Meksykański ślub - ebook
Meksykański ślub - ebook
Córka właściciela rancza, Penelopa Mathews, nigdy nie podejrzewała, że jej wyprawa do Meksyku zakończy się nagłym ślubem. Jednak kiedy atrakcyjny mężczyzna, w którym jest od lat zakochana bez wzajemności, koniecznie chce się żenić, nie potrafi mu odmówić. Tym bardziej że C.C. Tremayne wypił morze tequili i nie uznaje sprzeciwu. Niestety, nazajutrz C.C. Tremayne niewiele z tego pamięta… Co więcej uważa, że Penelopa podstępem złowiła męża. Postanawiają trzymać swój ślub w tajemnicy. Wszystko zmienia ponowny wyjazd do Meksyku…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1359-2 |
Rozmiar pliku: | 938 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Penelopa była pewna, że tego dnia nie spotka go pośród zabudowań gospodarczych, choć o tej porze zwykle się tam kręcił. C.C. Tremayne lubił być o krok przed swymi ludźmi i nie czekając na nich, pierwszy brał się do karmienia bydła. Tego lata długotrwała susza wypaliła pastwiska, zmieniając je w porośnięty rudą trawą ugór. Trudna sytuacja bardzo martwiła jej ojca. W tych stronach, ledwie parę mil od rzeki Rio Grande, woda była na wagę złota: kto miał jej pod dostatkiem, mógł spać spokojnie. Tymczasem wyjątkowe upały sprawiły, że studnie wysychały i w zbiornikach zaczynało jej brakować.
Wrzesień w zachodnim Teksasie z reguły jest bardzo gorący, jednak tego dnia wieczorem zerwał się silny wiatr i zrobiło się chłodno. Wychodząc z domu, Penelopa sięgnęła po kurtkę.
W zapadającym zmroku wypatrywała znajomej sylwetki C.C. Miała nadzieję, że znajdzie go, zanim on natknie się na jej ojca. Takie spotkanie mogło bowiem skończyć się tylko jednym: kolejną dziką awanturą. Jej ojciec, Ben Mathews, oraz jego brygadzista już tyle razy skakali sobie do oczu, że Penelopa nie miała ochoty być mimowolnym świadkiem jeszcze jednego starcia. Gdy zaczynało brakować pieniędzy, ojciec zawsze robił się drażliwy i z byle powodu wpadał w złość. Tymczasem sytuacja farmy była tak trudna, że prawdę mówiąc, gorsza być nie mogła.
C.C. pił. Wiedziała o tym. Tak było zawsze, gdy w kalendarzu pojawiała się znajoma data. Nikt poza Penelopą nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zaważył na życiu C.C. tamten wrześniowy dzień. Jakiś czas temu kurowała go z grypy. Poznała ten fragment jego przeszłości tylko dlatego, że majaczył w malignie. Oczywiście nigdy nie przyznała się, że wie o wszystkim. C.C. – tak go nazywano, choć nikt nie miał pojęcia, od jakich imion pochodzą te inicjały – nie lubił, żeby ktokolwiek wiedział za wiele o jego osobistych sprawach.
Zazdrośnie strzegł swej prywatności i nie dopuszczał do niej nawet dziewczyny, która kochała go jak nikt na świecie.
C.C. jej nie kochał. Mimo że Penelopa dawno pozbyła się złudzeń, wielbiła go od dnia, gdy przybył na farmę ojca, by zająć miejsce leciwego zarządcy, który odchodził na zasłużoną emeryturę. Miała wtedy dziewiętnaście lat. Wystarczyło, że raz na niego spojrzała, i już nie mogła wyrzucić go z serca. Pokochała jego smukłą sylwetkę, ciemne oczy i pociągłą, ponurą twarz. Od tamtej pory minęły trzy lata, a jej uczucia pozostały niezmienione. Nie sądziła, by mogły się kiedykolwiek zmienić. Penelopa Mathews była bardzo uparta. Ojciec stale jej to wytykał.
Skrzywiła się, dostrzegając światło w jednym z baraków. Paliło się, choć jeszcze nie było ciemno. O tej porze cała ekipa była na pastwiskach, przepędzając stada. Właśnie teraz krowy cieliły się jedna za drugą, więc wszyscy mieli pełne ręce roboty i kiepskie humory, bo okres narodzin oznaczał mnóstwo pracy i mało snu. Doszła do wniosku, że w budynku jest C.C. I na pewno pije. Ben Mathews nie tolerował alkoholu na swoim ranczu i nie zamierzał przymykać oczu nawet wtedy, gdy szło o pracownika, którego lubił i poważał.
Penelopa z rezygnacją odgarnęła kosmyk włosów, który wymknął się z końskiego ogona przewiązanego aksamitką dobraną pod kolor jej jasnobrązowych oczu. Nie była ładna, ale za to zgrabna, choć może nieco pulchna. Po prostu ładnie zaokrąglona. Jednym słowem, w obcisłych dżinsach wyglądała bardzo apetycznie. W słońcu jej gęste włosy miały piękny złotawy odcień, taki sam jak piegi na nosie. Wystarczyłoby trochę wysiłku i mogłaby przeistoczyć się w ślicznotkę. Lecz ona była typową chłopczycą: umiała jeździć na wszystkim, co ma koła lub cztery nogi, i strzelać nie gorzej niż jej ojciec. Czasem, w chwilach refleksji, żałowała, że nie jest tak atrakcyjna jak Edie, zamożna rozwódka, z którą spotykał się C.C.: jasnowłosa, niebieskooka i wyrafinowana. Niejeden dziwił się po cichu, co taka piękność widzi w zwykłym robotniku. Penelopa znała powody, dla których C.C. się z nią spotykał. I bardzo ją to bolało.
Zatrzymała się przed wejściem do baraku i nerwowo pocierając ręce o spodnie, zastanawiała się, co robić. Zapukała.
W środku coś załomotało.
– Zjeżdżaj!
Westchnęła, słysząc dobrze znany, gniewny ton. Zanosiło się na poważną przeprawę.
Otworzyła drzwi, by znaleźć się w dusznym pomieszczeniu zastawionym piętrowymi pryczami. W rogu znajdował się niewielki aneks kuchenny, gdzie mężczyźni przygotowywali sobie po pracy ciepłe posiłki. Stali pracownicy rancza bardzo rzadko nocowali w baraku: większość z nich miała rodziny i własne domy. Wyjątkiem był C.C. W tej chwili poza nim mieszkało tu sześciu sezonowych robotników zatrudnionych na czas cielenia się krów. Jeszcze tydzień, a obcy wyjadą i C.C. znowu będzie miał cały barak dla siebie.
Siedział na krześle mocno odchylony do tyłu, opierając uwalane błotem buciory o blat stołu. Na głowie miał zsunięty na czoło kapelusz. W ręce trzymał szklankę z whisky. Gdy skrzypnęły drzwi, uniósł do góry rondo kapelusza, rzucił jej drwiące spojrzenie, po czym z powrotem zsunął go na oczy.
– Czego chcesz? – burknął.
– Uratować twoją nędzną skórę – odparła szorstko, zatrzaskując za sobą drzwi. Zrzuciła kurtkę, pod którą miała biały sweter, i ruszyła prosto do kuchni, by zaparzyć kawę.
Przyglądał się jej obojętnie.
– Pepi, znowu chcesz mnie ratować? – mruknął. Zwracając się do niej, wszyscy używali tego zdrobnienia. – Dlaczego to robisz?
– Dlatego, że umieram z miłości do ciebie – odparła półgłosem. Choć była to najświętsza prawda, postarała się, by nie zabrzmiało to wiarygodnie.
C.C. tak właśnie odebrał jej słowa.
– Uważaj, bo uwierzę! – roześmiał się nieprzyjemnie i opróżniwszy jednym haustem szklankę, sięgnął po butelkę.
Penelopa okazała się szybsza: sprzątnęła mu ją sprzed nosa i zanim zdążył podnieść się z krzesła, wylała zawartość do zlewu. Nigdy by jej się to nie udało, gdyby C.C. był trzeźwy.
– Coś ty zrobiła?! – krzyknął, spoglądając na pustą butelkę. – To była ostatnia flaszka!
– I bardzo dobrze! Nie będę zmuszona przetrząsać całego baraku. Zaraz dam ci kawy. Musisz być na nogach, zanim wpadnie tu ojciec. – Włączyła ekspres. – Co ty robisz?! Ojciec szuka cię po całej okolicy. Chyba wiesz, co będzie, jeśli znajdzie cię w takim stanie.
– Ale znowu mi się uda, prawda? – szydził, podchodząc do niej. Poczuła na ramionach jego mocne dłonie, które kazały jej oprzeć się o niego plecami. – Obronisz mnie. Jak zawsze.
– Któregoś dnia mogę nie zdążyć – westchnęła. – Co się wtedy z tobą stanie?
Odwrócił ją ku sobie, zmuszając, by spojrzała mu w oczy. Z wrażenia przebiegł ją dreszcz. C.C. prawie nigdy jej nie dotykał. Tylko w żartach albo w tańcu. Do tej pory podziwiała go z daleka, nie była więc przygotowana na tak bliski kontakt. Bała się, że jej oczy ją zdradzą, więc szybko opuściła wzrok.
– Tylko ciebie obchodzi, co ze mną będzie – mruknął. – Nie wiem, czy mi się podoba, że matkuje mi dziewczyna dwa razy młodsza ode mnie.
– Nie jestem dwa razy młodsza. Gdzie są kubki? – zapytała, by zmienić temat.
On jednak nie dał się zagadać. Delikatnie odsunął z jej twarzy kosmyk włosów. – Pepi, ile ty masz lat?
– Dobrze wiesz, że dwadzieścia dwa. – Starała się zachować spokój. By pokazać, że jego bliskość nie robi na niej żadnego wrażenia, spojrzała mu odważnie w oczy. To, co w nich ujrzała, zbiło ją z tropu.
– Dwadzieścia dwa – powtórzył. – A ja trzydzieści. Młoda jesteś. Dlaczego zawracasz sobie mną głowę?
– Jesteś nam bardzo potrzebny na ranczu. To żadna tajemnica, że kiedy się do nas najmowałeś, byliśmy na krawędzi bankructwa – odparła. – Oboje dobrze wiemy, że twoja smykałka do interesów bardzo się ojcu przydaje. Ale on nie toleruje alkoholu.
– Dlaczego?
– Rok przed twoim przyjazdem moja mama zginęła w wypadku – powiedziała po namyśle. – Prowadził ojciec, mimo że tego dnia pił. – Szarpnęła się lekko, więc cofnął ręce.
W jednej z szafek znalazła nieobtłuczony kubek i nalała do niego mocnej kawy. Postawiła go przed C.C., który usiadł przy stole i złapał się za głowę.
– Boli?
– Nie za bardzo – burknął, po czym podniósł kubek do ust. Natychmiast jednak odsunął go z odrazą. – Coś ty tam wsypała?
– Nic. Dwa razy więcej kawy niż normalnie. Szybciej wytrzeźwiejesz.
– Nie chcę wytrzeźwieć.
– Wiem. A ja nie chcę, żeby ojciec cię wyrzucił. – Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. – Poza tatą tylko ty jeden nie patrzysz na mnie jak na dziwadło.
Przyjrzał się jej uważnie.
– To znaczy, że jest nas dwoje – zauważył. – Od lat nikt się mną nie przejmuje. Nikt poza tobą.
– Nie zapominaj o Edie – przypomniała mu. – Jej również na tobie zależy.
Wzruszył ramionami.
– Chyba tak. Rozumiemy się, Edie i ja – powiedział półgłosem. Jego oczy przybrały nieobecny wyraz. – Ona jest wyjątkowa.
W łóżku, pomyślała cierpko. Nie mogła powiedzieć tego głośno, bo by się zdemaskowała. Dolała mu kawy.
– Proszę, wypij jeszcze trochę. Strażnicy trzeźwości nie śpią – zażartowała.
– Już mi lepiej – przyznał, dopijając kawę do końca. – Przynajmniej na zewnątrz. – Sięgnął po papierosa, zapalił go i głęboko się zaciągnął. – Jak ja nienawidzę tych dni – jęknął znużony.
Nie mogła się przyznać, że wie, co miał na myśli. Doskonale pamiętała każde słowo, które wyjęczał w malignie. Biedny człowiek. Biedny, umęczony człowiek, który pomimo upływu lat nie potrafi zapomnieć o tragedii, jaka go spotkała. Stracił żonę, która spodziewała się dziecka. Nieszczęście zdarzyło się podczas spływu górską rzeką. C.C. przeżył i z tego powodu dręczyło go poczucie winy.
– Każdy ma lepsze i gorsze dni – próbowała go pocieszyć. – Skoro już ci lepiej, wracam do kuchni. Ojciec upomniał się o szarlotkę.
– Lubisz zajmować się domem, prawda? – zapytał niespodziewanie, patrząc jej w oczy. – Spotkasz się wieczorem z Brandonem?
Nie wiedziała, dlaczego się czerwieni.
– Brandon jest weterynarzem – rzuciła krótko – a nie moim chłopakiem.
– Szkoda, bo ktoś taki bardzo by ci się przydał – stwierdził, obserwując ją spod zmrużonych powiek. – Jesteś już kobietą, więc potrzebujesz od mężczyzny czegoś więcej niż tylko towarzystwa.
– Dzięki za troskę, ale sama wiem najlepiej, czego mi trzeba – burknęła. – Radzę, wsadź głowę pod pompę i zrób coś z tymi przekrwionymi oczami. I wypłucz usta płynem odświeżającym. Miętowym.
Westchnął.
– Coś jeszcze, siostro Pepi?
– I przestań się tak zalewać! To w niczym ci nie pomoże, a wręcz przeciwnie, tylko pogorszy sytuację.
– Mądrala! – prychnął. – Za krótko żyjesz, dziecino, żeby zrozumieć, dlaczego ludzie piją.
– Wiesz, co ci powiem? Że jeszcze nikt nie rozwiązał swoich problemów, uciekając przed nimi w alkohol – odparowała, lecz gdy w jego oczach błysnął gniew, przezornie odwróciła wzrok. – I nie złość się, bo sam wiesz, że to prawda. Od lat grzebiesz się w przeszłości, która zatruwa ci życie. Nie mam pojęcia, co cię w życiu spotkało, ale patrzę i widzę, co się z tobą dzieje – dodała szybko, unikając jego podejrzliwego spojrzenia. – Potrafię rozpoznać człowieka, którego gnębią demony. Zacznij żyć dniem dzisiejszym. Teraźniejszość nie jest taka zła. Nawet wtedy, kiedy cielą się wszystkie krowy naraz – zażartowała. – Czeka nas jeszcze wielki spęd bydła – dodała z szelmowskim uśmiechem. – Weź się w garść – rzuciła na odchodnym, po czym wyszła.
Tak bardzo denerwowała się, by niechcący nie powiedzieć za dużo, że z emocji zostawiła w baraku kurtkę. Przypomniała sobie o niej, gdy uderzył w nią silny podmuch wiatru.
– Zaczekaj! Przewieje cię! – zawołał za nią.
Ku jej zaskoczeniu pomógł jej się ubrać. Potem jednak, zamiast ją puścić, przyciągnął ją do siebie tak blisko, że znowu oparła się plecami o jego pierś. Przez rękawy kurtki czuła ciepło jego dłoni, a we włosach jego oddech.
– Oddaj swoje serce innemu, Pepi – powiedział cicho. W jego głosie było tak wiele czułości, że ze wzruszenia mocno zacisnęła powieki. – Ja już nie mam nic do dania.
– Jesteś przyjacielem – szepnęła przez zaciśnięte zęby. – Mam nadzieję, że ty też uważasz mnie za przyjaciela. To wszystko.
Westchnął głęboko, zaciskając palce na jej ramionach.
– To dobrze – orzekł, cofając ręce. – Nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała.
Odwróciła się i spojrzała na niego z wymuszonym uśmiechem. Nie musi wiedzieć, że chwilę wcześniej rozwiał jej najskrytsze marzenia.
– Wiesz co? Następnym razem, jak będziesz miał ochotę się upić, zjedz parę papryczek chili od Charliego. Skotłują cię nie gorzej niż whisky, ale nie będziesz miał kaca.
– Spadaj! – huknął, rzucając jej złe spojrzenie.
– Jak spotkam ojca, powiem mu, że poszedłeś coś przekąsić przed karmieniem bydła – powiedziała z niewinnym uśmiechem. Gdy zamykała drzwi, dobiegło ją zza nich grube przekleństwo.
Ojciec był już w domu. Kiedy weszła, przyjrzał się jej uważnie. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest jego córką, z tą tylko różnicą, że była dziewczyną i nie miała siwych włosów.
– Gdzie byłaś?
– Sprawdzałam, czy są wszystkie owce – odpowiedziała, zdejmując kurtkę.
– Zwłaszcza ta jedna, czarna, co?
Zagryzła wargi, a on pokręcił głową.
– Pepi – zaczął mentorskim tonem – jeśli przyłapię go na pijaństwie, natychmiast stąd wyleci. Nie będę patrzył na to, że jest doskonałym pracownikiem. Zresztą zna moje zasady.
– Jest w baraku, tato, je kolację. Wpadłam tam zapytać, czy chce kawałek mojej… przepraszam, twojej szarlotki.
– To moja szarlotka! – huknął. – Nie będę się z nikim dzielił!
– Upiekłam dwie – uspokoiła go, zaraz jednak natarła: – Nie zwolnisz C.C. Dobrze wiesz, że najpierw sam byś się zastrzelił.
Ojciec słuchał jej, spokojnie nabijając fajkę.
– On ci złamie serce – odezwał się po chwili.
– Wiem.
– Ten człowiek nie jest tym, na kogo wygląda.
– Nie rozumiem… – Spojrzała na niego zaniepokojona.
– To jasne jak słońce. – Jego wzrok powędrował w stronę okna, za którym wirowały drobne płatki śniegu. – Zjawił się tu jako facet bez przeszłości. Bez żadnych referencji, bez dokumentów. Dałem mu pracę, bo zaufałem instynktowi. Zorientowałem się, że chłopina zna się na tej robocie i potrafi liczyć jak mało kto. Ale taki z niego prosty kowboj, jak ze mnie baletnica. Ma w sobie jakąś elegancję. I zna się na interesach w stopniu, o jakim biedakowi nawet się nie śni. Zapamiętaj moje słowa, dziecko: on nie jest tym, pod kogo się podszywa.
– Czasami mam wrażenie, że zupełnie tu nie pasuje – przyznała ostrożnie.
Nie mogła powiedzieć ojcu całej prawdy. Zresztą znała przecież tylko jej część. Nie miała pojęcia, dlaczego odciął się od przeszłości. Na podstawie usłyszanych kiedyś słów wiedziała tylko, że niegdyś był zamożny, że przeżył wielką tragedię i bał się angażować uczuciowo. Inaczej niż ona. Było już za późno na jakiekolwiek ostrzeżenia.
– Nie wiadomo, czego się po nim spodziewać – wtrącił cicho ojciec. – Kto wie, czy nie jest zbiegłym więźniem.
– Wątpię! – obruszyła się. – Jest na to zbyt uczciwy. Pamiętasz, kiedyś oddał ci sto dolarów, które zgubiłeś w stodole. Wiele razy widziałam, jak pomagał ludziom. Zgoda, jest porywczy, ale nie okrutny. Ochrzania robotników, ale tylko wtedy, kiedy naprawdę na to zasłużą. Ale nawet wtedy, kiedy jest na nich wściekły, nie traci panowania nad sobą. Nie przypominam sobie, żeby go kiedykolwiek poniosły nerwy.
– Też to zauważyłem. – Zawiesił głos. – Moim zdaniem człowiek, który cały czas się kontroluje, musi mieć ku temu ważne powody. Pepi, pamiętaj, że na świecie nie brak innych facetów. Nie ryzykuj.
– Ty obłudniku. – Roześmiała się. – Myślisz, że nie widzę, jak sam popychasz mnie w jego stronę?
Podniósł ręce do góry.
– Lubię go – przyznał. – Stać mnie na to, jeśli rozumiesz, co mam na myśli…
– Jasne – skrzywiła się. – Niech ci będzie, umówię się z Brandonem do kina. Cieszysz się?
W odpowiedzi zrobił kwaśną minę.
– Też mi pocieszenie – burknął. – Ten cały Brandon to niedorajda. Nie pojmuję, jakim cudem udało mu się skończyć weterynarię. Z takim poczuciem humoru? Jakby mógł, to na wystawie bydła pokazywałby wypchane krowy.
– Facet w sam raz dla mnie – orzekła. – Nieskomplikowany.
– Dzikus!
– Ja go oswoję – obiecała. – A teraz, jeśli pozwolisz, zajmę się szarlotką.
– Ale to ja zaniosę C.C. jego porcję – zaznaczył. – Muszę się upewnić, że coś je.
Pokazała mu język, po czym pomaszerowała do kuchni, zadowolona, że może zniknąć ojcu z oczu.ROZDZIAŁ DRUGI
Brandon Hale był rudy. Penelopa bardzo go lubiła. Gdyby jej serce nie biło dla C.C., pewnie prędzej czy później wyszłaby za niego za mąż.
Kiedy przyszedł, właśnie siadali z ojcem do kolacji.
– O, szarlotka! – ucieszył się, zerkając łakomie na smakowicie wyglądające ciasto. – Co dobrego, panie Mathews?
– Nic. Głodny jestem – burknął Ben. – Nie gap się tak na moje ciasto, bo i tak się z tobą nie podzielę.
– Podzieli się pan, podzieli. – Brandon uśmiechnął się, po czym dodał: – Przecież musi pan mieć kogoś, kto zbada i zaszczepi cielaki, wyleczy chorego byka… Niedługo zaczyna się spęd, więc…
– To jest chwyt poniżej pasa!
– Jeden mały kawałeczek, nie grubszy niż ostrze noża – przymilał się Brandon.
– Niech stracę. Siadaj. – Ben skapitulował. – Mam nadzieję, że wiesz, jakie to dla mnie wyrzeczenie. Jak nie przestaniesz przyłazić tu wieczorami bez konkretnego powodu, będziesz się musiał ożenić z Pepi.
– Z dziką radością! – Brandon puścił do niej oczko. – Tylko powiedz mi kiedy, Pepi.
– Za dwadzieścia lat, dokładnie szóstego lipca – obiecała. – Najpierw chcę trochę pożyć.
Żyjesz już dwadzieścia dwa lata. Najwyższy czas, żebym miał wnuki – wtrącił Ben.
– To je sobie zrób! – odcięła się. – Mam zamiar zaciągnąć się do Korpusu Pokoju.
Ojciec niemal upuścił filiżankę.
– Co takiego?!
– To, co słyszysz. Postanowiłam poszerzyć swoje horyzonty.
I uciec jak najdalej od C.C., zanim skapituluję i nie będę w stanie dłużej ukrywać, co do niego czuję, dodała w myślach. Niewiele brakowało, a zdradziłaby się już dziś. C.C. chyba zaczął podejrzewać, że zainteresowanie, które mu okazuje, nie jest całkiem niewinne, i na wszelki wypadek uprzedził ją, że nie potrafi odwzajemnić jej uczuć. Przeczuwała, że sytuacja wkrótce ją przerośnie, dlatego wyjazd z domu, co najmniej na rok, wydawał jej się najlepszym rozwiązaniem. Oraz skutecznym lekarstwem na złamane serce.
– Chyba nie wiesz, co mówisz! – Ben był mocno poirytowany. – Chcesz zginąć z rąk jakichś dzikusów?! W życiu na to nie pozwolę!
– Jestem dorosła. Nie możesz mi niczego zabronić.
– Pomyślałaś o mnie? Kto mi będzie gotował i prowadził dom?
– Weźmiesz kogoś do pomocy.
– Jasne. – Roześmiał się ponuro.
Gorycz w jego głosie przypomniała jej o trudnej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Natychmiast pożałowała, że w ogóle poruszyła temat wyjazdu.
– Przecież nie wyjeżdżam jutro – odezwała się pojednawczo. – Zresztą nie ma sensu martwić się na zapas. Zobaczysz, wszystko się ułoży.
– Módlcie się o deszcz – poradził Brandon, który do tej pory w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. – Wszyscy się modlą. Kościół pęka w szwach. Dawno nie widziałem tylu ranczerów na mszy.
– Modlitwa potrafi zdziałać cuda. Wiem, co mówię, bo widziałem to na własne oczy – powiedział Ben i po tym wstępie zaczął snuć barwne opowieści. Słuchając ich, Penelopa na chwilę zapomniała o C.C.
Gdy z talerza zniknęła połowa szarlotki, Ben zabrał młodego weterynarza do obory, by ten zbadał chorego byka.
– Nie pracuję wieczorami – wychodząc, Brandon uśmiechnął się do Penelopy – ale dla takiej szarlotki gotów jestem nawet przyjąć poród w środku nocy.
– Zapamiętam twoje słowa. Jak przyjdzie co do czego, nie będziesz mógł się wykręcić – rzuciła zawadiacko.
– Jesteś słodka. Poważnie. Jeśli kiedyś najdzie cię ochota na małżeństwo, wal do mnie jak w dym. Obiecuję, że nie będę się długo opierał.
– Dzięki. Wpiszę cię na listę kandydatów.
– Może pójdziemy w piątek do kina? Przedtem moglibyśmy pojechać do El Paso na dobrą kolację.
– Bardzo chętnie – ucieszyła się. Brandon był doskonałym kompanem, a ona potrzebowała chwili wytchnienia.
– Wrócę późno! – zawołał z podwórza ojciec. – Nie czekaj na mnie, bo na pewno nie dotrę do domu przed północą. Chcę przejrzeć księgi rachunkowe z Berrym, zanim wpadną w łapy pracownika urzędu skarbowego.
– Baw się dobrze – odkrzyknęła, uśmiechając się do siebie. Często stroili sobie z ojcem żarty z Jacka Berry’ego, który prowadził księgi ich gospodarstwa w sposób mogący wprawić w osłupienie zawodowego księgowego. Wysokość podatku wynikająca z jego wyliczeń zawsze była wielkim przybliżeniem. Już dawno temu powinni byli poszukać kogoś bardziej kompetentnego, Ben jednak miał miękkie serce i żal mu było starego buchaltera. Nie chcąc więc skazywać go na życie z zasiłku, trzymał go, choć w rezultacie sam musiał skrupulatnie przeglądać jego mało precyzyjne wyliczenia. Wrodzona dobroć Bena, który na domiar złego nie odziedziczył po swym ojcu smykałki do interesów, była jednym z powodów kiepskiej kondycji rancza. Gdyby los nie zesłał im pomocnika w osobie rzutkiego C.C., gospodarstwo na pewno zostałby zlicytowane już przed trzema laty. I choć niebezpieczeństwo zostało chwilowo zażegnane, nadal wisiało nad nimi widmo bankructwa.
C.C.... Penelopa pokręciła głową, zerkając w stronę kuchennych drzwi. Martwiła się o niego. Kiedy zajrzała do niego jakiś czas temu, nie był mocno pijany, co w jego przypadku było raczej niezwykłe. Gdy bowiem wpadał w swój coroczny alkoholowy ciąg, pił niemal na umór. Uznała, że lepiej będzie, jeśli jeszcze raz sprawdzi, co się z nim dzieje, zanim zrobi to ojciec, wracając nocą do domu.
W baraku powoli przybywało lokatorów. Z pastwisk wrócili już trzej nowi pomocnicy. Za to C.C. przepadł jak kamień w wodę.
– Nie mówił, dokąd jedzie – wyjaśnił jeden z mężczyzn – ale chyba ruszył drogą w stronę Juárez.
– Cholera – jęknęła. – Pojechał pikapem czy swoim samochodem?
– Swoim. Tym starym fordem.
Ma szczęście, że chce mi się po niego jechać, mruczała pod nosem, koncentrując się na drodze. Ciekawe, kto zaopiekuje się tym kowbojem z szaleństwem w oczach, gdy ona stąd wyjedzie. Myśl o tym mocno ją przygnębiła. Okrutna prawda była bowiem taka, że mężczyzna tak atrakcyjny jak C.C. bez trudu znajdzie kobietę, która się nim zaopiekuje. Nie mówiąc już o tym, że jest przecież Edie.
Skręciła w drogę prowadzącą do granicy z Meksykiem i po chwili rozmawiała ze strażnikiem, który zapamiętał podniszczonego białego forda: w dzień powszedni o tak późnej porze na przejściu prawie nie było ruchu. Przejechała na meksykańską stronę i jadąc wolno ulicami miasta, wypatrywała znajomego samochodu. Nie musiała daleko szukać. Wkrótce dostrzegła go na jednym z wielkich parkingów. Zatrzymała się obok i wysiadła.
Na szczęście nie zdążyła zmienić ubrania i wciąż miała na sobie codzienny strój. W dżinsach, kraciastej koszuli, swetrze i kowbojkach mogła bezpiecznie wtopić się w otoczenie. Szła przed siebie pewnym krokiem, choć wcale nie czuła się komfortowo, nie lubiła bowiem zaglądać do miejsc, w których bywał C.C., zwłaszcza po nocy. Jakby tego wszystkiego było mało, denerwowała się, że ojciec, wróciwszy do domu, będzie chciał z nią porozmawiać. Wprawdzie zamknęła drzwi do sypialni, tak aby pomyślał, że już dawno śpi, istniało jednak niebezpieczeństwo, że zauważy brak auta. A to na pewno wyda mu się podejrzane. Bardzo nie chciała, żeby zwolnił C.C. Wiedziała, że ojciec bardzo go lubi. Jeśli jednak C.C. nie powie mu, dlaczego tak pije – a tego, jak się obawiała, nie zrobi na pewno – w końcu pokaże mu drzwi.
Niecałą przecznicę od miejsca, gdzie zostawiła samochód, znajdował się nocny bar. Instynkt podpowiadał jej, że znajdzie tam C.C. Gdy zajrzała do środka, dostrzegła tylko grupkę Meksykanów oraz paru młodych Amerykanów. Poszła więc dalej, metodycznie przemierzając kolejne ulice i zaglądając do wszystkich barów. Efekt był taki, że naraziła się na grubiańskie zaczepki podpitych mężczyzn. Zniechęcona, dała w końcu za wygraną i postanowiła wrócić do samochodu. Po drodze jeszcze raz zajrzała przez szybę do pierwszego baru. C.C. siedział przy stole w mrocznym kącie zadymionej sali.
Po chwili wahania pchnęła drzwi i ruszyła w jego stronę.
Powitał ją grubym słowem, na które normalnie nigdy by sobie nie pozwolił. Wyglądał przy tym naprawdę groźnie, zorientowała się więc, że tym razem nie pójdzie jej z nim tak łatwo jak kilka godzin wcześniej. Trzeba zmienić taktykę.
– Cześć – odezwała się łagodnie.
– Po co tu przylazłaś? Jeśli myślisz, że zaciągniesz mnie do domu, lepiej o tym zapomnij – wybełkotał, mierząc ją groźnym spojrzeniem przekrwionych oczu. Na jego stoliku obok niepełnej butelki tequili stała pusta szklaneczka. – Nigdzie się stąd nie ruszę! – zapowiedział z pijackim uporem.
– Strasznie tu gorąco – rzuciła od niechcenia. – Łyk świeżego powietrza na pewno dobrze ci zrobi.
Roześmiał się arogancko.
– Tak myślisz? Ciekawe, co ze mną zrobisz, chłopczyco, jak ci padnę na ulicy. Zarzucisz mnie sobie na plecy i zaniesiesz do samochodu?
Trafił w czuły punkt. Nazwał ją chłopczycą, ale w jego ustach zabrzmiało to jak „herod-baba’’. Może zresztą tak właśnie ją postrzegał? Jak chłopaka.
– Mogę spróbować – odparła, nie tracąc zimnej krwi.
Dłuższą chwilę tępo się jej przyglądał.
– Znowu w dżinsach. Zawsze ubrana jak facet. Ej, ty, chłopczyco, masz ty nogi albo cycki?
– Założę się, że nie dojdziesz do samochodu o własnych siłach. – Ignorowała spojrzenia mężczyzn przy barze zaintrygowanych jego okrzykami.
– A właśnie że dojdę – obruszył się, złorzecząc pod nosem.
– Tak? Pokaż, co potrafisz. Jestem pewna, że padniesz, zanim ujdziesz dwa kroki – prowokowała.
Metoda ta okazała się skuteczna. C.C. postanowił podjąć wyzwanie. Wstał chwiejnie i mrucząc coś do siebie, rzucił na blat banknot dwudziestodolarowy.
– Reszty nie trzeba – oznajmił barmanowi. Zsunął na bakier kapelusz i wytoczył się na ulicę.
Idąc za nim, Pepi podziwiała jego wysoką, smukłą sylwetkę. Jednocześnie gratulowała sobie sprytu.
– Ale gorąco. – Z trudem łapał powietrze, ocierając kapeluszem spocone czoło. Spojrzał na nią spode łba. – To co? Idziemy na spacer?
– Jasne.
– Więc chodź do mnie, moja słodka. – Otworzył przed nią ramiona. – Muszę cię pilnować, bo jeszcze mi się zgubisz!
Wiedziała, że to tylko pijacki bełkot. Ale gdy ją objął i oparł czoło na jej głowie, była w siódmym niebie. Nawet zapach tequili przestał być obrzydliwy.
– Jak bosko… – mamrotał, prowadząc ją w przeciwną stronę niż parking. – Nie chcę wracać na ranczo. Będziemy spacerować całą noc.
– C.C., bądź rozsądny. Nie włóczmy się po ciemku po tej zakazanej dzielnicy – perswadowała.
– Mam na imię… Connal – oznajmił nieoczekiwanie.
Zaskoczył ją. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek pozna jego prawdziwe imię.
– Ładnie. Podoba mi się. – Uśmiechnęła się.
– A ty jesteś Penelopa Marie – parsknął. – Penelopa Marie Mathews.
– Zgadza się. – Nie miała pojęcia, że C.C. zna jej obydwa imiona. Mile ją to połechtało.
– A może zmienilibyśmy twoje nazwisko na Tremayne? – zawahał się. – Czemu nie? I tak bez przerwy mnie niańczysz, Penelopo Marie Mathews, zostań więc moją żoną i rób to dalej, ale już jak Pan Bóg przykazał. – Nie zważając na jej zszokowaną minę, zaczął się rozglądać. – Jest! Wiedziałem, że to gdzieś tu. Kaplica otwarta całą dobę. Idziemy.
– C.C.! Nie możemy tego zrobić!
– Oczywiście, że możemy! – stwierdził, nie zważając na jej przerażenie. – Idziemy, skarbie. Nie musimy mieć żadnych papierów. Ten ślub i tak będzie ważny.
Nerwowo zagryzła wargi. Nie może pozwolić, żeby popełnił takie głupstwo. Udusi ją, kiedy wytrzeźwieje i dowie się, co się stało. Nie dość, że nie wiedziała, czy wydawane w Meksyku akty małżeństwa mają moc wiążącą, nie miała też zielonego pojęcia, jak to wygląda z punktu obowiązującego prawa.
– Posłuchaj… – zaczęła ostrożnie.
– Jeśli za mnie nie wyjdziesz – przerwał jej – wyciągnę spluwę i rozpędzę najbliższy bar. I wylądujemy w więzieniu – straszył ją. – Mówię poważnie, Pepi. Zaraz się przekonasz. Wyczuła, że C.C. nie żartuje. Dała za wygraną. Pocieszała się, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodzi się udzielić im ślubu, widząc, że pan młody jest kompletnie pijany. Ta myśl trochę ją pokrzepiła. Zamartwiała się jednak, jak zdoła dowieźć go do domu. C.C. miał pozwolenie na broń i często nosił przy sobie berettę. Nie daj Boże, żeby teraz po nią sięgnął i kogoś postrzelił!
Zaciągnął ją do kaplicy. Na nieszczęście Meksykanin, który miał udzielić im ślubu, mówił bardzo słabo po angielsku, ona zaś nie była na tyle biegła w hiszpańskim, by szybko wyjaśnić sytuację. Za to C.C. znał ten język doskonale, przerwał więc jej nieskładne tłumaczenia i powiedział coś, co urzędnik skwitował szerokim uśmiechem. Zaraz też wyszedł, by po chwili wrócić z dwiema kobietami i egzemplarzem Biblii. Bez żadnych wstępów zaczął trajkotać po hiszpańsku, i nim Penelopa pojęła, o co chodzi, najpierw ona, a potem Connal powiedzieli sakramentalne si. Ledwie to się stało, kobiety ruszyły ku niej z gratulacjami i pocałunkami. C.C. złożył podpis na kartce papieru, po czym oddał ją urzędnikowi, który coś jeszcze tam dopisał.
– Już po wszystkim – wybełkotał C.C., odbierając dokument. – Sprawnie, miło i zgodnie z prawem. A teraz, kochana żono, ucałuj męża! – Wziął głęboki oddech, wyciągnął do niej ręce… i jak długi runął na podłogę.
Zrobiło się zamieszanie. W końcu zdołała wytłumaczyć Meksykanom, że musi przenieść C.C. do samochodu. Po krótkiej naradzie jedna z kobiet przyprowadziła kilku młodych ludzi, z wyglądu pospolitych rzezimieszków, którzy wzięli C.C. za ręce i nogi i jak worek paszy zanieśli do pikapu. Z wdzięczności Penelopa zaczęła wciskać im dwa dolary, czyli cały swój majątek, oni jednak, widząc jej zdezelowany samochód, wielkodusznie machnęli ręką. Bratnie dusze, pomyślała ciepło. Biedacy muszą pomagać sobie nawzajem. Podziękowała im raz jeszcze, wsunęła dokument do kieszeni i ruszyła w drogę.
Zajechała przed dom w samą porę. Kiedy mijała bramę, miejsce, w którym parkował jeep ojca, nadal było puste. Na wstecznym biegu podjechała pod drzwi baraku i energicznie zapukała.
Otworzył jej Bud, niedawno najęty pomocnik.
– Musisz mi pomóc – zniżyła głos, by nie obudzić jego towarzyszy. – W samochodzie jest C.C. Pomożesz mi zanieść go do łóżka? Nie chcę, żeby ojciec zobaczył go w takim stanie.
– Przywiozła pani szefa? – zdziwił się chłopak. – Co mu jest?
– Tequila.
– Poważnie? W życiu bym nie pomyślał, że pije.
– Bo robi to bardzo rzadko – ucięła, nie wchodząc w szczegóły. – Czasem zdarzają mu się wypadki przy pracy, to wszystko. To jak, pomożesz?
– Oczywiście, panno Mathews. – Otworzył na oścież drzwi baraku i w samych skarpetkach poszedł za nią do samochodu. – Oni się nie obudzą, bo są tak zmordowani, że nie ruszy ich nawet salwa armatnia.
– Łaska boska. Zależy mi, żeby ojciec się o tym nie dowiedział.
– Zdaje się, że tatko nie lubi alkoholu.
– Jak byś zgadł – odparła, otwierając drzwi pikapu.
C.C. spał, chrapiąc jak niedźwiedź. Gdyby Bud go w porę nie złapał, wypadłby z samochodu. Był tak zamroczony, że nie poczuł, gdy chłopak zarzucał go sobie na ramię: chrapał nieprzerwanie.
– Bardzo ci dziękuję, Bud.
– Nie ma sprawy. Życzę spokojnej nocy.
Zaparkowała pikapa za domem i pobiegła do swojego pokoju. Ojciec niczego się nie domyśli.
Kiedy się rozbierała, na podłogę sfrunęła złożona kartka. Schyliła się po nią i, rozłożywszy, przeczytała swoje imię i nazwisko, obok którego wykaligrafowano: Connal Cade Tremayne. Poniżej znajdował się krótki tekst po hiszpańsku oraz pieczęć i podpis. Bez wątpienia akt ślubu. Dzięki Bogu niewart nawet tego kawałka papieru. Nie wyrzuci go: zachowa na pamiątkę, by móc marzyć, jak by to było, gdyby rzeczywiście coś znaczył. Gdyby był prawdziwym świadectwem tego, że Connal ożenił się z nią, bo pragnął jej i ją kochał. Westchnęła.
Położyła się, lecz zamiast zasnąć, rozmyślała o C.C. Biedny facet. Może teraz choć na chwilę uwolni się od demonów przeszłości. Ciekawe, czy rano będzie pamiętał, co się wydarzyło? I czy nie będzie zły, że wyciągnęła go z baru albo że zostawiła jego obdrapanego forda w Juárez? Była pewna, że nikt się nie skusi na takie auto, a jak C.C. wytrzeźwieje, na pewno znajdzie się ktoś, kto go podrzuci do miasta. I tak powinien być jej wdzięczny, że po niego pojechała. Nadchodzi zima, więc niełatwo mu będzie znaleźć inną pracę. Tak bardzo nie chciała go stracić. Z dwojga złego woli wzdychać do niego na odległość, niż nigdy więcej go nie zobaczyć. Czy na pewno?
Rankiem obudziło ją głośne łomotanie do drzwi.
– O co chodzi? – Ziewnęła.
– Nie udawaj, że nie wiesz!
To C.C.! Usiadła na łóżku w chwili, gdy energicznie pchnął drzwi i bez pytania wpadł do pokoju. Jej przezroczysta nocna koszula miała głęboki dekolt, nim więc zdążyła zasłonić się kołdrą, C.C. miał okazję dobrze się przyjrzeć jej piersiom.
– C.C.! Na miłość boską, co ty wyprawiasz?
– Gdzie to masz? – Niecierpliwił się. Był wściekły.
– O co ci chodzi? Nie jestem jasnowidzem.
– Nie bądź taka dowcipna. – Patrzył na nią tak, jakby szczerze jej nienawidził. – Wszystko pamiętam. I nie zamierzam popełniać tego błędu. Nie z tobą, Pepi. Mogę znieść, że mnie niańczysz. Ale nie zgadzam się, żebyśmy byli małżeństwem. Wytrzeźwiałem. Gdzie akt ślubu?
Oto nadarza się wspaniała okazja ratowania jego godności, tego, co ona do niego czuje, oraz oszczędzenia sobie wstydu, że dała się namówić na tę absurdalną historię. Spokojnie, kochana, pomyślała. W tym kraju taki ślub na pewno nie jest uznawany, więc nic się nie stanie, jeśli mu wmówisz, że w ogóle do niego nie doszło.
– Jaki akt ślubu? – Miała poważną minę i niewinne zdumienie w oczach.
Zaskoczyła go. Był wyraźnie zbity z tropu.
– Byłem w Meksyku. W Juárez, w barze. Przyjechałaś po mnie… Potem wzięliśmy ślub.
Otworzyła szeroko oczy.
– Co zrobiliśmy?
Wygrzebał z kieszeni papierosa.
– Jestem pewien – zaczął ostrożnie – że wzięliśmy ślub w małej kaplicy. Wszystko było po hiszpańsku… Dostaliśmy nawet jakiś papier.
– Jedyny papier, jaki widziałam, to dwadzieścia dolarów, które rzuciłeś barmanowi – odparła. – Gdyby Bud, ten nowy, mi nie pomógł i nie zataszczył cię do łóżka, już byś tu dzisiaj nie pracował. Znasz opinię mojego ojca w kwestii gorzały. Tym razem przeholowałeś.
Popatrzył na papierosa, potem spojrzał jej prosto w oczy i burknął:
– Przecież sam sobie tego nie wymyśliłem.
– Wczoraj miałeś bardzo bujną fantazję – mówiła wesoło, obracając wszystko w żart. – Dowiedziałam się na przykład, że jesteś policjantem z Teksasu na tropie jakiegoś kryminalisty. Potem, dla odmiany, byłeś myśliwym polującym na grzechotniki i koniecznie chciałeś jechać na pustynię, żeby do nich strzelać. Dosłownie w ostatniej chwili wyciągnęłam cię z tego baru – kłamała bez zająknienia.
Uspokoił się trochę.
– Przepraszam. Musiałaś się ze mną nieźle nagimnastykować.
– Owszem, ale nic wielkiego się nie stało. Przynajmniej na razie – dodała, wskazując na kołdrę. – Ale jeśli ojciec zobaczy, że tu jesteś, sprawy mogą się mocno skomplikować.
– Nie gadaj głupstw! – obruszył się. – Daleko ci do uwodzicielskiej femme fatale. Jesteś zwyczajną chłopczycą i już.
Znowu padły słowa, które tak bardzo dotknęły ją zeszłej nocy. Mimo to wiedziała, że musi zachować spokój.
Wzruszyła ramionami.
– Jeśli chcesz zjeść śniadanie, to lepiej już idź. Przypominam ci, że twój samochód został w Juárez.
– Dziwne, że w ogóle tam dojechał – stwierdził sucho. – Przepraszam za kłopot. Czy mimo to dostanę śniadanie?
Odetchnęła z ulgą, szczęśliwa, że już nie mus brnąć w kłamstwa.
– Dostaniesz.
Zanim wyszedł, rzucił jej jeszcze jedno pochmurne spojrzenie.
– Pepi, musisz przestać mnie niańczyć.
– To był ostatni raz – obiecała z zamiarem dotrzymania słowa.
Westchnął głośno.
– Jasne. – Nie uwierzył jej. Zatrzymał się w progu i odwrócony do niej plecami, mruknął: – Dziękuję.
– Już raz mi dziękowałeś – odparła.
Obrócił się, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz się rozmyślił. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Z ulgą opadła na poduszkę. Udało się! Teraz musi się tylko dowiedzieć, jak wygląda sytuacja od strony prawnej. A dokładnie, czy przez ten fikcyjny ślub nie wpakowała się w jak najbardziej realne kłopoty.