Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Max Einstein ratuje przyszłość - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Max Einstein ratuje przyszłość - ebook

Max Einstein nie jest typową dwunastolatką. Bierze udział w tajnych misjach, wymyśla genialne wynalazki i rozmawia z Albertem Einsteinem.

Choć Max i jej przyjaciele z Centrum Mądrych Inicjatyw potrafią znaleźć rozwiązanie dla najtrudniejszych problemów, tym razem czeka na nich prawdziwe wyzwanie. Czy młodym geniuszom uda się z sukcesem zakończyć kolejną misję i sprawić, by już nigdy żadne dziecko nie cierpiało głodu?

Na drodze staje im jak zwykle chciwa Korporacja, która chce przejąć władzę nad światem. Inteligentne drony, niebezpieczne zasadzki i podróże w czasie – Korporacja nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel.

Ale to jeszcze nie koniec! Max również próbuje zbudować wehikuł czasu, by dowiedzieć się, kim byli jej rodzice i dlaczego opuścili ją, gdy była małym dzieckiem. Przeszłość dziewczynki i przyszłość Centrum Mądrych Inicjatyw łączą się w historię, od której nie można się oderwać!

To pierwsza i jedyna seria książek przygodowych autoryzowana przez Archiwum Alberta Einsteina.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67176-04-0
Rozmiar pliku: 8,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Co się działo do tej pory…

Max Ein­stein nie jest ja­kąś tam pierw­szą lep­szą dwu­na­sto­let­nią ge­niuszką.

Zha­ko­wała sieć kom­pu­te­rową Uni­wer­sy­tetu No­wo­jor­skiego, aby móc się za­pi­sać na za­ję­cia. Opra­co­wała wy­na­lazki, dzięki któ­rym miesz­ka­ją­cym z nią bez­dom­nym żyło się ła­twiej.

Oprócz tego roz­ma­wia ze swoim ido­lem, Al­ber­tem Ein­ste­inem. (No do­brze, to jedno dzieje się wy­łącz­nie w jej wy­obraźni).

Wszystko się jed­nak zmie­niło, kiedy to Max – bez­domną sie­rotę, która ni­gdy nie po­znała swo­ich ro­dzi­ców – zre­kru­to­wała ta­jem­ni­cza or­ga­ni­za­cja znana jako Cen­trum Mą­drych Ini­cja­tyw! Ich mi­sja to roz­wią­zy­wa­nie za po­mocą wie­dzy na­uko­wej naj­trud­niej­szych pro­ble­mów nę­ka­ją­cych na­szą pla­netę. Max prze­wo­dziła gru­pie prze­róż­nych mło­dych ge­niu­szek i ge­niu­szów z ca­łego świata i ra­zem udało im się wpaść na nowe me­tody po­zy­ski­wa­nia elek­trycz­no­ści w naj­dal­szych krań­cach globu oraz oczy­ścić zbior­niki wodne w pew­nej hin­du­skiej wio­sce.

Jed­nak ich po­zy­tywne dzia­ła­nia będą mo­gły trwać tylko pod wa­run­kiem, że Max i jej no­wych przy­ja­ciół nie do­pad­nie zło­wro­gie sto­wa­rzy­sze­nie znane jako Kor­po­ra­cja.

Jego człon­ko­wie bo­wiem nie cofną się przed ni­czym, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać tę dru­żynę mło­do­cia­nych do­bro­czyń­ców.

Pro­log

Dwoje mło­dych lu­dzi uło­żyło có­reczkę w kar­to­nie wy­mosz­czo­nym mięk­kim, brą­zo­wym fla­ne­lo­wym ko­cem.

– Leż spo­koj­nie – wy­szep­tała czule matka.

– Dziś wie­czo­rem spo­dzie­wamy się wy­jąt­ko­wego go­ścia – do­dał oj­ciec.

Ko­bieta ski­nęła głową.

– To nasz men­tor! Ten, od któ­rego wszystko się za­częło.

Roz­chy­liła sze­roko ra­miona i wska­zała zbiór dzi­wacz­nych wy­na­laz­ków elek­tro­nicz­nych i sprzętu la­bo­ra­to­ryj­nego roz­sta­wio­nego po ca­łej piw­nicy ich skrom­nego domku przy Bat­tle Road, nie­opo­dal kam­pusu Uni­wer­sy­tetu Prin­ce­ton, gdzie za­równo mąż, jak i żona pra­co­wali jako wy­bitni pro­fe­so­ro­wie.

Zaj­mo­wali się fi­zyką, a byli przy tym nie­by­wale kre­atywni i po­my­słowi. Wła­śnie dla­tego tych dwoje ge­niu­szy po­sta­no­wiło wy­ko­nać dla córki ko­jec z kar­to­no­wego pu­dełka.

Dziew­czynka była tym za­chwy­cona. Śmiała się, ga­wo­rzyła i krę­ciła na pu­szy­stym ko­cyku, wo­dząc wzro­kiem za krzą­ta­ją­cymi się po po­koju ro­dzi­cami. Ob­ra­cali po­krę­tła, wci­skali gu­ziki i po­py­chali dźwig­nie do po­zy­cji pio­no­wej, włą­cza­jąc tym sa­mym roz­ma­ite sprzęty i uru­cha­mia­jąc róż­no­barwne ze­stawy mru­ga­ją­cych lam­pek.

Ma­leń­stwo wzdy­chało z ra­do­ści i kla­skało swo­imi pulch­nymi rącz­kami, wpa­tru­jąc się przy tym w mi­ga­jące świa­tełka.

Po chwili w ca­łej piw­nicy dało się sły­szeć mru­cze­nie.

– Po­dej­rze­wam, że na pro­fe­so­rze Ein­ste­inie zrobi to nie lada wra­że­nie – rzu­cił oj­ciec.

– Wła­śnie na to li­czę – stwier­dziła matka. – W końcu to on był in­spi­ra­cją dla na­szego eks­pe­ry­mentu. Wszystko to stało się za jego sprawą.

Kiedy jesz­cze ci bły­sko­tliwi ro­dzice byli dok­to­ran­tami na Uni­wer­sy­te­cie Prin­ce­ton (jed­nymi z naj­młod­szych w hi­sto­rii uczelni, u obojga bo­wiem stwier­dzono wy­jąt­kowy ta­lent), do­wie­dzieli się, że oto wy­bitny Al­bert Ein­stein wy­głosi wy­kład na te­mat ogól­nej teo­rii względ­no­ści. Sami zaś zaj­mo­wali się jej prak­tycz­nymi za­sto­so­wa­niami już od dawna.

W ca­łej piw­nicy po­mruk tur­bo­do­ła­do­wa­nia ener­gii elek­trycz­nej i wi­ru­ją­cych ma­gne­sów był już tak gło­śny, że mało bra­ko­wało, a para prze­ga­pi­łaby dzwo­nek do drzwi roz­brzmie­wa­jący pię­tro wy­żej.

– To on! – wy­krzyk­nął oj­ciec. – Przy­szedł. Sam pro­fe­sor Ein­stein!

– Pa­mię­ta­łeś, żeby ode­brać cia­sto po­ma­rań­czowe i tru­skawki? – za­py­tała matka, gdy ru­szyli do pro­wa­dzą­cych na górę drew­nia­nych scho­dów.

– Oczy­wi­ście, ko­chana. Bę­dziemy mu­sieli ubić śmie­tanę…

– Mo­żemy się tym za­jąć po na­szym po­ka­zie!

Po­spie­szyli scho­dami do góry, aby po­wi­tać go­ścia, na­to­miast dziecko, za­fa­scy­no­wane dziw­nymi dźwię­kami i fe­erią ja­snych, mru­ga­ją­cych świa­teł, zo­sta­wili samo w piw­nicy.

Dziew­czynka wy­do­stała się z kar­to­no­wego pu­dełka i po­peł­zła po chłod­nej be­to­no­wej po­sadzce, która z każdą chwilą sta­wała się co­raz zim­niej­sza. Po we­wnętrz­nej stro­nie piw­ni­czych okien szyby po­kryły się szro­nem.

Nie­mowlę po­mknęło po­śród drew­nia­nych skrzyń i naj­krót­szą moż­liwą drogą skie­ro­wało się w stronę otwar­tej wa­lizki.

Do unie­sio­nego wieka przy­kle­jono błysz­czącą fo­to­gra­fię je­go­mo­ścia z za­bawną czu­pryną. Lśniący por­tret od­bi­jał blask świa­te­łek i tym sa­mym przy­cią­gał do sie­bie ma­leń­stwo. We­wnątrz wa­lizki znaj­do­wał się rów­nież ja­kiś ar­ty­kuł na­ukowy. Dziew­czynka nie po­tra­fiła rzecz ja­sna prze­czy­tać ani słowa. Chciała je­dy­nie do­się­gnąć i do­tknąć mi­go­cą­cych lam­pek od­bi­ja­ją­cych się na przy­ja­znej twa­rzy bia­ło­wło­sego sta­ruszka.

Rury wodne cią­gnące się w piw­nicy stęk­nęły pod wpły­wem ni­skiej tem­pe­ra­tury.

Okna po­kryły się pię­cio­cen­ty­me­trową war­stwą lodu.

Nie­mowlę mo­gło zo­ba­czyć wła­sny pa­ru­jący od­dech.

Wtem na­stą­pił błysk ośle­pia­jąco ja­snego świa­tła. Mi­gnęło oświe­tle­nie po­ko­jowe.

Od­głosy za­częły się wzma­gać.

Zimno znik­nęło jak ręką od­jął.

I w tam­tej chwili całe ży­cie tej ma­leń­kiej dziew­czynki od­mie­niło się już na za­wsze.

1

Max Ein­stein szła po­śród lon­dyń­skiej mgły w roz­pię­tym płasz­czu po­wie­wa­ją­cym za jej ple­cami ni­czym pe­le­ryna su­per­bo­ha­terki.

Jej ruda czu­pryna była jesz­cze bar­dziej po­skrę­cana niż zwy­kle, bo – jak do­sko­nale zda­wała so­bie sprawę – struk­tura che­miczna ludz­kich wło­sów czy­niła je po­dat­nymi na zmiany za­war­to­ści wo­doru w po­wie­trzu, co rzecz ja­sna było bez­po­śred­nio po­wią­zane z wil­got­no­ścią, po­nie­waż cała woda uno­sząca się w po­wie­trzu w po­staci mgły skła­dała się z dwóch ato­mów wo­doru na czą­steczkę.

Roz­my­śla­nie na te­mat struk­tury che­micz­nej wło­sów sku­tecz­nie za­jęło jej my­śli. Przy­naj­mniej na ja­kieś dwie se­kundy.

Za­raz po­tem jed­nak Max znowu się nu­dziła.

W sto­licy An­glii z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­ki­wała na­stęp­nego zle­ce­nia od me­ce­nasa pro­gramu Cen­trum Mą­drych Ini­cja­tyw, Ben­ja­mina Fran­klina Aber­crom­biego, któ­rego Max na­zy­wała po pro­stu Be­nem. Bo niby był try­liar­de­rem, ale przy tym li­czył so­bie le­d­wie dwa lata wię­cej od niej. Oprócz tego był obłęd­nie uro­czy. Max szcze­gól­nie po­chwa­lała to, na co chło­pak wy­da­wał pie­nią­dze – a mia­no­wi­cie opła­cał ze­spół ge­nial­nych dzie­cia­ków, który zaj­mo­wał się pro­ble­mami współ­cze­snego świata w taki spo­sób, by nie wtrą­cały się w to rządy żad­nych państw. Brzmi eks­tra, co nie?

My­śli na te­mat Bena trwały może na­no­se­kundę, po czym Max znowu za­częła się nu­dzić i fru­stro­wać z po­wodu pierw­szej za­sady dy­na­miki New­tona, zwa­nej rów­nież nie­kiedy za­sadą bez­wład­no­ści, która ja­koś ni­gdy nie znaj­do­wała za­sto­so­wa­nia w przy­padku dwu­na­sto­let­niej Max Ein­stein. New­ton stwier­dził, że obiekt trwa­jący w bez­ru­chu po­zo­sta­nie w bez­ru­chu, na­to­miast obiekt ru­chomy w dal­szym ciągu bę­dzie się ru­szał.

Na czym za­tem po­le­gał pro­blem? Max Ein­stein nie miała po­ję­cia, jak się od­po­czywa. Pra­gnęła dzia­ła­nia. Cią­głego ru­chu do przodu. Po­zo­sta­wa­nie bez­czynną nie było dla niej.

Kiedy tak włó­czyła się po uli­cach Lon­dynu, jej umysł cof­nął się do mo­mentu, w któ­rym pod­jęła de­cy­zję, że nie za­łoży żad­nej dzia­ni­no­wej czapki, ma­ją­cej na celu ukryć bu­rzę jej krę­co­nych i splą­ta­nych ru­dych lo­ków dzia­ła­ją­cej ni­czym sy­gnał na­pro­wa­dza­jący dla wszyst­kich nik­czem­nych zło­czyń­ców, któ­rzy aku­rat mo­gli jej szu­kać.

A kilku ta­kich by się zna­la­zło.

Tak się bo­wiem skła­dało, że pewna po­dej­rzana grupa zwąca się Kor­po­ra­cją bar­dzo chciała spra­wić, żeby Max i jej nie­by­wale wy­soki ilo­raz in­te­li­gen­cji prze­szli na drugą stronę kon­fliktu i do­łą­czyli wła­śnie do niej. W tym celu byli go­towi na­wet ją po­rwać. Na szczę­ście lon­dyń­ski współ­lo­ka­tor Max – który daw­niej pra­co­wał dla wspo­mnia­nych zło­czyń­ców, po czym na­gle mu się od­mie­niło – po­słu­gu­jąc się swoją roz­le­głą bazą nie­moż­li­wych do ujaw­nie­nia kon­tak­tów, po­ra­dził jej tak:

– Kor­po­ra­cja nie ma po­ję­cia, że prze­by­wamy obec­nie w Lon­dy­nie na te­re­nie An­glii.

Współ­lo­ka­tor Leo za­wsze po­słu­gi­wał się zwro­tem „w Lon­dy­nie na te­re­nie An­glii”, mimo że nikt inny tak nie po­stę­po­wał. Ta­kie jego małe dzi­wac­two.

Po za­pew­nie­niach Leo Max po­sta­no­wiła, że do­łoży sta­rań, aby nie zmar­no­wać ani chwili po­bytu w tym mie­ście. Śmiało wy­cho­dziła ze swego cia­snego miesz­kanka znaj­du­ją­cego się w aka­de­miku (wy­bra­nym przez Bena), a na­stęp­nie kie­ro­wała się po ko­lei we wszyst­kie miej­sca, które jej idol, Al­bert Ein­stein, od­wie­dzał pod­czas swo­jego po­bytu w Lon­dy­nie. Dzie­liła z wiel­kim ge­niu­szem tę samą prze­strzeń, ale zu­peł­nie inny czas. Max uznała, że w ja­kiś spo­sób to ich do sie­bie zbliży. I na­wet je­śli nie była to prawda, samo to do­świad­cze­nie może oka­zać się cie­kawe i po­ucza­jące. No i jak to ma­wiał pro­fe­sor Ein­stein: „Je­dy­nym źró­dłem wie­dzy jest do­świad­cze­nie”.

Max za­mie­rzała za­tem każ­dego dnia do­świad­czać co naj­mniej jed­nej no­wej rze­czy.

I wła­śnie dla­tego ma­sze­ro­wała przez mgłę i kie­ro­wała się w stronę miej­sca, któ­rego ni­gdy do­tąd nie miała oka­zji obej­rzeć: Royal Al­bert Hall. Po­ło­żoną w dziel­nicy zwa­nej So­uth Ken­sing­ton salę kon­cer­tową otwo­rzyła w 1871 roku kró­lowa Wik­to­ria i na­zwała ją po swoim mężu, księ­ciu Al­ber­cie. Rocz­nie od­by­wało się w niej po­nad czte­ry­sta wy­stą­pień, od prze­róż­nych kon­cer­tów: roc­ko­wych, mu­zyki po­pu­lar­nej czy kla­sycz­nej, aż po ba­let i ce­re­mo­nie roz­da­nia na­gród. Słynne na­zwi­ska zo­stały uczczone po­przez nada­nie im gwiazdy i gra­we­runku na te­re­nie wo­kół bu­dynku, w tym Adele, Eric Clap­ton, Win­ston Chur­chill, Mu­ham­mad Ali i rzecz ja­sna – w po­bliżu drzwi nu­mer 5 – Al­bert Ein­stein.

Tam­tej nocy od­by­wał się tam ja­kiś kon­cert, Max jed­nak nie miała bi­letu.

Nie był on jej chyba zresztą po­trzebny.

Miała bo­wiem przy so­bie coś, co, jak uwa­żała, sta­nie się jej ta­jemną i uni­wer­salną prze­pustką.2

Swego czasu Ein­stein po­wie­dział, że „na­sza rze­czy­wi­stość jest złu­dze­niem, acz­kol­wiek bar­dzo prze­ko­nu­ją­cym”.

Tak więc Max po­sta­no­wiła, że opra­cuje wła­sną ilu­zję rze­czy­wi­sto­ści. Wła­śnie dla­tego no­siła ze sobą pu­sty skrzyp­cowy fu­te­rał, który rów­nież sta­no­wił swego ro­dzaju hołd skła­dany jej ido­lowi. Al­bert Ein­stein za­czął po­bie­rać lek­cje gry na skrzyp­cach w wieku sze­ściu lat i kon­ty­nu­ował je przez całe ży­cie. Swoje skrzypce na­zwał „Liną” i po­tra­fił prze­pięk­nie wy­gry­wać na nich so­naty Mo­zarta. Jak sam twier­dził, mu­zyka po­ma­gała mu pod­czas roz­my­śla­nia na te­mat róż­nych teo­rii lub gdy aku­rat pra­co­wał nad ja­kimś eks­pe­ry­men­tem my­ślo­wym.

A te­raz Max li­czyła, że mu­zyka po­zwoli jej zaj­rzeć do Royal Al­bert Hall.

– Prze­pra­szam – ode­zwała się do pierw­szego ochro­nia­rza, któ­rego zo­ba­czyła. – Gdzie znaj­duje się wej­ście dla mu­zy­ków?

Mach­nęła fu­te­ra­łem tak, aby mieć pew­ność, że straż­nik za­uwa­żył, co nie­sie w ręce.

– Tuż za za­krę­tem, za drzwiami nu­mer je­den. Na pewno tra­fisz. I po­wo­dze­nia.

– Dzięki! – Max nie czuła wy­rzu­tów su­mie­nia po wy­ki­wa­niu straż­nika. Prze­cież wcale nie po­wie­działa, że jest mu­zyczką. Po­zwo­liła mu je­dy­nie, aby sa­mo­dziel­nie stwo­rzył tę kon­kretną ilu­zję, i na­wet nie mu­siała się szcze­gól­nie sta­rać.

Wej­ście dla wy­ko­naw­ców umoż­li­wiło Max omi­nię­cie tłumu, który usta­wił się w ko­lejce do wej­ścia głów­nego, a także bi­le­te­rów. Za­cho­wy­wała się tak, jakby do­sko­nale wie­działa, co robi, dzięki czemu w mgnie­niu oka zna­la­zła się za ku­li­sami w po­bliżu za­cie­nio­nej czę­ści sceny.

„Swego czasu prze­by­wał tu sam Ein­stein”, uświa­do­miła so­bie.

„Nie­prawda, sta­łem odro­binę bar­dziej po le­wej stro­nie”, po­pra­wił ją Ein­stein.

Tak na­prawdę Ein­ste­ina tam nie było. Sta­no­wiło to pe­wien na­wyk Max. Pro­wa­dziła w my­ślach wspa­niałe, nie­wy­po­wie­dziane roz­mowy z wy­obra­żo­nym Ein­ste­inem. Dla niej był on nie tylko po­wa­ża­nym na ca­łym świe­cie ge­niu­szem – był też za­bawny i ko­ja­rzył jej się ra­czej z dziad­kiem o po­krę­co­nym po­czu­ciu hu­moru.

Na­to­miast prze­by­wa­nie do­kład­nie (albo pra­wie do­kład­nie) tam, gdzie trze­ciego paź­dzier­nika 1933 roku stał jej idol, przy­pra­wiało ją o gę­sią skórkę. Tam­tej nocy pro­fe­sor Ein­stein prze­ma­wiał do wy­peł­nio­nej po brzegi sali na te­mat swo­ich obaw do­ty­czą­cych widma kry­zysu wi­szą­cego nad Eu­ropą, w któ­rej za­czy­nały do­mi­no­wać fa­szy­stow­skie na­stroje i sam Adolf Hi­tler. Miało to miej­sce na sześć lat przed wy­bu­chem II wojny świa­to­wej, ale dla Ein­ste­ina i in­nych Ży­dów miesz­ka­ją­cych w Niem­czech za­gro­że­nie było już wtedy bar­dzo re­alne.

Prze­by­wa­nie w tej sa­mej prze­strzeni co Ein­stein z pew­no­ścią po­pchnęło Max do roz­my­ślań na te­mat gra­nic czasu i prze­strzeni. Czy moż­li­wość prze­kro­cze­nia tych gra­nic i spo­tka­nia ze swoim wzo­rem nie by­łaby wspa­niała? Prze­cież on był tu­taj dawno temu. A ona jest tu te­raz. Gdyby tylko ich osie czasu mo­gły się ja­kimś cu­dem prze­ciąć i na­ło­żyć na sie­bie!

Być może wła­śnie wtedy mo­gliby prze­ła­mać jesz­cze jedną gra­nicę i prze­nieść się w przy­szłość, dzięki czemu Max mo­głaby prze­ko­nać się, co ją czeka w przy­szło­ści. Albo też pro­fe­sor Ein­stein mógłby po­ka­zać jej, jak od­być po­dróż w cza­sie dwa­na­ście lat wstecz, dzięki czemu mo­głaby w końcu do­wie­dzieć się, kim byli jej ro­dzice.

Max po­zo­sta­wała sie­rotą prak­tycz­nie całe swoje ży­cie. Miała tylko bar­dzo mgli­ste wspo­mnie­nia ze swo­imi ro­dzi­cami. Po­sza­rzałe i roz­ma­zane, czyli ta­kie, które o mały włos, a mo­głaby so­bie przy­po­mnieć – ale nie może.

Ale na­wet je­śli pro­fe­sor Ein­stein nie mógłby do­ko­nać tego wszyst­kiego, to Max zdo­ła­łaby go przy­naj­mniej ostrzec w spra­wie na­zi­stow­skich łow­ców na­gród, któ­rzy ści­gali go w trak­cie wi­zyty w Lon­dy­nie w 1933 roku.

„Czy­ta­łam na ten te­mat”, zwró­ciła się do swo­jego wy­obra­żo­nego Ein­ste­ina. „Po­wstał plan ma­jący na celu za­mor­do­wa­nie cię pod­czas po­bytu w tym miej­scu”.

„Och”, za­re­ago­wał ży­jący w jej gło­wie Ein­stein. „Ale nie był to zbyt do­bry plan, prawda? Do­ży­łem roku 1955! Poza tym czy nie są­dzisz, że to miłe, iż miej­sce to na­zwano Royal Al­bert Hall? Ja­kie to uro­cze, że na­zwali je po mnie”.

Max uśmiech­nęła się. Uwiel­biała, kiedy ten wy­my­ślony Ein­stein rzu­cał swo­imi su­chymi żar­tami. Wtedy jesz­cze moc­niej czuła, że jest dla niej jak dzia­dek, któ­rego ni­gdy nie miała.

„Czy w dal­szym ciągu po­dą­żają za tobą źli lu­dzie, Ma­xine?”, za­py­tał Ein­stein.

„Tak. To te zbiry z Kor­po­ra­cji. Ale nic się nie martw, nie ma ich w Lon­dy­nie”.

I jak to bywa, do­kład­nie z chwilą, gdy wy­po­wie­działa te słowa, z cie­nia wy­ło­niło się i ru­szyło w jej kie­runku dwóch bar­czy­stych męż­czyzn ubra­nych na czarno.3

– Skąd się tu­taj wzię­łaś, młoda damo? – za­py­tał je­den z męż­czyzn. Z ucha wy­sta­wał mu skrę­cony ka­bel od mi­kro­słu­chawki. Jego bi­cepsy do­rów­ny­wały ob­wo­dem udom prze­cięt­nego czło­wieka. Jego na­pa­ko­wany ko­lega wy­glą­dał iden­tycz­nie, z tym że ob­cięte na jeża włosy miał ko­loru blond, a nie kasz­ta­no­wego.

Max chciała rzu­cić „chcę być jak naj­bli­żej mo­jej muzy”, ale oba­wiała się, że ci dwaj go­ście w ko­szul­kach z na­pi­sem OCHRONA mogą źle to ode­brać. Dla­tego też znowu unio­sła fu­te­rał skrzyp­cowy.

– Bo je­stem mu­zyczką? – Ow­szem, wy­ar­ty­ku­ło­wała to w for­mie py­ta­nia, co rzadko się spraw­dza, kiedy chcemy udzie­lić prze­ko­nu­ją­cej od­po­wie­dzi.

– Czyżby? – za­py­tał blond jeż. – Skrzypce?

Max ski­nęła głową.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby grupy a ca­pella ko­rzy­stały z akom­pa­nia­mentu smycz­ków, a wła­śnie taka grupa wy­stę­puje tego wie­czoru. Bo wiesz, oni zwy­kle uży­wają swo­ich ust.

Max zer­k­nęła w lewo. Sze­ścioro wo­ka­li­stów sta­nęło za ku­li­sami. Żadne z nich nie miało w dłoni in­stru­mentu mu­zycz­nego.

– Pro­szę tędy, pa­nienko – rzu­cił męż­czy­zna o kasz­ta­no­wych wło­sach, po czym wziął Max de­li­kat­nie pod rękę i od­pro­wa­dził ją w kie­runku wyj­ścia. – Chęt­nie po­zwo­lił­bym ci obej­rzeć przed­sta­wie­nie za darmo, ale wtedy za­pewne stra­cił­bym pracę. Trzy­maj się.

Dwie mi­nuty póź­niej Max stała już na ulicy przed Royal Al­bert Hall. Bar­dzo moż­liwe, że po tej ulicy prze­cha­dzał się kie­dyś Al­bert Ein­stein, a jed­nak tu­taj nie ogar­niało jej wra­że­nie uno­szą­cej się w po­wie­trzu ma­gii, jak na za­ple­czu sceny.

Sfru­stro­wana Max we­szła do jed­nej z czer­wo­nych bu­dek te­le­fo­nicz­nych (w któ­rej nie było te­le­fonu) i wy­cią­gnęła z głę­bo­kiej bocz­nej kie­szeni płasz­cza za­bez­pie­czony te­le­fon sa­te­li­tarny.

Na­de­szła pora, kiedy mu­siała za­dzwo­nić do Bena. Na szczę­ście miała jego bez­po­średni nu­mer. (To zresztą on za­pła­cił za nie­by­wale drogi te­le­fon sa­te­li­tarny zwany Iri­dium Extreme).

Ben ode­brał po trze­cim sy­gnale. Za­wsze od­bie­rał po trze­cim sy­gnale.

– Och, cześć, Max – po­wie­dział, nie py­ta­jąc o to, kto dzwoni. Max do­my­śliła się, że dys­po­nuje on pew­nie naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nym sys­te­mem iden­ty­fi­ka­cji we wszech­świe­cie. – Co tam w Lon­dy­nie?

– Nudy.

– Po­waż­nie? W Lon­dy­nie? Mó­wimy o tym sa­mym mie­ście? Prze­cież tam tyle można zro­bić i zwie­dzić…

– To kiedy za­czy­namy pracę nad na­stęp­nym pro­jek­tem?

– Wkrótce, Max. Bądź cier­pliwa. Pro­wa­dzę wła­śnie sze­roko za­kro­jone ba­da­nia. To z pew­no­ścią bę­dzie naj­więk­sze wy­zwa­nie, z ja­kim się do­tąd mie­rzy­łaś. I na pewno nie chcie­li­by­śmy, że­byś za­brała się do niego bez przy­go­to­wa­nia.

– Wkrótce?

– Ja­sne. Tak że wiesz, trzy­maj się tam. Ode­zwę się do cie­bie w tej spra­wie. I to wkrótce.

Max za­koń­czyła po­łą­cze­nie.

„Wkrótce”.

Było to jedno ze słów, które sta­no­wiły ar­gu­ment na rzecz względ­nego cha­rak­teru czasu.

Dla wielu dzieci „wkrótce” cią­gnęło się całą wiecz­ność, kiedy na przy­kład aku­rat za­częła się wi­gi­lia i nie mo­gły otwo­rzyć pre­zen­tów aż do za­koń­cze­nia uro­czy­stej ko­la­cji. Dla in­nych słowo trwało krótką chwilkę, kiedy den­ty­sta wcho­dził do po­koju i mó­wił, że „wkrótce” się nimi zaj­mie.

Max znaj­do­wała się te­raz w tej wi­gi­lij­nej ka­te­go­rii. „Wkrótce” cią­gnęło się w nie­skoń­czo­ność.

Znie­chę­cona cze­ka­niem ru­szyła z po­wro­tem do aka­de­mika sto­ją­cego nie­opo­dal Hyde Parku, gdzie dzie­liła po­kój z Leo.

Wtem zo­ba­czyła męż­czy­znę pcha­ją­cego wó­zek z su­per­mar­ketu wy­peł­niony po brzegi opa­ko­wa­nymi w pla­stik ka­nap­kami. Po­wo­do­wana cie­ka­wo­ścią po­dą­żyła za wóz­kiem ter­ko­czą­cym w alejce wy­ło­żo­nej ko­cimi łbami, którą oświe­tlała po­je­dyn­cza spo­wita mgłą uliczna lampa.

– Do­bry wie­czór, Franky – po­wie­dział męż­czy­zna do kształtu le­żą­cego w cie­niu na ziemi. – Co u two­jej ro­dziny?

Kształt po­ru­szył się. Max zdała so­bie sprawę, że jest to męż­czy­zna owi­nięty w śpi­wór. Kiedy jej oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści, dziew­czynka do­strze­gła kilka sko­tło­wa­nych śpi­wo­rów. Nie­które były bar­dzo małe.

– Czas na ko­la­cję! – krzyk­nął ra­do­śnie męż­czy­zna, po czym się­gnął do wózka i wy­jął z niego ka­napki za­pa­ko­wane w fo­lię spo­żyw­czą. – Prze­pra­szam, że tak się spóź­ni­łem. Mu­sia­łem po­cze­kać na za­mknię­cie sklepu. Wilt­shire pe­klo­wał szynkę na chle­bie sło­do­wym dla cie­bie i mał­żonki. Dla dzieci mam ka­napki z be­ko­nem.

– Dzię­kuję, Char­les – od­parł czło­wiek, który no­co­wał wraz z ro­dziną w śpi­wo­rach po­środku alejki.

Dwie małe głowy wy­su­nęły się na wzmiankę o je­dze­niu i Max do­strze­gła sze­ro­kie uśmie­chy wid­nie­jące na ich twa­rzach po­mimo skrom­nych wa­run­ków do snu. Wie­działa, że dzieci wiele zniosą, ale pa­trze­nie na ich małe dło­nie, które wy­cią­gają się po ka­napki, zła­mało jej serce.

Sama kie­dyś była ta­kim dziec­kiem.

Gdy Max miesz­kała na uli­cach No­wego Jorku, zna­le­zie­nie po­ży­wie­nia było jej naj­waż­niej­szym ce­lem każ­dego dnia. Po­trzeba ta pro­wa­dziła nie­kiedy do tego, że mu­siała jeść rze­czy nie tak czy­ste i schlud­nie za­pa­ko­wane, jak ka­napki wrę­czane przez Char­lesa. Zga­dy­wała, że przy­niósł te, któ­rych nie był już w sta­nie sprze­dać w skle­pie przed za­mknię­ciem.

Max ostroż­nie wy­co­fała się z alejki. Nie chciała, aby ta bez­domna ro­dzina ją do­strze­gła. Zwłasz­cza dzieci.

Pa­mię­tała jesz­cze za­kło­po­ta­nie i upo­ko­rze­nie, które cza­sami czuła, że­brząc o je­dze­nie. Uczu­cia te były silne. Ale nie tak silne, jak szpony głodu w brzu­chu.

Ciąg dal­szy w wer­sji peł­nej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: