Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mechaniczna pomarańcza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Mechaniczna pomarańcza - ebook

Obok "1984" Orwella, "Nowego wspaniałego świata" Huxleya, czy "My" Zamiatina - najważniejsza współczesna antyutopia. I nie to jest w niej najokropniejsze, co jej bohaterowie wyczyniają, ale to, co się przy tym dzieje w ich tylko pozornie ludzkiej świadomości.
Książka - legenda. Dodatkowo rozsławiona przez słynny film S. Kubricka.
I jeszcze: jak to jest przetłumaczone! Anthony Burgess stworzył dla tej powieści osobny język. Przekład Roberta Stillera to nie tylko brawurowy popis wynalazczości językowej. To coś przerażająco realnego: istnieje szansa, że takim językiem Polacy będą rzeczywiście mówić!
Akcja powieści toczy się w przyszłości nieokreślonej i w mieście też nie całkiem określonym. Tylko nieliczne realia wskazują, może niechcący, że to Anglia czy Stany Zjednoczone i poniekąd Londyn raczej niż Nowy Jork. W późniejszej o ćwierć wieku adaptacji scenicznej autor wyraźniej powiedział, że miejscem akcji jest "jakaś stolica w nieprzewidywalnej przyszłości", umieszczając zaś nad wejściem do baru jego rosyjską nazwę cyrylicą stwierdził, że może się to dziać również za Żelazną Kurtyną, ale od razu dodał, że ta cyrylica może być po prostu kaprysem projektanta szyldu.
Więc jakby science fiction w tej specyficznej i nadzwyczaj ważkiej odmianie zwanej dystopia: na krytyce politycznej i społecznej zbudowany, posępny, do katastrofizmu skłaniający się rodzaj utopii.
Kolejne w szeregu imponujących dzieł, jakie stworzyli nie tylko George Orwell, bo i Zamiatin, Aldous Huxley, Ayn Rand, Karin Boye i wielu innych. A teraz Anthony Burgess! Ponad 50 tysiećy egzemplarzy sprzedanych w Polsce!

Jednak niedaleka to przyszłość i pod niektórymi względami łatwo kojarząca się z dniem dzisiejszym.
Ta przerażająca dystopia czyni chwilami wrażenie prawie rozhisteryzowane. Nie bardzo wiadomo: czy ganić jej plakatowe uproszczenia? czy zachwycać się ich konstrukcją?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-7998-383-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

– To co teraz, ha?

Byłem ja, to znaczy Alex, i trzech moich kumpli, to znaczy Pete, Georgie i Jołop, a Jołop to znaczy po nastojaszczy jołop, i siedzieliśmy w Barze Krowa zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy. W Barze Krowa dawali mleko z czymś, to była taka melina, a może wy już nie pamiętacie o braciszkowie moi, co to były za meliny, bo wszystko się teraz tak bystro zmienia i wszyscy raz dwa zabywają, gazet się też wiele nie czyta. Więc w tym pabie sprzedawali mleko z dodatkiem czegoś jeszcze. Na spirtne nie mieli pozwolenia, ale jeszcze nie wyszedł ukaz, że nielzia robić tych nowych sztuczek, co je dobawiali do regularnego mleczka, więc mogłeś sobie w nim kazać na przykład welocet albo albo syntemesk, albo drenkrom, albo jeszcze jeden czy drugi taki maraset, że miałeś od niego rozkoszne, ujutne piętnaście minut sam na sam podziwiając Pana Boga i Wsiech Jego Aniołów i Świętych w lewym bucie i do tego błyski wybuchy na cały mózg, no po prostu horror szoł! Albo mogłeś pić mleko z żyletami w środku, tak się u nas mówiło, że się człowiek od niego naostrzy i jest gotów na niemnożko tego brudnego, co to dwadzieścia w jedno, i jak raz to piliśmy tego wieczora, od którego zacznę opowieść.

W karmanach mieliśmy spore dziengi, więc jeśli chodzi o zachwat szmalcu, to nie było potrzeby flekować żadnego dziada w ciemnej uliczce i patrzeć, jak on się maże we krwi, kiedy my liczymy urobek i dzielimy na czterech, ani też robić ultra kuku jakiejś starej siwej babuli w sklepie, a potem się udalać z rechotem i z bebechami jej kasy. Ale, jak to mówią, sama forsa nie daje szczęścia.

Wszyscy czterej byliśmy jak z żurnała wycięci, to znaczy według tamtej mody, czarne bardzo obcisłe rajtki z tak zwanym auszpikiem czyli odlewką dopasowaną w kroku, pod rajtkami, jako osłona i zarazem jako taki wzór, który było widać w odpowiednim świetle, u mnie w kształcie pająka, Pete miał grabę (to znaczy rękę), Georgie bardzo elegancki kwiat, a ten bidny stary Jołop miał na odlewce taki bardzo na huzia ryj (to znaczy mordę) pajaca, bo on w ogóle nie oczeń chwytał i był niewątpliwie z nas czterech najgłupszy. Następnie mieli my wcięte pidżaki bez klap, tylko te ogromne wypchane ramiona (po na­ szemu: plecza), taka jak gdyby zgrywa, że ktoś może po nastojaszczy mieć takie szerokie bary. No i oprócz tego, braciszki, mieliśmy te nie sawsiem białe halsztuki, co wyglądały jak piure z kartoszki z takim jakby deseniem od widelca. Kudły mieliśmy nie za długie i buty w sam raz takie do kopania.

– To co teraz, ha?

Przy barze siedziały w kupie trzy dziule, ale nas było czterech i mieliśmy tę pryncypialność, że jeden za wsiech, wsie za jednego. Te trzy psiczki też były jak z żurnała, miały peruki na baszkach, fioletową, zieloną i pomarańczową, a każda w cenie, no, ja bym powiedział, przynajmniej trzy albo czterotygodniowy zarobek takiej dziuszki, no i makijaż pod kolor (to znaczy tęcza wokół oczu i usto rozmalowane bardzo szeroko). Dalej miały czarne, długie, zupełnie proste kiece, a na nich przy grudkach wpięte srebrnego koloru znaczki, na których były imiona bojków: Joe, Mike i tak dalej. A to miało znaczyć, że niby z tymi malczykami się przedziobały, zanim im stuknęło czternaście lat. Krugom łypały na nas i już mi się prawie zachciało bałaknąć (normalnie kącikiem ust), żeby zrobić we trzech niemnożko seksu, a bidnego starego Jołopa spławić, bo do tego wystarczy kupić mu pół litra białego, tyle że z syntemeskiem i szlus, ale to by było nie fer. Bo Jołop był wyjątkowo nieatrakcyjny no i taki, jak się nazywał, ale w walce to był brudas po prostu horror szoł! i bardzo zręczny w butach.

– To co teraz, ha?

Ten członio, co siedział koło mnie, bo tam było długie wygodne siedzenie z pluszu wzdłuż całych trzech ścian, to był już nieźle w trakcie, oczy miał szklane i tylko z niego bulgotały takie słowa w rodzaju: – Arystotrele morele że mu cieczka rododendron to już farfoklem prima bulba. – Rzeczywiście był daleko w tym kraju, no wprost na orbicie, i ja wiedziałem, jak to jest, bo też próbowałem tego jak każdy, ale na ten raz jakoś mi się podumało, że to tchórza robota, braciszkowie moi. Głotnąłeś sobie tego mleka i leżysz, i dostajesz takiej prydumki, że wszystko, co cię otacza, już jakby przeszło. To znaczy wszystko widzisz dookoła o kej, bardzo wyraźnie, stoliki, lampy, stereo, dziobki i małyszów, ale wszystko jak gdyby już było i nie jest. I jesteś jakby zahipno na swój but albo pazur, co popadnie, i równocześnie jakby cię kto wziął za kark i trząchał niby koszkę. Tak cię trzęsie i trzęsie, aż niczewo nie zostanie. Już straciłeś imię, płoć i samego siebie i masz to w rzopie, i czekasz, kiedy ci się ten but czy pazur zacznie robić żółty, a potem jeszcze bardziej żółty i jeszcze. Potem światła zaczynają się wzrywać jak bombatomba i ten but czy pazur, czy ociupinka błocka na brzegu nogawki, co by nie było, zamienia się w ogromne, ogromne miejsce, większe od całego świata, i jak raz masz się znaleźć ryło w ryło z Panem Bogiem, kiedy to się nagle urywa. Znów jesteś tu i taki więcej mizglący, buźka ci się wykrzywia do bu­hu­huu. Więc to jest fajne, ale tchórzliwe. Nie po to nas wywalili na świat, żebyśmy się obszczali z Bogiem. Takie sztuczki to mogą z człowieka wypruć całą ikrę i wszystko co dobre.

– To co teraz, ha?

Stereo było wkluczone i zdawało się, że głos tej syngierki lata po całym barze, do sufitu i apiać w dół od ściany do ściany. To Berti Laski chrypiała taki bardzo starychowski kawałek pod tytułem: Opalasz mi farbę. Jedna z trzech fifek przy barze, ta w zielonej peruce, ciągle wypuczała brzuch i wciągała go w rytmie tej tak zwanej muzyki. Czułem, jak te żylety w mleku zaczynają mnie rypać i teraz już byłem gotów na niemnożko tego co to dwadzieścia w jedno. Więc dałem skowyt: – Aut aut aut raus! – jak psiuk i łomot tego członia, co siedział koło mnie i był tak daleko i coś bulgotał, w słuch czyli w ucho, horror szoł! ale on daże nie poczuł i wciąż posuwał swoje: – Telefonczyk mu tward że laz jak bulbetle go bang tara bum. – Ale jeszcze poczuje, kiedy ocknie się i stamtąd wróci.

– Raus a dokąd? – spytał Georgie.

– A tak byle się przejść – powiedziałem – i luknąć, co się hapnie i okaże, o braciszkowie moi.

Więc wytoczyli my się w tę wielką zimową noc i paszli po Marghanita Road, i skręcamy w Boothby Avenue i widzimy jak raz to, co nam było nużno, mały figiel na otwarcie wieczoru. Szedł sobie taki trzęsący się stary drewniak w typie jakby psora, w oczkach na klufie i z ryjem odkrytym na zimny wozduch nocny. Miał knigi pod pachą i zafajdany parasol i wyszedł zza rogu od Publo Bibloteki, z której wtedy już mało kto korzystał. W ogóle po zmroku nigdy się nie trafiało dużo tych burżujów starego typu, no bo wciąż za mało policji a my, równe malczyki, w mieście i pod bokiem, tak że ten chryk w typie psora był sam jeden na pustej ulicy. Więc my podchodzimy do niego bardzo grzecznie i ja mówię:

– Przepraszam, braciszku.

On się na to niemnożko spuknął, widząc, że my czterej podchodzimy tak spokojnie i grzecznie i z uśmiechem, ale powiada: – Tak? O co chodzić? – takim bardzo gromkim, profesorskim głosem, jakby chciał nam pokazać, że nie ma pietra. A ja do niego:

– Widzę, że masz książki pod pachą, braciszku. To zaiste rzadka przyjemność w naszych czasach spotkać kogoś, kto jeszcze czyta, braciszku.

– O! – powiedział, cały się trzęsąc. – Ach tak? O! naturalnie!

– I tak patrzył po kolei na wszystkich czterech, znajdując się jakby w samym środeczku kwadratu z samych ułybek i uprzejmości.

– No właśnie – odrzekłem. – I byłbym niezmiernie ciekaw, braciszku, czy byłbyś tak dobry pokazać mi, jakie to mianowicie książki masz pod pachą. Nic na świecie nie sprawia mi tyle radości co dobra i czysta książka, braciszku.

– Czysta – powtórzył. – Czysta, e? – I na to Pete grabnął mu te trzy książki i bystro je rozdał. Ponieważ nas było trzech, połuczyliśmy każdy po jednej, prócz Jołopa. Moja nosiła tytuł Podstawy krystalografii, więc otwarłem ją i powiadam: – Znakomite, po prostu świetne! – i przewracam kartki. I nagle mówię jakby zaszokowanym głosem: – A cóż to takiego? Co to za ohydne słowo, rumienię się, kiedy na to patrzę. Zawiodłem się na tobie, bracie, słowo daję.

– Ależ to – wykrztusił – to… to…

– No – odezwał się Georgie – to już jest według mnie zupełne świństwo. Tu jest takie słowo, które się zaczyna na p, i drugie na ch. – Miał knigę pod tytułem Cuda i tajemnice płatka śniegu.

– O! – wkluczył się stary bidny Jołop, zaglądając przez ramię do knigi, którą trzymał Pete, i jak zwykle przesolił. – Tu jest napisane, co on z nią zrobił, i jest obrazek i w ogóle. No – rzekł – ty to jesteś naprawdę stary i obleśny ptak sracz.

– Stary człowiek, bracie, i żeby w twoim wieku – powiedziałem i zaczynam drzeć tę moją knigę, a tamci swoje, przy czym Pete i Jołop urządzają zawody w przeciąganiu Systemu romboedralnego. Stary psor na to podnosi wrzask: – Ależ to nie moje książki, to dobro publiczne, ależ to czysta złośliwość i wandalizm! – albo coś w tym rodzaju. I próbuje nam odebrać te książki, co było po prostu, no, wzruszające. – Oj, zasłużyłeś sobie, bracie – powiadam – na małą nauczkę. – Ta książka o kryształach była bardzo solidnie oprawiona i trudna do podarcia w kawałki, bo naprawdę stara i z czasów, kiedy rzeczy się robiło na trwałe, ale jakoś mi się udało powyrywać kartki i kidać je garściami jak płatki śniegu, tylko duże, na tego chryka, co ciągle darł mordę, a potem tamci zrobili to samo, a Jołop tylko ich obtańcowywał jak błazen, bo też i był. – Proszę cię bardzo – zawołał Pete. – Na, masz tu swojego dorsza z kornfleku, ty brudny czytaczu świństw i paskudztwa.

– Ty stary, obleśny chryku, ty! – powiedziałem. I zaczęliśmy dopiero z nim igrać. Pete go trzymał za graby, a Georgie zahaczył i rozpachnął japę, i wtedy Jołop wyjął mu protezy, górną i dolną szczękę. Rzucił je na chodnik, a ja normalnie pod but, chociaż okazały się kurwa twarde, z jakiegoś nowego plajstyku. Drewniak wziął się coś gulgotać, ułch yłch ołch, więc Georgie puścił to jego rozdziawione japsko i tylko razik mu przysunął tą swoją piąchą w pierścionkach, to ten stary chryk normalnie stęknął i od razu krew, coś pięknego, braciszkowie moi, po prostu horror szoł! Więc już tylko zwlekliśmy z niego łachy, aż do majki i długich gaci (bardzo starychowskich, Jołop zdychał ze śmiechu), po czym Pete kopnął go fajnie w brzucho i puściliśmy go. Polazł tak jakby kuśtykając, bo to nie był prawdziwy mocny kop, i robiąc: – O! o! o! – i nie wiedząc dokąd i co jest co, a myśmy się dali w chichot, a potem poszperali my w jego karmanach, tymczasem Jołop nas obtańcowywał z tym zafajdanym parasolem, ale dużośmy nie znaleźli. Kilka starych listów, niektóre datowane aż gdzieś w latach 1960­tych, z takimi słowami jak: Mój najdroższy najdroższy, i tym podobny szajs, i kółko z kluczami, i stare cieknące pióro. Jołop zaprzestał tańców z parasolem i oczywiście musiał wziąć się do czytania w głos jednego listu, jakby chciał dokazać wobec pustej ulicy, że potrafi czytać. – Moje kochanie! – wygłaszał tym strasznie wysokim głosem. – Będę myślała o tobie, kiedy ty się znajdziesz daleko stąd, i mam nadzieję, że nie zapomnisz włożyć coś ciepłego, jeśli będziesz wychodził nocą. – I zaśmiał się bardzo gromko: ho ho ho! udając, że wyciera sobie tym rzopsko. – Dobra – powiedziałem. – Kończymy z tym, braciszkowie moi. – W sztanach tego chryka znalazło się tylko ciut ciut szmalu (to znaczy forsy), najwyżej trzy golce, więc ustro­ iliśmy z tą jego drobną parszywą monalizą normalnie razbros, bo to była kurza kasza w porównaniu z tym kasabubu, cośmy już mieli przy sobie. Potem żeśmy potrzaskali parasol i z ciuchami też zrobili razrez i rzucili je na dmuch wiatru, o braciszkowie, i skończyliśmy z tym belfrowatym chrykiem. Ja wiem, żeśmy nic wielkiego znów nie zdziałali, ale to był tylko początek wieczoru i ja cię prze pieprzę praszał ani twoich za to nie będę. Żylety w mleku z dobawką już cięły jak trza i w ogóle horror szoł.

Teraz pierwsza rzecz to uskutecznić małe filantro, żeby z jednej strony spuścić niemnożko szmalcu i przez to mieć lepszą motywację do zachwatu w jakimś tam sklepie, a z drugiej kupić sobie zawczasu alibi, więc poszliśmy do Księcia Nowego Jorku na Amis Avenue i w tym cichym zakątku naturalnie siedziały ze trzy albo cztery stare babule i ciągnęły tę swoją czarną z mydlinami na koszt AZ (czyli Akcji Zasiłków). Więc my ładujemy się jako ci dobrzy małysze, uśmiechając się do wszystkich na dobry wieczór w kościółku, choć te stare pomarszczone chryczki wpadły od razu w dygot, aż im się stare żylaste grabki zatrzęsły na szklanach i mydliny zaczęły chlapać na stół. – Zostawcie nas, chłopcy, w spokoju! – prosi jedna z mordą całą jak mapa od tej tysiącletniej starości. – My jesteśmy biedne staruszki. – A my tylko kaflami błysk błysk błysk w uśmiechu, siadamy i na dzwonek, i czekamy na obra. Jak podszedł, cały w nerwach i trąc sobie szufle o brudny fartuch, zakazaliśmy każdy po weteranie, czyli rum z wiśniakiem, to było wtedy modne, a niektórzy jeszcze lubili w tym psiuk limonu, to był styl kanadyjski. A ja powiadam:

– Daj coś pożywnego tym biednym, starym babulkom. Dla każdej dużego szkota i coś na wynos. – I sypnąłem całą kieszeń monalizy na stół i tamci trzej też, o braciszkowie moi. Więc te ciężko spuknięte stare chryczki zaraz dostały każda jeden podwójny złotogniak i same już nie wiedziały, co robić i co bałaknąć. Jedna wydusiła z siebie: – Dziękuję, chłopcy – ale widać było, że czekają, co wrednego się teraz hapnie. Wsio taki dano im po butli Yank General, to jest taki koniak, na wynos i do tego zakazałem im jeszcze po tuzinie czarnej z mydlinami z dostawą do domu na drugi dzień, żeby każda z tych śmierdzących starych fif zostawiła w barze swój adres. Za ostatek szmalu wykupiliśmy, o braciszkowie moi, wszystkie te paje z mięsem, precelki, pogryzaczki z sera, chrupki i batony czekoladowe, ile ich tylko mieli w pabie, i to też dla tych babulek. A następnie powiedzieliśmy: – Wrócimy tu za minutkę. – I te stare pudernice wciąż powtarzały: – Dziękujemy wam, chłopcy! – i: – Niech was Bóg pobłogosławi, chłopcy! – a my­ śmy wyszli bez jednego centa w karmanach.

– Aż się człowiek czuje charoszy, nie? – powiada Pete. A stary bidny Jołop widać, że niezupełnie poniał, ale nic nie bałaknął, bo się cykał, żebyśmy go znów nie nazywali durak i cudowne dziecko bez baszki. No więc przeszli my za róg na Attlee Avenue i ten sklepik ze słodyczami i tabakiem był jeszcze otwarty. Nie ruszaliśmy ich prawie od trzech miesięcy i cała dzielnica była taka więcej spoko, więc uzbrojone szpiki i patrole mało się tam pokazywały w tych czasach, a bardziej na północnym brzegu. Naciągnęli my swoje maski, to była sawsiem nowa sztuczka, naprawdę wunder bar, jak odrobione! twarze historycznych osobistości (jak się kupowało, to podawali nazwiska) i mój był Disraeli, Pete miał Elvisa Presleya, Georgie króla Henryka VIII, a stary bidny Jołop wziął poetę nazwiskiem Pebe Shelley. No przebranie jak drut, włosy i w ogóle, z jakiegoś bardzo fajnego plajstyku, tak że dały się zwijać, jak nie były już potrzebne, i schować w bucie: no i weszliśmy we trzech. Pete został na dworze za czasowego, choć tak prawdę powiedziawszy to nie było czego się bać. I ledwo żeśmy postawili nogę w sklepie, od razu lu na starego, a ten Slouse to była taka gromadna kucza jakby galaretki z portwajnu i z miejsca się kapnął i bryzg na zaplecze, gdzie miał telefon i nawierno też swoją fest naoliwioną armatę i w niej sześć wrednych pestek. Więc Jołop obskoczył ten kontuar bystro jak ptak, tylko paczki ryjków prysnęły na wszystkie strony i ruchnęła wielka, płasko wycięta dziobka szczerząca zęby do klientów i wywieszająca do nich grudziska dla reklamy jakiejś tam nowej marki rakotworów. Potem było widno już tylko jakby wielką kulę, co się wtoczyła za firankę w głąb sklepu, a byli to stary Jołop i Slouse, że tak powiem, w zmaganiach na śmierć i życie. Potem dało się słyszeć sapanie i charkot i wierzganie za tą firanką i łubudu przewracające się graty i twojamać i wreszcie szkło brzdęk brzdęk zgrzyt. Tymczasem mama Slouse, jego zakonna fifa, stała jakby zamrożona za ladą. Widać było, że narobi morderczego wrzasku, jak da się jej szansę, więc obskoczyłem bystro ten kontuar i grabnąłem ją, a to był też kawał ciała horror szoł, cała pachnąca i z grudziskami wypiętymi jak banie i bujać się! Położyłem jej grabę na ryju, żeby nie wrzasnęła śmierć i pogrom na cztery wiatry niebieskie, a ta damulka suka jak mnie kąchnie całą gębą, wredziocha, to ja wrzasnąłem zamiast niej, i jak się rozdarła za milicją! No, to wtedy już musiałem jej zrobić po nastojaszczy stuk odważnikiem, a potem doprawić łomem do odkrywania skrzynek, i tu się już pokazała czerwień, ta stara drużka. Tośmy ją rozciągnęli na podłodze i ustroili razrez darcie kiecek, dla żartu, i tak z lekka a niemnożko buta, żeby przestała jęczeć. I widząc ją tak rozłożoną z grudziskami na wierzchu pomyślałem sobie, że może by tak? ale niech to zostanie na potem. Wobec tego wygarnęliśmy kasę i urobek tej nocy pokazał się całkiem horror szoł, i wzięliśmy każdy po kilka paczek co najlepszych rakotworów, no i poszliśmy sobie, o braciszkowie moi.

– Ale co był gromadny i ciężki, to był, ten skurwysyn – powtarzał w kółko Jołop. Nie ponrawił mi się jego wygląd: był brudny i taki zmiętoszony, jak u mużyka, co się z kimś haratał, i oczywiście tak właśnie było, ale nie powinno się nigdy na to wyglądać! Po halsztuku jakby mu ktoś deptał, maskę miał zdartą i ryło usmotruchane w brudzie z podłogi, więc wzięli my go w boczną uliczkę i doprowadzili co nieco do porządku, plując w tasztuki, żeby z niego zetrzeć to błoto. Czego my byśmy nie zrobili dla naszego Jołopa. Byliśmy z powrotem pod Księciem Nowego Jorku w try miga i według mego zegarka to nie trwało więcej niż dycha minut. Te stare babule jeszcze siedziały przy czarnej z mydlinami i przy szkotach, cośmy je im zafundowali, więc my do nich: – No, dziewuszki, to co sobie każemy? – A one znów: – Jak to ładnie z waszej strony, chłopcy, niech Bóg was błogosławi, chłopcy! – i my na dzwonek i kelnera, teraz to już był inny, zakazaliśmy piwsko z rum bumem, bo się nam po nastojaszczy chciało pić, braciszkowie, i co tylko zażyczyły te stare pudernice. Potem mówię do tych babuszek: – Myśmy wcale stąd nie wychodzili, no nie? Byliśmy tu przez cały czas, prawda? – A te bystro się połapały i mówią:

– Tak jest, chłopcy. Nie spuściłyśmy was ani na chwilę z oka. Panie Boże wam błogosław – i piją.

Nie żeby to było aż takie ważne. Chyba z pół godziny minęło, zanim się pojawił jakiś znak życia ze strony polucyjniaków, i to też weszło raptem dwóch bardzo młodych szpików, całkiem jeszcze różowych pod tym wielkim hełmem. I jeden pyta:

– Wy coś może wiecie o tym, co się stało dziś wieczór w skle­ pie u Slouse’a?

– My? – powiadam niewinnie. – A co się stało?

– Kradzież i pobicie. Dwie osoby w szpitalu. A gdzie wyście dzisiaj byli?

– Ten wasz wredny ton mi się nie podoba – odrzekłem. – Mam gdzieś wasze insynuacje. To świadczy, że macie zbyt podejrzliwy charakter, moi mali braciszkowie.

– Oni byli tu przez cały wieczór, chłopcy – zaczęły wykrzykiwać te stare babulki. – Panie Boże ich błogosław! Nie ma na całym świecie lepszych niż oni chłopców, tacy mili, tacy uczynni! Byli tu przez cały czas. Nikt nie widział, żeby się stąd ruszyli na krok.

– My się tylko pytamy – rzekł ten drugi gliniarczyk. – Wypełniamy swoje obowiązki, jak wszyscy. – Ale jeszcze łypnęli na nas wrednie i z pogróżką, zanim się zmyli. Kiedy już byli przy wyjściu, zrobiliśmy im taki mały koncert na wardze: biribiri bibibi. Ale jeżeli o mnie chodzi, to jednak byłem ciut rozczarowany, że tylko tak się to odbywa i co za czasy. Wszystko łatwe jak całuj mnie w rzopsko. No, ale jeszcze noc była młoda.ROZDZIAŁ II

Kiedy wyszliśmy z Księcia Nowego Jorku, w świetle padającym z długiej witryny głównego baru zobaczyliśmy starego, bełkoczącego rzęcha czyli też ochlapusa, co wyrykiwał świńskie pieśni swych ojców i przy tym odbijało mu się bbe bbe, jakby taka świńska orkiestra w tych jego śmierdzących, zgniłych bebechach. Jak raz to, czego nigdy nie mogłem znieść. Po prostu ścierpieć ja nie mógł widoku, jak mużyk cały upaćkany i schlany i bekający zatacza się, w jakim by nie był wieku, ale zwłaszcza kiedy to był po nastojaszczy drewniak, jak ten tutaj. Stał tak jakby rozpłaszczony na ścianie i jego łachy to było jedno wielkie plugastwo, wymięte i rozmemłane i całe w błocku i w łajnie i w paskudztwie. No to wzięliśmy go i przyłożyli fest parę łomotów, a ten wciąż sobie śpiewał. Ta pieśń była o taka:

Owszem, wrócę do ciebie, moja miła,
Jak ty już nie będziesz żyła.

Ale kiedy Jołop mu kilka razy przyłożył piąchą w to brudne żłopackie ryło, przestał wyć i zaczął wrzeszczeć: – No, jazda, załatwcie mnie, wy tchórzliwe skurwięta, ja już i tak nie chcę żyć w takim cuchnącym świecie. – Więc kazałem Jołopowi, żeby się trochę wstrzymał, bo czasem ciekawiło mnie, co takie stare próchno ma do powiedzenia o życiu i o świecie. Zapytałem: – O! A co w nim tak cuchnie?

Krzyknął: – Ten świat jest śmierdzący, bo pozwala, żeby młodzi tak traktowali starych, jak wy w tej chwili, i nie ma już prawa ani porządku. – Ryczał na całe gardło i wymachiwał grabami, i rzeczywiście co do słów to radził sobie zupełnie horror szoł, tylko mu nie w porę wychodziło to hyp hyp z kiszek, jakby coś latało w nim po orbicie, albo jak gdyby jakiś wyjątkowy chamajda wtrącał się i hałasował, więc ten stary chryk mu jakby wygrażał pięściami i wrzeszczał: – To już nie jest świat dla starego człowieka i dlatego ja się was wcale nie boję, wy pętaki, bo jestem taki zalany, że nawet nie poczuję bólu, jak mnie będziecie bić, a jeśli mnie zabijecie, to jeszcze lepiej, bo ja wolę już nie żyć. – To my ryknęli ze śmiechu, a potem obszczerzaliśmy tylko zęby nie odzywając się, i on wreszcie powiedział: – Co to w ogóle za taki świat? Ludzie na Księżycu i ludzie krążą wokół Ziemi, jak te muszki koło lampy, a nie zwraca się już uwagi na ziemskie prawo i porządek. Więc róbcie sobie najgorsze, co potraficie, wy tchórzliwe i brudne chuliganięta. – I zrobił nam koncert na wardze: prrr biribi bibibi! tak jak my tym młodym gliniarzom, i znów zaczął śpiewać:

Ojczyzno, w bitwie moje męstwo
Dało ci pokój i zwycięstwo.

Więc myśmy władowali mu po nastojaszczy łomot, uśmiechając się całą gębą, ale on ciągle śpiewał. To się go podcięło, aż ruchnął ciężko na płask i rzygnęło z niego całym kubłem wymiocin z piwska. To było paskudne i szmucyk, więc wzięliśmy go pod but, wszyscy po kolei, no i wtedy już krew czyli jucha, nie pieśń i nie rzygowiny, popłynęła mu z brudnego starego ryja. No i poszliśmy w swoją stronę.

Billyboy i jego pięciu kumpelków nawinęli nam się przy miejskiej elektrowni. W tych czasach, o braciszkowie moi, gangi łączyły się zwykle po czterech czy pięciu, jak do samochodu, bo czterech to była w gablocie udobna liczba, a sześciu to już górna granica. Czasem gangi się wiązały ze sobą, tworząc jakby małe armie do wielkiej nocnej wojny, ale przeważnie łuczsze było krążyć w niedużej liczbie. A ten Billyboy to było coś takiego, że mdliło mnie na sam widok tej tłustej a obszczerzonej mordy, i wsiegda czuło się od niego ten smród bardzo zjełczałego oleju, co to się na nim w kółko i w kółko smaży, nawet kiedy był odziany w swoje najlepsze ciuchy, jak siejczas. Przyłypali nas w tej samej chwili, kiedy myśmy ich przyłypali, i zaczęło się jakby takie bardzo spokojne kapowanie jedni na drugich. To będzie po nastojaszczy, to będzie jak trza, to będzie nóż, cepki, brzytew, a nie jakaś tam piącha i but. Billyboy i jego kumple przekrócili to czym akurat byli zajęci, bo właśnie się gotowali, żeby wykonać coś na młodej a płaksiwej dziuszce, którą sobie zgarnęli, nie starszej niż dziesięć lat, darła się na cały głos, ale ciuchy jeszcze miała na sobie, sam Billyboy dzierżył ją za jedną grabulę, a jego przychwost Leo za drugą. Pewnie byli jak raz na etapie świńskiego słowa i gotując się do następnego czyli niemnożko ultra kuku. Jak tylko nas zobaczyli z daleka, od razu puścili tę małą psiczkę z jej bu­hu­hu, bo tam, skąd ją wzięli, jest przecież takich ile chcąc, i zaraz uciekła, tylko jej te cienkie białe giczki migały w mroku, ciągle robiąc to: – O! o! o! – A ja powiedziałem ułybając się bardzo szeroko i po przyjacielsku: – No, kogo ja widzę, to ten zatłuszczony śmierdzący cap Billyboy we własnej żałobie. Jak się masz, ty glu glu butlo najtańsza zjełczałego oleju po frytkach? No to chodź i weź po dzbukach, jeśli masz w ogóle dzbuki, ty wałachu z galarety odlany, ty! – I zaczęło się.

Było nas czterech na ich sześciu, jak już zaznaczyłem, tylko że stary bidny Jołop, niezależnie od swego jołopstwa, był wart ich trzech co do zaciekłości i w brudnej robocie. Nosił takie dość horror szoł cepki czyli łańcuch, owinięty dwa razy w pasie, i odwinął go i zaczął ślicznie machać po głazach czyli oczach. Pete i Żorżyk mieli ostre jak trza noże, a co do mnie, to posługiwałem się starą, fajną i po prostu morderczą brzytwą, którą teraz już potrafiłem operować i migać artystycznie i wręcz horror szoł. I tak żeśmy się zrażali po ciemku, stary Księżyc z ludźmi, co go obsiedli, właśnie wschodził i gwiazdy też migały ostro jak noże, którym pilno się włączyć. I udało mi się chlasnąć tą brzytwą z góry na dół, z przodu, przez ciuchy jednego z kumpli Billyboya, no bardzo bardzo zręcznie, nawet nie zadrasnąwszy ciała pod odzieżą. I ten drug Billyboya nagle znalazł się w walce otwarty niby strączek grochu, z gołym brzuchem i z jajami na wierzchu, no i bardzo się zdenerwował i zaczął tak machać i wrzeszczeć, aż przestał uważać i dał wejście poczciwemu Jołopowi z jego cepkami jak wąż: w­h­h­hiiiisz­sz! tak że Jołop go zacepił po samych patrzałkach i ten drug Billy­ boya spłynął potykając się na oślep i wyjąc, że mało sobie serca nie wypruł. Dla nas wszystko dalej szło horror szoł i już wkrótce przychwost Billyboya walał się nam pod nogami, oślepiony przez cepki Jołopa, i czołgał się w kółko i wył jak zwierzę, ale jeszcze raz wziął fest but w czaszkę i był aut aut i aut.

Z naszej czwórki Jołop, jak zwykle, tak na wygląd wyszedł najgorzej, to znaczy miał całe ryło we krwi i ciuchy upaprane i razrez, ale poza nim wszyscy zachowaliśmy spokój i zdrowie. A teraz ten tłusty śmierdziel Billyboy, tego ja chciałem dostać! no i tańczę wokół niego z brzytwą niby jakiś golarz na statku podczas wielkiego sztormu, i próbuję dopaść go na parę odlicznych cięć w to paskudne oleiste ryło. Billyboy miał nóż, taki długi sprężynowiec, tylko że był ciut za wolny i ciężki w ruchach, żeby mógł naprawdę zrobić komuś wredziochę. I z prawdziwą satysfakcją, braciszki, odtańczyłem ja przed nim walczyka – w lewo dwa trzy, w prawo dwa trzy – i ciachnąłem go w lewy i w prawy policzek, tak że dwie firanki krwi spłynęły jakby w tej samej chwili, z każdej strony jego tłustej, świńskiej, oleistej mordy jedna w świetle zimowych gwiazd. Ciekła ta jucha jak czerwone płachty, ale widać było, że on nawet nie poczuł, tylko pchał się na mnie jak brudny i tłusty niedźwiedź, i wciąż tylko dźgał tym nożem i dźgał.

Potem usłyszeli my syreny i już było wiadomo, że to gliniarze pędzą z armatami wytkniętymi przez okna z wozów i gotowi do strzału. Ta płaksiwa dziulka dała im znać, oczywiście, bo alarmowa budka stała niedaleko za elektrownią. – Ja cię rychło dostanę, nie bój się! – zawołałem – ty capie śmierdzący! Utnę ci te dzbuki jak nic. – I pobiegli, z wolna i zdyszani, na północ ku rzece, tylko przychwost Leo został charcząc na ziemi, a my poszliśmy w swoją stronę. Tuż za rogiem była alejka, ciemna, pusta i na obie strony otwarta, więc tam odsapnęliśmy, najpierw prędko dysząc, potem coraz wolniej i w końcu normalnie. Jakbyśmy leżeli u stóp dwóch ogromnych gór, to były bloki mieszkalne, i w oknach wszystkich żyliszcz migotało jakby niebieskie pląsające światło. Na pewno ti wi. Dzisiaj był tak zwany program światowy, czyli każdy na świecie oglądał jedno i to samo, kto tylko zechciał, a przeważnie to wpychle w średnim wieku ze średnich klas. Jakiś tam wielki sławny szutniak albo czarny syngier się wygłupia i wszystko to jest odbite w przestrzeni od sputników ti wi, braciszkowie moi. Odczekaliśmy dysząc i słyszeliśmy, jak te wyjące poli mili cyjniaki przelatują na wschód, więc już kej o kej. Tylko bidny stary Jołop wciąż łypał na gwiazdy i planety i Księżyc z gębą tak rozdziawioną jak rybionek, co nigdy jeszcze nie widział tych rzeczy, i wreszcie powiada:

– Ciekawe, co tam na nich jest. Co też może być tam w górze na takich dyngsach?

Szturgnąłem go fest pod żebro i mówię: – Ech, ty głupi skurwlu. Nie myśl o tym. Na pewno takie samo życie jak tu, że ktoś daje nożem, a drugi bierze. A na razie noc jest młoda, więc ruszmy się wreszcie, o braciszkowie. – Tamci na to ryknęli śmiechem, ale stary bidny Jołop tylko się na mnie tak sieriozno wytrzeszczył i apiać zadarł oczy na gwiazdy i Księżyc. No i poszli my sobie alejką, a światowy program błękitniał z obu stron. Teraz był nam potrzebny wóz, więc skręcili my z alejki w lewo i okazało się, że jesteśmy na Priestly Place, bo rzuciła nam się w głazy ta wielka figura z brązu, jakiś starożytny poeta z górną wargą jak małpa i z fają wetkniętą w obwisły ryj. Idąc dalej na siewier doszli my do parszywego starego Filmodromu, który się łuszczył i sypał, bo już prawie nikt tam nie zaglądał oprócz takich malczyków jak ja i kumple, a i to tylko na zgiełk albo razrez, albo trochę tego ryps wyps ryps wyps po ciemku. Z afisza na froncie, oświetlonym parą upstrzonych przez muchy reflektorów, można było wyczytać, że leci jak zwykle taki western, gdzie zastępy anielskie są po stronie szeryfa z Usa, co rąbie z sześciostrzałowca do koniokradów z piekła rodem na padbor, jak to na huzia produkował w tych czasach nasz Gosfilm. Pod kinem zaparkowane wozy nie były znów takie wunder bar, przeważnie stare zafajdane gabloty, ale znalazł się jeden Durango 95 i pomyślałem, że to się nada. Georgie miał na kółku tak zwany wsiotwieracz i władowaliśmy się: Jołop i Pete na zadnie, jak lordowie pykając sobie z rakotworów, a ja wkluczyłem stacyjkę i dałem zapłon i warknęło nawet zupełnie horror szoł, z tym fajnym ciepłym wibro i pomrukiem, co to czuje się w kiszkach. Potem na but i cofnęliśmy się klasycznie, i nikt nas nie przyłypał.

Poigraliśmy sobie ciut po tak zwanym Centrum, strasząc drewniaków i babulki na przejściach, goniąc zygzakiem koszki i te pe. A później szosą na zachód. Nie było wielkiego ruchu, więc wciskałem girę normalnie w dechę prawie że na wylot i Durango 95 siorbał drogę jak makaron. Wkrótce były już tylko zimowe drzewa i mrok, braciszkowie moi, taki wiejski mrok, i raz przejechałem po czymś dużym i z warczącą zębatą paszczą nagle w reflektorach, potem skrzyknęło i glamznęło pod nami i stary Jołop na zadku mało sobie łba nie odrechotał: ho ho ho! A potem przyuważyliśmy jakiegoś małysza z dziuszką pod drzewem na lib lib i przystanęli my, i wznieśli okrzyk na ich cześć, a potem daliśmy obojgu wycisk, ale tak niemnożko i od niechcenia, tylko żeby się popłakali, i znów pajechali. Co teraz było nam potrzebne, to normalnie wizyta z zaskoczenia. To dopiero podnieca, to jest coś! do śmiechu i do łomotu w ultra gwałt. Wreszcie dotarli my do takiego osiedla i zaraz za nim była jakby mała osobna dacza z kawałkiem ogrodu. Księżyc już wzeszedł na balszoj i ten domek widno było dokładnie jak w dzień, kiedy odpuściłem gaz i po hamulcach, a ci trzej chichrali się jak z uma szedłszy, i widzieliśmy nazwę na furtce: DOMCIU… co za ponura nazwa. Wylazłem z wozu i kazałem kumplom ściszyć ten uśmiech i zachować powagę, odkryłem tę malutką furtkę i podszedłem do drzwi od frontu. Zapukałem delikatnie i nikt się nie zjawił, więc zapukałem ciut mocniej i na ten raz usłyszałem kroki, potem odciąganie zasuwy, potem drzwi się troszeczkę uchyliły, może na cal, tak że zobaczyłem oko patrzące na mnie, a drzwi były zakryte na łańcuch. – Kto tam? – Głos był jakiejś fifki, tak na ucho sądząc dość młodej dziulki, więc odezwałem się bardzo wytwornym głosem jak prawdziwy dżentelmen:

– Bardzo panią przepraszam, jest mi tak przykro, że państwa niepokoję, ale wyszliśmy na spacer i mój przyjaciel nagle zasłabł z takimi objawami, że teraz leży na szosie nieprzytomny i rzęzi. Czy byłaby pani tak dobra pozwolić mi skorzystać ze swego telefonu i zadzwonić na pogotowie?

– U nas nie ma telefonu – powiedziała ta fifa. – Bardzo mi przykro. Musi pan niestety iść do kogoś innego. – Z wnętrza tego malutkiego żyliszcza wciąż było słychać klak klak klakot­i­klak klak i klak klak klak­klak czyjejś maszyny do pisania, a potem zapadła cisza i rozległ się głos tego mudaka: – O co chodzi, kochanie?

– To czy byłaby pani tak dobra – powiedziałem – dać mu łyk wody? To jest coś w rodzaju omdlenia. Tak wygląda, jakby stracił przytomność.

Fifka się zawahała i powiada: – Proszę zaczekać. – I odeszła, a moi trzej kumple wysiedli z auta i przemknęli się do mnie horror szoł po cichutku, wciągając maski, potem ja naciąg naciąg swoją i wystarczyło już tylko wsunąć grabę i odhaczyć łańcuch, po tym jak udało mi się zmiękczyć tę psiochę swym dżentelmeńskim głosem, tak że nie domknęła z powrotem drzwi, jak powinna, skoro myśmy byli ci nocni nieznajomi. I wpadliśmy z rykiem we czterech, przy czym Jołop grał jak zwykle szutniaka, podskakując i wykrzykując brudne słowa, i faktycznie był to fajniutki mały domek, muszę przyznać. Z rechotem wbiegliśmy do pokoju, gdzie się paliło światło, i ta psiczka się tam jakby kuliła w sobie, i była to fajna młoda rzeżucha z takimi grudkami, że horror szoł! i z nią był ten członio, ten jej zakonnik czyli ślubny, też dosyć młody w oczkach w rogowej oprawie, a na stole maszyna do pisania i wszędzie porozkidane mnóstwo bumagi, ale był też jeden stosik porządnie ułożony, jakby to, co on już wystukał, czyli że znów taki w typie inteligenta od książek, w typie tego, cośmy z nim kilka godzin temu poigrali, tylko że ten tutaj był pisarz, nie czytacz. W każdym razie rzekł:

– Co to ma znaczyć? Kim jesteście? Jak śmiecie wchodzić do mojego domu bez pozwolenia? – A głos mu się tylko trząsł i grabki też. Więc powiadam:

– Nie lękaj się. Jeśli trwogę masz w sercu, bracie, oto cię zaklinam, zbądź się jej co rychlej. – Potem Georgie i Pete poszli zajrzeć do kuchni, a Jołop stał przy mnie z rozdziawionym ryjem i czekał na rozkaz. – A to, co to jest? – zapytałem, biorąc ze stołu plik maszynopisu, a ten w rogowych pinglach mówi trzęsąc się:

– To właśnie chciałbym usłyszeć. Co to jest takiego? Czego tu chcecie? Wynoście się, zanim was wyrzucę. – Więc bidny stary Jołop w masce jako Pebe Shelley tak się obśmiał, że wprost ryczał jak zwierzę.

– To jest książka – powiadam. – Piszesz tę książkę. – Tu zmieniłem głos na taki więcej niekulturny. – Bo ja zawsze miałem szaconek dla tych, co to piszom książki. – Spojrzałem na pierwszą stronę i tam był tytuł: MECHANICZNA POMARAŃCZA. Więc powiedziałem: – Co za głupi tytuł. Kto w ogóle słyszał o mechanicznej pomarańczy? – I przeczytałem kusoczek takim bardzo uniesionym głosem jak na kazaniu: – Próba narzucenia człowiekowi, istocie, która też rośnie i zdolna jest do słodyczy, aby się w końcowym okrążeniu rozpływał soczyście u brodatych warg Boga, próba narzucenia, powiadam, praw i warunków odpowiednich dla mechanicznego stworu, przeciw temu wznoszę miecz mego pióra… – Na to Jołop dał koncert na wardze i ja się też musiałem roześmiać. Potem zacząłem drzeć te kartki na kawałeczki i razbros po podłodze, i ten członio pisarz jakby oszalał i rzucił się na mnie, szczerząc te żółte zagryzione kafle i z pazurami, jakby mnie chciał rozszarpać. To był sygnał dla starego Jołopa i on wszedł do akcji z ułybką na ryju i robiąc uch uch i a! a! a! w drygające ryło tego mudaka, łup łup, z lewej piąchy i znów prawą, tak że nasz ukochany stary czerwony kumpel, wino czerwone z kranu z beczki wszędzie jednakowe, jakby z jednej wielkiej wytwórni, polało się i splamiło ten czysty, prześliczny dywan i strzępy książki, którą ja wciąż darłem razrez! razrez! A tymczasem dziulka, jego wierna i kochająca zakonnica, stała jak przymarznięta do kominka i zaczęła wreszcie tak z lekka niemnożko pokrzykiwać, jakby do taktu Jołopowi przy tej jego robocie. Potem z kuchni przyszli Georgie i Pete, obaj coś żwykając na całego, chociaż w maskach, nie sprawiało to wcale kłopotu, Georgie z zimnym udkiem czegoś tam w łapie i z połową buły przykrytej bryłą masła w drugiej, a Pete z butlą piwa z pieniącym się łbem i z potężną grudą czegoś w rodzaju ciasta ze śliwkami. Zrobili ho ho ho widząc, jak stary Jołop obtańcowuje pisarza i daje z piąchy, aż się ten mudak pisarz rozpłakał, jakby dzieło jego życia poszło na marne i bu­hu­huu tą wykrzywioną w prostokąt bardzo krwawą buźką, ale to było takie ho ho ho zdławione od żarcia i było widno kęsy tego, co jedli. To mi się nie spodobało, bo świńskie i szmucyk, więc powiedziałem:

– Won z tym żarciem. Wcale wam nie pozwoliłem jeść. Złapcie tego mudaka, żeby wszystko widział i nie mógł się wyrwać. – Więc cisnęli tę tłustą piszczę na stół, między fruwające bumagi, i poczłapali do pisarza, którego rogowe pingle były już potrzask trzask, ale jeszcze się trzymały, a stary Jołop go furt obtańcowywał i w drżączkę wprawiał ozdóbki na gzymsie kominka (aż je zmiotłem i już się nie mogły trząść, o nie, braciszkowie moi) w igraszkach z tym autorem Mechanicznej pomarańczy, robiąc mu cały ryj na fioletowo i ociekająco, niby jakiś bardzo szczególny rodzaj soczystego owocu. – Już dobra, Jołop – odezwałem się. – Teraz ta druga rzecz, panie Boże dopomóż. – Więc on złapał się z tyłu za dziuszkę, która ciągle ach ach achała w takim bardzo horror szoł rytmie na cztery, wykręcił jej grabki do tyłu, tymczasem ja obdzierałem z niej to tamto i owo, a ci bez przerwy ho ho ho! i faktycznie to się okazały bardzo horror szoł i fajne grudki, co spojrzały na mnie tymi różowymi ślipkami, o braciszkowie, jak ściągałem rajtki i szykowałem się, żeby jej zapchnąć. A już zapychając słyszałem okrzyki bólu i ten krwawy mudak pisarz, co go trzymali Pete i Georgie, mało się im nie wyrwał, rycząc jak psych najbrudniejsze ze słów, jakie znam, i na dobawkę jeszcze inne, co sam wydumał. Jak już byłem fertyk, to przyszła kolej na Jołopa i on sobie posunął jak bydlak z chrapaniem, wyciem i charkotem, na co ta jego maska Pebe Shelley wcale nie zwracała uwagi, a ja trzymałem. Potem zmiana, Jołop i ja żeśmy dzierżyli tego zafajdanego członia, co właściwie się już nawet nie rzucał, tylko mamlał jakieś rozlazłe słowa, jak w tym kraju mołoczni z dobawką, a Żorżyk i Pietia robili swoje. Potem się zrobiło tak raczej cicho, a nas rozsadzała jakby nienawiść, no to rozwaliliśmy, co jeszcze było do rozwalenia, maszynę, lampę, fotele, a Jołop (to typowe dla tego Jołopa) odlał się i zgasił ogień w kominku i chciał nasrać na dywan, bo papieru było dość na tym pojebowisku, ale ja powiedziałem stop. I: – Aut aut aut aut! raus! – dałem skowyt. Ten członio i jego psiocha byli tak jakby nieobecni, złachani w krwi i ledwie wydający jakieś odgłosy. Ale przeżyją.

Wsiedliśmy do wozu i pozwoliłem, żeby Georgie wziął kierownicę, bo sam czułem się niemnożko wymięty, i ruszyliśmy z powrotem do miasta, rozjeżdżając po drodze jakieś dziw­ ne i piszczące paskudztwa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: