Mąż na niby - ebook
Mąż na niby - ebook
Co zrobić, gdy świat się wali, bo najbliższa osoba cię okłamuje?
Zosia prowadzi szczęśliwe życie, z kochającym Pawłem u boku i fantastyczną córką, którą oboje uwielbiają. Niespodziewanie dowiaduje się, że mąż utrzymuje dwa mieszkania, dwie kobiety, dwa telefony i niebawem będzie miał również drugie dziecko. Z inną kobietą?
Opowieść o tkwiącej w nas sile i determinacji, dzięki którym można podnieść się nawet wtedy, gdy tracisz grunt pod nogami.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-367-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzę oniemiała na kanapie i nie potrafię się ruszyć. Czuję się jak widz w teatrze, gdzie główną rolę gra nie wiedzieć czemu mój mąż, który miota się po mieszkaniu, zaglądając do szaf i wyciągając z nich swoje rzeczy. Między nami rozsiadło się milczenie i tylko stuk kolejnych drzwiczek przecina ciszę. Paweł odchodzi do innej kobiety.
Co teraz?
Zawsze myślałam o sobie, że jestem bystra, potrafię w nietuzinkowy sposób łączyć fakty i obserwacje, a intuicja jest moją bliźniaczą siostrą. Dlatego tym bardziej jestem przybita informacją, że mój mąż po dwunastu latach małżeństwa ma narzeczoną. Wczoraj przyciśnięty do ściany, patrząc mi prosto w oczy, do wszystkiego się przyznał, a mój świat się zawalił. Myślałam, że to był najgorszy dzień mojego życia, ale dzisiejszy zdecydowanie przebił wczorajszy i obawiam się, że każdy kolejny będzie gorszy od poprzedniego.
Oczywiście o tym fakcie dowiedziałam się ostatnia. Okazało się, że o jego romansie wiedzieli WSZYSCY! Nie tylko współpracownicy Pawła w szpitalu, ale również część znajomych i kuzynka Maria, z którą regularnie się spotykamy na rodzinnych niedzielnych obiadkach! Jestem zupełnie rozbita i nie dociera do mnie, że to prawda. Czuję, jak moje serce rozpada się na kawałki, i mam świadomość, że już nigdy nie będzie bić tak samo. Co gorsza, to ja będę musiała o wszystkim powiedzieć córce. Nie wyobrażam sobie tej chwili i nie potrafię ułożyć w głowie zdań, w których zakomunikuję małej, że zostajemy same. To jasne, że dla jej dobra będę musiała tłumaczyć, że oczywiście tatuś ją kocha i zawsze będzie kochać.
Tylko że miałabym ochotę wykrzyczeć, że jej ojciec to kłamliwy kutas, który przez dwa lata nas okłamywał, a teraz w dodatku wybrał kogoś innego, żeby go otaczać miłością i troską, i że za chwilę będzie miał drugie, małe, rozwrzeszczane dziecko! I oświadczył, że skoro ty jesteś już taka duża, powinnaś to zrozumieć i że ta mała dzidzia będzie przez jakiś czas potrzebowała go bardziej. To dość oczywiste, że „jakiś czas” zmieni się w czas nieokreślony i niedopowiedziany. I będę ją pocieszać, że przecież damy sobie radę, że nigdy jej nie zostawię i z tatą też będzie mieć kontakt. Ale, do cholery ciężkiej, dlaczego ja mam to wszystko tłumaczyć?! Przecież nie zrobiłam nic złego, to nie ja odchodzę i nie jest to moja decyzja. Dlaczego skubany nie ma odwagi stanąć przed dwunastoletnim dzieckiem i powiedzieć, że właśnie spieprzył mu życie?
Wbrew logice i własnej woli czepiam się na wszelkie sposoby myśli, że może komuś coś się pomyliło albo że to tylko bezczelna plotka autorstwa kogoś, kto mi źle życzy. Oczywiście jest w tej postawie naiwność i bezsensowna nadzieja, że Paweł rzuci mi się do kolan i z uczuciem wyzna, że nic takiego się nie zdarzyło i że to był zły sen.
Tymczasem mój mąż, zamiast skomleć o przebaczenie, jest pochłonięty pakowaniem wszystkiego, co wpadnie mu w ręce, do naszych wspólnych walizek w kolorze granatowym, idealnie dopasowanych wymiarami do bagażnika jego samochodu. Podświadomie wiem, że powinnam protestować i walczyć choćby o połowę z nich, ale jedyne, na co mam siłę, to siedzenie na kanapie i przyglądanie się jego gorączkowym ruchom.
Zawsze wyobrażałam sobie, że w takich sytuacjach się szlocha, tymczasem pod powiekami nie czuję nawet zapowiedzi łez. Obrazy przewijają się przed moimi oczami, zupełnie jakby mnie nie dotyczyły. Dziwne, osłabiające uczucie.
Zamiast wrzeszczeć, ciskać jego rzeczami przez okno, awanturować się i szaleć, siedzę jak sparaliżowana i zastanawiam się, co skłoniło go do szukania miłości poza domem. Wydawało mi się, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Nie dalej jak miesiąc temu spędziliśmy cudowny długi weekend na Majorce, z dobrym winem, smacznym jedzeniem i czułym seksem. Nic nie wskazywało na to, że mój mąż od niemal dwóch lat obraca jakąś młodszą o dziesięć lat pannę. Sądziłam, że w trzeciej dekadzie życia nadal jestem dla niego atrakcyjna jak nie wiem co. Tymczasem okazało się, że dwudziestotrzyletnia Sara przebiła mnie na każdym polu i ciążą zaklepała sobie obecność Pawła w swoim życiu. A Paweł niemal zapomniał, że ma dwunastoletnią córkę, która była pretekstem do zawarcia związku małżeńskiego ze mną.
A co z mieszkaniem, samochodem? Jak podzielimy nasz niewielki majątek? Skoro on przeprowadza się do niej, to znaczy, że ma gdzie mieszkać, ale czy zostawi nam dom? A jeśli będzie oczekiwał, że spłacę go w połowie? A co z dziadkami, jak mam się widywać z jego rodzicami? Czy oni w ogóle będą chcieli utrzymywać z nami kontakt? I wreszcie jak teraz będą wyglądały święta, wakacje, weekendy? Czy co drugi weekend będę musiała rozstawać się z Polą? A może Paweł nie będzie miał dla niej czasu?
I rzecz najbardziej przyziemna – rachunki! Jak ze swojej nauczycielskiej pensji zapłacę za prąd, wodę, czesne za szkołę? Przecież nawet gdybyśmy nic nie jadły przez cały miesiąc, nie wystarczy mi pieniędzy na to wszystko. Czy on będzie płacił alimenty? Czy wystarczy się umówić na jakąś kwotę miesięcznie, czy będę musiała iść z tym do sądu? A co zrobię, jeśli on nie będzie chciał łożyć na córkę? Przecież w Polsce są tysiące kobiet, które od ojców dzieci po rozstaniu nie dostały złotówki!
Wreszcie, gdy Paweł wyrzuca na wykładzinę krawaty, z całego wachlarza kolorów i tekstur wybierając trzy ulubione, czuję, jak bezradność wypiera buzująca złość, tym większa, że nieopodal wykwitła kupka starych koszul i sterta od dawna za ciasnych dżinsów, o których wyrzucenie nie mogłam się doprosić latami. Paweł najwyraźniej wybiera tylko te sztuki garderoby, które ma zamiar ze sobą zabrać, pozostałymi zaściełając kanapy i podłogę. Mieszkanie wygląda jak po nalocie policji, która usilnie próbowała znaleźć dowody przestępstwa.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz?
– Wyprowadzam się, a co, nie widać? – Paweł nie zaszczyca mnie nawet spojrzeniem, a w jego głosie słyszę wyraźną nutę irytacji.
– Pytam o tę resztę szmat, które wywaliłeś z szafy.
– Jeszcze nie wiem. Może po nie wrócę, na razie niczego nie wyrzucaj.
– Słucham?
– Możesz z powrotem wrzucić je do szafy.
– Żartujesz? – pytam oburzona. – Sam je sobie pochowaj!
Oczywiście pół godziny później, tuż po tym, jak za Pawłem zatrzaskują się drzwi, ze złością zaczynam zbierać ciuchy z podłogi, żeby Pola się nie domyśliła, co się wydarzyło podczas jej nieobecności. Teraz mieszkanie wygląda jak splądrowane przez złodzieja. Paweł nie zadał sobie trudu, by choć trochę subtelniej wybierać najpotrzebniejsze rzeczy. Przy czym jak zwykle założył, że sprzątanie jest moim obowiązkiem, i uznał za zupełnie naturalne to, że poskładam jego ubrania w równe kostki, z których na półkach zmontuję zgrabne stosiki. Niedoczekanie. Dopiero teraz zalewa mnie żółć i gotuję się ze złości. Początkowo mam ochotę wrzucić wszystko jak leci do szafy, ale po chwili dochodzę do wniosku, że skoro on się stąd wymeldował, jego rzeczy powinny zrobić to samo.
W chwili, gdy rozważam, czy wywalić je w filmowym, melodramatycznym stylu przez okno, czy może jednak cichaczem upchnąć do kosza, dzwoni komórka. Jak zwykle nie pamiętam, gdzie ją odłożyłam, i sporo czasu zajmuje mi namierzenie telefonu po przyciszonym dźwięku. Wreszcie przypominam sobie, że wcisnęłam go do torebki po rozmowie z dyrektorem. Nawigowana przez brzęczenie wydłubuję aparat spośród dupereli, które zawsze noszę ze sobą. Nie mam pojęcia, co działo się w moim poprzednim wcieleniu, ale wypielęgnowałam w sobie survivalowe przekonanie, że muszę być gotowa na każdą okazję i każdą katastrofę. Plastry upchnięte w tylnej kieszonce portfela to jeszcze nic. W przegródce na karty noszę metalowy niezbędnik, za którego pomocą mogę otworzyć piwo, oczywiście piwa nie pijam, przykręcić śrubki i przeciąć pasy w samochodzie podczas wypadku, co byłoby o tyle skomplikowane, że zazwyczaj torebkę w obawie przed kradzieżą wożę w bagażniku. Ale niewielka blaszka ma całe mnóstwo innych fantastycznych zastosowań: śrubokręt, linijka, otwieracz do puszek, klucz do śrub w czterech rozmiarach, klucz do płaskich śrub i ostrze do przecinania, piła i skrobaczka w jednym, pierścień pozwalający wyznaczyć kierunek na mapie i wreszcie klucz do małych śrub. Zupełnie jakbym się spodziewała, że będę zmuszona do samodzielnej wymiany gaźnika w samochodzie albo skonstruowania domku na drzewie dla córki. Przy czym oczywiście nie pamiętam, które wycięcie i który otwór do czego służą!
Nie wspominam o minipaście do butów, grubym organizerze, pilniczku w ślicznym etui w motyle, paczce chusteczek, igle z nitką na wypadek, gdy niespodziewanie odpadnie guzik, małej buteleczce płynu do dezynfekcji rąk i kwadratowej kosmetyczce, w której zawsze mam kilka podstawowych leków, ze szczególnym uwzględnieniem tych na ból głowy i kłopoty z żołądkiem. Od zawsze mój żołądek ma problem z restauracyjnymi daniami, które zupełnie go rozstrajają, podobnie jak stres. Dobrze, że właśnie zaczyna się lato i wyjęłam z torebki zapasowe rajstopy oraz kieszonkowy żelowy zestaw do rozgrzewania rąk. Wreszcie błękitne światełko miga gdzieś z dna przepastnego i niemożliwie ciężkiego worka. Nie spoglądając na ekran, wciskam zieloną słuchawkę.
– Halo! – wołam nieco zdyszana.
– Zosia, to ty? – pyta moja matka, jakby się spodziewała, że moją prywatną, od lat tę samą komórkę odbierze ktoś inny.
Natychmiast żałuję, że znalazłam telefon.
– Tak, to ja. – Mam ochotę dodać coś niemiłego, że niby kogo się spodziewałaś i takie tam, ale na szczęście się powstrzymuję. Nie jestem w nastroju na dydaktyczne pogadanki o właściwym tonie, szacunku i tym, jak się do niej zwracam. Matka niezmiennie traktuje mnie jak rozwydrzoną nastolatkę, która tylko przysparza zmartwień, choć w moim odczuciu nigdy taka nie byłam.
– Dzwonię, żeby zapytać, co u was słychać. Jakoś ostatnio się nie odzywałaś – mówi z nutą pretensji.
Przez chwilę rozważam, czy powiedzieć jej prawdę o naszej patchworkowej rodzinie i bigamii Pawła, ale przewidując, że zalałaby mnie istnym wodospadem pytań i niedowierzania, przecież Paweł to dla niej ideał zięcia, postanawiam darować sobie tę tyradę i powstrzymując emocje, odpowiadam:
– Wszystko w porządku. A co u ciebie?
– A co może się dziać u mnie? Odkąd twój ojciec mnie zostawił…
Nie muszę tego słuchać, bo na pamięć znam kolejne słowa i wyrzuty. Rodzice rozwiedli się tuż po tym, jak skończyłam studia, i to nie za sprawą osoby trzeciej, tylko zwyczajnie nie mogli ze sobą wytrzymać. A w zasadzie to ojciec po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa niespodziewanie powiedział basta, nie mogąc już znieść jej tyranii. Okazało się, że nawet jego anielska cierpliwość nie jest w stanie korelować z diabelskim charakterem matki, która wie wszystko najlepiej i zawsze ma ostatnie słowo. Nawet jeśli się myli. Oczywiście dla niej odejście męża do dziś jest niezrozumiałą decyzją, którą traktuje jako osobisty afront i szczególną złośliwość.
Po rozstaniu ojciec odżył w dwupokojowym mieszkaniu po babci, które przez lata wynajmowali studentom, a matka skisła i zgorzkniała do reszty w starej willi na Sołaczu. Zamknęła się w sobie jeszcze bardziej i umocniła w bastionach nieomylności, dając sobie jeszcze większe prawo do pouczania innych. Odejście ojca nie spotkało się z jej strony z żadną refleksją. W dodatku otoczona przez gdaczące na jedną nutę grono przyjaciółek, pań profesorek na emeryturach, które najwyraźniej bez pracy nie potrafią znaleźć sobie zajęcia ani odkryć żadnej pasji, plecie z nimi w kółko o tym samym, wzajemnie utwierdzając się w słuszności poglądów.
– Czy ty mnie słuchasz? – Matka niemal syczy w słuchawkę.
– Przepraszam, zamyśliłam się.
– A niby nad czym tak dumasz? Lepiej byś się wzięła do jakiejś porządnej roboty. Zupełnie nie rozumiem, jak możesz być zadowolona ze swojej pracy.
– Mamo, przestań, już to przerabiałyśmy – mówię zmęczona jej gadaniną, jednocześnie ogniskując wzrok na ciuchach Pawła, które zaściełają podłogę w korytarzu i sypialni.
Przechodzę do salonu, przysiadam na kanapie i przyglądam się swoim stopom. Czerwony lakier tu i ówdzie zdążył odprysnąć, co oznacza, że powinnam natychmiast sięgnąć po zmywacz do paznokci. Omiatam wzrokiem pokój i niespodziewanie dostrzegam, że ze ściany zniknął telewizor. Przez chwilę przeżywam szok i zastanawiam się, co się mogło z nim stać, gdy do mózgu w końcu dobija się myśl, że najwyraźniej przydał się Pawłowi. Cholera! Nawet to odebrał Poli.
– Co mam przestać?! Ktoś wreszcie musi ci uświadomić, że człowiek powinien się rozwijać. A ta twoja praca w szkole to zwyczajne obniżanie poprzeczki. No i przecież zarabiasz tam grosze.
– Ale mam masę korepetycji, a wiesz, jak bardzo lubię pracę z dziećmi i młodzieżą – tłumaczę po raz setny.
– Tyle razy powtarzałam, że w Stanach czy w Anglii każda babcia klozetowa mówi po angielsku, więc znajomość tego języka nie jest wybitnym osiągnięciem. Ale ty uparłaś się na anglistykę i co teraz z tego masz? Córka Eli skończyła ekonomię i jakoś przy okazji angielskiego się nauczyła. W dodatku podobno zna jeszcze niemiecki. Gdybyś mnie słuchała, to mogłabyś przebierać w ofertach pracy.
– Ale ja nie mam zamiaru niczego zmieniać!
Czasami tak bardzo chciałabym zrozumieć, co powoduje matką, gdy tak wiecznie wygłasza uwagi i produkuje pretensje do całego świata, ale obawiam się, że mimo moich najszczerszych starań zakamarki jej umysłu na zawsze pozostaną dla mnie jedną wielką zagadką.
– Powiedz mi, moja droga, jak długo masz jeszcze zamiar być guwernantką. Że też ci nie jest wstyd. Ja w twoim wieku…
– Tak, tak, wiem. Byłaś największym mózgiem na uczelni, miałaś doktorat…
– Skoro to wszystko wiesz – matka przerywa mi zniecierpliwiona – to nie rozumiem, dlaczego tkwisz w miejscu.
– Bo lubię to, co robię!
– Jak można lubić pracę z rozwrzeszczanymi bachorami? Poza tym to nie przynosi ci chluby. Ela, wiesz, Nowakowska, co ma męża ordynatora…
– Byłego ordynatora – teraz ja przerywam jej z satysfakcją – bo za branie łapówek kilka lat temu stracił prawo wykonywania zawodu.
– To nie ma znaczenia i przestań czepiać się słówek. No więc Elżbieta chwaliła się ostatnio, że jej syn został wykładowcą na Harvardzie, a czym ja mam się pochwalić? Co mam im powiedzieć? Że moja córka jest zwykłą nauczycielką?
– To twój problem!
– Czy ty wiesz, jak ja przy nich wypadam? Córka Barbary jest lekarką i zaraz pewnie awansuje na ordynatora, dzieci Heleny pracują naukowo i nawet sobie nie wyobrażasz, jakie dostały granty, bo robią jakieś niezwykle nowoczesne badania, a Stanisław chwalił się właśnie, że junior został prezesem sądu, a ty co?
– To się z nimi zamień. I wiesz co? Zupełnie mnie to nie interesuje.
– Jak możesz tak mówić! Wiesz, jak mi jest wstyd?
– Przykro mi, że jestem twoim życiowym rozczarowaniem. Dzwonisz w konkretnej sprawie czy tylko po to, żeby się na mnie powyżywać?
– No wiesz!
– Chcesz czegoś od nas?
– Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszły na ty.
– Czy mama czegoś od nas chce?
– Jak ty w ogóle budujesz zdania? Co to za szyk! No tak, ale czego można się po tobie spodziewać… – Następuje chwila przerwy, pewnie matka nabiera powietrza w płuca, by na jednym wydechu wyrzucić z siebie kolejne pretensje, a ja nie mogę pojąć, co za siła każe mi jej wysłuchiwać i nie pozwala rzucić telefonem. – Mam sprawę do Pawełka. Dzwoniłam do niego, ale nie odbiera. Pewnie biedaczek znowu siedzi na dyżurze. Jak tak dalej pójdzie, to zajedziesz tego chłopaka. Gdybyś lepiej zarabiała, Pawełek nie musiałby tak tyrać. Ale oczywiście tobie tak jest wygodniej.
Świetnie, jeszcze tylko tego brakowało. Jej ukochany Pawełek, choć jest ortopedą, stał się dla niej prawdziwym Asklepiosem. Jako bóg sztuki lekarskiej zna się w jej odczuciu na wszystkim, od krwawiących dziąseł poczynając, przez wysypki, alergie, na problemach z krążeniem i hemoroidach kończąc. Wiecznie do niego wydzwania, informując o zdrowotnych przypadłościach kolejnych pań profesor, pań profesorowych, ewentualnie ich mężów. Podejrzewam, że znowu komuś wyszły niepokojące plamy wątrobowe na rękach albo ma problem z nietrzymaniem moczu.
Jestem wściekła i wyczerpana. Nie mam ochoty na ciąg dalszy tych niestworzonych pretensji, uwag i porad. Matka jakoś nigdy nie wpada na pomysł, żeby dla odmiany zapytać, co u mnie, jak Pola radzi sobie w szkole, tylko trajkocze o swoich przyjaciółeczkach, które jak stado rozwścieczonych os krążą nad Bogu ducha winnym potomstwem.
– Pawła nie ma. A powinien pracować za dwóch, skoro musi utrzymywać dwie rodziny.
– Jesteś niewdzięczna. Przekaż Pawełkowi, że dzwoniłam, a jak tylko wróci do domu, każ mu od razu do mnie dzwonić.
Czasami mam ochotę ją udusić. Niespecjalnie orientuję się w genetyce, ale zdecydowanie i na całe szczęście coś musiało pójść nie tak, skoro jesteśmy od siebie tak różne. Może do głosu doszedł genotyp prababci Wiktorii, która emanowała spokojem, rozsądkiem, empatią i życiowym doświadczeniem i daleka była od jakiegokolwiek napuszenia. Oczywiście pradziadek z upodobaniem wykorzystywał jej anielski charakter i radośnie skacząc z kwiatka na kwiatek, czerpał z życia pełnymi garściami. Prababcia ze stoickim spokojem odprawiała kolejne służące, zatrudniając na ich miejsce coraz starsze i mniej atrakcyjne, co jurnemu pradziadkowi w niczym nie przeszkadzało. Po latach, gdy pradziadek w innej czasoprzestrzeni pląsał otoczony wianuszkiem dziewic u Abrahama, zwierzyła się, że wolała, żeby paskudził pod własnym dachem, a nie biegał z kuśką po mieście ku uciesze sąsiadek. Nie wiem, czy przemawiały przez nią rozsądek czy desperacja, a może zwykła świadomość, że bez jego pieniędzy zwyczajnie by się nie utrzymała, ale cokolwiek to było, ja nie byłabym w stanie tak funkcjonować.
– Nie wróci.
– Co ty opowiadasz, dziecko, mąż zawsze wraca do domu. Że tyle pracuje…
– Nie wróci, bo mnie, a raczej nas zostawił.
Oczywiście w jej przypadku nie ma czegoś takiego jak zdziwienie, chwila zawieszenia, niemej grozy i niedowierzania, za to zawsze jest gotowa odpowiedź.
– No co ty mówisz? Pawełek? Niemożliwe.
– A jednak.
– Widzisz? Całe życie ci powtarzałam, że powinnaś go bardziej doceniać, ale ty wiedziałaś najlepiej. No i teraz masz za swoje.
– Przestań! – Nie wytrzymuję i wrzeszczę do telefonu. – Nie rozumiesz? Paweł, ten twój wspaniały Pawełek od dwóch lat spotykał się z inną dziewczyną i za chwilę będzie miał z nią dziecko!
– Wiesz… jak to się mówi, facet nie stołuje się na mieście, jeśli żona dobrze gotuje. Gdybyś mnie słuchała, to taki wspaniały…
Kurwa! Rozłączam się. Mam tego dosyć. Czy ta kobieta nigdy nie chwyta za hamulec i nie zwalnia?
Po raz pierwszy od chwili, gdy dowiedziałam się o jego romansie, płaczę. A w zasadzie szlocham. Mam ochotę drzeć paznokciami skórę na policzkach. Chcę przestać żyć, istnieć, być. W dodatku słowa matki budzą we mnie niepokój, że może ona faktycznie ma rację, że gdybym trochę bardziej się postarała, była trochę inna, on nie zakochałby się w kimś innym. Mądra kobieta, która czasami we mnie mieszka, każe mi przywalić głową w ścianę i poszukać rozumu, ale jej głosik jest tak cichutki, że nie robi na mnie wrażenia.
Siedzę w bałaganie. Rzeczy Pawła nadal walają się po całym mieszkaniu, z którego zniknął nie tylko telewizor, ale również rodzinny irygator ze szczoteczką elektryczną do zębów, komputer z naszej sypialni i termomiks, czego zupełnie nie potrafię pojąć. Paweł nigdy nie garnął się do gotowania, a po latach treningów jego szczytowym kulinarnym osiągnięciem jest jajecznica na boczku ze szczypiorkiem ścięta tak, że trudno wbić w nią widelec. Podejrzewam, że Sarunia ma dwie lewe ręce i jedną krótszą w kwestii prowadzenia domu, szczególnie w zakresie gotowania ze wskazaniem na dogadzanie Pawłowi. Choć ten pewnie teraz pija z innego dzbana rozkoszy, zadowalając się innymi domowymi, a raczej łóżkowymi umiejętnościami dziewczyny.
I wtedy dopada mnie po raz pierwszy straszna myśl. Że właśnie oto tydzień temu, niczego nie przeczuwając, uprawiałam ostatni, niestety niespecjalnie satysfakcjonujący seks w życiu. Przecież nie znajdę sobie innego faceta, nie w moim wieku i nie w takich okolicznościach, zresztą nawet nie mam ochoty kogoś szukać, a co dopiero iść z nim do łóżka. Czuję się tak zraniona, że kiełkująca we mnie pewność, że już nigdy w nikim się nie zakocham, rozwija się niczym liście herbaty zalane wrzątkiem.
Nie potrafię się skupić. Targają mną na przemian to niepokój, to niepewność. Strach. Panika przed rozmową z Polą. Jest tego tyle, że nie jestem w stanie zaczerpnąć powietrza. Może gdybym walnęła sobie setkę, świat nieco by schował swoje kolce, ale po pierwsze, nie mam w domu wódki, po drugie, jej nie znoszę. Zamiast tego postanawiam działać metodycznie. Stopniowo oswajać przestrzeń dookoła. Zdaję sobie sprawę, że podobnie jak w pracy, tylko posuwając się krok za krokiem i skupiając na jednej rzeczy, mogę nie zwariować.
Zabieram się przede wszystkim do śmietnika, który zostawił mój mąż, prawdopodobnie były. Nie zawracając sobie głowy logistyką, idę do kuchni po worki na śmieci. Przy okazji wyjmuję z lodówki butelkę toniku i choć zawsze wrzeszczę, że tak się nie robi, piję z gwinta dużymi łykami. Przecież teraz, gdy nie ma Pawła, nie ma to najmniejszego znaczenia. Spoglądam przez okno na naszą wąską uliczkę i nie mogę zrozumieć, jak to się dzieje, że świat w obliczu mojej tragedii wygląda niezmiennie, niewzruszenie tak samo. Zupełnie jakby nie dostrzegł, że coś się stało, że przestaję być i funkcjonować, że moje życie wali się w gruzy.
Ptaki świrują na koślawym drzewku magnolii, którą dziesięć lat temu posadziłam na trawniku przed domem; sąsiad właśnie wysiada z samochodu i taszczy do domu siaty z zakupami, a ja… stoję jak słup soli, zastanawiając się, czy oni wszyscy już wiedzą. I czy, podobnie jak moja matka, będą winić mnie za tę sytuację. W sumie nic mnie to nie obchodzi. Teraz liczymy się tylko ja i Pola, nic więcej.
Niebieskie worki okazują się zdecydowanie za małe. Musiałabym biegać z nimi do piwnicy ze sto razy, dlatego niewiele myśląc, idę do garażu po te czarne dwustulitrowe, w które Paweł zgarnia liście i trawę z naszego niewielkiego ogrodu. Nie mam pojęcia, kto teraz się będzie tym zajmował, ale z pewnością nie ja. Pewnie moje postanowienie pryśnie jak bańka mydlana, gdy trawa podrośnie o kolejne siedem centymetrów i będę zmuszona wywlec spalinową kosiarkę, choć nie wiem, jak działa.
Wlokę się na piętro i systematycznie, metr po metrze, oczyszczam przestrzeń przed sobą. Parkiet, wyfroterowany nie dalej jak w sobotę o poranku, wygląda przyjaźniej niż zazwyczaj. Wypakowałam dwa worki ciuchami zebranymi z podłogi i teraz zapełniam kolejne resztą odzieży i szpargałów. Nie wiedziałam, że mój mąż ma tyle garniturów i koszul, co jest tym bardziej niezrozumiałe, że w szpitalu chodzi zawsze w białym fartuchu, a w domu w zwykłym rozwleczonym, spranym T-shircie.
Przez chwilę rozważam, czy wystawić to wszystko na śmietnik, jednak obawa, że Paweł może mnie oskarżyć o zniszczenie jego mienia, ostatecznie mnie powstrzymuje. Wlokę ciężkie wory po schodach do piwnicy, czując, jak na kolejnych stopniach obijają mi się o pięty. Pakuję je do ostatniego, niechętnie przez nas używanego pomieszczenia. Mimo generalnego remontu domu, połowy bliźniaka, tuż po jego odziedziczeniu i kilku pomniejszych pracach ekipy od wszystkiego nigdy do końca nie udało się pozbyć wilgoci z tego miejsca. Pomieszczenie niezależnie od pory roku zawsze jest bardzo chłodne i nadaje się jedynie do przechowywania zapraw. A z racji tego, że jestem maniaczką przetwarzania, ucierania i gotowania, stojące w nim dwa regały są szczelnie wypełnione słoikami na każdą porę i okazję: dżemy, musy, przeciery pomidorowe, papryka i ogórki w occie, słodko-kwaśne buraczki i wszelkiego rodzaju kompoty. Szczególnie dumna jestem z żurawiny z pomarańczami i domowego ketchupu.
Mimo że regały są całkiem spore, w pomieszczeniu jest jeszcze dostatecznie dużo miejsca, by upchnąć rzeczy Pawła. Z satysfakcją ciskam worek na worek, kopnięciem poprawiam ten nieposłuszny, który stale się zsuwa, i zadowolona wracam do salonu.
Co teraz?
Mój wzrok przyciąga pusta ściana, z której smętnie sterczą dwa czarne kable, a ciemniejszy ślad świadczy o tym, że do niedawna coś na niej wisiało. Nie muszę długo się zastanawiać, by uświadomić sobie, że nasze oszczędności, konta i pieniądze jeszcze do wczoraj były wspólne i że jeśli się nie pospieszę, już nigdy ich nie zobaczę. Z bijącym sercem i nadzieją, że Paweł jest teraz bardziej zainteresowany własnym przyrodzeniem niż finansami, idę po komputer. Na szczęście mój niewielki laptop nie wpadł mu w ręce i nie zmienił właścicielki. Nie mam wątpliwości, że Sara cieszy się z kolejnego prezentu, nawet jeśli jest lekko przechodzony.
Loguję się na stronie banku i przyglądam, jak niespiesznie otwiera się przede mną dostęp do zgromadzonych na trzech kontach pieniędzy. Przeżywam lekkie załamanie i zdumienie, gdy okazuje się, że ze zgromadzonych stu dwudziestu siedmiu tysięcy na koncie pozostało zaledwie trzydzieści osiem. W dodatku konto Pawła jest wyczyszczone do zera, a na moim widnieją okruchy po ostatniej nauczycielskiej pensji. Niewiele się zastanawiając, przelewam te trzydzieści osiem tysięcy na swoje konto. Od razu dopada mnie myśl, że to trochę nie fair, bo z czego Paweł będzie żył do końca miesiąca, i przelewam na powrót tysiąc złotych. Gdy tylko niewielka ikonka informuje, że transakcja się powiodła, rośnie we mnie wściekłość, że co mnie to obchodzi, i znowu przelewam ten tysiąc na swoje konto. Niestety tylko przez chwilę czuję zadowolenie, bo niemal natychmiast uświadamiam sobie, że skoro ja mam dostęp do naszych trzech kont, w tym oszczędnościowego, to Paweł tym bardziej. Spanikowana dzwonię do banku, bo przecież nie pobiegnę do okienka, żeby wypłacić taką gotówkę, chcąc się dowiedzieć, co mogę zrobić, żeby mąż się nie dobrał do pieniędzy. Choć mam ochotę opowiedzieć młodemu człowiekowi na infolinii, z jakim kutasem spędziłam ostatnie lata, powstrzymuję się i rzeczowo wypytuję o szczegóły. Dowiaduję się o koncie oszczędnościowym podpiętym do mojego konta, którego już nie widzi upoważniony do tego pierwszego Paweł, i jeszcze w trakcie rozmowy lokuję na nim pieniądze. Muszę przyznać, że jestem z siebie dumna. Bardzo dumna! Zwłaszcza gdy po niespełna godzinie odbieram telefon od Pawła.
– Czy możesz mi powiedzieć, co ty, do cholery, wyprawiasz?
– Ja?
– Nie udawaj głupiej.
– Nic nie wyprawiam. Siedzę w domu na kanapie, posprzątałam twoje rzeczy…
– Nie zgrywaj się! Gdzie są pieniądze?
– A, o to ci chodzi. Właśnie miałam do ciebie dzwonić w tej sprawie.
– Oszalałaś?
– Nie, dlaczego?
Boże, jaką frajdę sprawia mi cedzenie słów i przetrzymywanie go! Po raz pierwszy od kilku godzin czuję, że mam nad nim przewagę!
– To były moje pieniądze, słyszysz? Moje ciężko zarobione pieniądze.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy podpisywali jakąś intercyzę, rozdzielność majątkową czy coś podobnego. Przypomnę ci, że dla twojej kariery poświęciłam swoją i jeszcze przed ślubem ustaliliśmy, że pieniądze, podobnie jak wszystkie inne dobra, są wspólne. Więc kłopot polega na tym, że z naszych stu dwudziestu siedmiu tysięcy zniknęło osiemdziesiąt dziewięć. Czyli do równego podziału brakuje jeszcze dwudziestu pięciu i pół tysiąca.
– Czy ty się słyszysz?
– Tak, nic mi laryngologicznie nie dolega, jeśli o to pytasz. A pieniądze teraz szczególnie nam się przydadzą. Muszę kupić telewizor, bo, zdaje się, przytuliłeś nasz stary, a nie chciałabym, żeby Pola czuła się okradziona. Z domu zniknęło też kilka innych rzeczy…
– Przestań robić cyrk!
– Ja robię cyrk? To ty jesteś klaunem, który dał się wmanewrować w ciążę jakiejś dziuni! I wiesz co, wcale się nie zdziwię, jeśli dziecko okaże się nie twoje!
– Przemawia przez ciebie gorycz i zazdrość.
– Daruj sobie.
Mroczki coraz gwałtowniej biegają mi przed oczami i mam niejasną obawę, że jak tak dalej pójdzie, to mój mózg nie przetrzyma gwałtownego zalania przez wzburzoną krew.
– Co do pieniędzy, to jeszcze się policzymy, w sprawie domu zresztą też. Jeśli myślisz, że porobisz mnie na kasie, to się mylisz.
– Przypomnę ci, że dom jest mój! Odziedziczyłam go po wujku i jest tylko mój!
– To nie zmienia faktu, że jestem w nim zameldowany i mogę tam bywać, kiedy tylko zechcę!
– Po moim trupie.
– Jeśli będzie trzeba…
Rozłącza się.
Trzęsą mi się ręce, tak że niemal wypada mi z dłoni telefon. Jestem rozgoryczona, bo nie znałam go tak zapieczonego w złości i bezwzględnego. Co ja mu zrobiłam, że traktuje mnie jak największego wroga?
Za to znam kolejny krok, jaki powinnam poczynić: sprawdzić, kto od strony prawnej ma rację.
Po chwili z filiżanką miętowej herbaty w dłoni ślęczę pochylona nad profesorem Google’em, studiując z zapartym tchem prawo rodzinne jak małolat świerszczyka. Oczywiście z tego prawniczego bełkotu niewiele rozumiem i uświadamiam sobie, że bez pomocy fachowca mogę skręcić w niewłaściwym kierunku. Koniecznie muszę znaleźć prawnika. Jeszcze tylko tego brakowało, żebym musiała wydawać grube pieniądze na kogoś, kto mi pomoże bez większych szkód przebrnąć przez nowe zauroczenie męża!
Czuję się dziwnie zbrukana i postanawiam wziąć kąpiel. Byłam głupia i naiwna, gdy sądziłam, że zajęcie się przyziemnymi sprawami spowoduje, że mój mózg wskoczy na inny tor. Jestem koktajlem emocji i racjonalnego myślenia, nieznacznie przyprawionym histerią, chwilową euforią i paniką, i nie udaje mi się skutecznie wyłączyć żadnej z tych funkcji na dłużej. Porządki wcale nie pomogły. Manewry na koncie i moment zadowolenia nie wniosły niczego do całokształtu.
Czuję, że umieram. Czuję się niepotrzebna. Czuję się wrakiem człowieka, na którego już nikt i nic nie czeka. Minuty rozwijają się w godziny, wieczór zbliża się jak każdego dnia i moje dziecko za chwilę jak gdyby nigdy nic będzie znowu domagało się karmienia. Podczas gdy dla mnie życie nagle stanęło w miejscu i straciło sens. Tylko świat jakoś tego nie dostrzegł. Niespodziewanie dla samej siebie zaczynam szlochać. Płaczę głośno i spazmatycznie, osuwając się na łazienkowy dywanik. Opieram plecy o zimny kamień, w który pieczołowicie została wmontowana wanna, i chowam twarz w dłoniach. Strąki zalewanych łzami włosów sklejają fontanny śluzu, który wypływa z nosa. Nie mam siły wstać i sięgnąć po chusteczkę. Chwytam brzeg T-shirtu i naciągam na twarz, żeby choć trochę wchłonął to, co ze mnie wypływa.
Nie potrafię żyć bez Pawła. Oddałabym wszystko, żeby wrócił. Kocham go i choć jest we mnie ocean złości, wybaczyłabym mu. Byleby tylko był przy mnie. Byleby mnie kochał. Wsadzam pięść w usta, żeby nie krzyczeć. Serce rozpada mi się na milion kłujących kawałeczków, które krew transportuje w najodleglejsze zakamarki ciała. Bez jego miłości jestem nikim, nie ma mnie. To tak, jakby kazać mi żyć bez powietrza, jakby ktoś założył mi plastikową torbę na głowę i sprawdzał, ile wytrzymam bez oddychania.
Wszystko we mnie drży. Z ciemności rozkwitającej pod powiekami nie potrafię dostrzec już nic. I nie chodzi o tę jego nową dziewczynę, tylko o to, że nie chciał już być ze mną.
Co takiego zrobiłam, że miał mnie dość? Albo czego nie zrobiłam? Czy kochałam za mało? Może gdybym częściej mówiła mu, jaki jest cudowny, jak go kocham, przytulała się, może by nie odszedł. Dlaczego nie potrafiłam częściej zdobywać się na takie drobne gesty? Mam ochotę chwycić za komórkę i zadzwonić do niego z obietnicą, że jak tylko wróci, wszystko będzie inaczej, będę lepsza, bardziej kochająca. Wytłumaczyć mu, że się pomylił. Że to ja jestem dla niego najważniejsza, najlepsza. Że to ja dam mu to, czego potrzebuje. Że to, co się stało, to pomyłka, że to bez znaczenia, że musi do mnie wrócić.
Jak mam wyjść na ulicę, pójść do szkoły, jak mam dokończyć to cholerne tłumaczenie, którego podjęłam się tydzień temu, nie przeczuwając katastrofy? Przecież nie poskładam nawet liter w wyrazy, a co dopiero przełożyć je na angielski!
Chciałabym wejść pod kołdrę i przeczekać ten czas. Ocknąć się dopiero wtedy, gdy wszystko wróci do normy i okaże się emocjonalną fatamorganą… Ale wiem, że nic z tych rzeczy się nie wydarzy. Nikt nie powie mi, jak mam żyć, skoro jestem trupem. Nikt nie da mi siły, której sama już nie mam, i wreszcie nikt nie sprawi, że Paweł wróci.
Powoli wstaję. Ciało mam spięte, a nogi tak ścierpnięte, że nie potrafię zrobić kroku. Chwieję się i skupiam na mroczkach swobodnie galopujących w tę i z powrotem pod powiekami i gdyby nie szafka z umywalkami, pewnie bym upadła.
Wbrew sobie i temu, co nakazuję ciału, ponownie osuwam się na podłogę. Przywieram rozgrzanym policzkiem do zimnego kafla i czuję, że nadchodzi kolejne tsunami rozpaczy. Kulę się w sobie, obejmuję ramionami kolana i w pozycji embrionalnej poszukuję bezpieczeństwa, którego oczywiście nie znajduję. Tak bardzo chciałabym poczuć ciepłą dłoń Pawła na plecach i usłyszeć jego szept, że wszystko będzie dobrze.
Najwyraźniej zasypiam, a gdy otwieram oczy, jest ciemno. Powinnam się umyć, wejść pod prysznic, tylko nie wiem, po co miałabym to robić. Bez Pawła wszystko straciło smak, sens, przestało być istotne i wymknęło się dotychczasowym regułom. Podtrzymuje mnie tylko obecność Poli i jej potrzeby.
Całe szczęście, że już niedługo wakacje. Wreszcie będę mogła zamknąć dom i wyjechać. Obojętnie gdzie. Do wujostwa mieszkającego w zacisznej leśniczówce w modrzewiowym lesie pod Zakopanem, do koleżanki w Sopocie, a może zwyczajnie wykupię jakieś last minute i wyruszymy tam, gdzie wcale nie planowałyśmy. Z drugiej strony trochę się cieszę, że jednak będę musiała jeszcze przez chwilę biegać do pracy, bo może dzięki temu wśród ludzi i innych obowiązków, w innym zestawie problemów będę mogła trochę ochłonąć i zdystansować się do tego, co mnie spotkało i co jeszcze przede mną.
Jestem jak wydmuszka. Pusta w środku, mechanicznie wykonuję swoje obowiązki i pozwalam przytulać się do siebie córce, żeby nie poczuła tego co ja. Jej świat powinien dalej być bezpieczny, pozbawiony trosk i kłopotów. Nie powinna się domyślać, jak jest ze mną źle. Musi żyć w przekonaniu, że może na mnie liczyć, że zawsze będę obok i nie dam jej skrzywdzić. Staję się automatem do opieki nad dzieckiem, który nie potrafi zaoferować nic sobie samej.
Tymczasem muszę zająć się obiadem. Mała za chwilę kończy lekcje i jak zwykle w drodze do domu spyta, co na obiad. Pozytywnym aspektem posłania dziecka do szkoły społecznej jest to, że zawsze zaczyna zajęcia o tej samej godzinie i ma zagwarantowaną opiekę aż do siedemnastej. Poza tym szkoła zapewnia małe klasy, co ułatwia naukę, wysoki poziom i masę zajęć pozalekcyjnych, od nauki gry na instrumentach przez zajęcia teatralne i pomniejsze kółka, na których można pogłębiać pasje i zainteresowania, a które dla większości rodziców są zapchajdziurami do chwili, aż skończą pracę.
Negatywną stroną jest natomiast to, że muszę Polę wozić i odbierać, bo do szkoły mamy kilka kilometrów. Poza tym nie jest jej łatwo umawiać się z koleżankami z klasy, których domy są rozsiane po całym mieście i okolicznych miejskich sypialniach, do niedawna będących satelitarnymi wioskami wokół Poznania, a teraz zaciekle broniących się przed wchłonięciem przez miasto. Aby dziewczynki mogły się spotkać, muszą się odbyć rytualne, wielkie ceregiele wymagające zaangażowania rodziców. Najpierw trzeba ustalić termin, co nie jest takie proste, bo dzieci ambitnych rodziców mają zapełnione grafiki popołudniowymi zajęciami, których nie oferuje szkoła: tenisem, baletem, jazdą konną, szermierką, aikido, a nawet kursem języka japońskiego. Potem trzeba dowieźć dziecko na drugi koniec miasta i po kilku godzinach je odebrać. Przebicie się w tę i z powrotem przez korki zajmuje często półtorej godziny, które dla dobra dziecka wysupłuje się z dnia wypełnionego własnymi obowiązkami.
Nie mam ochoty na stanie przy garach i postanawiam, że tym razem porzucimy ideę domowej kuchni na rzecz pizzy w Starym Browarze. Przy okazji pewnie uda nam się zajrzeć do paru sklepów i wreszcie odebrać zamówione w Zarze dwie bluzki Poli. Pola coraz bardziej grymasi przy wyborze stroju, a ja coraz chętniej zgadzam się na to, żeby sama wybierała rzeczy, w których chce chodzić. Oczywiście w granicach rozsądku.
Poza tym, jeśli będę musiała zakomunikować jej, że Paweł nas zostawił, w miejscu publicznym, może się nie rozkleję, co pewnie stałoby się w domu.
Zaciskam powieki i człapię do łazienki, żeby pokryć twarz bojowymi barwami tuszu i pomadki, maskując duchowe samopoczucie. Jak zwykle w takich przypadkach moja buzia składa się głównie z siniaków pod oczami i pobladłej, szarej cery. Przez dłuższą chwilę operuję pędzlami, żonglując różnymi mazidłami i pudrami, a wreszcie nanoszę grubą warstwę błyszczyku na usta i teoretycznie, bardzo teoretycznie jestem gotowa do wyjścia. Mam nadzieję, że tylko wprawne oko przyjaciółki byłoby w stanie wykryć, że coś jest ze mną nie tak, a na spotkanie jej w szkole córki na szczęście mam nikłą szansę. Boję się, że automatycznie bym się rozpadła, usiłując zaraz opowiedzieć o tym całym nieszczęściu, które stało się moim udziałem.
Odsuwam się od lustra i uważnie przyglądam odbiciu. Patrzy na mnie smutna twarz kobiety, o której jakiś czas temu można by powiedzieć, że jest ładna. Oliwkowa cera, brązowe oczy w firanach długich rzęs, regularnie maltretowanych odżywkami, żeby stały się jeszcze dłuższe, delikatnie wypełnione przez lekarza medycyny estetycznej usta, które dzięki zabiegowi nabrały jedwabistości i ładnego kształtu. I włosy. Moja chluba. Długie, proste, ciemnobrązowe kosmyki, które swobodnie spływają aż do łokci. I mimo że w ostatnich dniach je zaniedbałam, nadal pozwalają spiąć się w zgrabny kokon na czubku głowy. Choć w dzieciństwie byłam dumą babć, które w mojej nadwadze najwyraźniej dostrzegały niezmierzone pokłady troski i dobrodziejstwa własnych kuchni, zalewanych sosami na bazie gęstej śmietany i słoninki, teraz jestem szczupła. Może nie jak modelka, ale zdecydowanie szczupła. Zresztą z moim wzrostem, metr sześćdziesiąt siedem, nigdy nie miałam ambicji ani szansy, żeby nią zostać. Oczywiście jak większość kobiet jestem niezadowolona ze swojego ciała: mogłabym mieć nieco większy biust, smuklejsze uda, węższe kostki, wcięcie w talii akurat jest okej, ale za to pupa wydaje się zbyt płaska.
Gdy pomyślę, że jeszcze nie tak dawno uważałam się za atrakcyjną, chce mi się śmiać. Jak lubiłam spojrzenia facetów i cieszyłam się, że nie jestem przezroczysta. Jak czułam, że kolejne lata niczego mi nie odbierają, a wręcz dodają. Co z tego, skoro dla Pawła to było za mało. I gdyby nie to, że przed światem muszę ukrywać swój ból i lęk, nie zajmowałabym się sobą zupełnie, nie malowałabym się i nie wkładała ulubionych zwiewnych sukienek. To teraz zupełnie nie ma znaczenia. Jest tak płytkie i bez sensu.2
Kolejny dzień jest nową emocjonalną katastrofą. W czwartki to Paweł zawoził małą do szkoły, a ja miałam poranek dla siebie. Zajęcia zaczynam dopiero o jedenastej, co umożliwiało mi delektowanie się kawą w łóżku z książką w ręce. Raz w tygodniu on zajmował się wyprawianiem Poli do szkoły, co polegało na tym, że łaskawie wstawał pół godziny wcześniej i z miną cierpiętnika podjeżdżał pod szkołę. Mnie zaś zupełnie nie przeszkadzało to, że i tak muszę obudzić córkę, wybrać jej rzeczy, przygotować pierwsze i drugie śniadanie. Myśl, że za chwilę będę mogła wrócić do ciepłej pościeli, niezmiennie działała na mnie kojąco.
Ten czwartek jest oczywiście inny. Upodobnił się do wszystkich pozostałych dni i ze złością myślę o tym, że Paweł odebrał mi nawet to. Pola jak na złość marudzi, że boli ją głowa i brzuch, i zadaje sakramenckie pytanie, czy musi iść do szkoły.
– Pewnie, że musisz.
– Ale boli mnie głowa.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.Nina Majewska-Brown, absolwentka filologii polskiej i klasycznej oraz dziennikarstwa na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu, przez lata pracowała w różnych wydawnictwach, by wreszcie za namową najbliższych zająć miejsce po drugiej stronie biurka i zacząć pisać. Debiutowała w 2015 roku bestsellerowymi Wakacjami, wkrótce pojawiły się kolejne tomy serii o Ninie: Zwyczajny dzień, Jak się nie zakochać, Nina, seria o Ance: Anka inne oblicze szczęścia, Anka i diabeł stróż oraz Anka piekło spokoju i bardzo dobrze przyjęty przez czytelników kryminał Grzech. Owocem jej pasji kulinarnych jest Notes kuchenny.