Max Einstein ratuje przyszłość - ebook
Max Einstein ratuje przyszłość - ebook
Max Einstein nie jest typową dwunastolatką. Bierze udział w tajnych misjach, wymyśla genialne wynalazki i rozmawia z Albertem Einsteinem.
Choć Max i jej przyjaciele z Centrum Mądrych Inicjatyw potrafią znaleźć rozwiązanie dla najtrudniejszych problemów, tym razem czeka na nich prawdziwe wyzwanie. Czy młodym geniuszom uda się z sukcesem zakończyć kolejną misję i sprawić, by już nigdy żadne dziecko nie cierpiało głodu?
Na drodze staje im jak zwykle chciwa Korporacja, która chce przejąć władzę nad światem. Inteligentne drony, niebezpieczne zasadzki i podróże w czasie – Korporacja nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel.
Ale to jeszcze nie koniec! Max również próbuje zbudować wehikuł czasu, by dowiedzieć się, kim byli jej rodzice i dlaczego opuścili ją, gdy była małym dzieckiem. Przeszłość dziewczynki i przyszłość Centrum Mądrych Inicjatyw łączą się w historię, od której nie można się oderwać!
To pierwsza i jedyna seria książek przygodowych autoryzowana przez Archiwum Alberta Einsteina.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67176-04-0 |
Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Max Einstein nie jest jakąś tam pierwszą lepszą dwunastoletnią geniuszką.
Zhakowała sieć komputerową Uniwersytetu Nowojorskiego, aby móc się zapisać na zajęcia. Opracowała wynalazki, dzięki którym mieszkającym z nią bezdomnym żyło się łatwiej.
Oprócz tego rozmawia ze swoim idolem, Albertem Einsteinem. (No dobrze, to jedno dzieje się wyłącznie w jej wyobraźni).
Wszystko się jednak zmieniło, kiedy to Max – bezdomną sierotę, która nigdy nie poznała swoich rodziców – zrekrutowała tajemnicza organizacja znana jako Centrum Mądrych Inicjatyw! Ich misja to rozwiązywanie za pomocą wiedzy naukowej najtrudniejszych problemów nękających naszą planetę. Max przewodziła grupie przeróżnych młodych geniuszek i geniuszów z całego świata i razem udało im się wpaść na nowe metody pozyskiwania elektryczności w najdalszych krańcach globu oraz oczyścić zbiorniki wodne w pewnej hinduskiej wiosce.
Jednak ich pozytywne działania będą mogły trwać tylko pod warunkiem, że Max i jej nowych przyjaciół nie dopadnie złowrogie stowarzyszenie znane jako Korporacja.
Jego członkowie bowiem nie cofną się przed niczym, próbując powstrzymać tę drużynę młodocianych dobroczyńców.
Prolog
Dwoje młodych ludzi ułożyło córeczkę w kartonie wymoszczonym miękkim, brązowym flanelowym kocem.
– Leż spokojnie – wyszeptała czule matka.
– Dziś wieczorem spodziewamy się wyjątkowego gościa – dodał ojciec.
Kobieta skinęła głową.
– To nasz mentor! Ten, od którego wszystko się zaczęło.
Rozchyliła szeroko ramiona i wskazała zbiór dziwacznych wynalazków elektronicznych i sprzętu laboratoryjnego rozstawionego po całej piwnicy ich skromnego domku przy Battle Road, nieopodal kampusu Uniwersytetu Princeton, gdzie zarówno mąż, jak i żona pracowali jako wybitni profesorowie.
Zajmowali się fizyką, a byli przy tym niebywale kreatywni i pomysłowi. Właśnie dlatego tych dwoje geniuszy postanowiło wykonać dla córki kojec z kartonowego pudełka.
Dziewczynka była tym zachwycona. Śmiała się, gaworzyła i kręciła na puszystym kocyku, wodząc wzrokiem za krzątającymi się po pokoju rodzicami. Obracali pokrętła, wciskali guziki i popychali dźwignie do pozycji pionowej, włączając tym samym rozmaite sprzęty i uruchamiając różnobarwne zestawy mrugających lampek.
Maleństwo wzdychało z radości i klaskało swoimi pulchnymi rączkami, wpatrując się przy tym w migające światełka.
Po chwili w całej piwnicy dało się słyszeć mruczenie.
– Podejrzewam, że na profesorze Einsteinie zrobi to nie lada wrażenie – rzucił ojciec.
– Właśnie na to liczę – stwierdziła matka. – W końcu to on był inspiracją dla naszego eksperymentu. Wszystko to stało się za jego sprawą.
Kiedy jeszcze ci błyskotliwi rodzice byli doktorantami na Uniwersytecie Princeton (jednymi z najmłodszych w historii uczelni, u obojga bowiem stwierdzono wyjątkowy talent), dowiedzieli się, że oto wybitny Albert Einstein wygłosi wykład na temat ogólnej teorii względności. Sami zaś zajmowali się jej praktycznymi zastosowaniami już od dawna.
W całej piwnicy pomruk turbodoładowania energii elektrycznej i wirujących magnesów był już tak głośny, że mało brakowało, a para przegapiłaby dzwonek do drzwi rozbrzmiewający piętro wyżej.
– To on! – wykrzyknął ojciec. – Przyszedł. Sam profesor Einstein!
– Pamiętałeś, żeby odebrać ciasto pomarańczowe i truskawki? – zapytała matka, gdy ruszyli do prowadzących na górę drewnianych schodów.
– Oczywiście, kochana. Będziemy musieli ubić śmietanę…
– Możemy się tym zająć po naszym pokazie!
Pospieszyli schodami do góry, aby powitać gościa, natomiast dziecko, zafascynowane dziwnymi dźwiękami i feerią jasnych, mrugających świateł, zostawili samo w piwnicy.
Dziewczynka wydostała się z kartonowego pudełka i popełzła po chłodnej betonowej posadzce, która z każdą chwilą stawała się coraz zimniejsza. Po wewnętrznej stronie piwniczych okien szyby pokryły się szronem.
Niemowlę pomknęło pośród drewnianych skrzyń i najkrótszą możliwą drogą skierowało się w stronę otwartej walizki.
Do uniesionego wieka przyklejono błyszczącą fotografię jegomościa z zabawną czupryną. Lśniący portret odbijał blask światełek i tym samym przyciągał do siebie maleństwo. Wewnątrz walizki znajdował się również jakiś artykuł naukowy. Dziewczynka nie potrafiła rzecz jasna przeczytać ani słowa. Chciała jedynie dosięgnąć i dotknąć migocących lampek odbijających się na przyjaznej twarzy białowłosego staruszka.
Rury wodne ciągnące się w piwnicy stęknęły pod wpływem niskiej temperatury.
Okna pokryły się pięciocentymetrową warstwą lodu.
Niemowlę mogło zobaczyć własny parujący oddech.
Wtem nastąpił błysk oślepiająco jasnego światła. Mignęło oświetlenie pokojowe.
Odgłosy zaczęły się wzmagać.
Zimno zniknęło jak ręką odjął.
I w tamtej chwili całe życie tej maleńkiej dziewczynki odmieniło się już na zawsze.
1
Max Einstein szła pośród londyńskiej mgły w rozpiętym płaszczu powiewającym za jej plecami niczym peleryna superbohaterki.
Jej ruda czupryna była jeszcze bardziej poskręcana niż zwykle, bo – jak doskonale zdawała sobie sprawę – struktura chemiczna ludzkich włosów czyniła je podatnymi na zmiany zawartości wodoru w powietrzu, co rzecz jasna było bezpośrednio powiązane z wilgotnością, ponieważ cała woda unosząca się w powietrzu w postaci mgły składała się z dwóch atomów wodoru na cząsteczkę.
Rozmyślanie na temat struktury chemicznej włosów skutecznie zajęło jej myśli. Przynajmniej na jakieś dwie sekundy.
Zaraz potem jednak Max znowu się nudziła.
W stolicy Anglii z niecierpliwością wyczekiwała następnego zlecenia od mecenasa programu Centrum Mądrych Inicjatyw, Benjamina Franklina Abercrombiego, którego Max nazywała po prostu Benem. Bo niby był tryliarderem, ale przy tym liczył sobie ledwie dwa lata więcej od niej. Oprócz tego był obłędnie uroczy. Max szczególnie pochwalała to, na co chłopak wydawał pieniądze – a mianowicie opłacał zespół genialnych dzieciaków, który zajmował się problemami współczesnego świata w taki sposób, by nie wtrącały się w to rządy żadnych państw. Brzmi ekstra, co nie?
Myśli na temat Bena trwały może nanosekundę, po czym Max znowu zaczęła się nudzić i frustrować z powodu pierwszej zasady dynamiki Newtona, zwanej również niekiedy zasadą bezwładności, która jakoś nigdy nie znajdowała zastosowania w przypadku dwunastoletniej Max Einstein. Newton stwierdził, że obiekt trwający w bezruchu pozostanie w bezruchu, natomiast obiekt ruchomy w dalszym ciągu będzie się ruszał.
Na czym zatem polegał problem? Max Einstein nie miała pojęcia, jak się odpoczywa. Pragnęła działania. Ciągłego ruchu do przodu. Pozostawanie bezczynną nie było dla niej.
Kiedy tak włóczyła się po ulicach Londynu, jej umysł cofnął się do momentu, w którym podjęła decyzję, że nie założy żadnej dzianinowej czapki, mającej na celu ukryć burzę jej kręconych i splątanych rudych loków działającej niczym sygnał naprowadzający dla wszystkich nikczemnych złoczyńców, którzy akurat mogli jej szukać.
A kilku takich by się znalazło.
Tak się bowiem składało, że pewna podejrzana grupa zwąca się Korporacją bardzo chciała sprawić, żeby Max i jej niebywale wysoki iloraz inteligencji przeszli na drugą stronę konfliktu i dołączyli właśnie do niej. W tym celu byli gotowi nawet ją porwać. Na szczęście londyński współlokator Max – który dawniej pracował dla wspomnianych złoczyńców, po czym nagle mu się odmieniło – posługując się swoją rozległą bazą niemożliwych do ujawnienia kontaktów, poradził jej tak:
– Korporacja nie ma pojęcia, że przebywamy obecnie w Londynie na terenie Anglii.
Współlokator Leo zawsze posługiwał się zwrotem „w Londynie na terenie Anglii”, mimo że nikt inny tak nie postępował. Takie jego małe dziwactwo.
Po zapewnieniach Leo Max postanowiła, że dołoży starań, aby nie zmarnować ani chwili pobytu w tym mieście. Śmiało wychodziła ze swego ciasnego mieszkanka znajdującego się w akademiku (wybranym przez Bena), a następnie kierowała się po kolei we wszystkie miejsca, które jej idol, Albert Einstein, odwiedzał podczas swojego pobytu w Londynie. Dzieliła z wielkim geniuszem tę samą przestrzeń, ale zupełnie inny czas. Max uznała, że w jakiś sposób to ich do siebie zbliży. I nawet jeśli nie była to prawda, samo to doświadczenie może okazać się ciekawe i pouczające. No i jak to mawiał profesor Einstein: „Jedynym źródłem wiedzy jest doświadczenie”.
Max zamierzała zatem każdego dnia doświadczać co najmniej jednej nowej rzeczy.
I właśnie dlatego maszerowała przez mgłę i kierowała się w stronę miejsca, którego nigdy dotąd nie miała okazji obejrzeć: Royal Albert Hall. Położoną w dzielnicy zwanej South Kensington salę koncertową otworzyła w 1871 roku królowa Wiktoria i nazwała ją po swoim mężu, księciu Albercie. Rocznie odbywało się w niej ponad czterysta wystąpień, od przeróżnych koncertów: rockowych, muzyki popularnej czy klasycznej, aż po balet i ceremonie rozdania nagród. Słynne nazwiska zostały uczczone poprzez nadanie im gwiazdy i grawerunku na terenie wokół budynku, w tym Adele, Eric Clapton, Winston Churchill, Muhammad Ali i rzecz jasna – w pobliżu drzwi numer 5 – Albert Einstein.
Tamtej nocy odbywał się tam jakiś koncert, Max jednak nie miała biletu.
Nie był on jej chyba zresztą potrzebny.
Miała bowiem przy sobie coś, co, jak uważała, stanie się jej tajemną i uniwersalną przepustką.2
Swego czasu Einstein powiedział, że „nasza rzeczywistość jest złudzeniem, aczkolwiek bardzo przekonującym”.
Tak więc Max postanowiła, że opracuje własną iluzję rzeczywistości. Właśnie dlatego nosiła ze sobą pusty skrzypcowy futerał, który również stanowił swego rodzaju hołd składany jej idolowi. Albert Einstein zaczął pobierać lekcje gry na skrzypcach w wieku sześciu lat i kontynuował je przez całe życie. Swoje skrzypce nazwał „Liną” i potrafił przepięknie wygrywać na nich sonaty Mozarta. Jak sam twierdził, muzyka pomagała mu podczas rozmyślania na temat różnych teorii lub gdy akurat pracował nad jakimś eksperymentem myślowym.
A teraz Max liczyła, że muzyka pozwoli jej zajrzeć do Royal Albert Hall.
– Przepraszam – odezwała się do pierwszego ochroniarza, którego zobaczyła. – Gdzie znajduje się wejście dla muzyków?
Machnęła futerałem tak, aby mieć pewność, że strażnik zauważył, co niesie w ręce.
– Tuż za zakrętem, za drzwiami numer jeden. Na pewno trafisz. I powodzenia.
– Dzięki! – Max nie czuła wyrzutów sumienia po wykiwaniu strażnika. Przecież wcale nie powiedziała, że jest muzyczką. Pozwoliła mu jedynie, aby samodzielnie stworzył tę konkretną iluzję, i nawet nie musiała się szczególnie starać.
Wejście dla wykonawców umożliwiło Max ominięcie tłumu, który ustawił się w kolejce do wejścia głównego, a także bileterów. Zachowywała się tak, jakby doskonale wiedziała, co robi, dzięki czemu w mgnieniu oka znalazła się za kulisami w pobliżu zacienionej części sceny.
„Swego czasu przebywał tu sam Einstein”, uświadomiła sobie.
„Nieprawda, stałem odrobinę bardziej po lewej stronie”, poprawił ją Einstein.
Tak naprawdę Einsteina tam nie było. Stanowiło to pewien nawyk Max. Prowadziła w myślach wspaniałe, niewypowiedziane rozmowy z wyobrażonym Einsteinem. Dla niej był on nie tylko poważanym na całym świecie geniuszem – był też zabawny i kojarzył jej się raczej z dziadkiem o pokręconym poczuciu humoru.
Natomiast przebywanie dokładnie (albo prawie dokładnie) tam, gdzie trzeciego października 1933 roku stał jej idol, przyprawiało ją o gęsią skórkę. Tamtej nocy profesor Einstein przemawiał do wypełnionej po brzegi sali na temat swoich obaw dotyczących widma kryzysu wiszącego nad Europą, w której zaczynały dominować faszystowskie nastroje i sam Adolf Hitler. Miało to miejsce na sześć lat przed wybuchem II wojny światowej, ale dla Einsteina i innych Żydów mieszkających w Niemczech zagrożenie było już wtedy bardzo realne.
Przebywanie w tej samej przestrzeni co Einstein z pewnością popchnęło Max do rozmyślań na temat granic czasu i przestrzeni. Czy możliwość przekroczenia tych granic i spotkania ze swoim wzorem nie byłaby wspaniała? Przecież on był tutaj dawno temu. A ona jest tu teraz. Gdyby tylko ich osie czasu mogły się jakimś cudem przeciąć i nałożyć na siebie!
Być może właśnie wtedy mogliby przełamać jeszcze jedną granicę i przenieść się w przyszłość, dzięki czemu Max mogłaby przekonać się, co ją czeka w przyszłości. Albo też profesor Einstein mógłby pokazać jej, jak odbyć podróż w czasie dwanaście lat wstecz, dzięki czemu mogłaby w końcu dowiedzieć się, kim byli jej rodzice.
Max pozostawała sierotą praktycznie całe swoje życie. Miała tylko bardzo mgliste wspomnienia ze swoimi rodzicami. Poszarzałe i rozmazane, czyli takie, które o mały włos, a mogłaby sobie przypomnieć – ale nie może.
Ale nawet jeśli profesor Einstein nie mógłby dokonać tego wszystkiego, to Max zdołałaby go przynajmniej ostrzec w sprawie nazistowskich łowców nagród, którzy ścigali go w trakcie wizyty w Londynie w 1933 roku.
„Czytałam na ten temat”, zwróciła się do swojego wyobrażonego Einsteina. „Powstał plan mający na celu zamordowanie cię podczas pobytu w tym miejscu”.
„Och”, zareagował żyjący w jej głowie Einstein. „Ale nie był to zbyt dobry plan, prawda? Dożyłem roku 1955! Poza tym czy nie sądzisz, że to miłe, iż miejsce to nazwano Royal Albert Hall? Jakie to urocze, że nazwali je po mnie”.
Max uśmiechnęła się. Uwielbiała, kiedy ten wymyślony Einstein rzucał swoimi suchymi żartami. Wtedy jeszcze mocniej czuła, że jest dla niej jak dziadek, którego nigdy nie miała.
„Czy w dalszym ciągu podążają za tobą źli ludzie, Maxine?”, zapytał Einstein.
„Tak. To te zbiry z Korporacji. Ale nic się nie martw, nie ma ich w Londynie”.
I jak to bywa, dokładnie z chwilą, gdy wypowiedziała te słowa, z cienia wyłoniło się i ruszyło w jej kierunku dwóch barczystych mężczyzn ubranych na czarno.3
– Skąd się tutaj wzięłaś, młoda damo? – zapytał jeden z mężczyzn. Z ucha wystawał mu skręcony kabel od mikrosłuchawki. Jego bicepsy dorównywały obwodem udom przeciętnego człowieka. Jego napakowany kolega wyglądał identycznie, z tym że obcięte na jeża włosy miał koloru blond, a nie kasztanowego.
Max chciała rzucić „chcę być jak najbliżej mojej muzy”, ale obawiała się, że ci dwaj goście w koszulkach z napisem OCHRONA mogą źle to odebrać. Dlatego też znowu uniosła futerał skrzypcowy.
– Bo jestem muzyczką? – Owszem, wyartykułowała to w formie pytania, co rzadko się sprawdza, kiedy chcemy udzielić przekonującej odpowiedzi.
– Czyżby? – zapytał blond jeż. – Skrzypce?
Max skinęła głową.
– Nie przypominam sobie, żeby grupy a capella korzystały z akompaniamentu smyczków, a właśnie taka grupa występuje tego wieczoru. Bo wiesz, oni zwykle używają swoich ust.
Max zerknęła w lewo. Sześcioro wokalistów stanęło za kulisami. Żadne z nich nie miało w dłoni instrumentu muzycznego.
– Proszę tędy, panienko – rzucił mężczyzna o kasztanowych włosach, po czym wziął Max delikatnie pod rękę i odprowadził ją w kierunku wyjścia. – Chętnie pozwoliłbym ci obejrzeć przedstawienie za darmo, ale wtedy zapewne straciłbym pracę. Trzymaj się.
Dwie minuty później Max stała już na ulicy przed Royal Albert Hall. Bardzo możliwe, że po tej ulicy przechadzał się kiedyś Albert Einstein, a jednak tutaj nie ogarniało jej wrażenie unoszącej się w powietrzu magii, jak na zapleczu sceny.
Sfrustrowana Max weszła do jednej z czerwonych budek telefonicznych (w której nie było telefonu) i wyciągnęła z głębokiej bocznej kieszeni płaszcza zabezpieczony telefon satelitarny.
Nadeszła pora, kiedy musiała zadzwonić do Bena. Na szczęście miała jego bezpośredni numer. (To zresztą on zapłacił za niebywale drogi telefon satelitarny zwany Iridium Extreme).
Ben odebrał po trzecim sygnale. Zawsze odbierał po trzecim sygnale.
– Och, cześć, Max – powiedział, nie pytając o to, kto dzwoni. Max domyśliła się, że dysponuje on pewnie najbardziej wyrafinowanym systemem identyfikacji we wszechświecie. – Co tam w Londynie?
– Nudy.
– Poważnie? W Londynie? Mówimy o tym samym mieście? Przecież tam tyle można zrobić i zwiedzić…
– To kiedy zaczynamy pracę nad następnym projektem?
– Wkrótce, Max. Bądź cierpliwa. Prowadzę właśnie szeroko zakrojone badania. To z pewnością będzie największe wyzwanie, z jakim się dotąd mierzyłaś. I na pewno nie chcielibyśmy, żebyś zabrała się do niego bez przygotowania.
– Wkrótce?
– Jasne. Tak że wiesz, trzymaj się tam. Odezwę się do ciebie w tej sprawie. I to wkrótce.
Max zakończyła połączenie.
„Wkrótce”.
Było to jedno ze słów, które stanowiły argument na rzecz względnego charakteru czasu.
Dla wielu dzieci „wkrótce” ciągnęło się całą wieczność, kiedy na przykład akurat zaczęła się wigilia i nie mogły otworzyć prezentów aż do zakończenia uroczystej kolacji. Dla innych słowo trwało krótką chwilkę, kiedy dentysta wchodził do pokoju i mówił, że „wkrótce” się nimi zajmie.
Max znajdowała się teraz w tej wigilijnej kategorii. „Wkrótce” ciągnęło się w nieskończoność.
Zniechęcona czekaniem ruszyła z powrotem do akademika stojącego nieopodal Hyde Parku, gdzie dzieliła pokój z Leo.
Wtem zobaczyła mężczyznę pchającego wózek z supermarketu wypełniony po brzegi opakowanymi w plastik kanapkami. Powodowana ciekawością podążyła za wózkiem terkoczącym w alejce wyłożonej kocimi łbami, którą oświetlała pojedyncza spowita mgłą uliczna lampa.
– Dobry wieczór, Franky – powiedział mężczyzna do kształtu leżącego w cieniu na ziemi. – Co u twojej rodziny?
Kształt poruszył się. Max zdała sobie sprawę, że jest to mężczyzna owinięty w śpiwór. Kiedy jej oczy przywykły do ciemności, dziewczynka dostrzegła kilka skotłowanych śpiworów. Niektóre były bardzo małe.
– Czas na kolację! – krzyknął radośnie mężczyzna, po czym sięgnął do wózka i wyjął z niego kanapki zapakowane w folię spożywczą. – Przepraszam, że tak się spóźniłem. Musiałem poczekać na zamknięcie sklepu. Wiltshire peklował szynkę na chlebie słodowym dla ciebie i małżonki. Dla dzieci mam kanapki z bekonem.
– Dziękuję, Charles – odparł człowiek, który nocował wraz z rodziną w śpiworach pośrodku alejki.
Dwie małe głowy wysunęły się na wzmiankę o jedzeniu i Max dostrzegła szerokie uśmiechy widniejące na ich twarzach pomimo skromnych warunków do snu. Wiedziała, że dzieci wiele zniosą, ale patrzenie na ich małe dłonie, które wyciągają się po kanapki, złamało jej serce.
Sama kiedyś była takim dzieckiem.
Gdy Max mieszkała na ulicach Nowego Jorku, znalezienie pożywienia było jej najważniejszym celem każdego dnia. Potrzeba ta prowadziła niekiedy do tego, że musiała jeść rzeczy nie tak czyste i schludnie zapakowane, jak kanapki wręczane przez Charlesa. Zgadywała, że przyniósł te, których nie był już w stanie sprzedać w sklepie przed zamknięciem.
Max ostrożnie wycofała się z alejki. Nie chciała, aby ta bezdomna rodzina ją dostrzegła. Zwłaszcza dzieci.
Pamiętała jeszcze zakłopotanie i upokorzenie, które czasami czuła, żebrząc o jedzenie. Uczucia te były silne. Ale nie tak silne, jak szpony głodu w brzuchu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej.