posiadłości zabrało nam ponad dziesięć lat, ale już parę miesięcy po wprowadzeniu przyjęłam naszych pierwszych gości. Zdecydowałam, że będę gościć podróżnych, różnorakich obieżyświatów spragnionych niecodziennych wrażeń, gotowych przy swojskiej kolacji na przebieranie się za kmiecia lub Wołodyjowskiego oraz wymianę poglądów na każdy temat. I tak się zaczęło.

Pierwsza ślubna ceremonia — wymuskana specjalnie dla naszych włoskich przyjaciół, Sonii i Stefana. Miało być skromnie i rodzinnie. Impreza powaliła na kolana publikę, nie wspominając o młodych. Były ochy i achy, gratulacje, projektory, telewizja… Każdy wyłaził ze skóry. Bogato było, po pańsku.

Kolejne spotkania, kolejne śluby, kolejne emocje… toż to robota jak każda inna. Jednak okazała się jak szampańskie bąbelki — za każdym razem potrzebowałam ich więcej. Może to durna natura wiecznej zawodniczki (najpierw gimnastyka, potem taniec, w końcu wyścigi samochodowe, nie licząc innych, mniej lub bardziej szalonych dyscyplin) nie dawała mi spocząć na laurach i wciąż chciała szybciej, wyżej, mocniej?

W końcu miałam ochotę sobie sama dać w pysk. Zwołałam ludzi, z którymi później przepracowałam ponad trzynaście lat. Zespół profesjonalistów najróżniejszych dziedzin, ściągniętych z całego kraju dzięki nieprzespanym nocom, niekończącym się dyskusjom i niezliczonym spotkaniom weryfikacyjnym. Wyplułam na biurko żółć, jaka mnie zalewała. Zrozumieli. Zmienili się w grupę przyjaciół, która zgodnie z moimi szalonymi pomysłami trzymała teraz rękę na pulsie i nie pozwalała wystartować na Księżyc. Od tej pory nieśmiałe odczucie dało miejsce twardej zasadzie: prestiż bez prostoty jest żałosnym nieporozumieniem. I odwrotnie. Dzisiaj te rzeczy określa się w curriculum vitae jako „solidne doświadczenie zawodowe” …

Francja-elegancja. Kolejne lata organizowania ślubów według sprawdzonej receptury, już takiej bez nadymania się. Strzelanie na oślep durnymi dowcipami, aż sparaliżowana strachem młoda panna zarży ze śmiechu. Spotkania z ludźmi. Z mnóstwem ludzi różnych horyzontów. I te chwile, gdy zatyka dech w piersi, bo człowiek niezdarnie stara się ogarnąć bombardujące go życiorysy. Stłumione szepty, bo późno, a wszyscy śpią (wszyscy, oprócz mnie i osiemdziesięciodziewięcioletniej artystki malarki, która samą siebie nazywa „wariatką z Bermudów”). Siedzimy i pijemy likier. Jeden i drugi. Siódmy. Jedenasty. Chichramy się jak głupie. Wariatka opowiedziała mi prawie całe swoje życie. Ja nie opowiedziałam wiele, przecież miałam wtedy dopiero czterdzieści pięć lat. Życiowy żółtodziób, wszystko było jeszcze przede mną!

Wreszcie Mauritius — bliskie spotkania trzeciego stopnia (z karaluchami XXL włącznie). Wyjazd nieprzewidziany, niezaplanowany pokuszę się o określenie „wymuszony”… Sznurówki wiązałam w windzie, walizkę dopinałam na lotnisku. Myślałby kto, że wybieram się na własną egzekucję…

Siedem lat obcowania z egzotycznym krajem i jego obywatelami. Nie sądziłam, że oprócz rajskich, szeroko reklamowanych plaż ten skrawek ziemi zdoła mnie czymś urzec, zadziwić czy wzruszyć… A jednak! Z czasem zaczęłam wkradać się za kulisy tubylczego życia, tego spoza hotelowych widokówek, aż wreszcie nauczyłam się oddychać tym samym powietrzem, co rybak wystawiający na sprzedaż swój poranny połów.

•••

Na gazecie rozłożonej na ziemi leży kilka ryb.

— Chodź już, tu śmierdzi! — marudzi po angielsku mała dziewczynka i ciągnie za rękę tlenioną blondynkę, której twarz barykadują czarne okulary. Wsiadają do taksówki i znikają za zakrętem.

— Chodź już, czas oskrobać ryby — rzuca po kreolsku smukły chłopak do zasmarkanego malca. Pakuje kram do worka, wkłada pod pachę i ciągnie brata w kierunku rozwalającej się budy.

•••

Moje życie na Mauritiusie. Moja pasja i robota. Moja rodzina i kumple. Trochę odrapanego patosu i ślubne wianki z plumeri. Jak tu nie zwariować? Jak podzielić się emocjami, zanim się ulotnią? Żeby został ślad po zapachu, po spojrzeniu, żeby utrwalić dotyk wiatru i ciepło słońca na skórze? Jak przekazać smak słonego buziaka? Co oprócz wakacyjnych zdjęć przyprawić może o dreszcz żywego wspomnienia? Tak łatwo je ostudzić i uśmiercić zamiast nadać im sens… Pisz, mówią. Pisz! Ja zaś, jak ta białogłowa: „Gust ten właśnie wielki miałam, żeby nie pisać — lichą formą się brzydzę…”, wielce się ociągałam. Może dlatego klituś bajduś tak długo się rodził?

Najczęściej nad gniotem o zapędach turystycznych siedzi kompetentny zespół specjalistów różnych dziedzin… I tu jestem w kropce, bo przecież wszystko zebrałam sama. Zamiast siedzieć w archiwach w Coromandel, gdzie lampy wiszą za wysoko (na samą myśl o spędzeniu paru godzin na jednym z ich kulawych krzeseł zaczynają boleć mnie plecy), wolałam śmignąć na bazar, wśród ludzi zjeść _mine-frite_ w budzie u Chińczyka, słuchać plotek bab sprzedających pseudokaszmirowe szale i nudnych jak flaki, ale nadzianych istnymi perełkami opowiadań hinduskiego policjanta na emeryturze… Jemu i tak nigdy i nigdzie się nie spieszyło, a gdy bąknęłam coś o kompozycji utworu literackiego po polsku, zszedł tak jakoś najpierw na paskudną pogodę: „Duży gorąc, nie?”, a zaraz potem na zalety odżywcze ryb łowionych przez osobistego zięcia: „Nie chcesz przypadkiem świeżej, mam tu taką jedną, czekaj, zaraz przyniosę, choleracośmisiętagazetaporozdzierała”. Więc co tu gadać, szanse na napisanie dzieła sztuki, które zatrzęsłoby światem, umarły w powijakach.

Będzie więc nierówno. Bo wielu rzeczy nie rozumiem. Bo się ich boję. Bo kiedy się dziwię, to buzia sama mi się otwiera. Bo czasem słoma wyłazi mi z butów. Ot, takie pisanie dla buraka… dla całej sałatki warzywnej, jeśli tylko mościa sałatka zechce! A uprawnia mnie do tego wyłącznie moja pasja. Bo za każdym razem, gdy pojawia się temat „Mauritius”, to coś, co siedzi we mnie, szarpie się i wyje, więc musi wreszcie się urodzić i zacząć żyć własnym życiem. Potrzebne mi słowo.

To książka o tym, o czym każdy z osobna ją sobie przeczyta. Brakuje być może rozdziału „gastronomia” albo „klimat”. Pominęłam „zdrowie i opieka medyczna”, „fauna i flora”, specjalnie zapomniałam o „zwiedzaniu” i „jak zostać obywatelem”. Umyślnie wykreśliłam wiele innych spraw. Nieważne, to nie przewodnik. A może jeszcze lepiej? Będzie okazja na drugi tom!

Jakkolwiek szaleńczym wydawał mi się projekt notowania wyspiarskich refleksji (bo któż zabiera się za opróżnianie oceanu łyżeczką od herbaty?), towarzyszyła mu zawsze niesamowita satysfakcja (taka sama podczas zbierania plebejskich dykteryjek jak i lepiej czy gorzej udokumentowanych faktów). Codzienne odkrywanie maurytyjskiego mikroświata bezdyskusyjnie stanowi niewyczerpane źródło emocji.

Spotkania, rozmowy, obserwacje, przekazy słowne z pewnością przyczyniają się do procesu odkrywania, jakkolwiek to głównie wymiany niewerbalne, przedziwne konfiguracje napotkanych sytuacji, spojrzenia, uśmiechy, dźwięki, zapachy, gesty i swoista gra ciała stanowią sedno prawdziwego poczucia jedności z tym krajem. Bombardowany nie zawsze zrozumiałymi, zadziwiającymi, a czasem nawet odstraszającymi bodźcami, niezdarnie poruszający się w maurytyjskiej rzeczywistości okcydentalny człowiek najczęściej pozostaje drętwym obserwatorem kolorowego spektaklu. Jedynie ten czy ów nieśmiało wgryza się w tumult i w końcu staje po drugiej stronie lustra.

Kto za pierwszym razem potrafi dokładnie wskazać na mapie, gdzie leży Mauritius? Czym Mauritius różni się od innych egzotycznych wysp? Czym zasłużył sobie na miano „Gwiazdy i Klucza Oceanu Indyjskiego”? Kto odkrył to miejsce? Czy Rodriguez to też Mauritius? Co to jest Dodo? Jak wygląda Kreol? Czy jest tam bezpiecznie, czy są drapieżne zwierzęta, groźne choroby? Czy cyklon może urwać głowę? Grażyna, słyszysz, oni tam mają jakąś elektryczność?!

Mauritius, obszyty koronką szmaragdowych fal, dokładnie pasuje do zmysłowej fantasmagorii o wyspie w tropikach. Pierwszy rzut oka przez samolotowe okno wprawia w zachwyt najbardziej wybrednych. Stwórca musiał być w dobrym humorze, bo użył całej malarskiej palety, gdy pracował nad tym projektem! Psychodeliczna galeria, coś z Warhola, van Gogha i Kandinsky’ego w jednym… a wszystko z dogasającym ognistym słońcem w tle. Kto by pomyślał, że ów obraz kryje coś więcej niż samo rajskie wybrzeże? Złoty wieniec piaszczystych plaż ustępuje nagle żywej zieleni lasów i ogromnych połaci trzciny cukrowej. Sponad uprawnej równiny wznoszą się powycinane w iglice szczyty starych, wulkanicznych skał. Wokół najwyższych grani zbierają się kłęby białych chmur, by po kilku zaledwie chwilach ustąpić utkanej z deszczu i słońca, tak często obserwowanej tu tęczy.

Co do zamieszkującej wyspę ludności, przypomina ona osobliwy mikrokosmos bezinteresownych relacji różnych narodowości. Oficjalnie mówi się o tzw. polityce tolerancyjnego tygla, ale kto zagwarantuje, że to nie kamuflaż?…

Miesza się tu i przenika zdumiewająco (bo na pozór bezkonfliktowo) kolorowy, etniczno-zwyczajowy bałagan. Dobrze zorganizowany bałagan. Odzwierciedla się to w kulturze i tradycjach tego kraju, w jego dziedzictwie literackim, muzycznym, architektonicznym, w świętach obchodzonych tutaj przez liczne wyznania religijne oraz w wielu jeszcze, ciekawych, a bliżej nieznanych rzeczach, o których trudno znaleźć cokolwiek w informatorach turystycznych.

Na polskich internetowych forach łatwo wpaść na wypowiedzi o tym, jak na Mauritiusie „słabo, brudno i zero rozrywki”. Nie ma sensu roztrząsać, w jakim stopniu krytyka ta odzwierciedla rzeczywistość. Z całą pewnością natomiast bez dogłębnej znajomości historii i geopolitycznej ewolucji Mauritiusa żaden zdrowy na umyśle człowiek nie powinien podejmować próby wyjaśnienia komukolwiek czegokolwiek, co dotyczy tej wyspy.

Zanim rozgrzany piasek poparzy wam stopy, rzęsisty deszcz przemoczy do majtek, a wyjące psy nie dadzą spać, proponuję wspólnie „zmierzyć temperaturę”. Po co? Ano, żeby się przygotować na spotkanie z czymś, czego jeśli od pierwszego spojrzenia nie polubicie, to przynajmniej postaracie się zrozumieć i bohatersko, na czas egzotycznych wczasów, zaakceptujecie.

Mam nadzieję, że kiedyś, podczas spaceru po maurytyjskich dziurach, was też chwyci za gardło wzruszenie i nagle wokół zawiruje powietrze, a obraz rozmyje się jak przez grubą szybę. Pozostaną wtedy rozedrgana, kolorowa plama, pulsująca w rytm dudniącego tętna, i dziwne ciepło w trzewiach. Tak ma ten, który płakać nie chce, ale czuje, że pęka.

•••

— Nigdy w życiu! Słyszysz? Nigdy, przenigdy nie zobaczysz mnie w czymś takim! Tatooo! Mama znowu wymyśla! — Nastąpiło trzaśnięcie drzwiami i zaraz potem tępe, o wiele za mocne walenie w klawisze. Całe szczęście, że kupiła młodej słuchawki, inaczej ta rozniosłaby swym muzykowaniem całe osiedle.

Bajzel. Jeden wielki bajzel. W wybebeszonej szafie, w niedomkniętych walizkach, na biurku, na stole kuchennym i w przedpokoju. Nawet w łazience na ziemi walały się jakieś wcześniej niestwierdzone tam przedmioty. Ale najstraszniejszy bałagan panował w jej obolałej głowie.

— Dobra… dokończy się jutro i będzie. Najważniejsze, że młodzież ma czyste majtki na zmianę. Przecież ma być ciepło. Modlę się nad tym bazarem od samego rana, wystarczy!

Zegarek pokazywał prawie północ. Za oknami nadal kapał zimny deszcz. Baśka nareszcie znalazła drogę do sypialni. Siadając na krawędzi łóżka, delikatnie zsunęła z poduszki kolorowe bikini Loli, którym tamta wcześniej wycelowała jej w głowę.

— Czas przestać kupować jej ciuchy — pomyślała, ostrożnie faksując się pod kołdrę. Machinalnie sprawdziła, czy mięśnie Miśka leżą obok. Leżały. Tyrpnęła go niechcący, ale Michał tylko mruknął coś niezrozumiale, zamlaskał i podciągnął kołdrę pod brodę. — Ten to ma dobrze. Nawet o piance do golenia nie zapomniałam. No to lecimy. Rano tylko dorzucę ładowarki i telefony… — Notowała w myślach ostatnie detale. — Nie zapomnieć zapasowej komórki z pokoju Boskiego, pewnie całą noc będzie gadał, więc się rozładuje… — Wreszcie zamknęła oczy.

— Mauritius. Przecież to taka mała plamka na mapie, trzeba jej szukać. Niech nikt mi nie mówi, że za pierwszym razem potrafi wskazać to miejsce, bo nie uwierzę! Jezu, co ja robię? Przecież wszystko już załatwione i odwrotu nie ma, ale jakby tak… Cholera, śpij, nie marudź! — żachnęła się sama na siebie. Z pleców, odwróciła się na brzuch. Obiema rękami dusiła teraz poduszkę. — To chyba lepiej, że nie było długiego gadania i Misio zajął się wszystkim sam. To tylko trzy lata, jakoś zleci. Ty — mój Tarzan, ja — twoja Jane. Jak to przykazanie co… jak… wierna żona zawsze za mężem… Jakie przykazanie?! Bredzisz, śpij już! — ponownie skarciła się w myślach i westchnęła tak mocno, że aż zakłuło ją w boku.

Tej nocy wielokrotnie właziła na Miśka i to wcale nie za sprawą miłości.

•••CZĘŚĆ 2. Dialektyka Pana i Niewolnika

Na Mauritiusie chrząszcz brzmi w trzcinie… cukrowej

Czy w obraniu kierunku rozwoju ekonomicznego nowej kolonii decydująca może okazać się pogoda?

Cyklony, które nawiedziły wyspę, jeden po drugim w 1818 i 1819 roku, następnie w roku 1824, zniszczyły wszystkie uprawy z wyjątkiem trzciny cukrowej. Roślina ta okazała się wyjątkowo wytrzymałą na zaciekłe ataki atmosferyczne, co dawało nadzieję, że wysiłki związane z jej uprawą nie pójdą całkiem na marne.

W okresie średniowiecza Zachód zaopatrywał się w cukier w aptekarskich dawkach, na Wschodzie natomiast znajomość tajników jego produkcji była nieodłączną częścią kultury. Na przykład element arabskiej gościnności stanowiło dzielenie się chlebami cukrowymi, które rozdłubywano małymi, drogocennymi dłutami. Natomiast szalejące na punkcie słodkich specjałów europejskie dwory pogrążone były w zupełnej niewiedzy, że co dla jednych rozkoszą, dla drugich było przekleństwem.

Załamanie produkcji w St. Domingue z pewnością pomogło rodzącemu się lokalnemu przemysłowi, a gdy na londyńskim rynku cena maurytyjskiego cukru zrównała się z karaibskim, przekonało to ostatecznie francuskich osadników do inwestycji w cukrowy interes. Pod czujnym okiem of the Union Jack wielu kupców i armatorów przeistoczyło się w plantatorów i producentów.

Całe połacie upraw indygo, bawełny i zboża zniknęły obecnie na korzyść trzciny cukrowej. Wyspa spełniała teraz przede wszystkim funkcję nastawionej na intensywną produkcję cukru rolniczej eksploatacji i niewiele londyńskich rodzin dało się skusić na przeprowadzkę. Przyjeżdżali jedynie inwestorzy, by załatwić swoje sprawy — i tyle.

Brak napływu populacji _so british_ i dalsze utrzymywanie francuskich zwyczajów poskutkowało tym, że języka angielskiego używano sporadycznie w salonach lub podczas obrad w parlamencie oraz innych oficjalnych spotkań rangi państwowej. Wyjaśnia to, dlaczego do dzisiaj na Mauritiusie powszechnie używa się języka francuskiego.

Za czasów pionierskich manufaktur cukrowych jakość produktu końcowego pozostawiała wiele do życzenia. Kleista masa o odpychającym zapachu i podejrzanym kolorze nie bardzo nadawała się do spożycia. Nie przeszkadzało to zupełnie Hindusom, którzy dzięki swej tajemniczej, pomysłowej recepturze przekształcali ją w swego rodzaju zaprawę i używali do pokrycia ścian budynków. Cukier spożywczy nadal trzeba było sprowadzać z Chin, a na codzienną jego konsumpcję mogli pozwolić sobie tylko najbogatsi.

Niedługo jednak cukrownia w Villebague — dla potrzeb której części zamienne do maszyn zatonęły razem z okrętem „Saint Gérain” — zaczęła produkować smaczny i błyszczący biały cukier, pokrywając potrzeby lokalnej ludności i sąsiedniej wyspy Bourbon (1740). Zaczęły się również weń zaopatrywać przypływające tędy okręty.

Oprócz dostaw cukru Ile-de-France pośredniczyła między innymi w eksporcie kawy, indygo, bawełny, herbaty, indyjskich wyrobów tekstylnych, goździków, cynamonu, gałki muszkatołowej, kukurydzy, pieprzu oraz drzewa hebanowego. Handlowano również malgaskim bydłem. Z Francji sprowadzano natomiast wina, likiery, oleje, soloną żywność, wyroby metalowe, tkaniny obiciowe, porcelanę, wyroby szklane i meble.

Za sprawą słodkiego interesu małe osady ustąpiły dużym posiadłościom cukrowym. W zaskakująco szybkim tempie całość produkcji została zmonopolizowana przez zaledwie kilka francuskich, przedsiębiorczych rodzin. Plantatorzy ustawicznie udoskonalali i modernizowali techniki upraw, choć to właśnie Czarni lub bawoły ciągnęły wozy, ponieważ konie były tu rzadkością. Niebawem zaczęto wprowadzać pługi i budować nowoczesne młyny. W 1819 roku Charles Telfair, brytyjski plantator, zainstalował pierwszy horyzontalny młyn walcowy do wyciskania soku z trzciny cukrowej, a w parę lat później, dzięki Adrienowi d’Epinay, działało ich już kilka. Funkcjonowały dzięki parze wodnej, co znacznie podniosło wydajność produkcyjną.

Bel Ombre — transport trzciny cukrowej
Błyskawiczny rozrost powierzchni uprawnych wymagał coraz większej siły roboczej. Na początku lat 1800 wyspa liczyła zaledwie dziesięć cukrowni, ale produkcja wzrastała w szalonym tempie, tak że około roku 1850 istniało ich już dwieście pięćdziesiąt. Cena cukru śmignęła w górę i pomimo oficjalnego zakazu handel niewolnikami kwitł jak nigdy dotąd. Perfidne kruczki przepisowe pozwalały na masowe sprowadzanie na seszelskie terytorium Malgaszy i Mozambijczyków, aby po pewnym czasie spędzonym na pracy pod uważnym okiem mówiących po kreolsku strażników przerzucić ich na Mauritius. Dzięki tej operacji uchodzili oni za maurytyjskich niewolników, pojmanych jeszcze przed wejściem w życie ustawy o zakazie niewolniczego handlu. Tutaj właśnie bierze początek ich gehenna…

Pracę na polach i w rafineriach można porównać jedynie do piekielnej: ręczna zbiórka trzciny w ekstremalnych temperaturach wymagała nadludzkiego wysiłku. Liczne omdlenia z powodu braku odpowiedniego odżywienia i nawodnienia oraz porażenia słoneczne były na porządku dziennym, nie wspominając o ofiarach wypadków, którym przytrafiało się zostawić rękę lub nogę w paszczy bezlitosnych maszyn…

Tak naprawdę nikt oprócz Czarnych nie miał pojęcia, jak gorzki może być cukier.

Cierpki smak cukru — Marronage

Podczas holenderskiej okupacji Mauritiusa (1638–1710) świeżo przybyli niewolnicy prawie natychmiast po zejściu z okrętów uciekali w głąb wyspy. Holendrzy obawiali się, że uniemożliwi to jej kolonizację. Podczas okresu francuskiego około 5% niewolników stanowiło zbuntowaną część, która wskutek złego traktowania, niesprawiedliwych i bestialskich kar systematycznie uciekała od swego pana.

Historia zbiegłych niewolników _Marronage_, którzy do dziś są symbolem oporu, jest raczej nieznana. Większość z nich przybyła z Madagaskaru i Afryki Wschodniej. Przydzielono im tytuł _Marrons_ (_Nègre Marron, Negmarron_ lub _Cimarron_). Słowo to pochodzi od hiszpańskiego _cimarrón_ (żyjący na szczytach), co oznacza każde domowe zwierzę, które uciekło z domostwa i zdziczało ponownie w naturze, podobne jak _cochon marron_ (dzika świnia do dzisiaj żyjąca w maurytyjskich lasach).

Aż się prosi o podkreślenie fonetycznej zbieżności z francuskim słowem _marron_ (brązowy), co rzecz oczywista, wskazuje na kolor skóry afrykańskich niewolników. Traktowano ich na równi ze zwierzętami, więc naturalną rzeczą wydawało się podtrzymywanie takiej nazwy. Uciekając, wracali przecież do dzikiego trybu życia! Chęć utrzymania więzi z rodziną i przyjaciółmi pracującymi na sąsiednich plantacjach hamowała nieco buntownicze demonstracje i skracała czas nielegalnych wypraw. Wcześniej czy później liczni uciekinierzy sami powracali do kieratu _(petit marronage_).

Wydany w 1685 roku przez króla Ludwika XIV edykt pod nazwą „Czarny kodeks” (_Code Noir_), regulował zasady traktowania niewolników we francuskich koloniach. Umieszczono w nim czarno na białym (czy to aby trafne sformułowanie?) należne przepisy ustalające najmniejszy szczegół życia każdego niewolnika. Dla informacji: według artykułu numer 44 status niewolnika sprowadzono do rangi _bien meubles_, czyli… mebla! Prawie jak u Orwella: „Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze…”

W grudniu roku 1723 z rozkazu króla Ludwika XV ogłoszono dekret określający warunki niewolnictwa na Ile-de-France. Daleko jej było do krainy mlekiem i miodem płynącej.

Oprócz uprawy trzciny cukrowej przeznaczonej do produkcji cukru tutejsi niewolnicy zajmowali się również wszelkimi pracami w domu i obejściu. Roboty konstrukcyjne w porcie i rodzącym się mieście, budowa dróg, mostów, budynków użytku społecznego i prywatnych posesji kierowane przez białych majstrów wymagały fizycznej siły i wytrzymałości. Uciążliwe dla białego człowieka warunki klimatyczne zostały uznane za wystarczający powód, aby na stałe korzystać z darmowej siły roboczej.

Oprócz dostarczenia poddanym ubrania, pożywienia i mieszkania właściciel miał obowiązek zapewnić opiekę lekarską, w przeciwnym razie zaniedbanego niewolnika przyznawano innemu gospodarzowi. Małżeństwo dwojga niewolników możliwe było tylko po uzyskaniu pozwolenia od ich właścicieli, a dzieci narodzone z tych związków stawały się własnością białego pana ich matki. Wszystkie nowo narodzone maluchy chrzczono, a nauka religii i niedzielna msza stanowiły powszechną powinność.

Związki małżeńskie między Białymi i Czarnymi były surowo zakazane. Konkubinat pomiędzy panem i swą niewolnicą również należał do nielegalnych, a cała wieś wiedziała, gdzie i kiedy rodził się kolejny bękart. Gdy pod strzechami zaczęły regularnie kwilić dzieciątka o wyraźnie jaśniejszej, czekoladowej karnacji, ustalono, że właściciel może poślubić swą poddaną pod warunkiem, że… najpierw przyzna jej wolność. W ten prosty sposób kłopoty matrymonialne każdej potencjalnej Izaury zostały uporządkowane. Przynajmniej w sposób oficjalny.

Dziwnym trafem „Czarny kodeks” nawet nie wspominał o wypadku białej kochanki zapłodnionej przez Czarnucha. Takież monstrualne przestępstwo wobec Boga i ludzi karane było z najwyższą surowością!

Poddany miał obowiązek szanować swego pana i jego rodzinę. Mógł zapłacić śmiercią za sprzeciwianie się ich woli, nie posiadał on bowiem żadnych praw obywatelskich, które umożliwiałyby zeznawanie przeciw osobie białej. Czarnym mieszkańcom różnych posesji zabraniano, pod karą chłosty, zbierania się w grupy zarówno w dzień, jak i w nocy, noszenia broni (nawet zwykłego kija) oraz sprzedaży czegokolwiek bez pisemnego pozwolenia gospodarza. Do podstawowych środków „dyscyplinarno-edukacyjnych” należała chłosta, również aż do śmierci, i zmniejszanie lub całkowite odmawianie racji żywnościowych.

Próbując ogarnąć całość niewolniczej kwestii, i to raczej jedynie z lotu ptaka, można sobie jedynie wyobrazić stan stałej psychozy, w jakiej żyli biali osadnicy. Mniej liczni niż ich poddani, dniem i nocą na nieustannej straży, natychmiast likwidowali najmniejszą niesubordynację. Napięcie psychiczne sięgało paroksyzmu, stosowali więc coraz to bardziej bestialskie metody, by utrzymać służebną społeczność pod kontrolą. Barbarzyństwo wybranych czarnych strażników, zajmujących poniekąd uprzywilejowaną pozycję, nierzadko okazywało się gorsze od parszywego charakteru samego właściciela.

Tym, którzy unikali pracy lub próbowali ucieczki, obcinano uszy i naznaczano ramię znakiem lilii burbońskiej (_fleur de lys_). W razie recydywy wypalano im kolejną lilię na drugim ramieniu i podcinano stawy skokowe.

Na zbiegów, jak na dziką zwierzynę, zaczęto organizować regularne polowania. Za żywego lub martwego złapanego _Marron_ przyznawano nagrody pieniężne. Liczne białe chojraki okrzyknęły się zawodowymi myśliwymi i, kierując uzbrojonymi po zęby hordami najsilniejszych Malgaszy, przemierzały wyspę w poszukiwaniu Dzikusów.

Większość uciekinierów stanowili mężczyźni (pod dowództwem Barbe-Blache, legendarnego szefa zbiegów), ale i niektóre kobiety wykazywały się nadzwyczajną odwagą. Madame Françoise była liderem grupy niewolników zajmujących tereny niedaleko od Grand River South East. Razem z inną niewolnicą, Viktorią-Antygoną zwaną Marią, Madame Françoise odegrała wiodącą rolę w buncie niewolników, który poniósł się głośnym echem po całej wyspie. Była za to, rzecz jasna, poszukiwana przez białych myśliwych.

Złapanych podżegaczy wieszano, rozrywano końmi lub palono żywcem. Dla przykładu.

•••

Zaraz po obiedzie pojechał obejrzeć łódkę.

Zaparkował przy agencji i już miał dzwonić do gościa, gdy ni stąd, ni zowąd zachciało mu się powłóczyć po plaży. Wsunął komórkę z powrotem do kieszeni i zagłębił się w prowadzące wprost nad brzeg oceanu, wąskie przejście między willami. Znad pomalowanych na biało parkanów kiwały głowami różowe bugenwille, a rozgrzane mury odbijały ich odurzającą woń. Lekka bryza obiecała otwartą, przesyconą jodem przestrzeń.

Na Michała przechodzącego przed każdą kolejną furtką poszczekiwały leniwie kolejne psy. Rozżarzone południe sięgało zenitu i paru właścicieli sąsiednich posesji, tuż przed pójściem na rozpustnie klimatyzowaną sjestę, kończyło poranną krzątaninę po obejściach.

Zanim kiszkowata ścieżka wypluła go na złociste pasmo, ogarnęło go poczucie beztroski w najbardziej zgrzebnym wydaniu. Zdjął buty i szurając paluchami po piachu, zaczął się szwendać bez celu.

Nie wiedział, jak długo spacerował tam i z powrotem, zanurzając stopy w ciepłej lagunie. Przysiadał się tu i tam, na kamieniu, na powalonym konarze, na brzegu ostatniego piaszczystego bałwanka uformowanego przez najwyżej podeszłą falę. Niczym opieszały bywalec leniwie zmieniał miejsca i w końcu ze szczętem zatracił się w obserwacji krajobrazu.

Podążał za znikającymi w wywierconych w piachu dziurkach szybkonogimi krabami, przyglądał się uwięzionym w miniaturowych zatoczkach rybkom, gapił na strzępiaste algi i podobne do mchu glony. Studiował kamyczek po kamyczku, jakby od dogłębnej znajomości zwyczajów niezbornych stworzeń oraz analizy konfiguracji ich domowiska zależało jego życie.

Bezwiednie zagarniał dłońmi piach, przecierał go między palcami, wybierał muszelki, kawałki koralu, czyścił je, głaskał i odkładał na miejsce. Gdyby mu dali wiaderko z łopatką, pewnie zacząłby budować zamek, a jeśli nie, to przynajmniej kopałby wielgachną dziurę, aż jej dno zaczęłoby wypełniać się wodą, a ściany zawalać pod własnym ciężarem. Wtedy zacząłby kopać drugą dziurę, obok, i tak jeszcze raz, bez końca.

Po raz pierwszy od długiego czasu odłożył mózg na bok. Zatopił wzrok w szmaragdowej połaci, a ta niepostrzeżenie zajęła się oczyszczaniem jego umysłu z grzęznących tam myśli. Czuł, jak wszystko buja się w rytmie fal, kołysze i uspokaja. Całe to hipnotyczne metrum nadawało nowy rytm jego sercu, które biło teraz wolniej.

Na myśl, że trzeba będzie się podnieść i powrócić do rzeczywistości, przeszył go niemiły dreszcz. Trzeba będzie znowu pchać ten wózek, ale — przecież nic morza powstrzymać nie może — było jasne, że granice, jakie sam sobie kiedyś wyznaczył, jedynie on sam będzie mógł przesunąć.

W pobliskim sklepiku, gdzie kupił coca-colę, nikt nie zwrócił uwagi na podwinięte, mokre spodnie i jego bose nogi. Podobnie zresztą jak na grymasy dzieciaków wciśniętych między surfingowe deski na pace zdezelowanego pick-upa. Nikomu nie przeszkadzały łażące po rowach wyleniałe kozy, kury i śpiące na samym środku drogi psy…

Brak sztywnego opakowania, w jakie miał zwyczaj wpychać wszystkie sprawy, kłócił się z poczuciem wolności, które rosło mu pod czaszką i nuciło głupią melodyjkę. Tak przecież go nauczyli, to wyniósł z domu, takie miał maniery. Tak sam się pojmował i tak starał się wychować dzieci.

Pan Michał Zaworski. Misiek. Misiunio… Basia miała rację, ewidentnie robił się z niego stary, zmanierowany gbur.

Jakiś przechodzień zajrzał mu w oczy i obdarzył uśmiechem. Zakłopotany, odpowiedział skinieniem głowy. Parę minut później, powtórzyło się dokładnie to samo. I znowu. I jeszcze raz.

Wreszcie sam wyszczerzył zęby do małej, kudłatej dziewczynki, zlizującej pośpiesznie kapiącego jej na sukienkę loda. Najpierw spod byka, ale zaraz potem całą gębą, mała oddała mu szczerbaty uśmiech. Nareszcie nie czuł żadnego przymusu ani potrzeby wykonania czegokolwiek z uzasadnionego powodu.

Zatelefonował do gościa z agencji, żeby przeprosić go za nieprzewidziane odwołanie spotkania i ponownie powędrował na plażę, by usiąść twarzą w twarz z wodą raz jeszcze, tym razem oferując morzu swój kompletny bezruch.

Oblizał słone wargi i zmrużył oczy, próbując spojrzeć tak daleko, jak tylko sięga horyzont. Czego więcej potrzeba do szczęścia? Były tylko wiatr i te roztrzepane włosy, które Baśka miała przystrzyc. W końcu przestał odgarniać je z twarzy. A niech se tam powiewają.

•••

Bestialskie metody miały służyć utrzymaniu dyscypliny, uniemożliwić niewolnikom ucieczki i co za tym idzie — przyłączenie się do grup zbiegów żyjących w gąszczu dziewiczego lasu. Wielu wypływało w morze na małych pirogach w nadziei, że uda im się powrócić do ojczyzny. Bezlitosny ocean najczęściej dokańczał brudną robotę.

Gdy właściciel nie potrafił rozpoznać, czy jego służący poważnie choruje, czy tylko udaje, bez dyskusji posyłał go do lokalnego szpitala, gdzie przez dwadzieścia cztery godziny delikwenta poddawano ścisłej diecie (głodówce) i działaniu naparów oraz nalewek różnego rodzaju, niczym niegrożącym zdrowemu człowiekowi, ale wobec których Afrykańczycy żywili niepojęty wstręt. Pacjentowi odmawiano również tabaki, bez której po prostu nie umiał się obejść. Z czasem pobyty w szpitalu stały się rzadkością… zarówno tych udających, jak i rzeczywistych chorych.

Zwierzęcą zaciekłość, jaką wykazują Biali wobec niewolników, opisał w swym dziele zatytułowanym „Paul et Virginie” (1788) Bernardin De Saint Pierre. Osnową powieści jest miłość dwojga młodych ludzi i jeśli wiele w niej estetycznych tricków i paraboli, to obraz, jaki wyłania się z literackiej fikcji, jest zastraszający. W opisach miesza się zachwyt nad cudowną naturą ze wstrętem do człowieczego bestialstwa. Książka ta rozsławiła Ile de France na cały francuskojęzyczny świat i do dzisiaj stanowi nieodłączną część spuścizny kulturalnej jej niewolniczego okresu.

Wypada tu także przytoczyć Marka Twaina i jego, wydane ponad sto lat później, „Following the Equator” (1897), w którym doskonale oddaje on stan ducha maurytyjskiej elity, cytując zasłyszane powiedzenie: „W pierwszym roku zbierają muszle; w drugim zbierają muszle i piją; w trzecim już nie zbierają muszli” (“_The first year they gather shells; the second year they gather shells and drink; the third year they do not gather shells”_).

Historia niewolnictwa to ta opowiadana w rytm bujających się łodzi wyładowanych po brzegi Czarnym Towarem. To historia skąpych archiwów i znikających bez śladu, kompromitujących dokumentów. Moralnie niewygodny i politycznie łatwopalny temat wzbudzał przeróżne emocje. Aby uniknąć wypowiadania słowa „niewolnik”, używało się zamiennie określeń „sługa”, „pomoc domowa” lub Czarny… Wiele osób w duszy potępiało ideologię zniewolenia, lecz w paradoksalny sposób ją podtrzymywało. Stanowiła przecież podstawę dobrze naoliwionego systemu, zatem szala zwycięstwa zawsze przechylała się w stronę intratnych operacji finansowych. Jeśli na którejś plantacji niewolnicy byli traktowani po ludzku, mieszkali z rodziną we własnej chacie i mieli prawo do uprawy warzyw na własne potrzeby, jej właściciel zazwyczaj uważany był za dziwaka lub postrzelonego nowatora. Tak czy inaczej, było takich niewielu.

Tymczasem na Ile-de-France rebelianci coraz śmielej organizowali się w bandy. Białe osady broniły się przed nocnymi atakami i rozbojem, jednak biada temu, kto goniąc za tłustym jeleniem, śmiał zapuścić się w głąb lądu! Spotkanie z _Marrons_ było najgorszą rzeczą, jaka mogła się mu przytrafić.

Próba sprowadzenia do roboty bardziej potulnych, indyjskich niewolników z Pondichery skończyła się fiaskiem. Rachityczny Hindus, do tego powolny jak mucha w smole, nijak nie pasował do wysoko produktywnego biznesu. Co więcej, gdy coś mu się nie podobało, po prostu wszystko puszczał z dymem! Afrykańczyk, choć bojaźliwy i prostego umysłu, silniejszy był, wytrwalszy. Malgasz — porywczy i chętny do ucieczki, ale zdolny manualnie, sprytniejszy… Natomiast biały pan, raz ustaliwszy podział pracy, pragnął przede wszystkim porządku i spokoju. I jeszcze raz spokoju…

•••

Nawet nie zauważyła, kiedy stanęła przed bramą.

Ledwo zgasiła motor i sięgnęła po torebkę, Suria już stała przy drzwiach. Pewnie usłyszała samochód, bo otworzyła bramę na oścież i czekała teraz ze ścierką pod pachą i szerokim uśmiechem na gębie. Wyglądała swojej „Pani”. Jej twarz lśniła w słońcu, a koszula lepiła się do bujnej piersi. Wcisnęła ścierkę za zapaskę, jedną ręką przytrzymała drzwi pick-upa, a drugą sięgnęła po siatki.

—_ Bonzour, M’dame! Ça va M’dame, ça va_? — Raz po raz zaglądała jej w oczy i obskakiwała, żeby pomóc. Żeby _Madame_ sama nie dźwigała, żeby telefon z rąk się nie wyślizgnął, żeby spokojnie do domu mogła wejść i usiąść sobie w fotelu. Na kuchennym blacie czekała już szklanka zimnej wody.

Suria w mig wyjęła z auta zgrzewki wody i ostrożnie wypakowała resztę zakupów. Zaniosła do garażu dwie butle z gazem, poukładała co świeże w lodówce, a resztę w spiżarce. I jeszcze dała psu pić, bo ten się właśnie z radości, tak zresztą jak ona, nie posiadał. I tak było codziennie.

Wychylając duszkiem zawartość oszronionej szklanki, zawstydziła się Baśka sama przed sobą, że tak o psu i o gosposi jednocześnie pomyślała. I znów, jak zdarta płyta, napadło ją:
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij