- W empik go
Meir Ezofowicz - ebook
Meir Ezofowicz - ebook
Powieść opisująca dzieje rodziny Ezofowiczów. Główny bohater – tytułowy Meir Ezofowicz – jest prawym i uczciwym chłopcem o dobrym sercu. Sprzeciwia się zacofaniu i niesprawiedliwości, jakie na co dzień spotyka w rodzinnym Szybowie. Podważa opinie uznanych autorytetów i broni słusznych poglądów mieszkańców, co doprowadza do tragedii. Opowieść o moralnym zwycięstwie okupionym utratą miłości.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-039-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to przed trzema laty.
Wilgotne mgły podnosiły się z błotnistych ulic miasteczka i ciemnym czyniły przezroczysty gdzie indziej zmierzch gwiaździstego wieczora. Marcowe powiewy wraz z wonią świeżo zoranych gruntów leciały nad niskimi dachami, lecz nie mogły rozegnać mętnych i dusznych par kłębiących się u drzwi i okien domostw.
Pomimo jednak mgły i wyziewów, które je napełniały, miasteczko miało pozór wesoły i świąteczny. Zza szarych, kłębistych zasłon tysiące okien błyskało oświetleniem rzęsistym, a zza oświetlonych okien wydobywały się na zewnątrz odgłosy gwarnych rozmów lub zbiorowych modłów. Ktokolwiek by przechodząc ulicami zajrzał z kolei przez to i owo okno do wnętrza tego i owego domostwa, ujrzałby wszędzie wesołe rodzinne sceny. Pośrodku izb mniejszych lub większych rozpościerały się długie stoły świątecznie nakryte i zastawione, dokoła nich krzątały się kobiety w barwistych czepcach, przynosząc, ustawiając i z uśmiechami na twarzach podziwiając umieszczone na stołach dzieła rąk własnych; brodaci mężowie trzymający w ramionach małe dzieci przykładali usta swe do ich pulchnych policzków lub z głośnym cmokaniem podrzucali je aż pod niskie sufity ku wielkiej uciesze doroślejszych i dorosłych członków rodziny; inni zasiadali na ławach w licznej gromadce i z żywymi gestami gwarzyli o sprawach minionego tygodnia; inni jeszcze, okryci miękkimi fałdami białych tałesów , stali twarzami zwróceni ku ścianom, a szybkimi ruchy podając postacie swe w tył i naprzód, żarliwą modlitwą gotowali się na spotkanie świętego dnia sabatu .
Był to albowiem wieczór piątkowy.
I jedno tylko znajdowało się miejsce w całym miasteczku, w którym panowały ciemność, pustka i cisza. Była nim mała, szara chatka, pochyłą, niziuchną ścianą przylepiona jakby do niezbyt wysokiego wzgórza, które wznosiło się z jednej strony miasteczka i stanowiło naokół, pośród ogromnej równiny, jedyną wypukłość gruntu. Wzgórze to zresztą nie było naturalnym. Podanie niosło, iż usypali je tu niegdyś dłońmi własnymi karaici i wznieśli na nim swoją świątynię. Dziś świątyni kacerskiej nie było już ani śladu; wzgórze, nagie i piaszczyste, osłaniało od wichrów i śnieżnych zamieci małą tylko lepiankę, która też kornie jakby i wdzięcznie tuliła się do stóp jego. Nad dachem jej, na pochyłości wzgórza rosła wielka grusza dzika. W gałęziach jej wiatr z cicha szumiał i migotało kilka małych gwiazd. Znaczna przestrzeń gruntów pustych albo pod uprawę jarzyn zaoranych rozdzielała miejsce to z miasteczkiem. Cisza nad nimi panowała głęboka i leciały tylko niewyraźne, przytłumione echa dalekiego gwaru; po czarnych w zmierzchu zagonach czołgały się i ciężko ku chatce płynęły wydobywające się z uliczek miasteczka grube szlaki pary i mgły.
Wnętrze chatki zza dwóch malutkich okienek, sklejonych z drobnych, różnokształtnych szkiełek, ukazywało się czarne jak przepaść, a w czarnym wnętrzu tym brzmiał i na zewnątrz zeń wychodził zgrzybiały, trzęsący się, lecz dość donośny głos męski:
– Za dalekimi morzami, za wysokimi górami – mówił spośród grubych ciemności głos ten – płynie rzeka Sabation... Nie wodą ona płynie, nie mlekiem i nie miodem! Płynie ona żwirem żółtym i wielkimi kamieniami...
Chrypiący, trzęsący się, zgrzybiały głos umilkł i w czarnej otchłani widnej zza dwóch małych okienek przez chwilę panowało głębokie milczenie. Przerwały je tym razem dźwięki zupełnie inne:
– Zejde! mów dalej!
Wyrazy te wymówionymi zostały głosem dziewiczym, dziecinnym prawie, lubo przeciągłym i zamyślonym.
Zejde (dziadek) zapytał:
– A czy oni jeszcze nie idą?
– Nie słychać! – odparł bliżej okna odzywający się głos dziewczęcy.
W głębi czarnej otchłani zaczęło się znowu chrypiące i drżące opowiadanie:
– Za świętą rzeką Sabationu mieszkają cztery pokolenia... cztery pokolenia izraelskie: Gad, Asur, Dan i Neftali... Te pokolenia uciekły tam od strachów i ucisków wielkich, a Jehowa... niech będzie pochwalone święte imię Jego... schował ich przed nieprzyjaciołami rzeką ze żwiru i kamieni... A ten żwir tak wysoko podnosi się jak bałwany wielkiego morza, a te kamienie tak huczą i szumią jak wielki las, kiedy nim wielkie burze kołyszą... A jak przychodzi dzień sabatu...
Tu nagle urwał się znowu głos zgrzybiały, a po krótkiej chwili zapytał ciszej:
– Czy oni jeszcze nie idą?
Długo nie było odpowiedzi. Mogło się zdawać, że druga istota znajdująca się w czarnym wnętrzu lepianki przed daniem odpowiedzi nadstawiała ucha, słuchała.
– Idą! – wymówiła na koniec.
W głębi czarnego wnętrza rozległ się przyciszony, przewlekły jęk:
– Aj! aj! aj! waj! aj! waj! aj! waj!
– Zejde! Mów dalej! – rzekł bliżej okna głos dziewczęcy, tak samo czysty i dźwięczny jak wprzódy, mniej tylko dziecięcy w tej chwili, silniejszy.
Zejde nie mówił dalej.
Od strony miasteczka ku lepiance przypartej do wzgórza leciał i zbliżał się wciąż wrzask dziwny. Złożony on był z biegu kilkudziesięciu par nóg ludzkich, z piskliwych krzyków i srebrnych, zanoszących się śmiechów dziecinnych. Wkrótce na pustej przestrzeni ukazał się w zmierzchu wielki punkt ruchomy, toczący się jakby po powierzchni czarnych gruntów. Wkrótce punkt ten znalazł się tuż obok lepianki, rozproszył się na kilkadziesiąt drobnych cząstek, które wszystkie z krzykiem, piskiem, śmiechem i wrzaskiem nieopisanym rzuciły się do ścian pochyłych i niskich okienek.
Były to dzieci, chłopcy różnego wieku. Najstarszy z nich mógł mieć lat czternaście, najmłodszy – pięć. Ubioru ich w ciemności dojrzeć nie było podobna, ale spod małych czapek albo wielkich splątanych włosów oczy ich połyskiwały blaskiem namiętnej swawoli i innych jeszcze, może żywo rozbudzonych uczuć.
– Gut Abend! Karaite! – wrzasnęła jednogłośnie zgraja ta, stukając pięściami w drzwi z wewnątrz zaryglowane i wstrząsając ramami okien, w których słabej oprawie dzwonić poczęły drobne szyby.
– A czemu ty światła w sabat nie zapalasz? A czemu ty jak diabeł w czarnej norze siedzisz? Kofrim, iberwerfer! Niedowiarku! Odszczepieńcze! – krzyczeli starsi.
– Aliejdyk giejer! Oreman! Miszugener! Hultaj! żebrak! wariat! – z całej piersi swej wrzeszczeli młodsi.
Łajania, śmiechy i trzęsienie drzwiami i oknami wzmagały się z każdą chwilą, gdy we wnętrzu lepianki ozwał się znowu głos dziewczęcy, spokojny jak wprzódy i dźwięczny, ale tak silny, że przebił sobą kipiącą dokoła wrzawę.
– Zejde! Mów dalej!
– Aj, aj! aj waj! – odpowiedział z głębi głos zgrzybiały. – Jak ja będę mówić, kiedy oni tak krzyczą! Tak krzyczą! I tak łają!
– Zejde! Mów dalej!
Tym razem głos dziewczyny brzmiał niemal rozkazująco. Nie był już wcale dziecinnym. Czuć w nim było ból, wzgardę i walkę o zachowanie spokoju.
Jak smutny śpiew wmieszany w ryk i wycie wzburzonych żywiołów, tak w dziką wrzawę dziecięcej tłuszczy, łającej, miauczącej, wyjącej i śmiejącej się, wmieszały się drżące, jękliwe słowa:
– A w święty dzień sabatu Jehowa, niech będzie pochwalone święte imię Jego, daje spoczynek świętej rzece Sabation... Żwir przestaje płynąć jak wielkie bałwany i kamienie nie huczą jak las... tylko znad rzeki, co leży i nie rusza się, powstaje wielka mgła, taka wielka, że aż wysokich obłoków dostaje, i chowa znów przed nieprzyjaciołami cztery pokolenia izraelskie: Gad, Asur, Dan i Neftali...
Niestety! Dokoła lepianki z pochyłymi ścianami i czarnym jak otchłań wnętrzem nie płynęła święta rzeka Sabationu i ani bałwaniącym się żwirem, ani wysoką mgłą nie zasłaniała mieszkańców jej przed nieprzyjaciółmi!
Nieprzyjaciele ci byli mali, ale było ich wielu. Z ostatecznym wysileniem złośliwej swawoli kilkunastu z nich targnęło ramami lichych okienek, kilka szybek dźwięknęło silniej i rozleciało się w kawałki. Chóralny krzyk tryumfu rozległ się daleko po polu z jednej strony, a pustych gruntach z innej. Przez pozostałe po szybach otwory posypały się do wnętrza chatki grudki ziemi i drobne kamyki.
Głos zgrzybiały, bardziej jeszcze usunięty w głąb, jakby istota ludzka, do której należał, tuliła się gdzieś w najdalszym kącie, trzęsąc się i chrypiąc coraz bardziej krzyczał:
– Aj waj, aj waj! Jehowa! Jehowa!
Głos dziewiczy, dźwięczny zawsze, powtarzał nieustannie:
– Zejde, sza! Zejde, nie krzycz! Zejde, nie lękaj się!
Nagle z tyłu dziecięcej zgrai uczepionej do ścian, drzwi i okien lepianki ktoś donośnie i nakazująco zawołał:
– Sztyl, bube ! A co to wy wyrabiacie tutaj, niegodziwe bachory! Precz!
Dzieci umilkły nagle i odpadać zaczęły jedne po drugich od belek, klamek i ram.
Człowiek, który donośnym i rozkazującym dźwiękiem głosu swego sprawił to uciszenie się, wysoką miał i kształtną postawę. Długie ubranie jego obcisłe było i dostatnio obłożone futrem. Twarz jego w zmroku wydawała się białą, a oczy połyskiwały tak ogniście, jak młode tylko oczy połyskiwać mogą.
– Nu, a co wy tu wyrabiacie? – powtórzył głosem gniewnym i stanowczym. – Czy tu, w tej chacie, wilki mieszkają, żeby tak na nich krzyczeć i łajać, i okna im tłuc?
Chłopcy milczeli zrazu i skupili się w jedną ścisłą gromadkę. Po chwili wszakże jeden z nich, najwyższy wzrostem i najśmielszy znać także, sarknął:
– A czemu oni w szabas światła nie zapalają?
– A co wam do tego? – rzekł przybyły.
– Nu, a co tobie do tego? – bronił się krnąbrny chłopiec. – My tu co tydzień przychodzim i tak samo robim... To i co?
– Ja wiem, że wy co tydzień tak robicie... to ja i pilnował, żeby was kiedy tu złapać... ot i dopilnował... Nu, gej do domów! Żywo!
– A czemu ty, Meir, sam do swego domu nie idziesz? Twoja bobe i twój zejde dawno już rybę i łokszynę bez ciebie jedzą... Czemu ty nas stąd pędzasz, a sam sabatu nie pilnujesz?
Oczy młodego mężczyzny ogniściej jeszcze zapłonęły. Uderzył nogą o ziemię i takim gniewnym głosem krzyknął, że młodsze dzieci rozbiegły się wnet w różne strony i tylko najstarszy chłopak, w znak jakby wzgardy dla otrzymywanych przestróg i połajań, pochwycił grudkę błotnistej ziemi i podnosząc z zamachem rękę cisnąć ją miał do wnętrza chaty.
Ale dwie silne dłonie pochwyciły go za rękę i za kołnierz od spencerka .
– Chodź! – rzekł młody przybyły. – Już ja ciebie sam do domu odprowadzić muszę.
Chłopiec wrzasnął zrazu i targnął się. Ale trzymała go dłoń silna i silny, spokojny już głos nakazał mu milczenie. Umilkł i trzymany wciąż za odzież pochylił głowę.
Dokoła chatki było już cicho zupełnie. Z głębi ciemnego wnętrza wychodziły ciężkie, chrapliwe westchnienia bardzo starej piersi jakiejś, a u samego już okienka o kilku stłuczonych szybkach zabrzmiał stłumiony głos dziewczęcy:
– Dziękuję!
– Nie ma za co – odpowiedział młody mężczyzna i oddalił się, wiodąc z sobą swego małego więźnia.
Więzień i karciciel przebyli w milczeniu parę uliczek miasteczka i wszedłszy na plac środkowy, zmierzali ku jednemu z umieszczonych przy nim domostw.
Domostwo to było niskie, długie, zaopatrzone w podjazd oparty na drewnianych słupach i w głęboką sień przez całą długość domu ciągnącą się, których istnienie z daleka już zapowiadało tak zwany dom zajezdny. Toteż okna umieszczone z jednej strony budowli, a należące do izb przeznaczonych dla podróżnych gości ciemne były zupełnie. W innych za to, w tych, które znajdowały się tuż naprzeciw mizernych, źle pobielonych słupów podjazdowych i o pół łokcia zaledwie wzniesione były nad ziemią przysypaną grubą warstwą siana, słomy i wszelkiego rodzaju śmiecia – mętnie zza brudnych szyb połyskiwały sabatowe światła.
Zajezdny dom ten był własnością Jankla Kamionkera, męża zajmującego wysoki urząd w zarządzie kahalnym, a wśród ludności izraelskiej miasteczka i okolic wysoko poważanego dla wielkiej nabożności swej, uczoności i nie mniejszej też umiejętności, z jaką wiódł on interesy swe i powiększał swój majątek.
Młody mężczyzna wraz z dzieckiem, które wiódł za rękę i które zresztą nie tylko nie zdawało się zmartwione swym położeniem, ale owszem, podskakiwało idąc co kilka kroków i nuciło sobie swobodnie – przebył miękki od śmiecia i elastycznie pod stopami uginający się grunt, wśród słupów podjazdowych i okien oświetlonych położony, wszedł do głębokiej sieni, w której ciemnych zapadłościach koń jakiś uderzał kopytem o ziemię i krowa jakaś zapewne głośno przeżuwała, omackiem wynalazł drzwi, ku którym wstępowało się po trzech spróchniałych, chwiejących się wschodkach , i na wpół je otworzywszy, wepchnął przywiedzionego malca do wnętrza mieszkania.
Uczyniwszy to, nie cofnął się jednak, ale wsunąwszy głowę przez na wpół otwarte drzwi, zawołał:
– Rebe Jankiel! Ja tobie Mendla przyprowadził. Połaj go albo i ukarz swoją ojcowską ręką. On włóczy się w ciemnościach po miasteczku i na niewinnych ludzi napada!
Przemowa ta, donośnym głosem wypowiedziana, nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Z wnętrza mieszkania wychodziło tylko na zewnątrz nieustające i zawodzące mruczenie półgłosem i żarliwie modlącego się człowieka.
Przez drzwi, które młody człowiek trzymał wciąż na wpół otwartymi, widać było izbę dość dużą, o ścianach bardzo brudnych i ogromnym piecowisku, czarnym od pyłu i sadzy. Pośrodku izby stał długi stół nakryty płótnem wątpliwej czystości, lecz rzęsiście oświetlony siedmiu płomykami świec, palącymi się w zawieszonym u sufitu świeczniku.
Uczta sobotnia jeszcze się była nie rozpoczęła, bo jakkolwiek z dalszego wnętrza mieszkania dochodził wielki gwar głosów kobiecych i dziecinnych, znamionujący liczną rodzinę, w izbie z piecowiskiem i długim stołem nikogo nie było prócz człowieka, który stał w kącie izby, plecami zwrócony do drzwi od sieni, a twarzą do ściany. Człowiek ten był średniego wzrostu, bardzo chudy i nadzwyczaj giętki. Wyrażenie stał niedobrze określa położenie jego postaci, na które wszakże odpowiedniego wyrażenia znaleźć by trudno. Nie chodził on wprawdzie i nie skakał, a jednak w ustawicznym i gwałtownym zostawał ruchu. Głowę swą, okrytą silnie rudymi włosy, rzucał on w tył i naprzód, pochylał giętką i cienką swą postać aż prawie do samej ziemi i odrzucał ją znów w tył z nadzwyczajną szybkością. Od gwałtownych ruchów tych szeroko rozwiewały się białe fałdy tałesu, którym był okryty, trzęsły się i rozwiewały długie przewiązki ściskające rękę jego nieco powyżej pięści, trzęsła się i za ramiona rozwiewała się długa, gęsta, ruda broda, opadała mu prawie na czoło tefila spoczywająca, a raczej podskakująca na jego głowie. Z gwałtownymi ruchami tymi zgadzały się też odgłosy wychodzące z ust jego i piersi, to szemrzące z cicha, to wybuchające namiętnymi krzyki , to wylewające się przeciągłym, żałosnym, zawodzącym śpiewaniem.
Młody człowiek stojący u progu dość długo patrzał na postać tę modlącą się tak całą duszą albo raczej całym swym ciałem. Czekał widocznie przerwy w modlitwie lub jej końca. Wiadomym jednak było powszechnie, że długo czekać by musiał ten, ktokolwiek chciałby widzieć reba Jankiela kończącego modły swe, gdy raz modlić się on zaczął. Oczekującemu na to w tej chwili młodemu człowiekowi na sercu znać leżała złośliwa swawola małego Mendla. Był on może zresztą z natury już swej niecierpliwym i porywczym.
– Rebe Jankiel! – rzekł głośno po dość długiej chwili. – Twój syn włóczy się po nocach i na niewinnych ludzi napada!
Nie było odpowiedzi.
– Rebe Jankiel, twój syn łaje niewinnych ludzi bardzo brzydkimi wyrazami!
Rebe Jankiel modlił się wciąż z jednakową gorliwością.
– Rebe Jankiel! Twój syn biednym ludziom biedne, małe ich szyby po nocach tłucze!
Rebe Jankiel przewrócił kilka kart dużej księgi, którą trzymał w obu rękach, i śpiewnie, tryumfująco rozgłośnie zawiódł :
– Śpiewajcie Panu pieśń coraz nową, albowiem On stworzył wszystkie cuda! Śpiewajcie! Grajcie! Na arfach grajcie z głośnym przyśpiewywaniem! W trąby i rogi dzwońcie przed Królem, Panem!...
Ostatnim wyrazom towarzyszyło zamknięcie się drzwi od sieni. Młody człowiek szybko zbiegł z kołyszących się pod stopami jego schodków i opuściwszy ciemną, ogromną sień, brnął znowu po wyściełającym podjazd śmiecisku. Kiedy mijał ostatnie z oświetlonych okien, do uszu jego doszedł śpiew półgłosem nucony. Zatrzymał się, i każdy na miejscu jego znajdując się uczyniłby to samo. Śpiew to był męski, młody, czysty jak dźwięk pereł, miękki jak szmer skargi, nabrzmiały prośbą, smutkiem i tęsknotą.
– Eliezer! – szepnął przechodzień i stanął u niskiego okna.
Okno to miało szyby czystsze daleko jak te, które znajdowały się w innych oknach – zupełnie nawet czyste. Widać było przez nie malutką izdebkę, w której prócz łóżka, stołu i szafy z księgami nic więcej nie było. Na stole paliła się mała, żółta świeczka, a przy nim łokciami o stół wsparty i z głową w dłoniach siedział młody, dwudziestoletni chłopak z nadzwyczaj białą, ściągłą , łagodną twarzą. Na twarzy tej nie było śladu rumieńca, ale wydatne usta jego, wolne od wszelkiego zarostu, posiadały koralową barwę. Z ust tych wychodził ów śpiew prześliczny, który zwrócić by mógł na siebie zachwyconą uwagę największego choćby z mistrzów muzyki.
Nie dziw też! Eliezer, syn Jankla, był kantorem gminy szybowskiej, piewcą ludu i Jehowy.
– Eliezer! – powtórzył się za oknem szept miękki i przyjazny.
Śpiewak szept ten usłyszeć musiał, bo szyby w oknie były pojedyncze, a on blisko nich siedział; podniósł też powieki i zwrócił ku oknu źrenice błękitne, omglone, łagodne i smutne. Nie przerwał jednak śpiewu swego, ale owszem, podniósł w górę obie dłonie białe jak alabaster i w ekstatycznej postawie tej, z zachwyconym wyrazem twarzy zanucił głośniej:
– Ludu mój! Zrzuć z siebie kurzawę dróg ciężkich! Powstań i przywdziej szatę piękności swojej! Pośpiesz, ach, pośpiesz z ratunkiem ludu Twego, Jedyny! Niepojęty! Boże ojców naszych!
Stojący u okna młody człowiek nie wzywał już więcej po imieniu piewcy modlącego się za lud swój. Odszedł on, z ostrożnym uszanowaniem tłumiąc odgłos swych kroków, a idąc pustym, ciemnym placem ku znajdującemu się nie opodal wielkiemu, rzęsiście oświetlonemu domowi, spoglądał na kilka gwiazd blado zza wilgotnej, dusznej mgły nad placem świecących i z cicha, w głębokiej jakby zadumie nucił:
– Pośpiesz! ach, pośpiesz z ratunkiem ludu Twego, Jedyny! Niepojęty! Boże ojców naszych!
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.