Mechaniczna księżniczka. Cykl Diabelskie maszyny. Tom 3 - ebook
Mechaniczna księżniczka. Cykl Diabelskie maszyny. Tom 3 - ebook
Mroczna sieć zaczyna się zaciskać wokół Nocnych Łowców z Instytutu Londyńskiego. Mortmain planuje wykorzystać swoje Piekielne Maszyny, armię bezlitosnych automatów, żeby zniszczyć Nocnych Łowców. Potrzebuje jeszcze tylko ostatniego elementu, żeby zrealizować swój plan. Potrzebuje Tessy Gray, Charlotte Branwell, szefowa Instytutu Londyńskiego, rozpaczliwie stara się znaleźć Mortmaina, zanim ten zaatakuje. Ale kiedy Mortmain porywa Tessę, chłopcy, którzy roszczą sobie równe prawa do jej serca, Jem i Will, zrobią wszystko, żeby ją uratować. Bo choć Tessa i Jem są zaręczeni, Will jest zakochany w niej jak zawsze.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-61-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
York, 1847
– Boję się – wyszeptała mała dziewczynka siedząca na łóżku. – Dziadku, możesz zostać ze mną?
Aloysius Starkweather prychnął ze zniecierpliwieniem, ale przysunął krzesło do łóżka i usiadł. Irytacja była tylko po części szczera. W skrytości ducha cieszył się, że wnuczka mu ufa i że często tylko on potrafi ją uspokoić. Jego szorstkość nigdy nie przeszkadzała dziewczynce mimo jej wrażliwej natury.
– Nie ma się czego bać, Adele – zapewnił ją teraz. – Sama się przekonasz.
Wnuczka spojrzała na niego wielkimi oczami. Ceremonia pierwszych runów zwykle odbywała się w którymś z okazalszych pomieszczeń Instytutu w Yorku, ale z powodu słabych nerwów i kruchego zdrowia Adele postanowiono tym razem przenieść uroczystość do jej bezpiecznej sypialni. Dziewczynka siedziała na brzegu łóżka ze sztywno wyprostowanymi plecami. Na sobie miała odświętną czerwoną sukienkę, delikatne, jasne włosy były związane z tyłu czerwoną wstążką. Oczy wydawały się ogromne w drobnej twarzyczce. Wszystko w niej było kruche jak chińska porcelana.
– Co mi zrobią Cisi Bracia? – spytała.
– Podaj mi rękę – rzekł dziadek, a ona z ufnością wyciągnęła do niego prawą dłoń. Starkweather obrócił ją i popatrzył na siateczkę jasnoniebieskich żył rysujących się pod skórą. – Użyją steli… wiesz, co to jest stela. Żeby narysować ci Znak. Zwykle zaczynają od Runu Wzroku, o czym dowiesz się na lekcjach, ale w twoim wypadku rozpoczną od Siły.
– Bo nie jestem zbyt silna.
– Żeby cię wzmocnić.
– Tak jak mnie wzmacnia rosół wołowy. – Adele zmarszczyła nos.
Dziadek się roześmiał.
– Mam nadzieję, że to nie będzie aż takie nieprzyjemne. Poczujesz lekkie ukłucie, ale musisz być dzielna i nie krzyczeć, bo Nocni Łowcy nie płaczą z bólu. Pieczenie szybko ustąpi, a ty poczujesz się dużo silniejsza. I to będzie koniec ceremonii. Potem zejdziemy na dół i zjemy tort dla uczczenia ceremonii.
Adele klasnęła w ręce.
– Będzie przyjęcie!
– Tak, przyjęcie. I prezenty. – Starkweather poklepał się po kieszeni. Trzymał w niej małe pudełeczko owinięte w niebieski papier. Znajdował się w nim jeszcze mniejszy rodowy pierścień. – Mam tu jeden dla ciebie. Dostaniesz go, jak tylko skończy się ceremonia znaków.
– Jeszcze nigdy nie miałam swojego przyjęcia.
– Teraz zostaniesz Nocną Łowczynią – powiedział Aloysius. – Wiesz, dlaczego to jest ważne, prawda? Pierwsze runy oznaczają, że już jesteś Nefilim, tak jak ja, jak twoja matka i ojciec. Oznaczają, że jesteś częścią Clave. Częścią naszego rodu wojowników. Kimś innym i lepszym od pozostałych ludzi.
– Lepszym – powtórzyła Adele wolno.
W tym momencie do pokoju weszło dwóch Cichych Braci i Aloysius dostrzegł błysk lęku w oczach wnuczki. Dziewczynka pośpiesznie zabrała rękę z jego uścisku. Starkweather zmarszczył brwi. Nie podobał mu się strach u własnych potomków, choć nie mógł zaprzeczyć, że Cisi Bracia są dość upiorni z tym swoim milczeniem i dziwnym, posuwistym krokiem. Gdy podeszli do łóżka, drzwi otworzyły się ponownie i do sypialni weszli rodzice Adele. Jej ojciec, a jego syn, w szkarłatnym stroju, synowa w czerwonej sukni wybrzuszającej się w talii i w złotym naszyjniku z runem _enkeli_. Uśmiechnęli się oboje do córki, a ona odpowiedziała im drżącym grymasem.
_Adele Lucindo Starkweather_, rozbrzmiał głos pierwszego Cichego Brata, Cimona. _Osiągnęłaś odpowiedni wiek, żeby otrzymać pierwszy ze Znaków Anioła. Jesteś świadoma zaszczytu i zrobisz wszystko w swojej mocy, żeby na niego zasłużyć?_
Adele posłusznie skinęła głową.
– Tak.
_Przyjmiesz Znaki Anioła, które na zawsze pozostaną na twoim ciele i będą ci przypominały, co jesteś winna Aniołowi, oraz o twoim uświęconym obowiązku wobec świata?_
Dziewczynka powtórnie kiwnęła głową. Serce Aloysiusa napęczniało dumą.
– Przyjmę.
_Zaczynajmy więc_. W długiej, białej dłoni Cichego Brata błysnęła stela. Cimon ujął drżącą rękę Adele i przytknął do niej czubek narzędzia. Zaczął rysować.
Adele ze zdumieniem patrzyła, jak na jej bladym przedramieniu pojawia się zarys symbolu Siły, delikatny wzór z przeplatających się czarnych linii. Całe ciało miała napięte, zęby wbiła w górną wargę. W pewnym momencie pomknęła wzrokiem ku dziadkowi, a on zdziwił się na widok tego, co dostrzegł w jej oczach.
Ból. Odrobina cierpienia w czasie nakładania znaków była rzeczą normalną, ale w źrenicach wnuczki Aloysius zobaczył… agonię.
Poderwał się z krzesła tak gwałtownie, że upadło.
– Stop! – krzyknął.
Niestety, za późno.
Znak był gotowy. Cichy Brat cofnął się i wytrzeszczył oczy na widok steli splamionej krwią. Adele cicho jęczała, najwyraźniej mając w pamięci upomnienie dziadka, żeby nie krzyczeć z bólu… ale kiedy jej poraniona skóra zaczęła czernieć, płonąć i odchodzić od kości, jakby znak był ogniem, nie zdołała się powstrzymać, tylko odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła wrzeszczeć, wrzeszczeć…
_Londyn, 1873_
– Will? – Charlotte Fairchild uchyliła drzwi sali treningowej Instytutu.
Jedyną odpowiedzią było stłumione mruknięcie. Charlotte weszła do dużego, wysokiego pomieszczenia. Charlotte dorastała, trenując tutaj niezliczone godziny, więc znała każdy skrawek drewnianej podłogi, starą tarczę strzelniczą namalowaną na północnej ścianie, okna ze szprosami. Pośrodku sali stał Will Herondale z nożem w ręce.
Gdy odwrócił głowę i spojrzał na Charlotte, po raz kolejny naszła ją refleksja, jakim on jest dziwnym dzieckiem… Był bardzo ładnym dwunastoletnim chłopcem, o gęstych czarnych włosach, które lekko wiły się nad kołnierzykiem, teraz mokre i sklejone od potu. Kiedy przybył do Instytutu, cerę miał ogorzałą od wiejskiego powietrza i słońca, ale sześć miesięcy miejskiego życia pozbawiło jego skórę opalenizny, tak że teraz rumieńce na policzkach tym bardziej się odznaczały. Niebieskie oczy były wyjątkowo świetliste. Mógłby wyrosnąć na przystojnego mężczyznę, gdyby zrobił coś z gniewną miną, która na stałe gościła na jego twarzy.
– O co chodzi, Charlotte? – rzucił burkliwie, kiedy weszła do sali i zatrzymała się przy drzwiach.
Nadal mówił z lekkim walijskim akcentem, co mogłoby być czarujące, gdyby nie cierpki ton. Wytarł czoło rękawem.
– Szukam cię od wielu godzin – powiedziała Charlotte z lekkim wyrzutem, choć surowość nigdy nie robiła wrażenia na Willu. Niewiele rzeczy robiło na nim wrażenie, kiedy był nie w humorze, czyli prawie zawsze. – Pamiętasz, co ci wczoraj mówiłam? Że dzisiaj przyjeżdża do Instytutu ktoś nowy?
– Och, pamiętam. – Will rzucił nożem i jeszcze bardziej spochmurniał, kiedy ostrze utkwiło tuż poza kręgiem na tarczy. – Po prostu nic mnie to nie obchodzi.
Chłopiec ukryty za Charlotte wydał stłumiony dźwięk, całkiem podobny do śmiechu. Ale on przecież nie mógłby się śmiać? Ostrzeżono ją, że przybysz z Szanghaju nie jest całkiem zdrowy, lecz i tak była zaskoczona, kiedy wysiadł z powozu, blady i chwiejący się jak trzcina na wietrze, o ciemnych kręconych włosach przetykanych srebrem, jakby miał osiemdziesiąt lat, a nie dwanaście. Duże, srebrno-czarne oczy były dziwne i zarazem piękne, ale raczej niesamowite w tak delikatnej twarzy.
– Will, bądź uprzejmy – powiedziała z naciskiem, usunęła się na bok i popchnęła gościa ku środkowi sali. – Nie przejmuj się Willem. On po prostu bywa czasami nie w sosie. Willu Herondale, mogę cię przedstawić Jamesowi Carstairsowi z Instytutu Szanghajskiego?
– Jem – odezwał się przybysz. – Wszyscy mówią mi Jem. – Zrobił krok do przodu, obserwując Willa z przyjaznym zaciekawieniem. Ku zaskoczeniu Charlotte mówił bez śladu akcentu, ale, z drugiej strony, jego ojciec był Brytyjczykiem. – Ty też możesz.
– Cóż, skoro wszyscy tak do ciebie mówią, twoja propozycja nie jest dla mnie szczególnym wyróżnieniem, prawda? – rzucił Will kwaśnym tonem. Jak na kogoś tak młodego potrafił być zadziwiająco niemiły. – Zapewniam cię, Jamesie Carstairs, że będzie lepiej dla nas obu, jeśli zajmiesz się sobą i zostawisz mnie w spokoju.
Charlotte westchnęła w duchu. Miała nadzieję, że rówieśnik jakoś zdoła przebić się przez gniew i złośliwość Willa i być może go rozbroi, ale teraz stało się jasne, że młodego Herondale’a naprawdę nie obchodziło, że do Instytutu przybył inny Nocny Łowca. Nie chciał przyjaciół ani ich nie potrzebował. Zerknęła na Jema, spodziewając się, że zobaczy na jego twarzy zaskoczenie albo urazę, ale on tylko uśmiechał się lekko, jakby Will był kotkiem, który próbuje go podrapać.
– Nie trenowałem, odkąd wyjechałem z Szanghaju – powiedział. – Przydałby mi się partner, z którym mógłbym potrenować.
– Mnie też – odparł Will. – Ale ja potrzebuję kogoś, kto dotrzyma mi kroku, a nie słabeusza, który wygląda, jakby stał nad grobem. Choć może nadałbyś się jako cel przy ćwiczeniach z rzucania nożem.
Charlotte, która znała prawdę o Jamesie Carstairsie – ale nie podzieliła się nią z Willem – zamarła z przerażenia. „Stał nad grobem”, dobry Boże! Co powiedział jej ojciec? Że Jem musi zażywać narkotyk, który przedłuży jego życie, ale go nie uratuje. Och, Will!
Zrobiła ruch, jakby chciała wejść między chłopców, ochronić Jema przed okrucieństwem rówieśnika, w tym wypadku gorszym, niż Will mógłby przypuszczać… ale się zatrzymała.
Jem nawet nie zmienił wyrazu twarzy.
– Jeśli przez „stanie nad grobem” masz na myśli umieranie, to owszem – powiedział. – Zostały mi jakieś dwa lata życia, trzy, jeśli będę miał szczęście. Przynajmniej tak mówią.
Nawet Will nie zdołał ukryć szoku. Jego policzki poczerwieniały.
– Ja…
Ale Jem już ruszył w stronę tarczy namalowanej na ścianie. Wyszarpnął nóż z drewna, po czym odwrócił się i podszedł do Willa. Choć delikatnej budowy, był tego samego wzrostu co on. Stojąc zaledwie cale od siebie, chłopcy zwarli się spojrzeniami.
– Możesz mnie wykorzystać do ćwiczeń z celności, jeśli chcesz – powiedział Jem takim tonem, jakby mówił o pogodzie. – Chyba nie muszę się bać, bo nie masz zbyt dobrego oka. – Odwrócił się, zamachnął i rzucił nożem. – Broń utkwiła w samym środku tarczy i zadrżała lekko. – Albo możesz mi pozwolić, żebym cię potrenował. – Jem z powrotem spojrzał na Willa. – Bo ja mam bardzo dobre oko.
Charlotte osłupiała. Przez pół roku obserwowania Willa zauważyła, że chłopak z nienawiścią i precyzyjnie wymierzonym okrucieństwem odpycha od siebie wszystkich, którzy próbują się do niego zbliżyć – nauczycieli, jej ojca, jej narzeczonego Henry’ego, obu braci Lightwoodów. Gdyby nie to, że była jedyną osobą, która widziała, jak Will płacze, chyba już dawno straciłaby nadzieję, że jej podopieczny potrafi być dla kogoś dobry. A jednak teraz, kiedy patrzył na Jamesa Carstairsa, tak kruchego, że wydawał się jak zrobiony ze szkła, twardy wyraz jego twarzy powoli zmieniał się w niepewność.
– Naprawdę umierasz? – zapytał bardzo dziwnym tonem.
James kiwnął głową.
– Tak mówią.
– Przykro mi – powiedział Will.
– Tylko nie to – rzucił cicho Jem, odgarnął połę kurtki i wyjął nóż zza paska. – Nie bądź pospolity. Nie mów, że ci przykro. Powiedz, że będziesz ze mną trenował.
Podał nóż Willowi, rękojeścią do przodu. Charlotte wstrzymała oddech. Bała się poruszyć. Czuła, że jest świadkiem czegoś bardzo dziwnego i bardzo ważnego, ale sama nie wiedziała, co właściwie rozgrywa się na jej oczach.
Will wyciągnął rękę i wziął nóż, nie spuszczając wzroku z twarzy Jema. Palcami musnął przy tym dłoń drugiego chłopca. Charlotte po raz pierwszy widziała, jak jej wychowanek dotyka kogoś z własnej woli.
– Będę z tobą trenował – oznajmił Will.ROZDZIAŁ PIERWSZY. POTWORNA AWANTURA
Rozdział pierwszy
Potworna awantura
„W poniedziałek żeń się dla zdrowia,
We wtorek dla bogactwa,
Środa to dzień najlepszy,
W czwartek dla udręki.
W piątek dla straty, a
W sobotę dla nieszczęścia”.
– przyśpiewka ludowa
– Grudzień to dobry czas na ślub – stwierdziła szwaczka z ustami pełnymi szpilek. – Jak powiadają: „Kiedy w grudniu pada śnieg, bierz ślub, a prawdziwa miłość przetrwa”. – Wbiła ostatnią szpilkę w suknię i zrobiła krok do tyłu. – No. I co panienka myśli? To jeden z ostatnich modeli Wortha.
Tessa spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Suknia była ze złotego jedwabiu, zgodnie z tradycją Nocnych Łowców, którzy uważali biały za kolor żałoby, choć sama królowa Wiktoria brała w nim ślub. Koronka zdobiła dopasowany stanik i stanowiła wykończenie rękawów.
– Piękna! – Charlotte klasnęła w ręce i pochyliła się. Jej brązowe oczy jarzyły się zachwytem. – Tesso, ten kolor świetnie na tobie wygląda.
Tessa okręciła się przed lustrem. Złoto przydawało jej policzkom tak potrzebnych kolorów, gorset nadawał jej sylwetce kształt klepsydry i zaokrąglał ją w tych miejscach, gdzie powinien, mechaniczny aniołek wiszący na szyi koił ją swoim tykaniem. Pod nim wisiał jadeit, który podarował jej Jem. Wydłużyła łańcuszek, żeby móc nosić obie te rzeczy razem, bo z żadną nie chciała się rozstawać.
– Nie sądzisz, że ta koronka jest zbyt ozdobna?
– Wcale nie! – Charlotte odchyliła się do tyłu, odruchowo kładąc rękę na brzuchu. Zawsze była bardzo szczupła – prawdę mówiąc, wręcz chuda – i nie potrzebowała gorsetu, a teraz, kiedy spodziewała się dziecka, zaczęła nosić luźne suknie, w których wyglądała jak ptaszek. – To twój ślub, Tesso. Jeśli istnieje jakaś okazja, żeby nawet przesadnie się wystroić, to właśnie w ten dzień. Tylko sobie wszystko wyobraź.
Właśnie temu zajęciu Tessa oddawała się ostatnio przez zbyt wiele nocy.
Jeszcze nie wiedziała, gdzie ona i Jem wezmą ślub, bo Rada nadal zastanawiała się nad ich sytuacją. Ale kiedy wyobrażała sobie tę chwilę, ślub zawsze odbywał się w kościele, ona szła główną nawą, wspierając się na ramieniu Henry’ego, nie rozglądając się, tylko patrząc prosto przed siebie na narzeczonego, jak przystało pannie młodej. Jem miał być w stroju nie bojowym, tylko specjalnie zaprojektowanym na tę okazję, ale w stylu militarnym: czarny ze złotymi pasami wokół nadgarstków i złotymi runami na kołnierzu i kieszonce.
Wyglądał tak młodo. Oboje byli tacy młodzi. Tessa wiedziała, że to niezwykłe, by pobierać się w wieku siedemnastu i osiemnastu lat, ale czas ich naglił.
Czas Jema.
Tessa dotknęła szyi i poczuła znajome wibracje. Skrzydła aniołka drapały wnętrze jej dłoni. Szwaczka z niepokojem spojrzała na nią. Była Przyziemną, nie Nefilim, ale miała Wzrok, jak wszyscy, którzy służyli Nocnym Łowcom.
– Mam usunąć koronkę, panienko?
Zanim Tessa zdążyła odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi:
– Jesteś tam, Tesso?
Charlotte wyprostowała się gwałtownie.
– Och! On nie może cię zobaczyć w tej sukni!
– Dlaczego? – zdziwiła się Tessa.
– Bo Nocni Łowcy uważają, że to przynosi pecha. – Charlotte wstała. – Szybko! Ukryj się za szafą!
– Za szafą? Ale…
Tessa pisnęła zaskoczona, kiedy Charlotte objęła ją w talii i niemal zaciągnęła do kryjówki jak policjant eskortujący wyjątkowo opornego przestępcę. Uwolniona Tessa otrzepała suknię i wykrzywiła się do Charlotte. Kiedy szwaczka otworzyła drzwi, obie wyjrzały zza szafy.
W szparze pojawiła się srebrna głowa. Jem był lekko rozczochrany, marynarkę miał przekrzywioną. Gdy rozejrzał się ze zdziwieniem i dostrzegł Charlotte i Tessę do połowy ukryte za szafą, westchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu! Nie miałem pojęcia, gdzie się podziewacie. Gabriel Lightwood jest na dole i urządza straszną awanturę.
***
– Napisz do nich – powiedziała Cecily Herondale. – Proszę. Tylko jeden list.
Will odrzucił do tyłu spocone włosy i spiorunował ją wzrokiem.
– Zajmij właściwą pozycję – rozkazał, wskazując miejsce czubkiem sztyletu. – Tam.
Cecily z westchnieniem spełniła polecenie. Wcześniej celowo źle stanęła, żeby sprowokować Willa. Łatwo było go sprowokować. Tyle pamiętała z czasów, kiedy miał dwanaście lat. Wtedy też podjudzanie go, żeby coś zrobił, na przykład, wspiął się na stromy dach rezydencji, wywoływało taki sam skutek: gniewny niebieski płomień w oczach, zaciśnięte zęby, czasami złamana noga albo ręka.
Oczywiście, ten Will, prawie dorosły, nie był bratem, którego pamiętała z dzieciństwa. Stał się bardziej wybuchowy i bardziej zamknięty w sobie. Odziedziczył urodę po matce i upór po ojcu, a także, jak się obawiała, jego skłonność do występków, choć tylko się tego domyślała z szeptów mieszkańców Instytutu.
– Podnieś broń! – Ton Willa był chłodny i profesjonalny jak u jej guwernantki.
Cecily wypełniła polecenie. Minęło trochę czasu, zanim przyzwyczaiła się do stroju bojowego: luźnej tuniki, spodni i pasa. Teraz poruszała się w nim równie swobodnie jak w nocnej koszuli.
– Nie rozumiem, dlaczego chociaż nie zastanowisz się nad napisaniem listu. Jednego listu.
– A ja nie rozumiem, dlaczego ty nie zastanawiasz się nad powrotem do domu – odparował Will. – Gdybyś po prostu pojechała do Yorkshire, mogłabyś przestać martwić się o naszych rodziców i…
– A może byś się założył, Will? – przerwała mu Cecily.
Była jednocześnie zadowolona i trochę rozczarowana, kiedy zobaczyła błysk w oczach brata, zupełnie taki jak u ojca, gdy proponowano mu zakład. Mężczyźni są tacy przewidywalni.
– O co? – Will zrobił krok do przodu.
Cecily widziała runy wijące się na jego nadgarstkach i _mnemosyne_ na szyi. Przez dłuższy czas patrzyła na znaki jak na oszpecenia, ale teraz się do nich przyzwyczaiła. Podobnie jak do noszenia stroju Nocnych Łowców, do wielkich sal Instytutu wypełnionych echami i do jego dziwnych mieszkańców.
Wskazała na ścianę ze starą tarczą strzelniczą namalowaną pośrodku czarną farbą.
– Jeśli trafię w środek trzy razy, napiszesz do rodziców list o tym, co u ciebie słychać. Musisz im powiedzieć o klątwie i wyjaśnić, dlaczego uciekłeś.
Will spochmurniał, jak zawsze, kiedy siostra wyskakiwała z tą prośbą.
– Nigdy nie trafisz trzy razy, Cecy.
– W takim razie zakład nie powinien być dla ciebie wielkim zmartwieniem, Williamie.
Celowo użyła jego pełnego imienia. Wiedziała, że w ten sposób wprawia go w zakłopotanie, chociaż, kiedy tak mówił jego najlepszy przyjaciel Jem… nie, jego _parabatai_ – o tej istotnej różnicy dowiedziała się po przybyciu do Instytutu – Will traktował to jak wyraz uczucia. Możliwe, że nadal pamiętał, jak ona człapie za nim na tłustych nóżkach i woła zadyszana: „Will, Will!”. Nigdy nie nazywała go wtedy Williamem, tylko Willem albo po walijsku Gwilym.
Brat zmrużył oczy, ciemnoniebieskie jak jej własne. Kiedy ich matka stwierdziła kiedyś z czułością, że Will będzie pożeraczem kobiecych serc, kiedy dorośnie, Cecily spojrzała na nią z powątpiewaniem: chudy, rozczochrany chłopak, same ręce i nogi, zawsze umorusany. Ale kiedy wparowała do jadalni Instytutu, a on wstał zdumiony, pomyślała: to nie może być Will.
Kiedy wbił w nią wzrok – miał oczy ich matki – dostrzegła w nich gniew. Nie był zadowolony, że ją widzi, o nie! I gdzie się podział ten chłopak z jej wspomnień: chudzielec z szopą czarnych włosów, z liśćmi na ubraniu. Teraz miała przed sobą wysokiego, onieśmielającego mężczyznę. Słowa, które zamierzała z siebie wyrzucić, uwięzły jej w krtani, więc odpowiedziała mu gniewnym wzrokiem. I od tamtej pory Will ledwo tolerował jej obecność, jakby była kamykiem w bucie, stałą, ale drobną przykrością.
Cecily wzięła głęboki wdech, uniosła podbródek i przygotowała się do pierwszego rzutu. Will nie wiedział, ile godzin spędziła sama w tej sali, ćwicząc, ucząc się wyważania noża, odkrywając, na czym polega dobry rzut. Odchyliła prawe ramię do tyłu, za głowę, po czym przeniosła ciężar ciała do przodu. Gdy czubek noża znalazł się na jednej linii z celem, Cecily wypuściła go, wstrzymując oddech, i błyskawicznie cofnęła rękę.
Nóż utkwił w ścianie, dokładnie pośrodku tarczy.
– Jeden – powiedziała Cecily, posyłając bratu uśmiech pełen wyższości.
Will odpowiedział jej kamiennym spojrzeniem, a następnie podszedł do ściany, wyszarpnął z niej broń i oddał ją siostrze.
Przy drugim rzucie nóż również trafił w cel i zawibrował niczym drwiący palec.
– Dwa – odliczyła Cecily grobowym tonem.
Brat oddał jej nóż z zaciśniętymi zębami, a Cecily przyjęła go z uśmiechem. Czuła, że w jej żyłach niczym krew płynie pewność siebie. Wiedziała, że jest w stanie to zrobić. Zawsze potrafiła wspiąć się tak wysoko jak Will, biegać równie szybko, wstrzymać oddech równie długo…
Rzuciła. Nóż wbił się w cel, Cecily podskoczyła, klaszcząc w ręce, ogarnięta radością zwycięstwa. Włosy uwolnione ze szpilek rozsypały się jej po twarzy. Odgarnęła je i szeroko uśmiechnęła się do brata.
– Napiszesz list. Zgodziłeś się na zakład!
Ku jej zaskoczeniu Will się uśmiechnął.
– Napiszę – powiedział. – Napiszę, a potem wrzucę go w ogień. – Uniósł rękę na widok jej oburzenia. – Obiecałem, że napiszę list, ale nie mówiłem, że go wyślę.
– Jak śmiałeś mnie tak oszukać?! – wykrzyknęła Cecily.
– Uprzedzałem cię, że nie jesteś materiałem na Nocnego Łowcę. Inaczej nie dałabyś się tak łatwo oszukać. Nie zamierzam napisać tego listu, Cecy. To wbrew Prawu, i już!
– Jakby obchodziło cię Prawo! – Cecily tupnęła nogą i od razu zirytowała się jeszcze bardziej; nie znosiła dziewczyn, które tupały nogami.
– A tobie nie zależy na byciu Nocną Łowczynią. – Will zmrużył oczy. – Co ty na to? Napiszę list i dam ci go, jeśli mi obiecasz, że sama zawieziesz go do domu… i już nie wrócisz.
Cecily aż się cofnęła. Pamiętała wiele głośnych kłótni z Willem, porcelanowych lalek wyrzucanych przez okno poddasza, ale wśród wspomnień były też miłe chwile: brat bandażujący jej rozcięte kolano albo zawiązujący wstążkę we włosach. Tej dobroci brakowało Willowi, który stał teraz przed nią. Ich mama płakała przez pierwsze dwa lata po jego wyjeździe. Tuląc Cecily, mówiła, że Nocni Łowcy „pozbawią go całej miłości”. To zimni ludzie, powtarzała, ludzie, którzy zabraniali jej małżeństwa z ich ojcem. Czego on u nich szukał, jej Will, jej mały synek?
– Nie pojadę – oświadczyła Cecily, mierząc brata wzrokiem. – I jeśli się uprzesz, że muszę, ja… ja…
W tym momencie drzwi sali się uchyliły. W progu stanął Jem.
– A, widzę, że sobie grozicie. Robicie to całe popołudnie czy dopiero zaczęliście?
– To on zaczął. – Cecily wskazała brodą na Willa, choć wiedziała, że to bezcelowe.
_Parabatai_ Willa traktował ją z obojętną, łagodną uprzejmością zarezerwowaną dla młodszych sióstr przyjaciół, ale zawsze stawał po jego stronie. Uprzejmie, ale zdecydowanie stawiał jej brata ponad wszystkim na świecie.
Cóż, prawie wszystkim. Widok Jema zrobił na niej piorunujące wrażenie, kiedy zjawiła się w Instytucie: jego nieziemska, niezwykła uroda, srebrzyste włosy i oczy, delikatne rysy. Wyglądał jak książę z bajki. Cecily mogłaby nawet rozważyć zakochanie się w nim, gdyby nie było oczywiste, że Jem jest po uszy zakochany w Tessie Grey. Jego wzrok podążał za nią wszędzie, dokądkolwiek szła, głos się zmieniał, kiedy do niej mówił. Matka Cecily stwierdziła kiedyś z rozbawieniem, że jeden z ich młodych sąsiadów wpatruje się w dziewczynę, jakby „była jedyną gwiazdą na niebie”, i właśnie w taki sposób Jem patrzył na Tessę.
Cecily nie czuła zazdrości. Tessa była wobec niej miła i przyjazna, choć trochę nieśmiała, zawsze z nosem w książce, podobnie jak Will. Jeśli właśnie takiej dziewczyny pragnął Jem, Cecily do niego nie pasowała. Im dłużej przebywała w Instytucie, tym wyraźniej sobie uświadamiała, jak bardzo skomplikowałyby się sprawy z Willem. Jej brat był wyjątkowo opiekuńczy wobec Jema. Obserwowałby ją przez cały czas i czuwał, żeby przypadkiem go nie zdenerwowała albo nie skrzywdziła w inny sposób. Nie, lepiej trzymać się od tego wszystkiego z dala.
– Właśnie myślałem, żebym związać Cecily i nakarmić nią kaczki w Hyde Parku – powiedział Will, odgarniając do tyłu wilgotne włosy i posyłając Jemowi rzadki u niego uśmiech. – Przydałaby mi się twoja pomoc.
– Niestety, chyba będziesz musiał odłożyć na później swoje plany wobec siostry. Na dole jest Gabriel Lightwood, a ja chciałbym ci przypomnieć dwa słowa. Twoje ulubione słowa, przynajmniej kiedy ty je wypowiadasz.
– „Kompletny prostak”? – podsunął Will. – „Bezwartościowy uzurpator”?
Jem uśmiechnął się szeroko.
– Demoniczna ospa.
***
Z wprawą trzymają tacę w jednej ręce, drugą Sophie zapukała do pokoju Gideona Lightwooda.
Usłyszała pośpieszne kroki i drzwi się otworzyły. W progu stał Gideon w spodniach, szelkach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Ręce miał mokre, a włosy wilgotne, jakby pośpiesznie przeczesał je palcami. Sophie drgnęło serce w piersi, ale zmusiła się do tego, żeby przybrać surową minę.
– Panie Lightwood, przyniosłam rogaliki, o które pan prosił, a Bridget zrobiła kanapki – oznajmiła.
Gideon zrobił krok do tyłu, żeby wpuścić ją do środka. Pokój był taki sam jak wszystkie inne w Instytucie: ciężkie, ciemne meble, wielkie łoże z baldachimem, duży kominek, wysokie okna, tutaj wychodzące na dziedziniec. Sophie czuła na sobie spojrzenie Gideona, kiedy szła przez pokój i stawiała tacę na stoliku. Potem się wyprostowała i odwróciła z rękami złożonymi z przodu na fartuchu.
– Sophie… – zaczął Gideon.
– Panie Lightwood – przerwała mu Sophie. – Ma pan jeszcze jakieś życzenie?
Spojrzał na nią na pół buntowniczo, na pół ze smutkiem.
– Chciałbym, żebyś mówiła mi Gideon.
– Już panu tłumaczyłam, że nie mogę.
– Sophie, proszę. – Zrobił krok w jej stronę. – Zanim wprowadziłem się do Instytutu, myślałem, że jesteśmy na dobrej drodze do przyjaźni. Ale od dnia, kiedy tu zamieszkałem, traktujesz mnie chłodno.
Sophie odruchowo powędrowała dłonią do twarzy. Przypomniała sobie, jak pan Teddy, syn jej dawnego pracodawcy, dopadał ją w ciemnych kątach, przyciskał do ściany i wsuwał ręce pod stanik, mamrocząc jej do ucha, żeby była mu przychylniejsza, jeśli wie, co dla niej dobre. Na to wspomnienie zrobiło się jej słabo, nawet teraz, po latach.
– Sophie. – W kącikach oczu Gideona pojawiły się zmarszczki. – O co chodzi? Jeśli zrobiłem coś złego, czymś cię obraziłem, powiedz mi, proszę, jak mogę to naprawić…
– Nic złego pan nie zrobił, niczym mnie nie obraził. Jest pan dżentelmenem, a ja służącą. Nie może być między nami poufałości. Proszę nie wprawiać mnie w zakłopotanie, panie Lightwood.
Gideon opuścił uniesioną rękę. Minę miał tak żałosną, że Sophie zmiękło serce. Ja mam wszystko do stracenia, a on nic, upomniała się surowo. Powtarzała to sobie późno w nocy, leżąc w wąskim łóżku, dręczona wspomnieniem oczu koloru burzy.
– Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
– Nie mogę być pańską przyjaciółką.
Gideon zrobił krok do przodu.
– A gdybym cię poprosił…
– Gideonie! – W otwartych drzwiach stanął zdyszany Henry w jednej z tych swoich okropnych kamizelek w zielone i pomarańczowe paski. – Twój brat jest na dole…
Oczy Gideona się rozszerzyły.
– Gabriel jest tutaj?
– Tak. Krzyczy coś o waszym ojcu, ale zaklina się, że nic nam nie powie, póki ty się nie zjawisz. Chodź.
Gideon się zawahał, przesuwając wzrok z Henry’ego na Sophie, która starała się być niewidzialna.
– Ja…
– Chodź, Gideonie. – Henry rzadko mówił ostrym tonem, a kiedy to robił, efekt był zdumiewający. – On jest cały we krwi.
Gideon zbladł i sięgnął po miecz wiszący przy drzwiach.
– Idę.
***
Gabriel Lightwood opierał się o ścianę przy drzwiach Instytutu, bez kurtki, w samej koszuli i spodniach przesiąkniętych krwią. Na zewnątrz u stóp schodów Tessa widziała powóz Lightwoodów z herbem w postaci płomienia namalowanym na boku. Chłopak musiał sam nim przyjechać.
– Gabrielu – zaczęła Charlotte kojącym tonem, jakby próbowała uspokoić znarowionego konia. – Powiesz nam, proszę, co się stało.
Gabriel – wysoki i smukły, z kasztanowymi włosami sklejonymi krwią – podrapał się po twarzy. Wzrok miał dziki.
– Gdzie mój brat? Muszę porozmawiać z moim bratem.
– Już idzie. Posłałam po niego Henry’ego, a Cyril szykuje nasz powóz. Gabrielu, jesteś ranny? Potrzebujesz _iratze_? – Charlotte mówiła macierzyńskim tonem, jakby chłopak nigdy nie patrzył na nią z góry, stojąc za krzesłem Benedicta Lightwooda, nigdy nie spiskował ze swoim ojcem, żeby odebrać jej Instytut.
– Tak dużo krwi – zauważyła Tessa, wysuwając się do przodu. – Gabrielu, to nie tylko twoja, prawda?
Gdy na nią spojrzał, Tessa pomyślała, że młody Lightwood po raz pierwszy na nikogo nie pozuje. W jego oczach widziała jedynie strach, oszołomienie… i dezorientację.
– Nie. To ich…
– Ich? O kim mówisz?
Pytanie zadał Gideon, zbiegając po schodach z mieczem w ręce. Za nim śpieszyli Henry, Jem, Will i Cecily. Gdy Jem nagle zatrzymał się na stopniach, Tessa uświadomiła sobie, że zobaczył ją w sukni ślubnej. Jego oczy się rozszerzyły, ale pozostali już przepychali się obok niego, tak że pociągnęli go ze sobą jak liść niesiony prądem rzeki.
– Ojciec jest ranny? – Gideon stanął przed bratem. – A ty?
Ujął brata za podbródek i odwrócił do siebie jego twarz. Choć Gabriel był wyższy, na jego twarzy odmalowała się ulga, że starszy brat jest obok. W jego surowym tonie zabrzmiała nuta urazy.
– Ojciec… Ojciec to robak.
Will zaśmiał się krótko. Był w pełnym rynsztunku, jakby właśnie wyszedł z sali treningowej, wilgotne włosy miał przyklejone do skroni. Nie patrzył na Tessę, ale ona już się do tego przyzwyczaiła. Nigdy na nią nie patrzył, jeśli nie musiał.
– Dobrze widzieć, że zacząłeś podzielać nasz punkt widzenia, Gabrielu, ale oznajmiasz to w dość niezwykły sposób.
Gideon posłał mu spojrzenie pełne nagany, po czym zwrócił się do brata.
– Co masz na myśli, Gabrielu? Co ojciec zrobił?
Chłopak potrząsnął głową.
– Jest robakiem – powtórzył bezdźwięcznie.
– Wiem. Zhańbił nazwisko Lightwoodów i okłamał nas obu. Okrył wstydem i zniszczył naszą matkę. Ale nie musimy być tacy jak on.
Gabriel uwolnił się z uścisku brata i błysnął zębami w gniewnym grymasie.
– Nie słuchasz mnie. On jest robakiem. Robakiem. Przeklętym wielkim wężem. Odkąd Mortmain przestał przysyłać lek, było coraz gorzej. Ojciec się zmieniał. Te plamy, które miał na rękach, zaczęły się rozprzestrzeniać na całe ciało. Dłonie, szyję, twarz… – Zielone oczy Gabriela odszukały Willa. – To demoniczna ospa, prawda? Wiesz o niej wszystko, tak? Jesteś ekspertem?
– Nie musisz się zachowywać, jakbym to ja ją wymyślił – odparł Will. – Tylko dlatego, że wierzyłem w jej istnienie. Są o niej relacje w starych księgach w naszej bibliotece…
– O demonicznej ospie? – zapytała Cecily, marszcząc brwi. – Will, o czym ty mówisz?
Jej brat otworzył usta i zarumienił się lekko. Tessa ukryła uśmiech. Minęły tygodnie od chwili przybycia Cecily do Instytutu, ale jej obecność nadal irytowała i niepokoiła Willa. Najwyraźniej nie wiedział, jak się zachowywać w obecności młodszej siostry, która już nie była dzieckiem, jakim ją pamiętał. Z uporem powtarzał, że jej obecność tutaj jest niemile widziana. Ale Tessa widziała, że wodzi za nią wzrokiem z taką samą opiekuńczością i miłością jak czasami za Jemem. Z pewnością istnienie demonicznej ospy i sposobu jej przenoszenia się było ostatnią rzeczą, jaką miałby ochotę wyjaśniać Cecily.
– Nie musisz nic o tym wiedzieć – wymamrotał.
Spojrzenie Gabriela powędrowało ku Cecily, jego usta rozchyliły się z zaskoczenia. Tessa zobaczyła, że młody Lightwood wręcz pożera ją wzrokiem. Rodzice Willa musieli być kiedyś bardzo piękni, pomyślała. Cecily była równie ładna, jak Will przystojny: oboje mieli takie same lśniące czarne włosy i zadziwiające ciemnoniebieskie oczy. Dziewczyna śmiało odwzajemniła spojrzenie Gabriela. Na jej twarzy malowała się ciekawość. Pewnie się zastanawiała, kim jest ten chłopak, który wyraźnie nie lubi jej brata.
– Ojciec nie żyje? – spytał Gideon, podnosząc głos. – Demoniczna ospa go zabiła?
– Nie zabiła, tylko zmieniła – odparł Gabriel. – Zmieniła go. Przed paroma tygodniami zarządził przeprowadzkę do Chiswick. Nie wyjaśnił, dlaczego. Kilka dni temu zamknął się w gabinecie i nie wychodził z niego nawet po to, żeby coś zjeść. Dziś rano poszedłem tam, żeby spróbować coś zrobić. Drzwi były wyrwane z zawiasów, a przez korytarz biegł jakiś oślizły ślad. Ruszyłem za nim na dół i dalej do ogrodu. – Rozejrzał się po obecnych. – Stał się robakiem. Właśnie to mówię.
– Pewnie nie byłoby możliwe, żeby… hm, na niego nadepnąć? – odezwał się Henry.
Lightwood popatrzył na niego z niesmakiem.
– Przeszukałem ogród. Znalazłem paru służących. A kiedy mówię „znalazłem”, dosłownie to mam na myśli. Byli rozerwani na strzępy. – Gabriel przełknął ślinę i spojrzał na swoje zakrwawione ubranie. – Usłyszałem jakiś dźwięk, przeraźliwe, wysokie wycie. Odwróciłem się i zobaczyłem, że w moją stronę sunie wielki ślepy robal, zupełnie jak smok z legend. Paszczę miał rozdziawioną i pełną zębów ostrych jak sztylety. Odwróciłem się i pobiegłem do stajni. Robal wśliznął się za mną, ale ja wskoczyłem do powozu i wyjechałem przez bramę. Stwór… ojciec, nie podążył za mną. Chyba nie chciał, żeby ktoś go zobaczył.
– Aha – mruknął Henry. – Więc za duży, żeby na niego nadepnąć.
– Nie powinienem był uciekać – stwierdził Gabriel, patrząc na brata. – Powinienem był zostać i walczyć z tym stworem. Może dałoby się przemówić mu do rozumu. Może ojciec gdzieś tam jest.
– A może przegryzłby cię na pół – rzucił Will. – Opisałeś właśnie transformację w demona, ostatnie stadium ospy.
– Will! – Charlotte wyrzuciła ręce w górę. – Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałeś?
– W bibliotece są książki na temat demonicznej ospy – odparował Will urażonym tonem. – Nikomu nie broniłem ich czytać.
– Tak, ale skoro Benedict miał się zmienić w ogromnego węża, mogłeś przynajmniej uprzedzić o takiej możliwości – stwierdziła Charlotte. – Nie sądzisz, że sprawa dotyczy nas wszystkich?
– Po pierwsze, nie wiedziałem, że Benedict zmieni się w gigantycznego robala – zaczął Will. – Ostatnim stadium demonicznej ospy jest przemiana w demona. Dowolnego rodzaju. Po drugie, transformacja trwa kilka tygodni. Można by sądzić, że nawet taki patentowany idiota jak Gabriel kogoś powiadomi o tym, co się dzieje.
– Kogo miał powiadomić? – wtrącił Jem, całkiem rozsądnie. W czasie rozmowy przysunął się do Tessy. Teraz stali obok siebie, a ich dłonie się stykały.
– Clave. Listonosza. Nas. Kogokolwiek. – Will rzucił zirytowane spojrzenie Gabrielowi, który tymczasem odzyskał rumieńce i teraz wyglądał na wściekłego.
– Nie jestem patentowanym idiotą…
– Brak patentu nie dowodzi inteligencji – odparował Will.
– Poza tym mówiłem, że ojciec zamknął się w gabinecie na cały zeszły tydzień…
– I nie pomyślałeś, żeby się tym zainteresować? – rzucił Will.
– Nie znasz naszego ojca – odezwał się Gideon beznamiętnym tonem, który przybierał czasami, kiedy rozmowa o ojcu była nieunikniona. Następnie odwrócił się do brata, położył ręce na jego ramionach i zaczął coś do niego mówić spokojnie i cicho, tak że nikt więcej go nie słyszał.
Jem splótł mały palec z palcem Tessy. Był to zwyczajowy czuły gest, do którego tak się przyzwyczaiła w ciągu kilku ostatnich miesięcy, że czasami odruchowo wyciągała rękę, kiedy Jem stawał obok niej.
– To twoja suknia ślubna? – zapytał szeptem.
Tessę uratowało od odpowiedzi pojawienie się Bridget z ekwipunkiem. Gideon nagle zwrócił się do wszystkich obecnych i powiedział:
– Chiswick. Musimy tam jechać. Przynajmniej Gabriel i ja.
– Sami? – wyrwało się Tessie. – Dlaczego nie wezwiecie innych…
– Clave – przerwał jej Will z roziskrzonymi niebieskimi oczami. – On nie chce, żeby Clave dowiedziało się o jego ojcu.
– A ty byś chciał? – gwałtownie spytał Gabriel. – Gdyby chodziło o twoją rodzinę? – Wykrzywił usta. – Nieważne. Przecież ty nie masz pojęcia o lojalności…
– Gabrielu, nie mów do Willa w taki sposób – skarcił go Gideon.
Młodszy brat wyglądał na zaskoczonego i Tessa wcale mu się nie dziwiła. Tak jak wszyscy w Instytucie, Gideon wiedział o klątwie, która była przyczyną wrogości i gwałtownych zachowań Willa, ale nikt z zewnątrz nie znał tej historii.
– Pojedziemy z tobą. Oczywiście, że pojedziemy z tobą. – Jem puścił rękę Tessy i wystąpił do przodu. – Gideon wyświadczył nam przysługę. Nie zapomnieliśmy o tym, prawda, Charlotte?
– Oczywiście, że nie – odparła Charlotte. – Bridget, strój bojowy…
– Dobrze się składa, że ja swój już mam na sobie – powiedział Will.
Tymczasem Henry zrzucił marynarkę i zamienił ją na górę od stroju bojowego oraz pas z bronią.
Jem poszedł za jego przykładem i nagle w przedsionku zrobił się ruch. Charlotte mówiła coś cicho do Henry’ego, trzymając rękę na brzuchu. Tessa odwróciła od nich wzrok i zobaczyła ciemną głowę pochyloną ku jasnej. Jem stał obok Willa i kreślił stelą znak na jego szyi. Cecily spojrzała na brata i spochmurniała.
– Ja też jestem w stroju bojowym – oznajmiła.
Will tak gwałtownie uniósł głowę, że Jem zaprotestował z irytacją.
– Cecily, absolutnie nie.
– Nie masz prawa mówić mi, co mogę robić, a czego nie. – Oczy dziewczyny zapłonęły. – Idę.
Will spojrzał na Henry’ego, ale ten przepraszająco wzruszył ramionami.
– Ona ma prawo. Trenuje od prawie dwóch miesięcy…
– Jest jeszcze dziewczynką!
– Ty robiłeś to samo w wieku piętnastu lat – przypomniał mu cicho Jem, a Will odwrócił się do niego gwałtownie.
Przez chwilę wszyscy wstrzymywali oddech, nawet Gabriel. Jem spokojnie patrzył w oczy przyjaciela, a Tessa nie po raz pierwszy odnosiła wrażenie, że ci dwaj bezgłośnie przekazują sobie jakieś słowa.
W końcu Will westchnął i zmrużył oczy.
– Teraz twoja narzeczona zgłosi się na ochotnika – powiedział.
– Oczywiście, że jadę – oświadczyła Tessa. – Może nie jestem Nocną Łowczynią, ale ja też trenowałam. Jem nigdzie się beze mnie nie ruszy.
– Jesteś w sukni ślubnej – zauważył Will.
– Wszyscy już ją widzieli, więc nie mogę w niej wziąć ślubu – stwierdziła Tessa. – No wiecie, pech.
Will wymamrotał coś po walijsku, ale tonem pokonanego. Jem posłał Tessie lekki, zatroskany uśmiech. W tym momencie otworzyły się drzwi Instytutu i do środka wpadł blask jesiennego słońca. W progu stał zdyszany Cyril.
– Drugi powóz gotowy – oznajmił. – Kto jedzie?
***
_Do: Konsula Josiaha Waylanda_
_Od: Rady_
_Drogi Panie,_
_z pewnością jest Pan świadomy, że po dziesięciu latach kończy się okres Pańskiej służby jako Konsula. Przyszła pora wyznaczyć następcę._
_Jeśli chodzi o nas, poważnie rozważamy kandydaturę Charlotte Branwell z domu Fairchild, która dobrze się spisuje w roli szefowej Instytutu Londyńskiego. Przypuszczamy, że ma ona Pańską aprobatę, jako że po śmierci jej ojca została wyznaczona na to stanowisko właśnie przez Pana._
_Ponieważ Pańska opinia jest dla nas niezwykle cenna, będziemy wdzięczni za wszelkie uwagi w tej kwestii._
_Z poważaniem_
_Victor Whitelaw, Inkwizytor,
w imieniu Rady_