- W empik go
Medea z kraju Lechitów - ebook
Medea z kraju Lechitów - ebook
Współczesna saga rodzinna, w której losy bohaterów splatają się z losami Polski i świata.Maria wiąże się z Romanem, niepokornym opozycjonistą walczącym z komunizmem. Od tej pory jej życie staje się nieustannym oczekiwaniem na ukochanego, z nielicznymi chwilami szczęścia, gdy on jest blisko. Z czasem życie głównych bohaterów stabilizuje się, na świat przychodzą ich dzieci, a kolejne lata upływają wśród radości i trosk dnia codziennego.Akcja powieści przypada na lata 19682019. Codzienne życie bohaterów jest ściśle osadzone w realiach Polski okresu PRL-u, transformacji ustrojowej lat 90. i czasach współczesnych. Czytelnik poznaje losy Marii i Romana, ich rodziców, rodzeństwa, bliższych i dalszych znajomych, a później także dzieci i wnuków. Hołdujące tradycyjnym wartościom postacie pokazują, jak istotna jest rodzina, miłość do ojczyzny oraz wiara w lepsze jutro.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62993-75-8 |
Rozmiar pliku: | 939 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiaj myśli, patrząc na krzyżowania szyn w dole, biegnące gdzieś w dal, rozchodzące się za miastem w różne strony, że ten czas odległy był czasem najwspanialszym, najlepszym w ich życiu, jakie przyszło im przeżywać. Może dlatego tak jej się wydaje, że byli wówczas młodzi, pełni wiary w przyszłość i każdy dzień wypełniony był treścią. Dzisiaj, kiedy podeptane zostały wszystkie święte zasady społecznego współżycia, wydrwione funkcjonujące kiedyś etyczne ramy, poza które nikt nie odważyłby się wychylać, teraz zastąpione barbarzyńską anarchią, która bez żenady głosi, że wszystko jest dopuszczalne, że wolność jednostki jest nieograniczona wolnością innych, i że w związku z tym ma prawo podeptać wszystko, co stoi na jej drodze, że kłamstwo dla osiągnięcia własnych celów jest słuszne, a nawet nieodzowne, że rzucanie na kogoś kalumnii jest dozwolone, bo bezkarne, tamten miniony czas wydaje się czasem mitycznym. Komunistyczną _biblię_, mającą w sobie jeszcze jaką taką przyzwoitość, zastąpiono _Księciem_ Machiavellego i poglądy te stały się natychmiast sztandarem tłuszczy, która już bez żenady wykpiwa wszystko, co dla innych jest wartością najwyższą. Natomiast im, którzy egzystencję swoją opierali na tradycji i odwiecznej kulturze, funkcjonującej nawet w czasach zniewolenia, teraz przerażonym światem, który nastał, któremu się z dojmującym smutkiem i ze wstrętem przyglądają oczyma w sieci zmarszczek, świat miniony jawi się w pamięci jako pełnia życia, dla której warto było się poświęcać, dla której warto było nawet złożyć własny byt w ofierze. Dlatego czują bliższe więzi z pokoleniem Kolumbów i Żołnierzy Wyklętych niż z własnymi dziećmi i wnukami. Dla nich patriotyzm nie jest rzeczą wstydliwą, a historia – niepotrzebnym nudziarstwem. Toteż ten tragiczny czas zniewolenia, w którym z wypiekami na twarzy czytali ukradkiem Miłosza, przejmowali heroizm jego poezji, zdawał im się okazją do udowodnienia własnego stosunku do ojczyzny.
Kiedy wybuchły zamieszki w '68 roku, nie wszyscy byli zorientowani, o co tak naprawdę chodzi. Maria akurat przeżywała swoją pierwszą miłość i tylko troska o ukochanego kazała jej poczuć się związaną ze swoim cieniem. Przysłuchiwała się przemawiającym na wiecach studenckich tylko dlatego, by czuć się bliżej niego. Daleka od toczących się spraw, była szczęśliwa, mogąc mu powiedzieć, że była tam również. Wiadomość o zdjęciu _Dziadów_ ze sceny lotem błyskawicy dotarła do miasta i zelektryzowała środowisko. W blasku latarni ulicznych, ściśnięta w tłumie studentów słuchała emisariusza z Warszawy. Nad nimi pod czarnym, rozgwieżdżonym niebem przetoczyła się historia i tam przez moment Maria zespoliła się z tym tłumem, poczuła się jego cząstką, a jej własne sprawy zmalały jakby i zostały odsunięte na dalszy plan. Patrzyła z podziwem na kolegów, którzy rozumieli o tyle więcej niż ona sama. Byli to ci wtajemniczeni, a ona stanowiła tło, tło oczywiście aprobujące sprawę, bo jakże: szwanku doznały literatura i sztuka.
Gdzieś tam uśmierzała rozruchy milicja, gdzieś tam zostały przez nią rozpędzone wykłady i dokonano kilku aresztowań. Maria, obracając się w gorącej atmosferze protestu, czuła, że nie jest nawet trybikiem. Tylko z racji tego, że jest studentką, obraca się wśród nich – tych, których odwagę podziwia – jest jednakże zaledwie widzem.
Kiedy szła na wiec, kiedy krzyczała razem z innymi hasła, kiedy nocami słuchała wraz z innymi zachodnich radiostacji, przepełniało ją uczucie podniecenia i radości. Ale było to nieuświadomione uczucie rozbrykanego dziecka, któremu wszystko wolno; uczucie podniecenia towarzyszącego dobrej zabawie, ponieważ nie wiedziała nic zgoła, nie rozumiała powagi chwili, nie odczuła tragizmu ich osamotnienia.
Dopiero 10 marca, kiedy zebrali się pod akademikiem i koledzy w biało-czerwonych opaskach jęli rozdawać transparenty i szturmówki, poczuła jakby niepokój. Ustawili się ósemkami, jedno obok drugiego, i – sama nie wiedząc, jakim cudem znalazła się w pierwszym szeregu, ściskając mocno drzewce chorągwi – starała się nabrać otuchy. Ciekawość brała górę nad niepokojem.
– Władze pozwoliły nam wziąć udział w wiecu robotników, ale mamy tam dojść w kolumnie marszowej. – Tak ich poinformowali przywódcy.
Szli więc. Ktoś w środku kolumny zaintonował _Międzynarodówkę_. Podchwycono ochoczo. Szli jak na majówkę, wytyczoną przez władze trasą. Kiedy doszli do wąskiej ulicy, zmuszeni jeszcze bardziej ścieśnić szeregi, znaleźli się jakby w gardzieli, z jednej strony mając wysoki mur, który odgradzał hotel garnizonowy, a z drugiej żelazne ogrodzenie ogrodów należących do dominikanów. Śpiew umilkł jakby zdmuchnięty wiatrem. Maria podniosła oczy. U wylotu gardzieli stali ramię przy ramieniu milicjanci w hełmach, z psami krótko trzymanymi na smyczach i otwartymi kaburami pistoletów.
Pierwszy szereg stanął jak wryty, natomiast następne napierały nań, chcąc zaspokoić ciekawość lub pchnąć tych, co wstrzymywali pochód. W jednej chwili w kolumnie zapanowało zamieszanie. Jedni poczęli się cofać, inni przeć do przodu, jeszcze inni próbowali zaprowadzić gorączkowymi rozkazami porządek. Okrzyki _stać_, _cofać się_ i _spokój_ przelatywały nad kolumną niczym powiewy wichru, który targał szeregami to w tę, to w ową stronę. Ciężki krok uzbrojonych milicjantów, strasznych w swym rynsztunku niczym z jakiegoś koszmarnego, doskonale znanego Marii filmu czy snu, wybijał złowróżbny i niezachwiany w swej stanowczości takt. Czuła na sobie napierające ramiona towarzyszy, słyszała krótkie, nerwowe śmiechy w dalszych szeregach i głębokie oddechy obok. Szara kostka bruku dyszała oczekiwaniem i nabierała w jej oczach, nagle oszalałych strachem, groteskowych wybrzuszeń i pobrzmień złowieszczych kroków. Zresztą panowała głucha cisza. W tej ciszy, nabrzmiałej wyzwaniem jak chmura, padł rozkaz ze strony tamtych:
– Rozejść się!
Chwila wahania w tłumie tak wyczuwalna, jakby grupę stanowił jeden człowiek, i nagle protestujący głos:
– Panowie, mamy pozwolenie! – I zaraz dalsze usiłowania wyjaśnień; w garści papier od władz: – Kolumna marszowa.
– Co jest?
– Nieporozumienie.
– Hasła.
– Chcemy porozmawiać.
I ten sam głos jak nieubłagany mechanizm chwili:
– Rozejść się! – I jeszcze: – W tył! Marsz! Rozejść się!
Maria, pchnięta gwałtownie w przód i pociągnięta jakby tym samym ruchem w głąb szeregów, zapamiętała mgnieniem powieki obraz zaciętych, gruborysych twarzy, złowrogich oczu pod hełmami, które rozpętały w niej bezrozumne, zwierzęce przerażenie. Teraz już popychana przez tłum, tłamszona i szarpana przez niewiadome ręce uciekała wraz z innymi potykającym się truchtem na nierównej kostce bruku. Zmieszany tłum dobiegł, rycząc ze strachu, śmiejąc się histerycznie i rzucając za siebie obelgi, do ulicy Libelta, gdzie rozpierzchł się drobnymi grupkami i dążył już spokojniejszym krokiem na miejsce niedawnej zbiórki.
Tu, w miarę jak przybywały coraz to nowsze, rozpędzone w niedawnym pochodzie grupy, zgromadzenie ogarniała diaboliczna wesołość. Śmiano się, opowiadano z humorem niedawne przeżycia; niektórzy bardziej zacięci podsycali oburzenie. Jednakże wesołość stawała się coraz bardziej powszechna. Była w zenicie, gdy u wylotu ulicy równoległej do tej, na której stali, przedzieleni jedynie szerokim pasem zieleni, za drzewami ukazała się kolumna robotników. Otoczeni szpalerem mężczyzn z opaskami ORMO, szli w milczeniu pracownicy z Cegielskiego. Wracali z wiecu. I wówczas ktoś z grupy zgromadzonych przed akademikiem studentów krzyknął w ich stronę:
– Robotnicy z nami!
Tamci jednak przechodzili wolno, długą kolumną, w milczeniu.
Tłum studentów, jakby ogarnięty nagłą gorączką, cisnął się bezładnie na brzegu chodnika.
– Robotnicy z nami! – To był już krzyk całego tłumu.
I głos przewodnika:
– Wysłuchajcie nas!
Kolumna przechodziła nadal w milczeniu. Ten i ów jednak pokazał w stronę zgromadzonych studentów pogardliwy gest, kreśląc kółko na czole.
Wówczas jakby niedawna wesołość i późniejsza żarliwość przerodziły się w rozpaczliwą chęć porozumienia, wytłumaczenia czegoś i histerycznego pośpiechu. Okrzyki, pragnące zatrzymać toczący się obojętnie jak walec marsz, stawały się wołaniem nagle uświadomionej niemocy. W tej chwili tłum studentów był o krok od zbiorowej histerii.
Jak spod ziemi pojawiła się milicja. I wówczas Maria doznała uczucia niezachwianej słuszności swego miejsca tutaj, gdy pozbawiona strachu, pełna straceńczej odwagi wrzeszczała wraz z innymi:
– Nie pozwólcie nas bić! – Odciągała powalonych milicyjnymi pałkami kolegów w głąb szeregów i wołała znów i znów bez woli zaprzestania: – Nie pozwólcie nas bić!
Widziała przez łzy, jak co niektórzy z kolumny przystawali i wznosili ręce w geście jakby powitania czy groźby, jak szeregi za nimi mąciły się i łamały, jak ormowcy popychali w plecy, ciągnęli za barki tych opornych czy ciekawskich i zmuszali do nieprzerwanego marszu dalej. Niknąca z wolna za drzewami kolumna była jakby widomym znakiem doznanej klęski i teraz już wypierani przez milicję, spychani i bici, krzyczeli, skandowali jednym, nabrzmiałym rozpaczą głosem:
– Ge-sta-po! Ge-sta-po! Ge-sta-po!
A potem, kiedy poranionym grupkom opadły emocje, doszła ich wieść o masakrze na Winogradach. Przynieśli ją koledzy z Politechniki. Plecy kilku z nich poorane były razami pałek. Całą noc dziewczyny zmieniały im opatrunki i dopiero teraz do Marii, gdy wyżymała mokre ścierki nad umywalką i płukała je z resztek zsiadłego mleka i krwi, dotarła świadomość, że zryw ich był zrywem osamotnionej grupy i że nie pójdzie za nimi nikt, i że ślady na plecach jej kolegów są daremne, i pomyślała sobie jeszcze, że to, co w codziennym życiu było niezauważalne, nagle jakby zostało odsłonięte i serce jej spuchło od nabrzmiałego żalu do tamtych, co przechodzili, milcząc, i do tych, co zamknęli się w domach, i do siebie, że nic dotąd nie rozumiała i coś zostało jej przez to odjęte, i nagle po raz pierwszy słowo _ojczyzna_ napełniło się dla niej znaczeniem o posmaku bolesnej, a zarazem tkliwej goryczy.
I dlatego 13 marca poszła również na wiec, ale już nie jak na majówkę.
Pod pomnikiem Mickiewicza zebrały się tłumy jak nigdy przedtem. Była to pora powrotu ludzi z pracy i pomimo dżdżystego dnia coraz więcej przechodniów zatrzymywało się na chodnikach. Atmosfera też stała się inna. Nie widać było już tej żywiołowej radości, co w pierwszych dniach; wśród ludzi czuło się zdecydowanie, ale i coś, co mimo tłumów, mimo zainteresowania, jakie obudzono, nadawało już sprawie piętno przegranej. Informator przekazał zebranym wiadomości o okupowaniu Politechniki Warszawskiej, o wypadkach we Wrocławiu i innych miastach. Słuchano go w milczeniu. Dało się odczuć, że niewiele już mają do zrobienia. Pozostał tylko protest. Pozostawieni sami sobie, stali się wyobcowani ze społeczeństwa, a jeśli ono darzyło nawet sympatią ich dążenia, to nie miało to wielkiego znaczenia. Cele były nieosiągalne. Nieosiągalne choćby dlatego, że stanowiły w życiu ową nadbudowę, o którą nie ruszy się do walki mas. Nikt, kto ma co jeść, nie pójdzie walczyć o więcej. Zbyt droga jego sercu jest stabilizacja. To, że więziono ducha narodu, że tłamszono rozwój literatury, to dla normalnych zjadaczy chleba było za mało, by rzucić na szalę los własny i rodziny, pozwolić zachwiać swoją egzystencją.
Tylko wolni szaleńcy byli zdolni wyjść wówczas na ulicę. Wyjść i złożyć z siebie ofiarę za kulturę narodową. Dlatego ten wiec był już wiecem ludzi przegranych. I wtedy, gdy zajechały ciężarówki, gdy plac wypełnił się mundurami ormowców i milicji, gdy ludzi począł dusić dym petard i gazów łzawiących, a strumienie wody z armatek walić ich z nóg, zdarzenie to zakończyło się tym nieodzownym akcentem przemocy, którym zakończyć się miało, aby utrwalić się w pamięci znaczącym wykrzyknikiem, bo inaczej rozpełzłoby się w naporze przyszłych dni i rozwiało w mgle niepamięci. Władza więc oddała tym zgromadzonym raczej przysługę, choć cele miała całkiem inne.
Dopiero następnego dnia Maria dowiedziała się o aresztowaniu Romana.2
Nagły żarliwy zwrot Marii w stronę wiary miał niewątpliwie podłoże osobistych zmartwień. Nieprzygotowana w swoim niedoświadczeniu na propagandę, jaka się rozpętała po wystąpieniach marcowych, sama nie wiedziała, czy była narzędziem w rękach syjonistów, czy też gorącą obrończynią tych wartości narodowych, za które i teraz gotowa była się poświęcić. Tyle że z fali potępienia, która zalała prasę, telewizję i radio, z fali potępienia, która objęła również i jej najbliższych, niezdolnych przebaczyć jej dobrowolnej rezygnacji ze studiów, wyłaniać poczęła się dla niej nowa prawda, której gorycz, zaprawiona sarkazmem, podszeptywała nieustannie pytanie: _Czy było warto?_
Jedno miało wartość niezaprzeczalną. To miłość jej i Romana. Te wypadki marcowe i jego uwięzienie włożyły na nią jakby nakaz kochania go. Jej poprzednie przywiązanie miało jeszcze w sobie akt woli zachowania własnej odrębności, poniechania kompromisów w przyszłości, jeśli takie zdarzyć się mogą; tego całego balastu obwarowań, co pozawala na zachowanie własnej osobowości. Obecnie odrzuciła to wszystko. Nakazem chwili przedzierzgnęła swoje uczucie w psie oddanie i pierwszym tego krokiem było rzucenie studiów, w wyniku czego zawisła w próżni.
Kiedy rankiem po podjęciu decyzji wróciła do akademika i wyciągnęła swoją starą walizkę, dziewczyny jeszcze spały. Obudziła je dopiero jej krzątanina. Zdumione i rozespane patrzyły w milczeniu, jak z zaciętą twarzą zgarnia z półek swoje rzeczy i pakuje je, upycha gorączkowo do rozwartego pudła. Poprzedniego dnia powiedziano jej nareszcie, że Roman siedzi w Śremie. O widzeniu nie było mowy.
Tych dni bezradnego oczekiwania, dni niemocy, nie można było ciągnąć dalej. Przez ten czas nabrała wstrętu do otoczenia, niesprawiedliwej do niego odrazy, jakby wszyscy winni byli uwięzienia Romana, i nawet powracające w swoje tryby życie studenckie było kamieniem obrazy za tak szybkie zapomnienie. A przecież w głębi duszy rozumiała, że nie mogło być inaczej.
A teraz wyjeżdżała, nie całkiem pewna, czy robi dobrze; wyjeżdżała popychana jakimś nakazem, którego nie chciała, a jednak któremu musiała ulec.
– Ty zastanów się, Maryla – odezwała się Ewa niepewnie. – Możesz potem żałować.
Nie zareagowała. Ale już inne, rozbudzone całkowicie koleżanki poczęły na wyścigi przedkładać jej swoje racje:
– Jemu nie pomożesz, a sobie możesz zaszkodzić.
– A praca? – Renata próbowała ją nastraszyć. – Z pracą kiepsko. Nie myśl sobie, że po ogólniaku tak łatwo coś złapać.
– Słuchaj! – Ewa chwyciła jej rękę w przegubie, jakby chciała przerwać, zatrzymać to szalone pakowanie. – Tu ci będzie łatwiej. Wśród nas… – dodała niepewnie pod chmurnym i drwiącym zarazem spojrzeniem Marii.
– Wśród was? – zapytała tylko. – No to cześć! – Domknęła walizkę. Coś w niej kazało jej tak powiedzieć, coś równie dla nich, jak i dla niej obrażającego. Zasłużenie, jak uderzenie w twarz, usłyszała:
– Nie rób się na taką bojowniczkę! To śmieszne!
To było śmieszne i gorzkie zarazem. Zostawiła je tam, znieruchomiałe, siedzące na swych łóżkach na wpół ubrane. Nikt nie pogonił za nią, nikt jej nie odprowadził.
Dworzec szarą wstęgą peronu, wachlarzem szyn sunął, sunął w tył, a Maria myślała, jak szybko, jak nagle straciła to z takim trudem zdobyte, całe to życie wrosłe w nią, akceptowane bez reszty – uczelnię, nocne rozmowy, przyszłość tym bardziej nęcącą, im bardziej traconą w jednostajnym stukocie kół pociągu.
Co jej pozostało po powrocie do domu, pod zimnym wzrokiem rodziców, w ścianach zobojętniałych nagle i obcych, w których nie mogła nawet odnaleźć cech dzieciństwa? Sama skazała się na wygnanie, wygnanie niepotrzebne, w niepotrzebnym geście protestu.
Pojechała do rodziców Romana. Spodziewała się, że ojciec, zażywny gospodarz, powita ją jeśli nie jak przyszłą synową, to przynajmniej jak gościa przynoszącego wieści o synu. Już na progu osądził ją surowym, potępiającym słowem: _Po co było się rwać?!_ O Romanie mówił z wściekłością jak o kimś, kto potargał wszystkie jego nadzieje i obrócił wniwecz starania. _Ten szczeniak_ – mówił. Ani mu w głowie było zabiegać o adwokata. _Niech posiedzi. Nabierze rozumu_. Matka nieustannie chlipała w zapaskę i patrzyła na Marię, jakby obarczała ją winą za wszystko. Wyjechała stamtąd zgnębiona.
Zaciętość, z jaką mówiła sobie, że już nigdy nie poprosi tych ludzi o pomoc, przerodziła się w bezradną rozpacz już na stacji. Nie widziała przed sobą nic. Lepiej było jednak zostać tam, jak radziła Ewa. Lepiej, ale przepadło. Ze zdumieniem odkrywała w sobie zdolność do romantycznych, pozbawionych sensu gestów, do nieprzemyślanych kroków, do działań, które jakby za machnięciem czarodziejskiej różdżki wyrzuciły ją poza nawias wszystkiego, czym żyła dotychczas.
Coraz częściej nęciła ją cisza kościoła. Siadała w ławce i patrzyła na wiązania stropu, na dźwigające brzemię wieków obrazy, na witraże, na których postaci o słodkich, jakby wymytych z trosk twarzach przesiewały przyćmione i kojące światło. Jeszcze się nie modliła. Siedziała po prostu, nie myśląc, a raczej myśląc w oderwaniu od swoich spraw o wszystkich tych, którzy dźwigali i zapełniali tę świątynię przez wieki, i wtedy dopiero jej sprawy zaczęły maleć powoli, stopniowo, jakby gniotło je obracające się wciąż koło czasu, jakby koił je szmer drzemiących w tych murach lat.
Dalekie odgłosy ulicy dolatywały tu, do wnętrza, oddalonym, stłumionym szumem i tylko szelest palących się świec przy bocznym ołtarzu albo szuranie nóg staruszki, idącej powoli nawą do ławek, mąciły ciszę. Z czasem Maria, siedząc tak, odnajdywała zapomniane uczucia z dzieciństwa, mieszaninę pokory i ufności. Wówczas słowa modlitwy napłynęły same i po raz pierwszy wyszła z kościoła z uczuciem jakby oczyszczenia. Uwierzyła w to, że zrobiła dobrze.
Mógł to być protest niepotrzebny, ale dla niej był to protest konieczny. Ta wiara w słuszność swego postępku uchroniła ją od cynizmu i pozwalała modlić się o powrót Romana. Miała głębokie przekonanie, że będzie wysłuchana.
Odepchnięta od jednych, odsunąwszy się od innych, z balastem winy, którym obarczyli ją właśni rodzice, musiała znaleźć gdzieś oparcie. Nigdy przedtem i nigdy potem nie czuła się tak blisko Boga.
Któregoś dnia matka sarknęła, nie patrząc na nią:
– Może byś przestała latać do kościoła, a wzięła się za jaką robotę? Świętą nie zostaniesz!
Było to jak smagnięcie batem. Potem przez długie miesiące uczyła się pokory. W biurze zatrudnienia wywieszane listy informowały o potrzebie tkaczek, woźnych, sprzątaczek, czasem brakarek, a tłumy dziewcząt szeptały sobie, że trzeba mieć znajomości i najpierw dogadać się w zakładzie, a potem wyłapać skierowanie. Zaczęła się jej wędrówka po zakładach. Od siódmej wyczekiwała w sekretariatach, balansując między nadzieją a rozczarowaniem. W końcu po rozlicznych rozmowach z różnymi dyrektorami nabrała przekonania, że nie umie nic i nic nie potrafi; gorzej, że nie ma szans na nauczenie się czegokolwiek, nie mając pracy.
Matka posępniała z dnia na dzień; stała się uszczypliwa i przykra. Marii chleb począł róść w gardle. Któregoś dnia zobaczyła ogłoszenie, że potrzeba opiekunki do dziecka. Poszła tam. Zgodziła się za pięćset złotych miesięcznie. Chłopiec – rozkapryszone, rozpieszczane przez wszystkich domowników bóstwo – stał się postrachem w ciężkich snach Marii przez długie lata. Dopóki jeszcze była z nim sama, potrafiła jakoś sobie poradzić, gorzej, gdy przychodziła babcia. Maria, zaciskając zęby, słuchała zachwytów nad wnukiem, znosiła szarpanie za włosy przez małego demona, jeżdżenie wokół jej nóg samochodem strażackim, którego wizg mógł doprowadzić do obłędu, skakanie po meblach nieustannie przyprawiające ją o drżenie, że zrobi sobie krzywdę. Nie było możliwości ukrócenia tych harców małego, bo na najlżejsze skarcenie odpowiadał dzikim wrzaskiem, tak opętanym, że Maria kurczyła się ze strachu i niemocy. Pani doktor przychodziła do domu o tak różnych porach, że praktycznie Maria zajmowała się dzieckiem dwanaście i więcej godzin. Było niemożliwe wziąć tego chłopca na spacer, ponieważ przeprowadzenie za rękę przez ulicę wywoływało falę protestów z rzucaniem się na ziemię i w rezultacie zbiegowisko ciekawskich. Wydawała mnóstwo pieniędzy na słodycze, aby obłaskawić małego tyrana, co nie na wiele się zdało, gdyż dziecko miało chęć na wszystko, cokolwiek dojrzało swymi bystrymi oczkami.
Intuicyjnie wyczuwszy uległość Marii, chłopiec rozwijał coraz bardziej swoją przedsiębiorczość, tak że w końcu zmęczona i pokonana miała nieraz wrażenie, iż to jarzmo w postaci małego diabełka dźwigać będzie już zawsze. Zgodziłaby się na każdą pracę, byleby tylko uwolnić się od obecnego zajęcia.3
W dotkliwy i różnorodny sposób mogły ranić osoby najbliższe. Maria w rodzinnym miasteczku bała się oczu mijanych ludzi, ich natrętnej ciekawości, dopytywań kumoszek. Kiedy obecność w domu rodziców nie była już _przerwą semestralną_, stała się faktem zauważonym przez wielu jako stały powrót, wtedy zaczęła być na różny sposób komentowana. Była to rzecz nie do uniknięcia. Senne, na poły rolnicze miasto, w którym z widzenia znali się wszyscy, żyło gnuśnym życiem, w które plotka wnosiła nieco ożywienia. Wszystko to, zdawało się jej, przewidziała, decydując się rzucić studia. Nie przewidziała jednego: wstydu rodziców z tego powodu. Matka, dumna dotychczas z córki, cierpiała katusze, zmuszona odpowiadać spotykanym kumoszkom na pytania, znosiła pełne niedowierzania i fałszywego współczucia spojrzenia, odpierała wyniośle znoszone jej przez życzliwych haniebne historie kalające dobre imię córki.
Cóż dziwnego, że przyczyna całego zamieszania irytowała ją, każąc wypowiadać gniewne, uszczypliwe słowa, które tylko pogłębiały przepaść między matką i córką.
Czyn, który popełniła – zdawało się Marii: bezkompromisowy, nakazany sumieniem, którym wykluczyła się ze społeczności studenckiej, będący efektem niezgody na rzeczywistość, protestem przeciw tej rzeczywistości, to, co zdawało się jej, że było szlachetną ofiarą na ołtarzu uczciwości – stał się czynem haniebnym w oczach rodziców i otoczenia, które szukało, nie wierząc w jakieś iluzoryczne, wydumane cele takiej decyzji, jej _właściwych_ przyczyn w motywacjach im samym dostępnych. Miejsce, w którym wyrosła, mogło zrozumieć tylko takie powody jak oblanie egzaminów, ciąża lub zła miłość. Wścibskie spojrzenia oglądały jej figurę, kryjąc drwiące uśmiechy w odwracanych twarzach. Matka, walcząc jeszcze, mając jeszcze nadzieję powrotu Marii na uczelnię, kiedy przekonała się, że decyzja córki jest ostateczna, poczęła wyszydzać miłość:
– Bo jego tam nie ma!
Roman urósł w jej oczach do jakiejś złowieszczej siły, niedobrej zapory, o którą rozbiły się wszystkie pokładane w Marii nadzieje.
Nie było sposobu, by wytłumaczyć jej rzecz tak prostą, zdawało się dziewczynie, jak pozostanie wiernym sobie, własnym przekonaniom.
Wiedziała już, że Roman i inni z nim dostaną wilcze bilety. Zatem czy to, że tylko przypadek ją uchronił od takiej samej sytuacji, miało ją rozgrzeszyć? Ofiarę powinni ponieść wszyscy, ale wiedziała, że to niemożliwe; ona jednak ją poniesie.
Ale ten argument tylko rozjątrzył matkę:
– Tyle pieniędzy na nic! Ofiara! Ty świata nie zmienisz i bzdur mi nie opowiadaj. Jakby go nie posadzili, to byś tam została! – I Maria chyliła głowę, bo to mogła być prawda.
Z jakich powiązań, z jakich złożonych przyczyn wynikła jej decyzja, która pogmatwała życie ich domu? Które były słuszne, a które tylko zależne od porywów serca, niedojrzałe i zasługujące jedynie na potępienie? Bóg, którego milczenie można było wziąć za aprobatę, pozwalał w ciszy kościoła na chwilowe ukojenie. Ale poza tą ciszą rozciągały się godziny, dni, które wymagały pokory w znoszeniu zarzutów, pokonywaniu niepewności własnej sytuacji zawieszonej w próżni, wiary w siebie, która kurczyła się coraz bardziej, w miarę jak zmniejszała się ilość zakładów, które mogła jeszcze odwiedzić w poszukiwaniu pracy.
Był początek czerwca, kiedy odwiedził ją ojciec Romana. Burkliwie jej oświadczył, że może z nim jechać, jeśli chce, do Śremu. Pojechała więc. W ostrzyżonym, jakimś skurczonym i zmalałym nagle człowieku w więziennym drelichu, za stalową siatką, z trudem poznała dawnego Romana. Te wszystkie uczucia tkliwości i serdecznego współczucia, które wypełniały ją cały czas, zniknęły na widok tej postaci. Żaden skurcz serca nie dał jej poznać, że człowiek ten coś dla niej znaczy. Wiała od niego obcość i jakaś niezdarna, kanciasta nieśmiałość małego, zagubionego chłopca, która ją drażniła.
– Przyjechaliście… – Na próżno doszukiwała się w sobie odzewu na ten drżący, nieśmiały ton. – Sprawa odbędzie się na jesieni – dodał zaraz rzeczowo. – Ojciec wie?
– Lepiej niech się nie spieszą! – odrzekł na to ojciec, chrząkając niepewnie. Maria ze zdziwieniem spostrzegła, że stary jakby dopiero teraz pojął, że syn jest więźniem, i jego spracowane, żylaste dłonie zatrzepotały niepewnie na szeroko rozstawionych kolanach, a w pochyleniu mocnej głowy na moment zadrżała jakaś starcza zgrzybiałość.
– Posiedź se tu, skoro już tak musi być – dodał wyjaśniająco szeptem, oglądając się na strażnika. – I tak wszystko diabli wzięli, a podobno Czechy się ruszają. Niespokojnie. Lepi, żebyś był tu, rozumisz, co?
Ten syn za siatką z aniołem stróżem w głębi onieśmielał go i pozbawiał jednocześnie mocy tak, że tylko zdobył się na nieśmiały wyrzut. To Roman czuł się w obowiązku usprawiedliwić:
– Tato, ja… – Próbował na próżno opanować drżenie głosu. Maria była tu kimś zbytecznym, kimś, kto nie powinien widzieć jego słabości. Odwróciła wzrok, kryjąc niechęć i mimowolny wstyd z tego powodu.
– No nic, synku. Matka… – Stary nieoczekiwanie zachlipał jak dziecko. – Nic, synku. Bóg łaskaw. Ta oto – wskazał dłonią, zatrzepotał nią w stronę Marii – rzuciła nauki… dla ciebie, synku – dodał jak pociechę.
Marię oblał rumieniec. Kątem oka dostrzegła twarz Romana. Uciechę, niedowierzanie, skruchę? _Wszystko to było niepotrzebne i nie tak, nie tak!_ – krzyczało w niej.
– Jak mogłaś? Nie powinnaś! Wróć, to nic nie zmieni. – Nieszczere, głupie słowa. Słowa, tylko słowa. Czego chciała? Czego się spodziewała? Jej decyzja obejmowała nie tylko jego sprawę, teraz to sobie jasno uświadomiła. Obejmowała sprawy innych również, ale przez niego jak przez pryzmat. A oto teraz, zamiast miłości, zalegała w jej sercu biała pustka. Kogo spodziewała się zastać? Bohatera narodowego? Chyba na swoją wyobraźnię nałożyła całą literaturę romantyczną; ukształtowała podług niej sytuację Romana, stworzyła sobie jego obraz na podobieństwo Konradów, Kordianów, a tymczasem siedział przed nią człowiek słaby, zalękniony, niepewny jak i ona i zaplątany w splot wydarzeń przypadkiem, niedorosły do roli, jaką go obarczono, w jakiej pragnęła go widzieć ona sama, aby usprawiedliwić własną decyzję.
– Widzenie skończone. – Strażnik podniósł się zza swego stolika.4
Po kilku dniach ojciec, wróciwszy z pracy, patrząc na nią uważnymi, smutnymi oczyma znad talerza zupy, powiedział, siląc się na uśmiech:
– Ano, córko, wybrałaś takie życie, jest praca… za portierkę. W naszym zakładzie – dodał, rzuciwszy okiem na zacięte usta żony.
Maria pochyliła głowę, pragnąc ukryć rumieniec.
– Na to nam przyszło – westchnęła matka. Wstała jakoś niepewnie, chyboczącym truchcikiem podbiegła do kuchenki i wyłączyła gaz.
Odwrócona tyłem do domowników, zamruczała:
– Może by zaczekała… jeszcze?
– Wezmę to! – Słowa, które impulsywnie wyrzekła, zaskoczyły ją samą. Lepsze to niż mieć na karku tego urwisa. Wyczuła, że ojciec odetchnął jakby z ulgą.
– Na co czekać? – powiedział, mimowolnie odpowiadając jej myślom. – Praca jak praca, a pracować trzeba.
Nazajutrz nadęta dziewczyna w kadrach poinformowała ją, gdzie jest zakładowa przychodnia, i wydała kwestionariusz osobowy.
– Jeszcze nie wiadomo, czy to pani właśnie dostanie to skierowanie – dodała na koniec złośliwie.
Ale na zewnątrz ojciec już czekał z jakimś szpakowatym mężczyzną.
– Panie inżynierze, to właśnie moja córka.
Ten zlustrował ją szybkim, rzuconym z ukosa spojrzeniem i, ujmując jej ramię, zwrócił się w stronę ojca:
– Niech pan wraca do roboty. Załatwimy sprawę jak należy. – Poprowadził ją na powrót do kadr. – Helenka jest? – spytał dziewczynę. Chowając pospiesznie lusterko do szuflady, zaczerwieniona odrzekła ugrzecznionym tonem:
– Nie ma, panie inżynierze. Pani Helena poszła do kiosku po papierosy. Podobno Mieszankę Wedlowską rzucili – dodała konspiracyjnym tonem.
– Pobiegnij po nią, mała! Spieszy mi się!
– Już, już! – W pośpiechu zbierała drobiazgi z biurka. – Pan tu posiedzi?
– Tak! Tylko szybko! Zapali pani?
Maria, rumieniąc się, wzięła papierosa. Nie paliła przy rodzicach. Ojcu się to nie podobało.
– Podobno coś tam pani narozrabiała, co? – zagaił rozmowę niezbyt zręcznie. Maria przez moment poczuła żal do ojca. – No, ale wszystko się wyprostuje. Na razie posiedzi pani tam, rozejrzy się. Może coś się zwolnić z czasem. Będziemy to mieć na uwadze – dodał obiecująco.
Zażywna, tęga jejmość w nienagannej fryzurze z pośpiechem wtoczyła się w drzwi. Wypchaną siatkę położyła na krześle i, obracając się w stronę siedzącego, spytała ze śmiechem:
– No co znowu? Pali się?
– To tak się pracuje? – odrzekł na to ów półżartem, starając się pochwycić rękę przybyłej, rozchwianą w geście żartobliwego powitania.
– No, no, nie wygłupiaj się! – skarciła go, rzucając z ukosa okiem na stojącą opodal Marię w pozie oczekiwania. – To ta kandydatka, tak? – domyśliła się.
– Ona właśnie – przytaknął skwapliwie. – Heluniu, załatw to. Te paniusie z zatrudnienia… – Machnął ręką zniechęcony.
– Tylko ciekawe, kto mi za to zapłaci! – przerwała mu kadrowa. – Przecież ja pół pensji wywalam, żeby z nimi dobrze żyć i żeby kierowały do nas odpowiednich ludzi. Ty, czekaj! – dodała ze śmiechem. – Napijesz się kawy? – I nie czekając, mówiła dalej: – Onegdaj, wyobraź sobie, znów miałam przeprawę z tą Franią, wiesz?
– A ta co znowu?
– Znowu? Jak zwykle na dyżurze pijana jak bela. Trzebaż trafu, że Stary przyszedł przed siódmą. Dobija się do okienka, w końcu ona wytyka rozczochraną głowę i pyta z głupia frant: _Czego_?! A jedzie od niej wódą jak z gorzelni. Mało, że spała, to jeszcze pijana. Stary się wściekł, no i na mnie…
– A Kujawa co?
– A tam! – Machnęła niechętnie ręką pani Helenka. – Kujawa. Wszystko skupiło się na mnie, że to ja dobieram pracowników. On zawsze jedno. Jakich dają, takich mam. Poszłam więc – mówiła dalej, nalewając wrzątek do szklanek. – Pani się też napije, prawda? – rzuciła w stronę Marii. – Poszłam ją obsztorcować, a ta, wyobraź sobie, przede mną na kolana! _Pani kierowniczko kochana_ – powiada – _jak przed Matką Boską wyznaję, żem nie piła_. Oczywiście była już na haju, jak z nią rozmawiałam. I dalej mi bezczelnie wmawiać, że ona sobie denaturatem tylko nogi smaruje, bo ją bolą.
– I co z nią zrobicie?
– Stary kazał wywalić, ale wiesz, sama jest, renty żadnej, dzieci podobno się jej wyrzekły, wpakuję ją chyba do ochrony mienia. Tam i tak samych alkoholików mają, to jedna więcej im nie zawadzi, no nie? Nie mam sumienia tak ją wywalić na bruk. Myślę, że Jurek pójdzie mi na rękę. On jest równy gość. Już kilka razy mnie ratował. Kiedyś nawet zamieniliśmy się pracownikami. Wziął ode mnie tego lowelasa, co to zamiast naprawiać zamki w drzwiach i inne rzeczy, ciągle się gdzieś szwendał za babami. Dał mi, widzisz, tego Pawlaka, a ten to już naprawdę złota rączka. Nie tylko pracowity, ale i cichy jak myszka. Ty wiesz, że Kujawa czasem go daje na portiernię, jak już Frani całkiem film się urwie? I patrz, idzie czasem na całą noc, swoje zrobi i nawet się o nadgodziny nie upomina. Mówię ci, złoto, nie człowiek.
– No to zbędziesz się wreszcie kłopotu z Franią – podsumował inżynier. – Z tą panią nie będziesz mieć takich numerów. Kujawa powinien ci koniak postawić.
– On?! Żartujesz chyba. Ten wał uważa, że to jest mój psi obowiązek dawać mu ludzi jak należy. On w ogóle nie wie, na jakim świecie żyje! Proszę! – Podsunęła Marii cukierniczkę. – Wypijemy i pójdziemy po skierowanie. – Z uśmiechem patrzyła na inżyniera.
– A co u ciebie? Nie pokazujecie się u nas. Zapomniałabym, jak wyglądasz, gdybyś nie miał do mnie interesu. Jak willa? Buduje się?
– Buduje się! Marta już ze trzy razy chciała się ze mną przez tę budowę rozwodzić. Głupiego kabla nie można dostać, nie mówiąc o śrubunkach.
– No, no, nie narzekaj! Chłopaki coś ci zawsze wykombinują. Jakbyś musiał siedzieć całe życie w mrówkowcu, inaczej byś śpiewał.
– E, daj spokój. No, idę. – Podniósł się. – Dzięki za kawę. Józek nadal buduje socjalizm? Pozdrów go ode mnie.
– Józek? – Pani Helenka zaśmiała się drwiąco. – Wieczny optymista. Dlatego, widzisz, sama pcham ten wózek, gdy on bawi się w Einsteina.
– Głowa do góry! Jak zatwierdzą ten jego wynalazek, będziesz jeszcze milionerką.
– Co? U nas? Nie rozśmieszaj mnie! Cześć!
Maria weszła za panią Heleną do gmachu Urzędu Miasta. Przepychając się przez tłum interesantów, dotarły do drzwi, ścigane oburzonymi szeptami:
– Znowu jakaś uprzywilejowana...!
– Jest pani Zosia? – zaszczebiotała przewodniczka Marii od progu do kobiety, która wyszła z sąsiedniego pokoju. – Pani Zosiu kochana, mam coś dla pani. – Wyciągnęła z torby malinową włóczkę.
Pani Zosia, zachwycona, klasnęła w pulchne dłonie.
– Moher! Pani Helenko, pani jest czarodziejką.
– Prosto z Wiednia – poinformowała pani Helenka konspiracyjnym szeptem. – Jak nasi tam jadą w delegację, zawsze o mnie pamiętają. A ja o pani, pani Zosiu.
– Ach, pani zawsze o mnie pamięta! – Wdzięczyła się pani Zosia. – Patrzcie dziewczyny, czy nie cudo? – chwaliła się, wtykając splot w ręce młodych urzędniczek i upajając się ich okrzykami zachwytu, w których czuć było zazdrość. – No a co? Jaka sprawa? – zwróciła się do Helenki, poważniejąc. – Z tamtym jeszcze nic nie załatwiłam, dopiero po czternastym, wie pani?
– Dobrze, dobrze, nie pali się! – zapewniała tamta w odpowiedzi. – Skoro pani obiecała, to na pewno, prawda?
– Mur, mur, kochana pani Helenko. – Pani Zosia położyła pulchną rączkę na sercu. – A teraz co? Skierowanie? Ach, drobiazg. Jolu! – Wysoka dziewczyna podniosła się zza biurka, czekając w pogotowiu. – Pani jest zarejestrowana u nas? Tak? To nie ma sprawy. Jolu, weź dane od pani i wypisz skierowanie. Tak, na portiernię, tak.
Maria patrzyła, jak urzędniczka pilnie wypisuje na skierowaniu numer jej dowodu.
– Średnie ogólne?
– Zgadza się.
– Matura w tym roku? Jeszcze chyba… – Zawahała się.
– Nie. Trzy lata temu – ucięła Maria i spłoszyła się. Ale urzędniczka nie potrafiła już ukryć zdziwienia.
– Nigdzie dotychczas pani nie pracowała?
– Nie. Byłam w domu. Z rodzicami – dodała.
– Ach tak. – Nagły chłód. – Proszę!
Wychodziła, ściskając świstek w ręku, wolna od swojej przewodniczki, goniona zawistnymi spojrzeniami interesantek, że bez kolejki, że na specjalnych prawach, z myślą tłukącą się pod czaszką, natrętną i przykrą: _Trzy lata stracone, wymazane… Trzy lata. Po co?_5
Kiedy ojciec Romana, żegnając ją na dworcu, powiedział: _Teraz to niby panienka jak w rodzinie, niechta panienka do nas zajrzy czasem, stara się ucieszy_ – myślała, że nigdy nie skorzysta z tego zaproszenia.
Po widzeniu z Romanem miłość jakby znikła w niej niby zdmuchnięty płomień świecy, a jej miejsce, zdawało się Marii, wypełniła dudniąca ciszą pustka. Patrzyła na białe, rozkwitłe rododendrony w parku, oglądała znane od dzieciństwa ulice i szary kurz oblepiający ściany kamienic przyrosłym na stałe pyłem, wciągała w płuca zapach rozprażonego asfaltu jezdni, czuła na nagich ramionach chłód cienia, gdy kroczyła chropowatymi płytami chodnika pod arkadami biblioteki czy jak siadała na ławce w cieniu kasztanów przy kościele – wszędzie niosła w sobie ową pustkę, która wypełniała, zdawać by się mogło, nie tylko ją samą, ale i te ulice, te domy, ten park, to miasto – cały świat.
Lata, w których przyzwyczaiła się do swego uczucia, które niosła niczym brzemię, a jednocześnie cenny przedmiot. To uczucie każdej godzinie życia nadawało koloryt, tak że każda chwila była wypełniona treścią. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że na wszystko teraz patrzy innymi oczyma, świadomymi, że kocha i jest kochana. Świadomość ta sprawiała, że wyławiała blaski życia obce oczom innym, że litowała się nad kulawym psem czy kotem przejechanym na jezdni, że doznawała bolesnego skurczu serca na płacz dziecka, że czuła łzy współczucia pod powiekami na widok pokrzywionej staruszki, z trudem wlokącej drżące nogi, i biegła z pomocą każdemu, kto otarł się o nią ze swą niedolą, ponieważ całą ją wypełniał od stóp do głów ów błogi płomień dobroci.
Teraz świat jakby wyrzucił ze swego obrębu wszelki blask, wszelki uśmiech i wszelkie współczucie. Kroczyła tymi samymi ulicami, a jakby innymi. Twarze ludzi były puste i martwe, budziły tylko rozdrażnienie. To, co kiedyś kazało się jej pochylić, to, co kiedyś sprawiało, że napływały jej łzy do oczu, mijała obojętnie. Ten okres, kiedy zwróciła się do Boga i odnalazła słowa modlitwy, był jakby ukoronowaniem zdolności jej serca i jednocześnie tych zdolności kresem, bowiem Maria czuła teraz, jak serce jej skamieniało.
Pomimo że kiedyś, jeszcze przed uwięzieniem Romana, nieczęsto chodziła do kościoła, był w niej jakby nieustanny śpiew; trwała w niej nieustannie muzyka chorału, która niebu i ziemi nadawała harmonię.
Teraz, gdy miłość zniknęła, umilkła i owa muzyka. Już nie mogła, nie umiała się modlić ani sklecić paru słów listu do Romana. Bóg jakby uniósł się na niebotyczne szczyty, tak że z trudem tylko mogła dostrzec spiżowe fałdy Jego szat. Cel, ku któremu dążyło, ciekło dzień za dniem jej życie, rozwiał się niczym poranna mgła, a decyzja, która zmieniła jej egzystencję, stała się dla niej samej niezrozumiała i chybiona. Bez starań ze swojej strony dostała z uczelni zawiadomienie, że udzielono jej półrocznego urlopu. Mogła więc wrócić na jesieni i zdać egzaminy oraz podjąć studia w drugim semestrze. Matka na to liczyła, ale ona czuła, że tam nie wróci. Czuła po prostu nieprzezwyciężony wstręt do wszystkiego, co było jej udziałem w tamtych dniach.
Poczęła zatem żyć z dnia na dzień. Załatwiwszy wszystkie formalności związane z pracą, po kilku już dniach stała się pełnoprawnym członkiem załogi i kroczyła do zakładu ze świadomością określonego własnego miejsca na ziemi. Ta świadomość jakby dostarczyła niezbędnej cumy jej rozchwianiu i teraz obojętnymi oczyma chłonęła rzeczywistość jak nanizane na nitkę szare paciorki, których patyną obrastało jej serce.
Na rannej zmianie poznawała twarze ludzi, bezwiednie je zapamiętując; rozpoznając z czasem osoby po dźwięku głosu, nawet po odgłosie kroków. Szesnaście, dwa, osiem, kancelaria – ręka nauczyła się warunkowych ruchów, by nieomylnie sięgnąć po żądany klucz na tablicy. Bezpośrednimi współpracownikami byli wiecznie utyskujący dziadek, który tu sobie dorabiał do emerytury, i wszystkowiedząca, rumiana jak jesienne jabłko, okrąglutka pani Władzia – niewyczerpana skarbnica plotek powiązana nieustannymi interesami z tymi z warsztatów, tak że gdy Maria ją zmieniała, zawsze zastawała portiernię zapchaną interesantami. Zanim pani Władzia się z nimi uporała, mijała nieraz cała godzina. W pomieszczeniu walały się zawsze jakieś śruby, wiertarki, deski, kawałki szyn i bliżej przez Marię nierozpoznane części maszyn czy urządzeń. Na wszystko to miało dawać baczenie dwoje współpracowników pani Władzi w czasie jej nieobecności. Jej znajomi przynosili i wynosili nieustannie owe przedmioty i zapełniali innymi kąty ciasnej izdebki. Była w dobrej komitywie z wieloma ludźmi. Marii zdawało się, że znała wszystkich i oni ją znali. Zawsze pełna ochoczej usłużności, była za pan brat z inżynierem, który protegował Marię, z panią Helenką, jak również z robotnikami i kierowcami. Dyrektor nigdy nie omieszkał na jej zmianie pochylić głowy do okienka i zagadnąć:
– No jak zdrówko?
– Wszystko dobrze, dziękować Bogu, panie dyrektorze kochany – odpowiadała niezmiennie pani Władzia, wesoło i z wdzięcznością.
– Przecie one tu wszystkie kradnom, to tako im dobro! – wyraził kiedyś swoje zdanie, jak zawsze zgryźliwym tonem, stary Prokop.
Dziwnym trafem nikt nigdy nie mówi mu po imieniu, jakby go nie miał. _Jest Prokop? Nie ma tu Prokopa? Gdzie ten stary Prokop się podziewa?! Gdzie się, u diabła, Prokop, szwendacie?!_
Stary był niby cerber na swojej zmianie i wystawiał głowę ze swej budy, lustrując każdego podejrzliwym okiem spod zawisłych, siwych brwi niczym potencjalnego złodzieja.
– Wy tam! – wołał. – Co tam niesieta w tyj gazecie?! Rułkę, tak?! – pytał złowieszczo. – A te wiertła?! Dawać to tu! Jakby każden se wyniósł, toby, jego mać, Polski nie było. Kamień na kamieniu by się nie ostał. Ludzi trza pilnować jak to bydło – pouczał Marię. – Tyn to weźnie, tyn tamto, patrz, paniusia, co ta ichnich Władzia tu nazbirała. Same, psiakrew, inżyniery do ni w konszachty przychodzom.
Starego Prokopa omijano też bez dobrego słowa, jedni chyłkiem przemykając pod oknem portierni, inni, ważniejsi, urzędowy ton nadając poleceniom, krótko i węzłowato:
– Weźcie tam, Prokop, klucz z sekretariatu i doróbcie komplet, bo znów się gdzieś zapodział. Ale szybko, zrozumiano?!
Dyrektor czasem służbowo zapytał:
– Buty macie? Ubranie dostaliście? W porządku wszystko? – I nie czekając na burkliwą odpowiedź starego, przechodził mimo.
Prokop czepiał się i sprzątaczek. A to że pracują niedbale, a to że nie przestrzegają godzin; konserwatorów, że łażą z kąta w kąt i tylko spozierają, gdzie by się tu urwać na piwo. W końcu sam począł dokonywać po swojej zmianie drobnych napraw. A to zamek przykręcił, a to okno oszklił, to kran wymienił czy naprawił drobną usterkę w odkurzaczu. Poza cichutkim Pawlakiem, któremu pomagał w cięższej robocie, nikt go nie lubił. Wiedział o tym i na służbie nie pozwolił sobie na wypitkę choćby łyku piwa ani na zmrużenie oka. Żył tu pod bacznym spojrzeniem tych, co tylko czekali na jego potknięcie. Stary, zrzędliwy, uczciwy… i znienawidzony.
W portierni zbiegało się życie tzw. obsługi. Przychodzili łyknąć herbaty konserwatorzy, zatrzymywali się, czekając na wyjazdy szefów, kierowcy, zaglądali z warsztatów mechanicy, aby wypalić spokojnie papierosa, wolni od lustrujących oczu majstrów.
Dziewczyny z kancelarii zbiegały, by poprosić o pomoc któregoś z konserwatorów czy kierowców, aby znieść wypchane korespondencją teczki do samochodu czy przesunąć ciężką szafę. Przysiadały na pogawędkę, na chwilę żartów czy wymianę dowcipów.
Wkrótce przyzwyczajono się do obecności Marii i tak jak na zmianie pani Władzi portiernia była pełna. Jedynie gdy stary miał służbę, ludzie wpadali na krótko, z konieczności.
Ocierając się o prostacką, rubaszną wesołość młodych, Maria z początku krzywiła się trochę, z czasem przywykła do ich nieskrępowanego, kwiecistego języka, do przekleństw, do soczystych określeń, które kiedyś raziły jej ucho. Wrastała w środowisko, wciągana wirem spraw, które przestawały być jej obce. Czasem wpadał majster, płosząc rozbawione towarzystwo:
– No, chłopaki, dość przerwy na papierosa!
– Tak jest, szefie! – odkrzykiwano wesoło. – Zanurzamy się! – Wychodzili hurmem, ze śmiechem. Na chwilę zapadała cisza; w półmroku błyszczało oko radia. Maria nie na długo jednak pozostawała z własnymi myślami. Po chwili znów portiernia była pełna. Czasem Kujawa wzniecał popłoch wśród konserwatorów. Podchodził cichcem i, otworzywszy gwałtownie drzwi, przez chwilę stał w nich w milczeniu. Robotnicy podnosili się z miejsc, zmieszani.
– Co to, wiec?! – cedził przez zęby. – Do roboty!
Wychodzono w milczeniu. Ktoś czasem sarknął:
– Ekonom, psiakrew! – Nie lubili go. Nikt go nie lubił. Opowiadano sobie, że podlizuje się Staremu, że donosi na innych, schodzono mu z drogi, by się nie narazić. Jednakże gdy czasem, zazwyczaj na drugiej zmianie, przysiadł w portierni, usłużnie udzielano mu informacji o wszystkim, co się działo.
Po przyjściu do pracy Marii kozłem ofiarnym był przeważnie Prokop.
_A jak pracuje? A czy nie pije? A jak się odnosi do innych?_ I Maria ze zdziwieniem słuchała, jak sprzątaczki na wyścigi informują Kujawę, że _owszem, naprawił gniazdko w sekretariacie, no tak, zmienił zamek, bo tamten się zacinał, zgłosiła konserwatorowi, miesiąc było już zapisane w zgłoszeniach, że wymiana konieczna, tak, szczotkę wczoraj na zmianie naprawił pani Suchej, ale cóż to za człowiek, panie kierowniku, taki nieużyty, gbur, tylko patrzy na ręce, tylko tymi oczyskami świdruje, świdruje – o jakby chto człowieka zabił, tak patrzy, a to gorzej jakiego dyrechtora sprawdza. Tam niewymiecione, tam kurze leżą, okna, powiada, źle umyte, a taż co?! Stara baba na okno ma się drapać?! Ja, panie kierowniku, już pięćdziesiąt cztery lata mam, u mnie tera zły okres na babskie zdrowie._
Jedna przez drugą napełniały babim jazgotem ciasną izdebkę. Kujawie długi, cienki nos błyszczał zaciekawieniem, małe, lisie oczka penetrowały babskie twarze.
– No i stary dureń napytał sobie biedy – stwierdziła pani Władzia po relacji Marii. – Takiemu to, Marysiu, cicho siedzieć, a nie świat naprawiać! Świat będzie, jaki był, choć i jego ot, nie stanie. Ja tam zadzierać z nikim nie lubię – perorowała dalej. – Choćby i te sprzątaczki, prawda jest, że one tylko szuru buru i do domu. Ale to przecie one tu na boku zarabiają; dom mają, świnie, krowy, przyjadą do miasta, zakupy zrobią, to i zmęczone. A tej roboty tu i tak nie przerobi; tu osiem godzin by trza, a nie dwie, trzy. Ale za takie pieniądze, Marysiu, za takie pieniądze? Dlatego powiadam: głupi Prokop je i tyle! – zakończyła z mocą. – A że uczciwy, to fakt – podjęła po chwili milczenia. – I w porządku człowiek je, bo patrzaj – wskazała ręką – ile tu tego żelastwa. Samej mi powie, owszem, ale dalej sza. A co ja mam z tego? Tyle, że życzliwość ludzką mam, choć czasem pietra też, bo jakby tak nowy jaki porządek nastał? – Potoczyła wesoło oczyma w rumianej, pełnej twarzy. – Ale co mi tam. Że czasem ktoś se tam co dorobi na boku, wiertarkę zakładową weźnie na parę dni, z pracy na fuchę się urwie – nie moja rzecz. A co załatwić potrza, zawsze od ręki mi zrobią. Toż trzymam to żelastwo niby podręczny magazyn, bo to i po południu wlecą, przed wieczorem, wszystko pozamykane, to gdzie im latać po zakładzie za potrzebnym sprzętem, no nie? Teraz mi zrobili instalację do chlewa – zniżyła głos poufnie – bo mój stary nicpotem. I to za pół litra, bez żadnego kłopotu się odbyło. Gdzie ja, stara, bym latała za jakimiś kablami czy innym draństwem. Znam się to? A tu chłopaki przyszli, _pani Władziu_, mówią, _pół litra i po kłopocie_. I masz. Trza z ludźmi żyć. A co to, ubędzie zakładowi? Toć się tu i tak wszystko bez dozoru wala. Tak to jest, Marysiu. A taki Prokop głupi dziad i tyle. Na niego i dyrektor krzywo patrzy, bo zamieszanie robi – dokończyła szeptem. – Nikt zamieszania nie lubi…