Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mechaniczny książę. Cykl Diabelskie maszyny. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,50

Mechaniczny książę. Cykl Diabelskie maszyny. Tom 2 - ebook

W magicznym podziemnym świecie wiktoriańskiego Londynu Tessa znalazła bezpieczne schronienie u Nocnych Łowców. Jednakże bezpieczeństwo okazuje się nietrwałe, kiedy grupa podstępnych członków Clave zaczyna spiskować, żeby odsunąć jej protektorkę Charlotte od kierowania Instytutem.

Gdyby Charlotte straciła stanowisko, Tessa znalazłaby się na ulicy… jako łatwa zdobycz dla Mistrza, który chce wykorzystać jej moc do własnych celów. Z pomocą przystojnego i autodestrukcyjnego Willa oraz zakochanego w niej Jema Tessa odkrywa, że wojna Mistrza z Nocnymi Łowcami wynika z osobistych pobudek. Mistrz obwinia ich o spowodowanie tragedii, która zniszczyła mu życie. Żeby poznać tajemnice przeszłości, cała trójka odbywa podróże do mglistego Yorkshire, do rezydencji, w której kryją się nieopisane okropieństwa; do londyńskich slumsów i zaczarowanej sali balowej, gdzie Tessa odkrywa, że prawda o jej pochodzeniu jest bardziej złowieszcza, niż przypuszczała.

Kiedy troje przyjaciół spotyka mechanicznego demona, który przekazuje Willowi ostrzeżenie, uświadamiają sobie oni, że Mistrz wie o każdym ich kroku… i że ktoś ich zdradził. Tessa zaczyna zdawać sobie sprawę, że jej serce bije coraz mocniej dla Jema, choć nadal dręczy ją tęsknota za Willem, mimo jego mrocznych nastrojów. Coś jednak zmienia się w Willu, kruszeje mur, który wokół siebie zbudował. Czy odnalezienie Mistrza uwolni Willa od sekretów i da Tessie odpowiedzi na pytania, kim jest i dlaczego się urodziła? Kiedy poszukiwania Mistrza i prawdy narażają przyjaciół na niebezpieczeństwo, Tessa odkrywa, że połączenie miłości i kłamstw może zdeprawować nawet najczystsze serce.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66712-60-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Pra­gnę, by się pani dowie­działa, że była ostat­nim marze­niem mojej duszy. Od chwili, kiedy panią pozna­łem, drę­czą mnie wyrzuty sumie­nia, któ­rych już wcale nie ocze­ki­wa­łem. Od chwili, kiedy panią pozna­łem, sły­szę dawne, wzy­wa­jące mnie ku górze głosy, które w moim mnie­ma­niu umil­kły na zawsze. Do głowy zaczęły mi przy­cho­dzić myśli, aby odro­dzić się, roz­po­cząć od nowa, zrzu­cić z ramion brze­mię namięt­no­ści i grze­chu. Natu­ral­nie to tylko marze­nia senne, co prze­mi­jają…”.

– Char­les Dic­kens, _Opo­wieść o dwóch mia­stach_
(Prze­ło­żyła Zofia Popław­ska)PRO­LOG. ZBŁĄ­KANE DUSZE

Pro­log

Zbłą­kane dusze

Gęsta mgła tłu­miła wszyst­kie dźwięki, prze­sła­niała widok. W miej­scach, gdzie się roz­stę­po­wała, Will Heron­dale widział przed sobą ulicę, śli­ską, mokrą i czarną od desz­czu. Sły­szał głosy zmar­łych.

Nie wszy­scy Nocni Łowcy sły­szeli duchy, chyba że one same tego chciały, ale Will nale­żał do tych, któ­rzy to potra­fili. W miarę jak zbli­żał się do sta­rego cmen­ta­rza, nie­równy chór zawo­dzeń, bła­gań, krzy­ków i powar­ki­wań przy­bie­rał na sile. Nie było to spo­kojne miej­sce pochówku, ale Will wie­dział, czego się spo­dzie­wać; nie po raz pierw­szy odwie­dzał Cross Bones Gra­vey­ard przy Lon­don Bridge. Odci­na­jąc się od tych gło­sów, tak mocno się zgar­bił, że koł­nierz zasło­nił mu uszy. Opu­ścił głowę, a drobna mżawka osia­dała na jego czar­nych wło­sach.

Wej­ście na cmen­tarz znaj­do­wało się w poło­wie prze­cznicy: brama z kutego żelaza osa­dzona w wyso­kim kamien­nym murze, ale każdy Przy­ziemny, który tędy prze­cho­dził, widział tylko pustą par­celę zaro­śniętą trawą, nale­żącą zapewne do jakie­goś przed­się­biorcy budow­la­nego. Kiedy Will zbli­żył się do bramy, we mgle zma­te­ria­li­zo­wało się coś, czego żaden Przy­ziemny by nie zoba­czył: duża brą­zowa kołatka w kształ­cie dłoni o kości­stych, szkie­le­to­wych pal­cach. Krzy­wiąc się, Will się­gnął do kołatki i opu­ścił ją raz, dwa, trzy razy. W noc­nej ciszy roz­brzmiały głu­che ude­rze­nia.

Za bramą, z ziemi unio­sła się mgła niczym para, prze­sło­niła kości bie­le­jące na nie­rów­nym grun­cie. Para zaczęła się skra­plać i jaśnieć nie­sa­mo­witą nie­bie­skawą poświatą. Will chwy­cił pręty bramy i zadrżał, kiedy chłód metalu prze­nik­nął przez ręka­wiczki. To nie było zwy­kłe zimno. Wsta­jąc, duchy przy­cią­gały ener­gię z oto­cze­nia, wysy­sały z powie­trza całe cie­pło. Wło­ski zje­żyły się na karku Willa, kiedy nie­bie­ska mgła powoli ufor­mo­wała się w postać sta­rej kobiety w złach­ma­nio­nej sukni i bia­łym far­tu­chu, z pochy­loną głową.

– Cześć, Mol – rzu­cił Will. – Wyglą­dasz dzi­siaj szcze­gól­nie ład­nie, jeśli mogę tak powie­dzieć.

Zjawa unio­sła głowę. Stara Molly była sil­nym duchem, jed­nym z naj­sil­niej­szych, jakie Will kie­dy­kol­wiek spo­tkał. Gdy padł na nią blask księ­życa, który wychy­nął spo­mię­dzy chmur, wcale nie wyglą­dała na prze­zro­czy­stą. Ciało miała solidne, żół­to­szare włosy sple­cione w war­kocz prze­rzu­cony przez ramię, szorst­kie, czer­wone ręce wsparła na bio­drach. Tylko oczy były puste, a w ich głębi migo­tały dwa nie­bie­skie pło­mie­nie.

– Wil­liam ‘Ron­dale – prze­mó­wiła. – Tak szybko wró­ci­łeś?

Zaczęła sunąć w stronę bramy ruchem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla duchów. Jej stopy były bose i brudne, choć nie doty­kały ziemi.

Will oparł się o pręty.

– Stę­sk­ni­łem się za twoją ładną buzią.

Zjawa uśmiech­nęła się sze­roko, jej oczy się roz­ja­rzyły, a pod pół­prze­zro­czy­stą skórą Will dostrzegł zarys czaszki. W górze chmury znowu nasu­nęły się na sie­bie, zasła­nia­jąc księ­życ. Cie­kawe, co takiego zro­biła Stara Molly, że ją tu pogrze­bano, w nie­po­świę­co­nej ziemi, pomy­ślał Will. Więk­szość zawo­dzą­cych gło­sów nale­żała do pro­sty­tu­tek, samo­bój­ców, uro­dzo­nych mar­twych dzieci, wyrzut­ków, któ­rych nie można było pocho­wać na kościel­nym cmen­ta­rzu. Molly chyba ta sytu­acja nie prze­szka­dzała, bo potra­fiła wycią­gnąć z niej korzy­ści.

Zare­cho­tała.

– Czego chcesz, młody Nocny Łowco? Jadu Mal­pasa? Mam pazur demona Moraxa, ład­nie wypo­le­ro­wany, tru­ci­zna w jego czubku jest zupeł­nie nie­wi­doczna…

– Nie – prze­rwał jej Will. – Potrze­buję proszku demona Foraii, drobno zmie­lo­nego.

Molly odwró­ciła głowę w bok i splu­nęła stru­mie­niem nie­bie­skiego ognia.

– A na co on potrzebny takiemu pięk­nemu mło­dzień­cowi jak ty?

Will wes­tchnął w duchu. Pro­te­sty Molly były czę­ścią rytu­ału tar­go­wa­nia. Magnus już kilka razy wysy­łał go do niej po różne rze­czy: czarne cuch­nące świece, które kle­iły się do skóry jak smoła, kości nie­na­ro­dzo­nego dziecka, wore­czek z oczami faerie, po któ­rym zostały mu na koszuli plamy z krwi. W porów­na­niu z tymi spra­wun­kami pro­szek demona Foraii wyda­wał się miłą odmianą.

– Myślisz, że jestem głu­pia – zaskrze­czała Molly. – To pułapka, co? Wy, Nefi­lim, chce­cie mnie przy­ła­pać na han­dlo­wa­niu takim towa­rem, zna­leźć kij na Starą Mol, ot co!

– Prze­cież ty już nie żyjesz. – Will sta­rał się ukryć iry­ta­cję. – Nie wiem, co jesz­cze Clave mogłoby ci zro­bić.

– Ha! – Jej puste oczy zapło­nęły. – Pod­ziemne wię­zie­nia Cichych Braci mogą pomie­ścić i żywych, i mar­twych. Dobrze o tym wiesz, Nocny Łowco.

Will uniósł ręce.

– Żad­nych sztu­czek, sta­ruszko. Pew­nie sły­sza­łaś plotki krą­żące w Pod­ziem­nym Świe­cie. Clave ma inne rze­czy na gło­wie niż tro­pie­nie duchów, które han­dlują prosz­kiem z demo­nów i krwią faerie. – Pochy­lił się. – Dam ci dobrą cenę. – Wycią­gnął z kie­szeni baty­stowy wore­czek i poma­chał nim w powie­trzu. W środku coś zabrzę­czało. – Co ty na to, Mol?

Po mar­twej twa­rzy prze­mknął wyraz chci­wo­ści. Zjawa przy­brała na tyle solidną postać, że wyrwała Wil­lowi sakiewkę. Następ­nie wsa­dziła do niej rękę i wyjęła całą garść zło­tych pier­ścion­ków prze­wią­za­nych wstą­żecz­kami. Stara Mol, jak wiele duchów, szu­kała tali­zmanu, kawałka utra­co­nej prze­szło­ści, który w końcu pozwo­liłby jej umrzeć, kotwicy, która trzy­mała ją uwię­zioną w tym świe­cie. W wypadku Molly była to jej obrączka ślubna. Jak twier­dził Magnus, powszech­nie sądzono, że pier­ścio­nek od dawna leży zagrze­bany w muli­stym dnie Tamizy, ale zjawa nie tra­ciła nadziei, że kie­dyś go znaj­dzie.

Wrzu­ciła pier­ścionki z powro­tem do sakiewki i gdzieś ją przy sobie ukryła, a w zamian wrę­czyła mu saszetkę z prosz­kiem. Gdy Will scho­wał ją do kie­szeni, duch zaczął migo­tać i zni­kać.

– Zacze­kaj, Mol. Nie tylko po to dzi­siaj przy­sze­dłem.

Zjawa zami­go­tała z wysiłku, żeby pozo­stać widzialną. Chci­wość wal­czyła w niej ze znie­cier­pli­wie­niem.

– Dobrze – burk­nęła Molly. – Czego jesz­cze chcesz?

Will się zawa­hał. Tym razem nie cho­dziło o zle­ce­nie od Magnusa, tylko o sprawę oso­bi­stą…

– Napoje miło­sne…

Stara Molly zaśmiała się skrze­kli­wie.

– Napoje miło­sne? Dla Willa ‘Ron­dale’a? Nie mam zwy­czaju odrzu­cać zapłaty, ale prawda jest taka, że męż­czy­zna z twoim wyglą­dem nie potrze­buje żad­nych miło­snych wywa­rów.

– Nie… – zaczął Will z lekką despe­ra­cją w gło­sie. – Wła­ści­wie szu­kam cze­goś o prze­ciw­nym dzia­ła­niu. Cze­goś na odko­cha­nie.

– Wywar nie­na­wi­ści? – Molly była wyraź­nie roz­ba­wiona.

– Raczej obo­jęt­no­ści? Tole­ran­cji?

Molly prych­nęła, zadzi­wia­jąco po ludzku jak na ducha.

– Nie­chęt­nie to mówię, Nefi­lim, ale jeśli chcesz, żeby dziew­czyna cię znie­na­wi­dziła, są łatwiej­sze spo­soby. Nie potrze­bu­jesz mojej pomocy z tym bie­dac­twem.

I wiru­jąc, pomknęła w stronę mgieł snu­ją­cych się mię­dzy gro­bami. Will wes­tchnął, patrząc za nią.

– To nie dla niej – mruk­nął, choć nikt nie mógł go usły­szeć. – Tylko dla mnie. – Oparł głowę o zimną żela­zną bramę.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY. SALA RADY

Roz­dział pierw­szy

Sala Rady

„Wysoko w górze skle­pie­nie sali

Na licz­nych kolum­nach solid­nie wsparte,

Gdzie spo­ty­kają się anioły

I wymie­niają dary”.

– Alfred, lord Ten­ny­son, _Pałac sztuki_

– Naprawdę wygląda tak, jak sobie wyobra­ża­łam – stwier­dziła Tessa, uśmie­cha­jąc się do chłopca, który stał obok niej.

Wła­śnie pomógł jej przejść nad kałużą i dło­nią na­dal doty­kał jej ramie­nia tuż nad zgię­ciem łok­cia.

James Car­sta­irs, ele­gancki, w ciem­nym gar­ni­tu­rze, ze srebr­nymi wło­sami zmierz­wio­nymi przez wiatr, odwza­jem­nił uśmiech. Jego druga ręka spo­czy­wała na lasce z jade­itową główką. I nawet jeśli ktoś z kłę­bią­cego się wokół nich tłumu uznał za dziwne, że tak młody czło­wiek potrze­buje laski, albo dostrzegł coś nie­zwy­kłego w kolo­rze jego wło­sów czy w rysach twa­rzy, nikt otwar­cie mu się nie przy­glą­dał.

– Co za ulga! – powie­dział Jem. – Już zaczy­na­łem się mar­twić, że wszystko w Lon­dy­nie będzie dla cie­bie roz­cza­ro­wa­niem.

Roz­cza­ro­wa­niem. Brat Tessy Nate tyle jej naobie­cy­wał, zanim przy­je­chała do Lon­dynu: nowy począ­tek, cudowne miej­sce do życia, impo­nu­jące budynki i piękne parki. Zamiast tych wspa­nia­ło­ści Tessę cze­kały okropne rze­czy, zdrada i nie­bez­pie­czeń­stwa prze­kra­cza­jące jej wyobraź­nię. Mimo to…

– Nie wszystko było takie straszne. – Uśmiech­nęła się do Jema.

– Cie­szę się, że to sły­szę. – Mówił tonem poważ­nym, nie kpią­cym.

Tessa odwró­ciła od niego wzrok i spoj­rzała na wielką budowlę, która przed nimi się wzno­siła: opac­two west­min­ster­skie z potęż­nymi gotyc­kimi wie­żami pra­wie doty­ka­ją­cymi nieba. W tym momen­cie słońce na chwilę wychy­nęło zza chmur i oblało świą­ty­nię bla­da­wym świa­tłem.

– To naprawdę tutaj? – zapy­tała Tessa, kiedy Jem skie­ro­wał ją w stronę wej­ścia. – Wydaje się takie…

– Przy­ziemne?

– Chcia­łam powie­dzieć zatło­czone.

Opac­two było tego dnia otwarte dla tury­stów. Ich grupy tło­czyły się w ogrom­nych drzwiach, więk­szość z prze­wod­ni­kami Beade­kera w rękach. Kiedy Tessa i Jem wcho­dzili po scho­dach, śpie­sząc za prze­wod­ni­kiem, który ofe­ro­wał opro­wa­dza­nie po świą­tyni, minęła ich gro­madka ame­ry­kań­skich tury­stek – kobiet w śred­nim wieku, w nie­mod­nych stro­jach, mówią­cych z akcen­tem, który na chwilę przy­pra­wił Tessę o nostal­gię. Oboje bez trudu wto­pili się w tłum. Wnę­trze kościoła pach­niało zim­nym kamie­niem i meta­lem. Tessa rozej­rzała się z podzi­wem po ogrom­nej budowli. Przy niej Insty­tut wyglą­dał jak wiej­ski kośció­łek.

– Pro­szę zwró­cić uwagę na trój­po­dział nawy – powie­dział prze­wod­nik i zaczął wyja­śniać, że wzdłuż wschod­nich i zachod­nich skrzy­deł opac­twa cią­gną się mniej­sze kaplice.

W środku pano­wała cisza, choć tego dnia nie odby­wały się żadne msze. Kiedy razem z Jemem dotarli do wschod­niej czę­ści kościoła, Tessa zauwa­żyła, że idzie po kamie­niach, na któ­rych wyryte są daty i nazwi­ska. Sły­szała o tych wszyst­kich sław­nych kró­lach, kró­lo­wych, żoł­nier­zach i poetach pocho­wa­nych w opac­twie west­min­ster­skim, ale nie spo­dzie­wała się, że będzie po nich cho­dzić.

W końcu oboje zatrzy­mali się w poprzecz­nej nawie kościoła. Przez roze­towe okna osa­dzone wysoko w górze sączyło się wod­ni­ste świa­tło dnia.

– Wiem, że śpie­szymy się na zebra­nie Rady, ale chcia­łem, żebyś to zoba­czyła – powie­dział Jem i zato­czył ręką wokół sie­bie. – Zaką­tek poetów.

Tessa oczy­wi­ście czy­tała o tym miej­scu, gdzie byli pocho­wani wielcy angiel­scy twórcy. Zoba­czyła szary kamienny nagro­bek Chau­cera i inne znane nazwi­ska:

– Edmund Spen­ser i… och, Samuel John­son – wyszep­tała. – Cole­ridge, Robert Burns i Szek­spir…

– On wła­ści­wie nie jest tutaj pocho­wany – wyja­śnił szybko Jem. – To tylko pomnik. Podob­nie jak Mil­tona.

– Och, wiem, ale… – Tessa poczuła, że się czer­wieni. – Nie potra­fię tego wyja­śnić. To jak zna­leźć się wśród przy­ja­ciół… wszyst­kie te nazwi­ska. To głu­pie, wiem…

– Wcale nie głu­pie.

Tessa uśmiech­nęła się do Jema.

– Skąd wie­dzia­łeś, co chcia­ła­bym zoba­czyć?

– Jak mógł­bym nie wie­dzieć? – zdzi­wił się Jem. – Kiedy myślę o tobie, zawsze widzę cię z książką w ręce. – Mówiąc to, odwró­cił wzrok, ale Tessa zdą­żyła dostrzec rumie­niec na jego policz­kach.

Na jego bla­dej cerze widać nawet naj­słab­szy kolor, pomy­ślała… i zasko­czyła ją czu­łość tej myśli.

Bar­dzo polu­biła Jema przez ostat­nie dwa tygo­dnie. Will sta­ran­nie jej uni­kał, Char­lotte i Henry zaj­mo­wali się spra­wami Clave i pro­wa­dze­niem Insty­tutu, nawet Jes­sa­mine wyda­wała się bar­dzo zajęta. A Jem zawsze był wolny i bar­dzo poważ­nie potrak­to­wał swoją rolę prze­wod­nika po Lon­dy­nie. Odwie­dzili Hyde Park i Kew Gar­dens, Natio­nal Gal­lery i Bri­tish Museum, Tower of Lon­don i Bramę Zdraj­ców. Wybrali się popa­trzeć na doje­nie krów w St. James’s Park, na sprze­daw­ców owo­ców i warzyw zachwa­la­ją­cych swoje towary w Covent Gar­den. Z nabrzeża obser­wo­wali łodzie sunące po roz­iskrzo­nej Tami­zie, jedli tutej­sze spe­cjały. W miarę jak mijały dni, Tessa powoli zapo­mi­nała o swoim cichym nie­szczę­ściu z powodu Nate’a, Willa i utraty daw­nego życia, budziła się do życia jak kwiat kieł­ku­jący ze zmar­z­nię­tej ziemi. Przy­ła­pała się nawet na tym, że się śmieje. A zawdzię­czała to wszystko Jemowi.

– Jesteś dobrym przy­ja­cie­lem – powie­działa, a kiedy, ku jej zasko­cze­niu, Jem nie zare­ago­wał na te słowa, dodała: – Przy­naj­mniej mam nadzieję, że jeste­śmy dobrymi przy­ja­ciółmi. Ty też tak uwa­żasz, prawda, Jem?

Spoj­rzał na nią, ale zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, z mroku dobiegł gro­bowy głos:

_Drżyj, śmier­tel­niku, serca trwogą,_

_Widząc tu zmianę ciała srogą._

_Zważ, ile ich kró­lew­skich mości –_

_W tej kupie gruzu – drze­mie kości._¹

Spo­mię­dzy dwóch pomni­ków wyszła ciemna postać. Tessa wytrzesz­czyła oczy, a Jem rzu­cił roz­ba­wio­nym tonem, w któ­rym pobrzmie­wała nuta rezy­gna­cji:

– Will, jed­nak posta­no­wi­łeś zaszczy­cić nas swoją obec­no­ścią?

– Ni­gdy nie mówi­łem, że nie przyjdę.

Gdy Will wystą­pił do przodu, świa­tło wpa­da­jące przez roze­towe okna oświe­tliło jego twarz. Nawet teraz Tessa nie potra­fiła patrzeć na niego bez ści­ska­nia w piersi i bole­snego łomo­ta­nia serca. Czarne włosy, nie­bie­skie oczy, wydatne kości policz­kowe, gęste ciemne rzęsy, pełne usta – można by nazwać go ład­nym, gdyby nie był taki wysoki i musku­larny. Kie­dyś prze­su­nęła dłońmi po tych ramio­nach. Wie­działa, jakie są w dotyku: żela­zne, powle­czone twar­dymi mię­śniami. Jego dło­nie, kiedy obej­mo­wały tył jej głowy, były smu­kłe i ela­styczne, ale o stward­nia­łych opusz­kach…

Odpę­dziła wspo­mnie­nia. Nic dobrego z nich nie wyni­kało, kiedy znało się prawdę. Will był piękny, ale nie nale­żał do niej; nie nale­żał do nikogo. Coś w nim pękło i przez to pęk­nię­cie wyle­wało się ślepe okru­cień­stwo, potrzeba ranie­nia i odtrą­ca­nia.

– Spóź­niasz się na zebra­nie Rady – stwier­dził Jem dobro­dusz­nie. Był jedy­nym czło­wie­kiem, któ­rego nie doty­kały szel­mow­skie zło­śli­wo­ści przy­ja­ciela.

– Mia­łem coś do zała­twie­nia – odparł Will.

Z bli­ska Tessa widziała, że jest zmę­czony. Jego oczy były zaczer­wie­nione, cie­nie pod nimi pra­wie fio­le­towe. Ubra­nie miał pognie­cione, jakby w nim spał, wło­som przy­da­łoby się strzy­że­nie.

To nie twoja sprawa, upo­mniała się surowo, odwra­ca­jąc wzrok od jego mięk­kich, ciem­nych loków krę­cą­cych się za uszami i na karku. Nie ma zna­cze­nia, jak twoim zda­niem wygląda ani jak spę­dza czas. Wyraź­nie dał ci to do zro­zu­mie­nia.

– Zresztą, wy też nie jeste­ście zbyt punk­tu­alni.

– Chcia­łem poka­zać Tes­sie Zaką­tek poetów – wyja­śnił Jem. – Pomy­śla­łem, że się jej spodoba.

Mówił pro­sto i zwy­czaj­nie, tak że nikt nie mógłby wąt­pić w jego praw­do­mów­ność. Naj­nor­mal­niej w świe­cie chciał spra­wić komuś przy­jem­ność i nawet Wil­lowi chyba nie przy­szła do głowy żadna cięta uwaga, bo tylko wzru­szył ramio­nami i poma­sze­ro­wał szyb­kim kro­kiem w stronę wschod­niego kruż­ganka.

Po kwa­dra­to­wym ogro­dzie oto­czo­nym klasz­tor­nymi murami spa­ce­ro­wali ludzie, szep­cząc cicho, jakby na­dal byli w kościele. Nikt nie zwró­cił uwagi na Tessę i jej towa­rzy­szy, kiedy cała trójka zbli­żyła się do podwój­nych dębo­wych drzwi osa­dzo­nych w murze. Rozej­rzaw­szy się szybko, Will wyjął z kie­szeni stelę i dotknął jej czub­kiem drewna. Drzwi roz­ja­rzyły się na chwilę nie­bie­skim bla­skiem i otwo­rzyły. Will wszedł do środka, Jem i Tessa tuż za nim. Cięż­kie podwoje zamknęły się za Tessą z dono­śnym hukiem, omal nie przy­ci­na­jąc jej spód­nicy. Wyszarp­nęła ją w samą porę i szep­nęła w nie­mal cał­ko­wi­tej ciem­no­ści:

– Jem?

W tym momen­cie zapło­nęło świa­tło. To Will uniósł swój magiczny kamień. Znaj­do­wali się w dużym kamien­nym pomiesz­cze­niu o skle­pio­nym sufi­cie. Pod­łoga była ceglana, w dru­gim końcu sali stał ołtarz.

– Jeste­śmy w Kaplicy Pyxu – powie­dział. – Kie­dyś to był skar­biec. Wzdłuż wszyst­kich ścian stały skrzy­nie ze zło­tem i sre­brem.

– Skar­biec Noc­nych Łow­ców? – Tessa była naprawdę zain­try­go­wana.

– Nie, bry­tyj­ski skar­biec kró­lew­ski, stąd grube mury i drzwi – odparł Jem. – Ale Nocni Łowcy zawsze mieli tu wstęp. – Uśmiech­nął się, widząc jej minę. – Monar­chie przez wieki w tajem­nicy pła­ciły Nefi­lim, żeby chro­nić swoje kró­le­stwa przed demo­nami.

– Nie w Ame­ryce – rzu­ciła z oży­wie­niem Tessa. – My nie mamy monar­chii…

– Ale macie w rzą­dzie komórkę, która utrzy­muje kon­takty z Nefi­lim, bez obawy – uspo­koił ją Will, pod­cho­dząc do ołta­rza. – Kie­dyś zaj­mo­wał się tym depar­ta­ment wojny, a teraz część depar­ta­mentu spra­wie­dli­wo­ści…

Urwał, kiedy ołtarz z jękiem prze­su­nął się w bok. W zie­ją­cej czar­nej dziu­rze, która się za nim odsło­niła, Tessa dostrze­gła słabe bły­ski świa­tła. Will zanur­ko­wał w otwór, oświe­tla­jąc sobie drogę magicz­nym kamie­niem.

Tessa ruszyła za nim i zna­la­zła się w dłu­gim kamien­nym kory­ta­rzu opa­da­ją­cym w dół. Kamień na ścia­nach, pod­ło­gach i sufi­cie wyglą­dał na jed­no­lity – jakby tunel wykuto w skale, choć wszę­dzie był gładki. Co kilka kro­ków paliły się magiczne pochod­nie osa­dzone w uchwy­tach w kształ­cie ludz­kiej dłoni wysta­ją­cej ze ściany.

Ołtarz zasu­nął się za nimi, cała trójka ruszyła tune­lem. W miarę jak szli, kory­tarz opa­dał coraz bar­dziej stromo w dół. Nie­bie­sko­zie­lony blask pochodni oświe­tlał pła­sko­rzeźby na ścia­nach, wszę­dzie ten sam motyw anioła powsta­ją­cego z jeziora w kolum­nie ognia, z mie­czem w jed­nej ręce i kie­li­chem w dru­giej.

W końcu dotarli do dwóch par wiel­kich srebr­nych drzwi. Na obu był wyryty wzór, który Tessa widziała już wcze­śniej: cztery prze­pla­ta­jące się litery Cs.

– Ozna­czają Clave, Radę, Przy­mie­rze i Kon­sula – wyja­śnił Jem, nim zdą­żyła spy­tać.

– Kon­sula? Czy to głowa Clave? Ktoś w rodzaju króla?

– Nie dzie­dzicz­nego jak wasz monar­cha – ode­zwał się Will. – Jest wybie­rany, jak pre­zy­dent albo pre­mier.

– A Rada?

– Wkrótce sama zoba­czysz. – Will pchnął drzwi.

Tessa roz­dzia­wiła usta. I szybko je zamknęła, gdy dostrze­gła roz­ba­wiony wzrok Jema sto­ją­cego u jej boku. Sala, która uka­zała się jej oczom, była naj­więk­szym pomiesz­cze­niem, jakie w życiu widziała. Miała kopu­la­ste skle­pie­nie ozdo­bione kon­ste­la­cjami gwiezd­nymi. Z naj­wyż­szego punktu kopuły zwi­sał ogromny żyran­dol w kształ­cie anioła z pło­ną­cymi pochod­niami w rękach. Reszta pomiesz­cze­nia była urzą­dzona w for­mie amfi­te­atru z dłu­gimi, pół­okrą­głymi ławami. Will, Jem i Tessa stali na szczy­cie scho­dów, roz­dzie­la­ją­cych rzędy sie­dzeń, zapeł­nio­nych w trzech czwar­tych. Na samym dole znaj­do­wało się pod­wyż­sze­nie z kil­koma nie­wy­god­nymi na pierw­szy rzut oka krze­słami o wyso­kich opar­ciach.

Jedno z nich zaj­mo­wała Char­lotte Bran­well, dru­gie, tuż obok niej, wyraź­nie zde­ner­wo­wany Henry. Char­lotte sie­działa spo­koj­nie, z rękami zło­żo­nymi na kola­nach. Tylko ktoś, kto ją dobrze znał, dostrzegłby napię­cie ramion i zaci­śnięte usta.

Przed nimi, za czymś w rodzaju mów­nicy, ale szer­szej i dłuż­szej niż nor­malna, stał wysoki męż­czy­zna o dłu­gich, jasnych wło­sach, gęstej bro­dzie i sze­ro­kich bar­kach. Miał na sobie długą czarną szatę, jak sędzia, z błysz­czą­cymi runami wyha­fto­wa­nymi na ręka­wach. Obok niego, na niskim krze­śle, sie­dział star­szy męż­czy­zna o ciem­nych wło­sach prze­ty­ka­nych siwi­zną i gładko ogo­lo­nej twa­rzy o suro­wych rysach. Jego szata była gra­na­towa, na pal­cach zalśniły pier­ście­nie, kiedy poru­szył ręką. Tessa go roz­po­znała: Inkwi­zy­tor Whi­te­law o lodo­wa­tym gło­sie i lodo­wa­tych oczach, który prze­słu­chi­wał świad­ków w imie­niu Clave.

– Pan Heron­dale – ode­zwał się blon­dyn, patrząc na Willa. Jego usta wykrzy­wił lekki uśmiech. – Jakie to miłe, że pan do nas dołą­czył. I pan Car­sta­irs rów­nież. A wasza towa­rzyszka to zapewne…

– Panna Gray – przed­sta­wiła się Tessa. – Panna The­resa Gray z Nowego Jorku.

Przez salę prze­biegł cichy pomruk, niczym szum cofa­ją­cej się fali. Will napiął mię­śnie, a Jem zaczerp­nął tchu, jakby chciał coś powie­dzieć. „Prze­rwała Kon­su­lowi”, roz­brzmiał czyjś szept albo tak się Tes­sie wyda­wało. Zatem to był Kon­sul Way­land, naj­wyż­szy dostoj­nik Clave. Tessa rozej­rzała się po Sali i dostrze­gła kilka zna­jo­mych osób: Bene­dicta Ligh­two­oda o ostrych rysach, haczy­ko­wa­tym nosie i sztyw­nej posta­wie; jego syna Gabriela Ligh­two­oda o zmierz­wio­nych wło­sach, wpa­tru­ją­cego się przed sie­bie kamien­nym wzro­kiem. Ciem­no­włosą Lilian High­smith. Przy­ja­znego Geo­rge’a Pen­hal­lowa i onie­śmie­la­jącą ciotkę Char­lotte, Cal­lidę o gęstych siwych wło­sach upię­tych na czubku głowy. Oprócz nich zoba­czyła wiele innych twa­rzy, któ­rych nie znała. Miała wra­że­nie, że ogląda książkę z obraz­kami opo­wia­da­jącą o róż­nych ludziach żyją­cych na świe­cie. Byli tam jasno­włosi Nocni Łowcy o wyglą­dzie wikin­gów, śniady męż­czy­zna, który przy­po­mi­nał kalifa z ilu­stro­wa­nych _Baśni z tysiąca i jed­nej nocy_, i Hin­du­ska w pięk­nym sari wyszy­wa­nym w srebrne runy, sie­dząca obok kobiety, która odwró­ciła głowę i teraz patrzyła pro­sto na nich. Miała na sobie ele­gancką jedwabną suk­nię i była podobna do Jema: te same deli­katne, piękne rysy, iden­tyczne kości policz­kowe i oczy, tyle że ciemne, a nie srebrne, i czarne włosy, w prze­ci­wień­stwie do jego srebr­nych.

– Witamy, panno Tesso Gray z Nowego Jorku – rzekł Kon­sul z nutą roz­ba­wie­nia w gło­sie. – Cie­szymy się, że zaszczy­ciła nas pani dzi­siaj swoją obec­no­ścią. Rozu­miem, że już odpo­wie­działa pani na pyta­nia lon­dyń­skiej Enklawy. Mam nadzieję, że zechce pani odpo­wie­dzieć na jesz­cze kilka.

Tessa odszu­kała wzro­kiem Char­lotte. Powin­nam?

Pani Bran­well ledwo dostrze­gal­nie ski­nęła głową. Pro­szę.

Tessa wypro­sto­wała plecy.

– Jeśli takie jest pań­skie życze­nie, oczy­wi­ście.

– Podejdź zatem do stalle Rady – powie­dział Kon­sul, a Tessa domy­śliła się, że cho­dzi mu o długą, wąską drew­nianą ławkę sto­jącą przed mów­nicą. – Towa­rzy­sze mogą panią odpro­wa­dzić.

Will wymam­ro­tał coś pod nosem, ale Tessa nie zro­zu­miała co. Z Wil­lem po lewej stro­nie i Jemem po pra­wej ruszyła w dół po stop­niach i zbli­żyła się do ławy. Sta­nęła za nią nie­pew­nie. Z bli­ska zoba­czyła, że Kon­sul ma życz­liwe nie­bie­skie oczy, w prze­ci­wień­stwie do Inkwi­zy­tora, któ­rego oczy były ciem­no­szare jak morze w cza­sie desz­czu, a ich spoj­rze­nie ponure.

– Inkwi­zy­to­rze Whi­te­law, popro­szę o Miecz Anioła – zwró­cił się Kon­sul do chmur­nego męż­czy­zny.

Inkwi­zy­tor wstał i spod obszer­nej szaty wydo­był masywną broń. Tessa od razu roz­po­znała ją z _Kodeksu_. Miecz miał dłu­gie ostrze z mato­wego sre­bra i ręko­jeść w kształ­cie roz­po­star­tych skrzy­deł. Wła­śnie z nim powstał z jeziora Anioł Razjel i dał go pierw­szemu Noc­nemu Łowcy Jona­tha­nowi.

– Mael­lar­tach – wyrwało się Tes­sie.

Kon­sul wziął miecz i popa­trzył na nią z roz­ba­wie­niem.

– Widzę, że pani nie próż­no­wała – stwier­dził. – Kto panią uczył? Wil­liam? James?

– Ona sama. – Will jak zwy­kle prze­cią­gał słowa i mówił lek­kim tonem sto­ją­cym w sprzecz­no­ści z posęp­nym nastro­jem, który pano­wał w sali. – Jest bar­dzo docie­kliwa.

– To kolejny powód, dla któ­rego nie powinno jej tu być. – Tessa nie musiała się odwra­cać, żeby wie­dzieć, kto zabrał głos. Bene­dict Ligh­twood. Prze­ma­wiał ostrym tonem. – To jest Rada Gard. Nie wpusz­czamy na nią Pod­ziem­nych. Nie można użyć Mie­cza Anioła, żeby zmu­sić ją do powie­dze­nia prawdy, bo ona nie jest Noc­nym Łowcą. Co nam tu po niej?

– Cier­pli­wo­ści, Bene­dik­cie. – Kon­sul bez wysiłku uniósł miecz, jakby ten nic nie ważył. Cięż­szy był jego wzrok spo­czy­wa­jący na Tes­sie. Way­land przy­glą­dał się jej, jakby chciał wyczy­tać strach w jej oczach. – Nie zamie­rzamy zro­bić ci krzywdy, mała cza­row­nico. Zabra­niają tego Poro­zu­mie­nia.

– Nie powi­nien pan nazy­wać mnie cza­row­nicą – obru­szyła się Tessa. – Nie mam na sobie znaku.

Dziwne, że musiała znowu to powta­rzać, ale wcze­śniej prze­słu­chi­wali ją inni człon­ko­wie Clave, a nie sam Kon­sul. Był wyso­kim męż­czy­zną o sze­ro­kich ramio­nach, ema­nu­ją­cym siłą i auto­ry­te­tem. Podob­nymi jak te cechy, za które Bene­dict Ligh­twood tak nie lubił Char­lotte Bran­well.

– Kim więc jesteś? – zapy­tał Way­land.

– Ona nie wie. – Ton Inkwi­zy­tora był suchy. – Podob­nie jak Cisi Bra­cia.

– Może usiąść i dać świa­dec­two, ale będzie ono warte połowę świa­dec­twa Noc­nego Łowcy – zade­cy­do­wał Kon­sul i skie­ro­wał wzrok na Bran­wel­lów. – Henry, jesteś na razie zwol­niony z prze­słu­cha­nia. Char­lotte, zostań, pro­szę.

Tessa prze­łknęła urazę i poszła do pierw­szego rzędu sie­dzeń. Tam dołą­czył do niej Henry o wymi­ze­ro­wa­nej twa­rzy i ster­czą­cych dziko rudych wło­sach. Tessa usia­dła obok znu­dzo­nej i ziry­to­wa­nej Jes­sa­mine w sukni z jasno­brą­zo­wej alpaki, a Will i Jem z jej dru­giej strony. Sie­dzi­ska były tak wąskie, że czuła cie­pło ramie­nia Jema tuż przy swoim.

Z początku Rada prze­bie­gała jak inne zebra­nia Clave. Char­lotte popro­szono o rela­cję z nocy, kiedy Enklawa zaata­ko­wała twier­dzę wam­pira de Quin­ceya i zabiła go wraz ze wszyst­kimi zwo­len­ni­kami, pod­czas gdy brat Tessy, Nate, zdra­dził pokła­dane w nim zaufa­nie i wpu­ścił do Insty­tutu Mistrza, Axela Mort­ma­ina, a ten zamor­do­wał dwoje słu­żą­cych i omal nie porwał Tessy. Kiedy z kolei Tessę wezwano do zło­że­nia zeznań, powtó­rzyła to, co już wcze­śniej mówiła: że nie wie, gdzie jest Nate, że o nic go nie podej­rze­wała, że nie miała poję­cia o swoim talen­cie, póki nie poka­zały go jej Mroczne Sio­stry, i zawsze sądziła, że jej rodzice byli ludźmi.

– Richard i Eli­za­beth Gray zostali dokład­nie spraw­dzeni – oświad­czył Inkwi­zy­tor. – Nie ma żad­nych dowo­dów wska­zu­ją­cych na to, że nie byli ludźmi. Jej brat też jest czło­wie­kiem. Może też być prawdą twier­dze­nie Mort­ma­ina, że ojcem dziew­czyny był demon, ale w takim razie rodzi się pyta­nie, dla­czego nie ma znaku cza­row­nicy.

– Bar­dzo to wszystko dziwne, łącz­nie z twoim talen­tem – stwier­dził Kon­sul, patrząc na Tessę. – Nie masz poję­cia, jakie są jego moż­li­wo­ści i ogra­ni­cze­nia? Nie pró­bo­wa­łaś posłu­żyć się jakąś rze­czą nale­żącą do Mort­ma­ina, żeby dotrzeć do jego wspo­mnień albo myśli?

– Pró­bo­wa­łam. Z jego guzi­kiem. Powinno się udać.

– Ale?

Tessa potrzą­snęła głową.

– Nie udało się. Nie zna­la­złam w nim żad­nej iskry, żad­nego… śladu życia. Niczego, co pozwo­li­łoby mi się z nim połą­czyć.

– Wygodne – mruk­nął Bene­dict pod nosem, ale Tessa go usły­szała i spło­nęła rumień­cem.

Gdy Kon­sul poka­zał jej gestem, że może usiąść, Tessa dostrze­gła twarz Bene­dicta Ligh­two­oda. Usta miał gniew­nie zaci­śnięte, a ona nie wie­działa, czym mogła go tak roz­wście­czyć.

– I nikt nie widział Mort­ma­ina od jego… sprzeczki z panną Gray w Sank­tu­arium – cią­gnął Kon­sul, kiedy Tessa usia­dła.

Inkwi­zy­tor prze­rzu­cił jakieś papiery leżące przed nim na mów­nicy.

– Prze­szu­kano jego domy i nie zna­le­ziono w nich żad­nych jego rze­czy. Podobne rezul­taty przy­nio­sły rewi­zje w maga­zy­nach Mort­ma­ina. Do śledz­twa włą­czyli się nawet nasi przy­ja­ciele ze Sco­tland Yardu. Ten czło­wiek znik­nął bez śladu. I to dosłow­nie, jak twier­dzi nasz przy­ja­ciel Wil­liam Heron­dale.

Will uśmiech­nął się pro­mien­nie, jakby usły­szał kom­ple­ment, ale Tessa dostrze­gła pod tym uśmie­chem zło­śli­wość i pomy­ślała o świe­tle odbi­tym od ostrej kra­wę­dzi brzy­twy.

– Pro­po­nuję dać drugą szansę Char­lotte i Henry’emu Bran­wel­lom – powie­dział Kon­sul. – Przez następne trzy mie­siące ich ofi­cjalne dzia­ła­nia podej­mo­wane w imie­niu Clave będą naj­pierw musiały być zatwier­dzone przeze mnie.

– Lor­dzie Kon­sulu! – Z tłumu dobiegł twardy, czy­sty głos. Wszyst­kie głowy odwró­ciły się w jego stronę. Tessa odnio­sła wra­że­nie, że coś takiego jak prze­ry­wa­nie Kon­su­lowi nie­czę­sto się zda­rza. – Chciał­bym zabrać głos.

Way­land uniósł brwi.

– Bene­dict Ligh­twood. Wcze­śniej mia­łeś po temu oka­zję, w cza­sie prze­słu­chań.

– Nie mam żad­nych uwag co do prze­słu­chań – oświad­czył Ligh­twood. W magicz­nym świe­tle jego orli pro­fil ryso­wał się jesz­cze ostrzej. – Nie zga­dzam się z pań­ską decy­zją.

Kon­sul pochy­lił się, wsparty o mów­nicę. Był dużym męż­czy­zną, o gru­bym karku i potęż­nej klatce pier­sio­wej. Swymi wiel­kimi dłońmi mógłby z łatwo­ścią objąć szyję Bene­dicta. Tessa nie mia­łaby nic prze­ciwko temu. Nie prze­pa­dała za Ligh­two­odem.

– Dla­czego?

– Myślę, że zaśle­pia pana dłu­go­trwała przy­jaźń z rodziną Fair­chil­dów, tak że nie dostrzega pan bra­ków Char­lotte jako głowy Insty­tutu – stwier­dził Bene­dict. Przez salę prze­biegł szmer. – Błędy popeł­nione w nocy pią­tego lipca nie tylko przy­nio­sły Clave wstyd i dopro­wa­dziły do utraty Pyxis. Popsu­li­śmy rów­nież nasze sto­sunki z lon­dyń­skimi Pod­ziem­nymi, nie­po­trzeb­nie ata­ku­jąc de Quin­ceya.

– Już wnie­siono skargi do Działu Odszko­do­wań – zagrzmiał Kon­sul. – Zostaną one roz­pa­trzone zgod­nie z Pra­wem. Rekom­pen­saty to nie twoja sprawa, Bene­dik­cie…

– Ale naj­gor­sze jest to… – Ligh­twood pod­niósł głos – …że Char­lotte Bran­well pozwo­liła uciec nie­bez­piecz­nemu prze­stępcy, który zamie­rza znisz­czyć Noc­nych Łow­ców, a my teraz nie mamy poję­cia, gdzie on może być. W dodatku, obo­wiąz­kiem zna­le­zie­nia go nie obar­czono tych, któ­rzy go zgu­bili!

Po tych sło­wach w sali zapa­no­wała wrzawa. Char­lotte była skon­ster­no­wana, Henry zdez­o­rien­to­wany, Will wście­kły. Kon­sul, któ­rego oczy pociem­niały nie­po­ko­jąco, kiedy Bene­dict wspo­mniał o Fair­chil­dach – Tessa domy­śliła się, że to pew­nie rodzina Char­lotte – mil­czał, póki nie ucichł gwar. Wtedy powie­dział:

– Wro­gość wobec przy­wód­czyni two­jej Enklawy nie świad­czy o tobie dobrze, Bene­dik­cie.

– Prze­pra­szam, Kon­sulu. Nie sądzę, żeby utrzy­my­wa­nie Char­lotte Bran­well na czele Insty­tutu leżało w inte­re­sie Clave, bo jak wszy­scy wiemy zaan­ga­żo­wa­nie Henry’ego jest jedy­nie nomi­nalne. Uwa­żam, że żadna kobieta nie nadaje się do pro­wa­dze­nia Insty­tutu. Kobiety nie kie­rują się logiką i roz­wagą, tylko emo­cjami. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że Char­lotte jest dobrą i uczciwą osobą, ale żaden męż­czy­zna nie dałby się zwieść takiemu mar­nemu szpie­gowi jak Natha­niel Gray…

– Ja dałem się oszu­kać. – Will z pło­ną­cym wzro­kiem zerwał się z krze­sła. – Wszy­scy dali­śmy się zwieść. Co to za insy­nu­acje wobec mnie, Jema i Henry’ego, panie Ligh­twood?

– Ty i Jem jeste­ście dziećmi – odparł krótko Bene­dict. – A Henry prak­tycz­nie nie wycho­dzi ze swo­jego labo­ra­to­rium.

Will zaczął prze­cho­dzić przez opar­cie krze­sła, ale Jem z całej siły pocią­gnął go w dół i coś do niego syk­nął. Jes­sa­mine kla­snęła w ręce, jej piwne oczy się roz­pro­mie­niły.

– Naresz­cie robi się cie­ka­wie.

Tessa spoj­rzała na nią z nie­sma­kiem.

– Nie sły­sza­łaś, że on obraża Char­lotte? – rzu­ciła szep­tem, ale Jes­sa­mine tylko mach­nęła ręką.

– Kogo zatem widzisz na czele Insty­tutu? – zapy­tał Kon­sul gło­sem ocie­ka­ją­cym sar­ka­zmem. – Sie­bie?

Bene­dict roz­ło­żył ręce w geście uda­wa­nej skrom­no­ści.

– Skoro pan tak uważa, Kon­sulu.

Zanim skoń­czył mówić, z krze­seł pod­nio­sły się trzy inne osoby. W dwóch z nich Tessa roz­po­znała człon­ków lon­dyń­skiej Enklawy, choć nie znała ich nazwisk. Trze­cią była Lilian High­smith.

Bene­dict się uśmiech­nął. Wszy­scy teraz na niego patrzyli. Sie­dzący obok niego młod­szy syn Gabriel wpa­try­wał się w ojca nie­prze­nik­nio­nymi zie­lo­nymi oczami i smu­kłymi pal­cami ści­skał opar­cie krze­sła, które miał przed sobą.

– Popie­rają mnie trzy osoby – stwier­dził Bene­dict. – Tylu gło­sów wymaga Prawo, żebym mógł ofi­cjal­nie rzu­cić wyzwa­nie Char­lotte Bran­well i doma­gać się sta­no­wi­ska prze­wod­ni­czą­cego lon­dyń­skiej Enklawy.

Char­lotte gwał­tow­nie zaczerp­nęła tchu, ale się nie odwró­ciła. Dalej sie­działa bez ruchu. Jem na­dal trzy­mał Willa za nad­gar­stek, a Jes­sa­mine miała taką minę, jakby oglą­dała eks­cy­tu­jące przed­sta­wie­nie.

– Nie! – powie­dział krótko Kon­sul.

– Nie możesz mi zabro­nić…

– Bene­dik­cie, pro­te­sto­wa­łeś już w chwili, kiedy mia­no­wa­łem Char­lotte. Zawsze chcia­łeś kie­ro­wać Insty­tu­tem. Teraz, kiedy Enklawa bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek musi dzia­łać wspól­nie, pro­wa­dzisz do podzia­łów i rywa­li­za­cji w Radzie.

– Zmiany nie zawsze doko­nują się poko­jowo, ale to nie zna­czy, że są nie­ko­rzystne. Pod­trzy­muję wyzwa­nie. – Bene­dict splótł dło­nie.

Kon­sul zabęb­nił pal­cami o mów­nicę. Sto­jący obok niego Inkwi­zy­tor miał zimny wzrok.

– Pro­po­nu­jesz, Bene­dik­cie, żeby obo­wią­zek szu­ka­nia Mort­ma­ina zło­żyć na barki tych, któ­rzy, jak twier­dzisz, „go zgu­bili”? – upew­nił się Way­land. – Zgo­dzisz się zapewne, że odna­le­zie­nie Mort­ma­ina jest naszym głów­nym celem?

Ligh­twood ski­nął głową.

– Zatem moja pro­po­zy­cja brzmi: niech Char­lotte i Henry pokie­rują poszu­ki­wa­niami Mort­ma­ina. Jeśli po dwóch tygo­dniach go nie znajdą albo przy­naj­mniej nie zdo­będą sil­nych dowo­dów wska­zu­ją­cych na miej­sce jego pobytu, twoje żąda­nie zosta­nie roz­pa­trzone.

Char­lotte zsu­nęła się na brzeg krze­sła.

– Mamy zna­leźć Mort­ma­ina? Sami, tylko Henry i ja, bez pomocy reszty Enklawy?

Wzrok Kon­sula nie był nie­życz­liwy, ale też nie cał­kiem wyba­cza­jący.

– Możesz wezwać innych człon­ków Clave, jeśli będziesz ich potrze­bo­wać w kon­kret­nej sytu­acji. Oczy­wi­ście, Cisi Bra­cia i Żela­zne Sio­stry też są do two­jej dys­po­zy­cji. A jeśli cho­dzi o śledz­two, tak, wy sami macie je popro­wa­dzić.

– Nie podoba mi się to – oświad­czyła nagle Lilian High­smith. – Z poszu­ki­wań sza­leńca robisz grę o wła­dzę…

– Chcesz więc wyco­fać swoje popar­cie dla Bene­dicta? – zapy­tał Kon­sul. – Jego wyzwa­nie straci moc i już nie będzie potrzeby, żeby Bran­wel­lo­wie się wyka­zali.

Lilian otwo­rzyła usta, ale kiedy zoba­czyła spoj­rze­nie Bene­dicta, szybko je zamknęła i pokrę­ciła głową.

– Stra­ci­li­śmy słu­żą­cych – powie­działa Char­lotte z napię­ciem w gło­sie. – Bez nich…

– Oczy­wi­ście dosta­nie­cie nowych – zapew­nił ją Kon­sul. – Cyril, brat waszego nie­ży­ją­cego sługi Tho­masa, już do was jedzie z Brig­thon, a Insty­tut Dubliń­ski oddaje wam swoją drugą kucharkę. Oboje są dobrze wyszko­lo­nymi wojow­ni­kami. Wasi też powinni tacy być, Char­lotte.

– Tho­mas i Aga­tha byli dobrze wyszko­leni – zapro­te­sto­wał Henry.

– Ale macie u sie­bie kilka osób, które nie są – wtrą­cił Bene­dict. – Nie tylko panna Love­lace, ale rów­nież poko­jówka Sophie i ta tutaj Pod­ziemna… – Wska­zał na Tessę. – Cóż, Char­lotte, skoro upar­łaś się ją zatrzy­mać, nie zaszko­dzi­łoby, żeby ona też została nauczona pod­staw samo­obrony.

Tessa ze zdu­mie­niem zer­k­nęła na Jema.

– On mówi o mnie?

Jem z ponurą miną kiw­nął głową.

– Ja nie potra­fię… Obe­tnę sobie stopę!

– Jeśli zamie­rzasz komuś obciąć stopę, to naj­le­piej Bene­dic­towi – rzu­cił cicho Will.

– Pora­dzisz sobie, Tesso, to nic trud­nego… – Resztę słów Jema zagłu­szył dono­śny głos Ligh­two­oda.

– Ponie­waż oboje będzie­cie bar­dzo zajęci szu­ka­niem Mort­ma­ina, pro­po­nuję wam swo­ich synów, Gabriela i Gide­ona, który dzi­siaj wraca z Hisz­pa­nii, jako tre­ne­rów. Obaj są świet­nymi wojow­ni­kami i mogą podzie­lić się swoim doświad­cze­niem.

– Ojcze! – zapro­te­sto­wał Gabriel. Wyglą­dał na prze­ra­żo­nego. Naj­wy­raź­niej ojciec nie omó­wił z nim wcze­śniej tej kwe­stii.

– Sami potra­fimy tre­no­wać swo­ich słu­żą­cych – odburk­nęła Char­lotte.

Kon­sul pokrę­cił głową.

– Bene­dict Ligh­twood ofe­ruje szczo­dry dar. Przyj­mij go.

Char­lotte zro­biła się kar­ma­zy­nowa na twa­rzy. Po dłuż­szej chwili skło­niła głowę na znak zgody. Tes­sie poczuła się oszo­ło­miona. Przej­dzie szko­le­nie? Będzie się uczyć walki wręcz, rzu­ca­nia nożami i macha­nia mie­czem? Rze­czy­wi­ście, jedną z jej ulu­bio­nych boha­te­rek była Capi­tola z _Hid­den Hand_, która potra­fiła wal­czyć rów­nie dobrze jak męż­czy­zna… i tak się ubie­rała. Ale to nie ozna­czało, że ona chciała być nią.

– Dobrze – powie­dział Kon­sul. – Ogła­szam koniec tego posie­dze­nia Rady i zwo­łuję następne za dwa tygo­dnie w tym samym miej­scu. Jeste­ście wolni.

Oczy­wi­ście, nie wszy­scy od razu się roze­szli. Kiedy obecni zaczęli wsta­wać z sie­dzeń i roz­ma­wiać z sąsia­dami, salę wypeł­nił gwar gło­sów. Char­lotte sie­działa bez ruchu. Henry spra­wiał wra­że­nie, jakby roz­pacz­li­wie chciał coś powie­dzieć, żeby ją pocie­szyć, ale nic nie przy­cho­dziło mu do głowy. Jego ręka zawi­sła nie­pew­nie nad ramie­niem żony. Will pio­ru­no­wał wzro­kiem Gabriela Ligh­two­oda, który patrzył zimno w ich stronę.

Char­lotte wstała powoli. Mąż trzy­mał rękę na jej ple­cach i coś do niej szep­tał. Jes­sa­mine nie­cier­pli­wie krę­ciła nową para­solką z bia­łej koronki; dostała ją od Henry’ego, kiedy jej stara została znisz­czona w cza­sie bitwy z auto­ma­tami Mort­ma­ina. Tessa też zerwała się z krze­sła i cała ich grupka ruszyła środ­kiem sali posie­dzeń. Tessa sły­szała wokół sie­bie strzępy słów: Char­lotte… Bene­dict… ni­gdy nie znajdą Mistrza… dwa tygo­dnie… wyzwa­nie… Kon­sul… Mort­main… Enklawa… upo­ko­rze­nie.

Char­lotte, czer­wona na twa­rzy, szła z wypro­sto­wa­nymi ple­cami i patrzyła pro­sto przed sie­bie, jakby nie sły­szała tych szep­tów. Will spra­wiał wra­że­nie, że zamie­rza rzu­cić się na plot­ka­rzy i wymie­rzyć im surową spra­wie­dli­wość, ale Jem mocno trzy­mał swo­jego para­ba­tai za tył płasz­cza. Bie­dak, musi się zacho­wy­wać jak wła­ści­ciel raso­wego psa, który lubi gryźć gości, pomy­ślała Tessa. I przez cały czas trzy­mać rękę na jego obroży. Jes­sa­mine znowu wyglą­dała na znu­dzoną. Nie­zbyt ją obcho­dziło, co Enklawa sądzi na jej temat.

Nim dotarli do drzwi, pra­wie bie­gli. Char­lotte zwol­niła na chwilę, żeby reszta grupy ją dogo­niła. Więk­szość obec­nych kie­ro­wała się na lewo, skąd przy­szli Tessa, Jem i Will, ale ona skrę­ciła w prawo, prze­szła kilka kro­ków kory­ta­rzem, skrę­ciła za róg i nagle się zatrzy­mała.

– Char­lotte? – W gło­sie Henry’ego brzmiała tro­ska. – Kocha­nie?

Char­lotte nagle z całej siły kop­nęła w kamienną ścianę. Nie wyrzą­dziła jej wiel­kiej szkody, ale sama krzyk­nęła cicho.

– O, rany – mruk­nęła Jes­sa­mine, krę­cąc para­solką.

– Jeśli mogę coś zapro­po­no­wać – ode­zwał się Will. – Jakieś dwa­dzie­ścia kro­ków stąd, w sali Rady, jest Bene­dict. Jeśli posta­no­wisz tam wró­cić, pro­po­nuję, żebyś celo­wała w górę i tro­chę w lewo…

– Char­lotte. – Głę­boki, chro­po­waty głos był łatwo roz­po­zna­walny.

Char­lotte odwró­ciła się gwał­tow­nie, jedną ręką doty­ka­jąc ściany. Jej brą­zowe oczy się roz­sze­rzyły.

Runy wyszyte srebrną nicią na dole szaty i na ręka­wach lśniły, kiedy Kon­sul zbli­żał się do małej grupki ze wzro­kiem utkwio­nym w sze­fo­wej Insty­tutu.

– Wiesz, co twój ojciec zawsze mówił o utra­cie pano­wa­nia nad sobą – powie­dział.

– Tak. I mówił rów­nież, że powi­nien mieć syna. – W gło­sie Char­lotte brzmiała nuta gory­czy. – Gdy­bym była męż­czy­zną, potrak­to­wał­byś mnie tak jak przed chwilą?

Henry poło­żył rękę na ramie­niu żony i coś do niej szep­nął, ale ona strą­ciła jego dłoń, patrząc Kon­su­lowi pro­sto w oczy.

– A jak cię potrak­to­wa­łem? – zapy­tał Way­land.

– Jak­bym była dziec­kiem, małą dziew­czynką, którą trzeba skar­cić.

– Char­lotte, to ja mia­no­wa­łem cie­bie sze­fową Insty­tutu i Enklawy – przy­po­mniał z lek­kim roz­draż­nie­niem Kon­sul. – Nie zro­bi­łem tego, bo lubi­łem Gra­nville’a Fair­childa i wie­dzia­łem o jego pra­gnie­niu, by córka odzie­dzi­czyła po nim sta­no­wi­sko, tylko dla­tego, że uwa­ża­łem, że dobrze sobie pora­dzisz.

– Mia­no­wa­łeś też Henry’ego – odpa­ro­wała Char­lotte. – I nie omiesz­ka­łeś przy tym napo­mknąć, że Enklawa łatwiej zaak­cep­tuje jako swo­ich przy­wód­ców parę mał­żon­ków niż samą kobietę.

– Gra­tu­la­cje, Char­lotte. Nie sądzę, by człon­ko­wie lon­dyń­skiej Enklawy uwa­żali, że to Henry nimi dowo­dzi.

– To prawda – przy­znał Bran­well, patrząc na swoje buty. – Wszy­scy wie­dzą, że jestem raczej bez­u­ży­teczny. Wszystko, co się stało, to moja wina, Kon­sulu…

– Nie – prze­rwał mu Way­land. – To było połą­cze­nie ogól­nego samo­za­do­wo­le­nia Clave, pecha, nie­od­po­wied­niego momentu i paru kiep­skich decy­zji Char­lotte. Tak, uwa­żam, że jesteś za nie odpo­wie­dzialna…

– Więc zga­dzasz się z Bene­dic­tem?! – wykrzyk­nęła Char­lotte.

– Bene­dict Ligh­twood to łaj­dak i hipo­kryta – powie­dział Kon­sul ze znu­że­niem. – Wszy­scy to wie­dzą. Ale jest poli­tycz­nie potężny i lepiej uła­go­dzić go tym przed­sta­wie­niem niż jesz­cze bar­dziej zan­ta­go­ni­zo­wać, igno­ru­jąc.

– Przed­sta­wie­niem? – powtó­rzyła z gory­czą Char­lotte. – Tak to nazy­wasz? Przy­dzie­li­łeś mi zada­nie nie­moż­liwe do wyko­na­nia.

– Dałem ci zada­nie odna­le­zie­nie Mistrza – odparł Way­land. – Czło­wieka, który wła­mał się do Insty­tutu, zabił two­ich słu­żą­cych, zabrał Pyxis i pla­nuje stwo­rzyć armię mecha­nicz­nych potwo­rów, żeby znisz­czyć nas wszyst­kich. Krótko mówiąc, osob­nika, któ­rego trzeba powstrzy­mać. Powstrzy­ma­nie go to twoje zada­nie, Char­lotte, jako przy­wód­czyni Enklawy. Jeśli uwa­żasz, że jest nie­moż­liwe do wyko­na­nia, może powin­naś zadać sobie pyta­nie, dla­czego tak bar­dzo zależy ci na tym sta­no­wi­sku.

1.

Prze­ło­żył Ste­fan Sta­siak.ROZ­DZIAŁ TRZECI. NIE­USPRA­WIE­DLI­WIONA ŚMIERĆ

Roz­dział trzeci

Nie­uspra­wie­dli­wiona śmierć

„Nie­stety! Przy­ja­ciółmi byli w mło­do­ści;

Lecz szep­czące języki potra­fią zatruć prawdę;

Lojal­ność ist­nieje w lep­szym świe­cie;

Życie jest cier­ni­ste, a mło­dość próżna;

Gniew na tych, któ­rych kochamy,

Jest niczym zaćmie­nie umy­słu”.

– Samuel Tay­lor Cole­ridge, _Chri­sta­bel_

Następ­nego dnia po śnia­da­niu Char­lotte pole­ciła Tes­sie i Sophie, żeby wró­ciły do swo­ich poko­jów, prze­brały się w nowe stroje i spo­tkały z Jemem w sali tre­nin­go­wej. Tam miały zacze­kać na braci Ligh­two­odów. Jes­sa­mine nie zeszła do jadalni, wyma­wia­jąc się bólem głowy, Willa też ni­gdzie nie było. Tessa podej­rze­wała, że się ukrywa, by nie musieć oka­zy­wać uprzej­mo­ści Gabrie­lowi Ligh­two­odowi i jego bratu. Wcale mu się nie dzi­wiła.

Kiedy wró­ciła do swo­jego pokoju, poczuła ner­wowe łasko­ta­nie w brzu­chu; ni­gdy wcze­śniej nie nosiła takiego stroju, a w dodatku, tym razem Sophie nie mogła jej pomóc. Ale oczy­wi­ście zazna­jo­mie­nie się z ekwi­pun­kiem było czę­ścią szko­le­nia, nie mówiąc o samo­dziel­nym wło­że­niu butów na pła­skim obca­sie, luź­nych spodni z gru­bej czar­nej tka­niny, dłu­giej tuniki z pasem, się­ga­ją­cej pra­wie do kolan. W takim wła­śnie ubra­niu wal­czyła wcze­śniej Char­lotte i takie samo Tessa widziała na ilu­stra­cji w _Kodek­sie_. Uznała je wtedy za dziwne, ale teraz sama miała je nosić. Gdyby ciotka Har­riet mogła ją zoba­czyć, pew­nie by zemdlała.

Spo­tkała się z Sophie u stóp scho­dów pro­wa­dzą­cych do sali tre­nin­go­wej Insty­tutu. Nie powie­działy do sie­bie ani słowa, tylko wymie­niły krze­piące uśmie­chy. Tessa pierw­sza weszła na wąskie drew­niane schody z porę­czami tak sta­rymi, że zaczy­nały już pękać. Dziw­nie było tak iść po stop­niach i nie przej­mo­wać się pod­no­sze­niem spód­nic, żeby ich nie przy­dep­nąć. Choć całe ciało miała zakryte, odno­siła wra­że­nie, że jest pra­wie naga.

Obec­ność Sophie, która naj­wy­raź­niej też czuła się nie­swojo w stroju Noc­nego Łowcy, doda­wała jej otu­chy. Kiedy dotarły na szczyt scho­dów, Sophie otwo­rzyła drzwi i w mil­cze­niu weszły razem do sali tre­nin­go­wej.

Znaj­do­wały się na samej górze Insty­tutu, w pomiesz­cze­niu przy­le­ga­ją­cym do stry­chu i nie­mal dwa razy więk­szym od niego. Na pod­ło­dze z wypo­le­ro­wa­nego drewna były w róż­nych miej­scach wzory nama­lo­wane czar­nym atra­men­tem: koła i kwa­draty, nie­które ozna­czone cyframi. Z wiel­kich kro­kwi nik­ną­cych w mroku zwi­sały dłu­gie, gięt­kie liny. Na ścia­nach pło­nęły magiczne pochod­nie, mię­dzy nimi wisiała broń: maczugi, sie­kiery i groź­nie wyglą­da­jące przed­mioty wszel­kiego rodzaju.

– Och! – Sophie wzdry­gnęła się na ich widok. – Strasz­nie wyglą­dają.

– Kilka roz­po­znaję z _Kodeksu_ – powie­działa Tessa. – Tamto to miecz długi, tu widzę rapier i flo­ret, a ten to chyba dwu­ręczny szkocki clay­more.

– Bli­sko – dobiegł z góry męski głos. – To miecz katow­ski. Do ści­na­nia głów. Można go poznać po ostrym czubku.

Sophie wydała cichy okrzyk i cof­nęła się, kiedy jedna z lin się zako­ły­sała i tuż nad ich gło­wami zawi­sła czarna postać. Jem zwin­nie i z wdzię­kiem zje­chał po linie, wylą­do­wał tuż przed nimi i powie­dział z uśmie­chem:

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łem was wystra­szyć.

On też miał na sobie strój bojowy, tyle że zamiast tuniki nosił krótką koszulę. Przez jego pierś biegł poje­dyn­czy skó­rzany pas, zza ple­ców wysta­wała ręko­jeść mie­cza. W ciem­nym stroju wyglą­dał jesz­cze bla­dziej niż zwy­kle, a jego włosy i oczy wyda­wały się bar­dziej sre­brzy­ste.

– Ow­szem. – Tessa uśmiech­nęła się lekko. – Ale nic nie szko­dzi. Już zaczy­na­łam się mar­twić, że Sophie i ja będziemy musiały same się nawza­jem tre­no­wać.

– Ligh­two­odo­wie na pewno się zja­wią – uspo­koił ją Jem. – Po pro­stu się spóź­niają, by poka­zać, że nie muszą robić tego, co im każe ojciec albo my.

– Wola­ła­bym, żebyś to ty nas tre­no­wał – wyrwało się Tes­sie.

Jem zro­bił zasko­czoną minę.

– Nie mógł­bym… sam jesz­cze nie skoń­czy­łem szko­le­nia.

Kiedy ich oczy się spo­tkały, Tessa usły­szała to, co Jem naprawdę mówił: „Zbyt rzadko na tyle dobrze się czuję, żeby cię tre­no­wać”. Nagle poczuła ści­ska­nie w gar­dle. Miała nadzieję, że Jem wyczyta w jej oczach współ­czu­cie. Nie chciała odwra­cać od niego wzroku. Rap­tem stwier­dziła, że zasta­na­wia się, czy z wło­sami zwią­za­nymi z tyłu w cia­sny kok, z któ­rego nie wymy­kał się żaden kosmyk, nie wygląda nie­ko­rzyst­nie. Nie dla­tego, że to miało zna­cze­nie, oczy­wi­ście. Prze­cież to był tylko Jem.

– Nie przej­dziemy peł­nego kursu, prawda? – Zanie­po­ko­jony głos Sophie wdarł się w myśli Tessy. – Rada powie­działa, że mamy jedy­nie nauczyć się bro­nić…

Jem ode­rwał wzrok od Tessy; ich niema roz­mowa skoń­czyła się rap­tow­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: