Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Melodia serca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Melodia serca - ebook

PŁYŃ, SERCE MOJE…

Wielka Wojna zabiera Amaldine męża, majątek i marzenia, zostawia zaś długi i zbrukaną córkę na wydaniu, o której niesławie wszyscy tutaj zdają się wiedzieć, jakby miała wypalony na czole znak. Żeby uniknąć hańby matka wysyła Julie do Ameryki, gdzie ma na nią czekać bogaty, choć niezbyt przystojny Maurice Boncoeure, który nie zna jej przeszłości i pragnie dziewczynę poślubić. Hojny narzeczony przysyła jej bilet pierwszej klasy na rejs luksusowym transatlantykiem Paris. Na statku Julie poznaje rodzeństwo, Romea i Delię Jonesów – saksofonistę i gwiazdę jazzowej estrady. Pracując na statku przy oprawie muzycznej dancingów i kolacji, zarabiają na własny, wymarzony klub jazzowy w Nowym Orleanie. Między Julie a Romeem szybko rodzi się uczucie, a dziewczyna jest gotowa bez namysłu porzucić wizję życia przy boku Maurice’a Boncoeure’a.

Jednak czy sam Boncoeure na to pozwoli? Czy naprawdę jest tym, za kogo się podaje? Co łączy go z muzykującym rodzeństwem i jaką rolę w tej historii odegra żyjąca na bagnach Mama Vande – stara kapłanka mambo?

Otwórz drzwi do niesamowitego świata blichtru, gdzie miłość i trudne wybory dyktują warunki, jak potoczą się losy bohaterów. Do tego niebezpieczne tajniki voodoo i przeszłość, która kładzie się cieniem na teraźniejszość. A wszystko to skąpane w zmysłowej palecie emocji i muzyce jazzowej. Dajcie się porwać Melodii Serca.

Magda Zimna,

@czytamybokochamy

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67295-82-6
Rozmiar pliku: 889 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

– Albo on, albo klasztor!

Słowa matki zdawały się wisieć w powietrzu, wybrzmiewać jeszcze, jak echo w wąwozie, chociaż umilkła już kilka minut temu, czy może raczej ucięła rozmowę tym definitywnym ultimatum i wyszła z pokoju. To zdanie jednak tłukło się po głowie Julie i nie chciało ulecieć, natrętne jak słowik odzywający się nocami za oknem.

Budził ją każdy najmniejszy szelest: chrobotanie myszy w ścianie, granie świerszcza między deskami podłogi, syki kotów na ulicy czy właśnie śpiew niespokojnego, natchnionego ptaka gdzieś za pękniętą szybą. Dobrze, że zima w końcu odeszła i przez szczeliny we framugach przestał wdzierać się mróz. Ta rysa na szybie przez długie, mroźne miesiące była pokryta najwymyślniejszymi wzorami szronu, które Julie co rano zdrapywała paznokciem.

Teraz podrapała szybkę, przykrywającą czarno–białą fotografię mężczyzny, jakby chciała w ten sposób wymazać jego wizerunek, albo wyretuszować go, by stał się nieco przyjemniejszy dla oka.

Maurice Boncoeure.

Wyraz jego twarzy mówił coś odwrotnego. Nie wyglądał na człowieka o dobrym sercu. Szparki oczu o opadających powiekach, krogulczy nos, kpiarski uśmieszek wyrysowany na wąskich, zaciśniętych wargach pod cieniutkim wąsikiem. Matka wyraziła się bardzo oględnie, stwierdzając, iż jest od Julie „nieco” starszy. Wyglądał na dwukrotnie starszego, co najmniej, a to oznaczało, że ma ponad czterdzieści lat. Dla panienki wchodzącej w dorosłość każdy mężczyzna w tym wieku jest starcem. Propozycja wyjścia za kogoś takiego była dla Julie tym samym, co propozycja poślubienia własnego dziadka.

Dziadek umarł jeszcze w poprzednim stuleciu, na długo przed narodzeniem dziewczyny. Czy on także postawił matce Julie warunek, że wyjdzie za jej ojca, również sporo starszego, albo pójdzie do klasztoru? Pewnie nie, w końcu matka na progu dorosłości nie była zhańbioną, zbrukaną dziewczyną, jaką teraz jest Julie.

„Jesteś zbrukana!” – to właśnie wyszeptała, gdy tamtego potwornego dnia Julie odzyskała przytomność i otworzyła oczy. Pełne pogardy i pretensji słowa matki wracały do niej każdego wieczoru, tuż przed zaśnięciem, i każdego ranka, tuż po przebudzeniu. Co wieczór. Co świt. Przez lata, które dzieliły je od wojny. Matka zdawała się nie pamiętać, że to właśnie dzięki „zbrukaniu” Julie obie jeszcze żyją.

Od czasu nadejścia wiadomości o śmierci męża na froncie Amaldine zapominała o wielu rzeczach, natomiast wielką wagę zaczęła przywiązywać do drobiazgów, w oczach córki zupełnie nieistotnych. To był jej sposób radzenia sobie z traumą, ale o tym kilkunastoletnia dziewczyna nie mogła przecież wiedzieć. Ojciec Julie nie wrócił z wojny. Wrócił za to o kilka lat od niej starszy przyjaciel z dzieciństwa, Serge. Wrócił prawie nienaruszony. Brakowało mu tylko jednej nogi, którą urwała mina przeciwpiechotna. Kręcił się w pobliżu i usiłował pomagać im w codziennych obowiązkach pozostałymi trzema kończynami, ale szybko stało się jasne, że to wdowa i półsierota bardziej pomagają jemu, niż on im.

Serge był bezużyteczny do chwili, w której przypomniał sobie o dalekim kuzynie w Ameryce. Mężczyzna wyemigrował jeszcze przed wojną z powodów, o których nikt w rodzinie nie chciał mówić. Serge był wówczas kilkulatkiem, więc sam niewiele z tamtej sytuacji pamiętał, a teraz większość jego krewnych nie żyła, więc nie było już nikogo, kto mógłby opowiedzieć o owianej tajemnicą ucieczce Maurice’a do Nowego Świata.

I to właśnie za człowieka, o którym nikt nic nie wiedział, Julie miała wyjść na dalekim kontynencie. Uważała ten pomysł za niedorzeczny, ale alternatywa w postaci zamknięcia za murami klasztoru nie była przecież rozsądniejsza.

Wyjedzie. Wsiądzie na transatlantyk i przeprawi się przez ocean, zostawiając za sobą koszmar wojny, zdziwaczałą matkę i kalekiego przyjaciela, który patrzył na nią z dziwną, podszytą beznadzieją tęsknotą. Serge wiedział, jak bardzo jest bezużyteczny, i choć Julie pamiętała, że przed wojną usiłował nieudolnie się do niej zalecać, nie odważył się wyznać jej, co czuje. Okaleczony weteran nie był dobrą partią na pierwszą miłość, w przeciwieństwie do jego prosperującego za oceanem kuzyna. Maurice miał wszystko, czego brakowało Serge’owi, a przynajmniej tak twierdził w krótkich listach, które wymienili w ciągu kilku ostatnich tygodni. Ile czasu list płynie przez ocean? Nie miesiąc czy dwa, jak jeszcze przed wojną. Teraz wystarczało kilkanaście dni, a przy sprzyjającej pogodzie nieco ponad tydzień, by dopłynąć na drugi koniec świata.

Do Ameryki.

Decyzja podjęła się sama. Julie wsiądzie na ten statek i zostawi za sobą przeszłość oraz to nawiedzające ją w sennych koszmarach „zbrukanie”, o którym nie pozwalała zapomnieć jej matka.

A o którym Maurice Boncoeure nie miał najmniejszego pojęcia.

Rozdział 2

Siedzieli we trójkę przy kuchennym stole i przyglądali się leżącemu na koronkowym obrusie arkuszowi, naznaczonemu krzyżem złożenia na czworo.

Przesyłkę doręczono rano, ale takiej zawartości nikt się nie spodziewał. Domownicy patrzyli na elegancki, przypominający zaproszenie, a może jakiś afisz czy plakat, kontrakt pasażerski, potwierdzający rezerwację miejsca na liniowcu SS Paris, na pokładach pierwszej klasy. Luksusowy statek zwodowano zaledwie kilka miesięcy wcześniej, z wielką pompą, i okrzyknięto „pływającym Wersalem”.

Przez zwykle nieporuszoną, wyblakłą twarz Amaldine przetoczyło się kilka emocji naraz: duma, triumf, ale i trudna do ukrycia zazdrość, że to nie ona będzie brylować na kołyszących się na falach salonach, że to nie ona zejdzie z trapu i nie ona ujmie pod ramię eleganckiego, ale i wyglądającego na aroganckiego, narzeczonego.

Odkąd zobaczyła jego zdjęcie, miała nieodparte wrażenie, że to właśnie ona lepiej pasowałaby do zamorskiego eleganta, w końcu byli w zbliżonym wieku. Znała jednak próżność mężczyzn, którzy postawieni przed wyborem zawsze wybierali młodość i świeżość, wyżej ceniąc sobie naiwność niż doświadczenie. Pewny siebie, dobrze sytuowany mężczyzna mógł ukształtować niedoświadczoną młódkę według własnych gustów i potrzeb. Maurice zgodził się na ślub tylko dlatego, że zaproponowano mu młodą dziewczynę. Z wdową po oficerze, kobietą w średnim wieku, mającą swoje przyzwyczajenia, żadne „kształtowanie” nie wchodziłoby w grę. Amaldine była w pełni ukształtowana, mało tego, wykuta z żelaza, które w ogniu wojny tylko zhardziało. Musiała pogodzić się z tym, że to Julie zrealizuje jej amerykański sen. Marzenie, które wspólnie z Paulem snuli przez lata.

Wojna zabrała Amaldine Paula, majątek i marzenia, zostawiła zaś długi i zbrukaną córkę na wydaniu, o hańbie której wszyscy tutaj zdawali się wiedzieć, jakby miała wypalony na czole znak. Nie ją jedną pohańbiono i wiele kobiet zmagało się z piętnem, które przylgnęło także do Julie. Głośno się o tym nie mówiło, a ofiary same siebie skazywały na samotność, nie mogąc przymusić się do udawania, że nic się nie stało, że to się nie wydarzyło. Żadna z nich nie potrafiła wyobrazić sobie zostania żoną i matką. Dla nich każdy mężczyzna był potworem.

Amaldine czasami jeszcze budziła się zlana potem, z dłońmi zaciśniętymi na kołdrze i jękiem wysiłku zatrzymanym w gardle. Zdawało jej się, że wciąż szarpie trupa za mundur, bezskutecznie usiłując zwlec ciężkie zwłoki z leżącego na podłodze i wyglądającego na równie martwe ciała córki. Zawartość roztrzaskanej pogrzebaczem czaszki żołnierza wylewała się na deski. Chwilę wcześniej Amaldine zamachnęła się i z całej siły uderzyła zakrzywionym końcem w łysiejącą skroń. Ciało agresora natychmiast zwiotczało, a ona odruchowo szarpnęła za pręt. Usłyszała mokre chrupnięcie. Z rany polała się mazista, czarna krew, przylepiając się do białej szyi Julie. Amaldine jęczała bezradnie, sapała z wysiłku i w końcu udało jej się zepchnąć wielkiego, zwalistego trupa z filigranowego ciała córki. Pozostało tylko zaciągnąć go do piwnicy i przywalić worami starych, kiełkujących kartofli. Nie, to zły pomysł, nie mogłaby tu mieszkać, wiedząc, że on gnije w piwniczce… Można było odwalić kilka kamieni z podwórka między kamienicami, tym samym pogrzebaczem albo lepiej jakimś łomem, i wygrzebać mu płytki grób.

Tylko Amaldine wiedziała o tym, że tamten żołnierz nigdy nie spoczął w żadnym grobie. Ciało zabrał znajomy rzeźnik. Nie wnikała, czy spalił je razem z bydlęcymi wnętrznościami, czy przerobił na kiełbasę. Zapłaciła mu tym, co miała, leżąc pod woniejącym żelaziście olbrzymem tak samo nieruchomo, jak wcześniej Julie pod żołnierzem.

Sen wracał prawie co noc. Czasami zaczynał się od rozmytego obrazu, tego, który ledwie dojrzała, gdy otworzyła oczy po ogłuszeniu, i kończył, zanim zadała cios. Innym razem to ona była ofiarą, a jeszcze innym widziała w koszmarze tylko zbryzgane krwią pobojowisko albo przygniatającą jej dziecko górę mięsa w brudnym, cuchnącym mundurze.

Dlaczego, dlaczego Julie jej wówczas nie posłuchała? Dlaczego nie siedziała cicho w szafie? I dlaczego ona sama tak ślepo wierzyła w ludzkie gadanie o tym, że koszmar wojny się skończył, że maruderzy czy dezerterzy nie są już żadnym zagrożeniem? Dlaczego, jak reszta mieszkańców kamienicy, nie zeszła do piwnic, nie kryła się w podziemiach czy kanałach do czasu, aż naprawdę będzie całkowicie bezpiecznie?

Dlatego że była na to zbyt dumna. Że czuła się zbyt dobra, by brudzić ostatnie porządne suknie szlamem i ekskrementami, by przykurzyć ostatnie safianowe trzewiczki. Udawała, że nic złego się nie dzieje, że już po wszystkim. Tamtego wieczoru zapaliła świece, choć obowiązywało jeszcze zaciemnienie, przyrządziła kolację, zużywając wszystkie zapasy. Udawała, że jest normalnie. Tak bardzo pragnęła, aby cały ten koszmar naprawdę dobiegł już końca. Chciała w ciszy, spokoju, w pozorach normalności, doczekać powrotu męża z frontu.

Rozświetlone okna mieszkania przyciągnęły marudera jak wabik głębinowe ryby. Amaldine nawet się nie poruszyła, sparaliżowana strachem, gdy wyważone ramieniem skrzydło drzwi z trzaskiem uderzyło o ścianę. Zdążyła tylko syknąć: „Do szafy!”, po czym znieruchomiała za stołem jak posąg. Wśród gruzów i zbryzganej posoką powojennej szarzyzny, w świecie, w którym jedni ludzie tak naprawdę nie wiedzieli, czy można już czuć się bezpiecznie, a inni, czy można już z bestii zamienić się z powrotem w człowieka, spotkali się jak dwa archetypiczne widma pokoju i wojny. Ona w najlepszej sukience, on w zszarganym mundurze.

To nawet nie był mocny cios, ale pociemniało jej w oczach, gdy uderzyła głową w róg stołu i upadła w progu kuchni. Pamiętała, że krzyknęła przeciągle, a potem nastała ciemność. Gdy się ocknęła, żołdak gwałcił jej córkę, sapiąc jak szarżujący dzik. Julie zapewne wyszła z kryjówki, przestraszona krzykiem. Brutal był tak zajęty, że nie zwracał uwagi na matkę, mając pod sobą córkę. Przecież zawsze wybierali młodsze.

Pełzła w tył, do kuchni, aż dłonią trafiła na porzucony przy piecu pogrzebacz.

Chciała go zabić. Za to, co prawie zrobił jej. Zorientowała się natychmiast, że jej nie zgwałcił, bo wciąż miała na sobie bieliznę. Chciała go zabić za to, że zbrukał jej córkę. Za to, że w chwili, w której zrozumiała, iż nieodwracalnie ją zbezcześcił, zaczęła jej nienawidzić.

Gdy już odsunęła go na bok, zawodząc nad ciałem dziewczyny, wsunęła drżącą dłoń pod jej zadartą spódnicę, by sprawdzić, czy skończył, zanim wymierzyła mu śmiertelny cios.

Nie.

Chyba tylko dlatego nie wyrzuciła Julie przez okno i sama nie skoczyła za nią. Czy zabiłyby się, spadając z drugiego piętra na bruk?

Przy życiu utrzymywała ją tylko pewność, że jak wróci Paul, to wszystko naprawi. W jakiś magiczny chyba sposób naprawi, może cofnie czas.

Wszystko się poukłada.

Wszystko będzie dobrze.

Ale Paul nie wrócił.

– Maman?

Uniosła wzrok i spojrzała na Julie. Czy jej córka zawsze miała taką nieruchomą twarz, jak maska? Czy przestała okazywać emocje dopiero po gwałcie? Czy Julie w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co się wówczas stało? Gdy wybuchła wojna i ojciec wyjechał, miała dwanaście lat i była zaledwie dziewczynką, dzieckiem nieledwie. To cud, że na skromnych racjach, w prawie nieustannym zaciemnieniu, przy matce będącej kłębkiem nerwów, wyrosła na tak ładną młodą damę.

Paryż nie ucierpiał, a ludność stolicy zardzewiała głównie przez nieustanne zamartwianie się sytuacją na frontach. Kobiety, takie jak Amaldine, zestarzały się w oczekiwaniu na powrót mężów, z których wielu nigdy nie wróciło. Czy w takiej sytuacji Amaldine miała głowę do tego, by przygotowywać córkę do wejścia w dorosłość? By cierpliwie tłumaczyć jej, co dzieje się z jej ciałem i jakie to wszystko niesie implikacje?

Gdy żołnierze i oficerowie zaczęli wracać mętną falą złożoną z kalek i psychicznych wraków o zdekompletowanych kończynach czy poparzeniach na wyblakłych twarzach, Amaldine zrozumiała, że niełatwo będzie znaleźć dla córki dobrą partię. Tym bardziej że niekompletny wrócił również Serge, syn bankiera, którego z Paulem rozważali jako kandydata do ręki ich jedynaczki. W innym świecie, w innych czasach. Serge stracił nogę, a bank, w którym pracował jego ojciec, upadł. Przygnieciony ciężarem wojennych doświadczeń chłopak nie nadawał się do niczego, a przecież Amaldine nie chciała, by Julie spędziła całe swoje życie na opiece nad kaleką, niezdolnym do zapewnienia jej godziwego bytu.

W tej beznadziejnej sytuacji zamknięcie siebie i córki w klasztorze wydawało się naprawdę rozsądnym wyjściem, przynajmniej mogło zapewnić im dach nad głową i wikt.

Owszem, mogły jeszcze zacząć pracować, choć żadna z nich niczego nie potrafiła. Znajomość języków, gra na instrumentach czy pilnowanie domowych wydatków to nie były umiejętności, których poszukiwano u pracowników po wojnie. Nie wyobrażała sobie posady praczki czy posługaczki, nawet guwernantki. Nie wyobrażała sobie po prostu wypełniania czyichkolwiek poleceń. Amaldine wychowano na żonę bogatego męża i w tej roli spisywała się świetnie. Zarządzała domem, pilnowała kucharki i dwóch pokojówek, dbała o wystrój obszernego mieszkania w kamienicy i o to, by stołowy fortepian, na którym uczyła się grać jej córka, zawsze był nastrojony. Teraz tylko ten instrument, sprowadzony swego czasu z Kopenhagi, świadczył o tym, że niegdyś mieszkała tutaj inteligencka, burżuazyjna rodzina. Majątek stopniał. Został tylko skromny posag Julie i ten nieszczęsny, niestrojony od kilku lat fortepian – zamknięty i przykryty jedną z ostatnich koronkowych serwet wyglądał raczej jak komoda na wysokich nogach, a nie jak instrument muzyczny.

Tak, jak w mrocznych czasach nie rozmawiały o dorastaniu, tak samo później, gdy czasy nieco się rozjaśniły, nigdy nie rozmawiały o gwałcie. Amaldine nigdy nie zapytała córki, czy żołnierz najpierw ją znokautował, czy najpierw… Julie zaś nie pytała, jak tamtego wieczoru znalazła się we własnym łóżku, poobijana i obolała. Nie pytała, dlaczego ma obandażowaną głowę. Od uderzenia kolbą zostały jej niewielkie zgrubienie i blizna na lewej skroni, którą ukrywała pod włosami.

– Jutro pójdziemy do fryzjera – powiedziała cicho Amaldine, usiłując się uśmiechnąć. – Poprosimy, by modnie obcięto ci włosy. Nie może być tak, by moja córka płynęła pierwszą klasą, a wyglądała jak prostaczka.

No proszę! Do tej pory matka była bardzo sceptycznie nastawiona do najnowszej mody, cmokała z dezaprobatą na widok kusych sukienek, fal układanych nad czołem i strusich piór wetkniętych za naszywane koralikami opaski. Konserwatywne wychowanie kazało jej ściągać usta w ciup, gdy słyszała dobiegający z nocnych klubów jazz. Czarni muzycy, którzy przypłynęli z Ameryki, byli rozchwytywani. Tutaj, gdzie nie obowiązywała prohibicja, ludzie bawili się o wiele swobodniej, tańczyli do białego rana.

Dusza Amaldine również tańczyła, a potem łkała, pełna żalu, w kościelnej ławce, gdy kobieta waliła pięścią w pierś w akcie skruchy.

Czy gdy już odprawi Julie, gdy już nie będzie musiała być dla niej przykładem ani drogowskazem, wejdzie w końcu do któregoś z tych klubów? Czy znowu zatańczy w ramionach jakiegoś obcego mężczyzny, jak niegdyś tańczyła z Paulem? Pewnie nie. Na pewno nie. W jej sercu były już tylko gruzy i żałoba. Mogła co najwyżej zwalniać kroku i kręcić głową, udając oburzenie na wypadek, gdyby ktoś patrzył.

Nikt jednak nie patrzył, bo wszyscy, których kiedykolwiek obchodziło zdanie Amaldine na jakikolwiek temat albo zginęli, albo nie chcieli pamiętać dawnych czasów. Ludzie zapomnieli o wojnie, zaczęła się nowa epoka. Epoka jazzu.

Tylko dusza wdowy Amaldine pozostawała smoliście czarna, pełna cieni jak kościelne nawy i klasztorne korytarze; już się widziała w ich chłodnych, woniejących kadzidłem i starym drewnem objęciach. Właśnie tam znajdzie spokój, tam znajdzie odkupienie. Być może wyzna nawet, że dopuściła się morderstwa i usłyszy, że życie jej córki było w tamtej chwili ważniejsze od życia jakiegoś anonimowego potwora, który wziął się nie wiadomo skąd i którego ciało zniknęło nie wiadomo gdzie.

Amaldine rozpłynie się w wonnym mroku, a jej córka wsiądzie na transatlantyk i znajdzie szczęście za oceanem. Kto wie, może w dalekiej Ameryce, mimo prohibicji, również rozbrzmiewa cały ten jazz i Julie, nowa Julie, oczyszczona z przeszłości i swojego zbrukania, będzie tam tańczyć w ramionach męża? Może znowu zacznie się uśmiechać?

Rozdział 3

– Très bien! – Fryzjerka zdawała się bardzo z siebie zadowolona.

Julie nie rozpoznawała dziewczyny z lustra: pociągła twarz, długa szyja, którą dopiero teraz, gdy zniknął gruby, przerzucony przez ramię czarny warkocz, było widać, ciemne, okrągłe, duże oczy. Takie twarze widywało się na renesansowych malowidłach. Na ustach dziewczęcia igrał tajemniczy uśmieszek, jak u Mony Lisy, którą jako dziecko oglądała w muzeum.

Czy to ona się uśmiecha?

Niemożliwe.

– Ma panienka piękne ramiona! – Kobieta nie przestawała się zachwycać. – Ta fryzura naprawdę podkreśla wszystkie atuty! Dawno nie układałam włosów komuś, komu najnowsza moda tak by służyła…

Paplanina fryzjerki zlała się w uszach dziewczyny w niezrozumiały poszum w tle.

Czy Maurice’owi się spodoba?

Czy Maurice spodoba się jej?

Nie bardzo.

Nie miała jednak nic do powiedzenia w kwestii swojego mariażu. Matka postawiła sprawę jasno: albo przepłynie ocean, by wyjść za Boncouere’a, i już nigdy nie wróci do Francji, albo właśnie tutaj, na obrzeżach Paryża, spędzi swoje dni pomiędzy zimnymi klasztornymi murami.

Julie miała przed sobą jeszcze bardzo wiele dni. Sporo z nich już straciła bezpowrotnie, dochodząc do zdrowia po tamtej feralnej nocy. Pamiętała każdy szczegół gwałtu, choć nigdy nie przyznała się do tego matce. To znaczy pamiętała to, co stało się, zanim zaczęła krzyczeć i się wyrywać, zanim potworny ból w dole ciała uświadomił jej, że dzieje się coś bardzo, bardzo złego. Zaczęła wrzeszczeć, próbowała wierzgać. Po uderzeniu na odlew w twarz straciła przytomność.

Nie wiedziała, jak to wszystko się skończyło. Nie śmiała pytać. Przypuszczała, że matka zrobiła coś, co powstrzymało żołnierza. Domyślała się, że go zabiła, nie wiedziała tylko, jak udało się jej pokonać o wiele większego i silniejszego napastnika. Julie jeszcze czasem budziła się w środku nocy w skotłowanej pościeli, zlana potem, czując na sobie gorący, odbierający dech ciężar. Każdego dnia widziała w twarzy rodzicielki brzemię winy i bezradności. Od tamtego dnia nie patrzyły sobie w oczy. Julie wielokrotnie myślała, że powinna była wtedy umrzeć. Matka nie patrzyłaby na nią z takim wyrzutem, z niemą pretensją, którą próżno usiłowała ukryć. Właśnie dlatego chciała pozbyć się córki, zrobić cokolwiek, co sprawiłoby, że więcej już jej nie zobaczy.

W przeświadczeniu, że robi to dla jej dobra, chciała zamknąć ją w przybytku, z którego Julie już nigdy się nie wydostanie.

Dziewczyna po części obwiniała siebie. Być może gdyby wówczas posłuchała matki, to straszne zło nie zostałoby jej wyrządzone. Bardziej prawdopodobne było jednak, że tamten żołdak skończyłby z Amaldine, a potem przeszukał mieszkanie i znalazł również ją. Kto wie, być może użyłby sobie do woli, a potem zabił je obie? A może zabiłby tylko jej matkę? Julie zostałaby sierotą.

Na szczęście dla dziewczyny na horyzoncie pojawiła się widmowa figura Maurice’a. Nie grzeszył urodą amanta, przypominał raczej gangstera. W gazetach pisano o tym coraz więcej, ale nikt nie traktował poważnie plotkarskich artykułów o Włochach w Chicago, którzy zaczynali budować skomplikowaną strukturę przestępczą. Czy takie rzeczy mogły obchodzić młodą panienkę? Dowiedziała się o tym od Serge’a, który z kolei dowiedział się od Maurice’a. Skąd jednak ten ostatni miał takie wiadomości, Julie wolała nie pytać. Boncoeure twierdził, iż jest udziałowcem amerykańskiej stoczni, dlatego udało mu się załatwić narzeczonej bilet pierwszej klasy. Znał się po prostu na rzeczy i miał znajomości. Julie chciała wierzyć, że jej narzeczony jest uczciwym, amerykańskim przedsiębiorcą, jak zapewniał o tym w listach.

– Julie!

Oderwała wzrok od twarzy w lustrze i spojrzała na matkę. Wyglądała staro, choć przecież miała niewiele ponad czterdzieści lat.

– Jak się sobie podobasz?

Nie wiedziała, czy się sobie podoba, nigdy nie zastanawiała się nad tym. Ważniejsze chyba było to, co pomyśli jej przyszły mąż. To w końcu w jego ręce składała swój los, od niego miała być już zawsze zależna.

– Dziękuję, maman – szepnęła tylko, dotykając wypomadowanych loków. Były dziwne w dotyku, zimne i śliskie, jak jedwab podczas prania. Modnych fryzur jednakże się nie dotykało, miały po prostu nieskazitelnie wyglądać, jak rzeźba. Każdy włosek starannie ułożony i utrwalony, tak, by fryzura przetrwała całonocne balowanie w klubie jazzowym.

Czy fryzjerka wzięła Julie za taką właśnie dziewczynę? Za kogoś, kto wieczorem uda się do klubu i wytoczy z niego nad ranem? Czy taką dziewczynę przyprowadziłaby do balwierni matka?

Poczuła, że się rumieni, nie przywykła do komplementów. A może bardziej dlatego, że zbyt szybko i ochoczo zaczęła wyobrażać sobie, co się dzieje w takich klubach, w miejscach, do których udają się wieczorami dziewczęta noszące modne fryzury.

Tak, podobała się sobie, ale za nic nie powiedziałaby tego głośno, nikomu, nawet własnej matce. Zwłaszcza jej, w końcu jeszcze kilka tygodni temu Amaldine uważała, że najwłaściwszym miejscem dla jej córki jest półmroczna cela.

Dlaczego zmieniła zdanie? Dlaczego zdecydowała, że Julie, tak bardzo przecież bezradna i niedoświadczona, poradzi sobie podczas podróży pociągiem i podczas rejsu? Że poradzi sobie jako żona człowieka, którego nigdy wcześniej nie spotkała? Albo naprawdę pragnęła dobra córki, chciała, by Julie zaczęła wszystko od nowa, weszła w dorosłość z czystą kartą, na obcym kontynencie, gdzie nikt jej nie zna i nie wie, co ją spotkało, albo, kąsana przez wyrzuty sumienia i nieustannie nękającą przeszłość, po prostu chciała się jej pozbyć i spróbować zapomnieć. Julie miała nieodparte wrażenie, że matka nie może na nią patrzeć.

Serge miał towarzyszyć jej aż do trapu, ale Julie nie potrafiła dostrzec w nim przewodnika i protektora, na którego tak usilnie pozował. Czuła do niego jedynie litość. Obecność kogoś takiego wcale nie dodawała jej otuchy, nie sprawiała, że czuła się bezpiecznie. Czy gdyby Serge wrócił z wojny cały i zdrowy, zgodziłaby się zostać jego żoną…? Nie pamiętała, jaki był przed wojną, pozostawał rozmytym obrazem, jakby trauma wymazała ich wspólną przeszłość, rozmyła kontury wszystkiego, co wydarzyło się przed tamtym koszmarnym wieczorem. Wszystko, co wydarzyło się przed wojną nie miało już najmniejszego znaczenia. Młodziutka dziewczyna, która marzyła o romantycznych uniesieniach, umarła pod tamtym żołnierzem. Teraz Julie kierowała się już tylko zimną kalkulacją. Musiała uciec od tego miasta, od tego mieszkania, od tych ludzi, którzy kojarzyli się jej ze wszystkim, co złe.

W głębi serca czuła jednak ogromny strach, lęk przed nieznanym, obawę przed morską podróżą. Wprawdzie obecnie rejs trwał tylko jakieś dziesięć dni, a nie wiele tygodni, jak na przełomie wieków, ale Julie nigdy w życiu nie płynęła nawet łódką wiosłową. Wojna odebrała jej młodość i dziewczyna nie zdążyła posmakować żadnych rozrywek, choćby tak błahych.

Czy rejs transatlantykiem jest rozrywką? Na pokładach pierwszej klasy niewątpliwie jest, choć tego Julie mogła się jedynie domyślać. Serge ekscytował się tym wojażem tak, jakby to on miał wypłynąć na ocean. Opowiadał dziewczynie o przepychu i elegancji kajut oraz wspólnych przestrzeniach, po których pasażerowie mogą spacerować jak po pałacowych pokojach.

Nie mając nic lepszego do roboty, przed kilkoma miesiącami Serge udał się do Hawru, by podziwiać wyruszenie statku w dziewiczy rejs. Już wtedy korespondował z kuzynem zza oceanu i zachwalał zalety jego przyszłej małżonki, choć wówczas ani Julie, ani jej matka nie wiedziały o tym, że zabawia się w swata.

Czuł się zobligowany, bo to przecież on miał zostać mężem Julie. W dawnym życiu, przed wojną. Kiedyś naprawdę wierzył, że stworzą rodzinę, szczególnie że rodzice Julie od początku byli mu bardzo przychylni. Od początku, to znaczy od czasów, gdy przestał ciągać ich córkę za warkocz. Był o kilka lat starszy, więc musiał poczekać, aż Julie dorośnie. Odwiedzał państwa Corbertów, pił herbatę z filiżanki z cienkiej porcelany, omawiał z ojcem Julie bankowe strategie i słuchał, jak dziewczynka, ledwie sięgająca nogami do pedału, brzdąkała na salonowym fortepianie. Jeśli w tamtych czasach pomiędzy Serge’em i Paulem Corbertem zapadły jakieś ustalenia co do losów córki bankiera, Julie nie była tego świadoma. Nie zdążyła przyjąć ani jednego konkurenta.

Wojna wybuchła nagle, przebąkiwano coś o zamachu na jakiegoś księcia, ale to wszystko z oczywistych względów nie interesowało kilkunastoletniego dziewczęcia. Był środek lata, Julie myślała tylko o jednym: czy w tym roku znowu pojadą całą rodziną nad morze. Nie pojechali. Papa musiał nagle wyjechać, a zniknięcia Serge’a nawet nie zauważyła. Po prostu któregoś dnia zostały z matką same. Wszystko, co wydarzyło się przez te miesiące, a potem lata samotności, nie było warte pamiętania. Amaldine nie informowała córki ani o sytuacji politycznej, ani o działaniach na froncie. Nie traktowała tej wojny poważnie, nie chciała uwierzyć, że gdzieś tam giną ludzie, nie tylko wojskowi, ale i cywile, tacy jak ona i jej córka.

Tymczasem Serge pragnął wrócić z frontu jako bohater, a nie kaleka. Chyba miał o sobie zbyt wysokie mniemanie, zdawało mu się, że skoro bez problemu kupił tytuł oficerski, to kupi również sławę i chwałę. Tę butę i dumę urwała mu, razem z nogą, mina przeciwpiechotna. Nie zdołała jednak wysadzić w powietrze jego sympatii do Julie. Czuł, że musi rozliczyć się ze zobowiązań, których przecież nawet oficjalnie nie przedłożył jej rodzicom ani jej samej. Stał się jej mężem tylko w swojej głowie. Nie potrafił poczuć satysfakcji w chwili, gdy poznał zakonne plany Amaldine. Być może powinien był się ucieszyć – skoro on nie zostanie mężem Julie, to nikt nie stanie z nią na ślubnym kobiercu. Nie ucieszył się jednak. Poczuł, że jest mu jej żal. Gdyby nawet Amaldine zgodziła się wydać za niego dziewczynę, choć z oczywistych względów porzucił plan ubiegania się o jej rękę, chyba nie mógłby jej dotknąć, wiedząc, co ją spotkało. Amaldine nie była w stanie dźwigać sama brzemienia „zbrukanej córki”, więc podzieliła się nim z Serge’em.

Maurice oczywiście nie wiedział o „zbrukaniu” Julie i miał się o nim nigdy nie dowiedzieć. Serge też tylko podejrzewał, co zaszło, bo ani Amaldine, ani tym bardziej dziewczyna, nie zdradziły mu żadnych szczegółów. To było niedopuszczalne. Opowiadanie o takiej sprawie obcemu mężczyźnie, nieważne jak bardzo zaprzyjaźnionemu z rodziną, nie wchodziło w grę. Serge sam się domyślił. Być może wyczytał to z nieruchomych twarzy obu kobiet, być może usłyszał między wierszami wyszeptywanych jakby bezwiednie przez Amaldine planów zamknięcia ich obu w klasztorze.

– Musisz mi pomóc, Serge – szepnęła któregoś wieczoru Julie, obcym, dojrzałym głosem, jakiego wcześniej u niej nie słyszał. – Muszę stąd uciec. Muszę zniknąć.

Czy naprawdę to powiedziała? Być może tylko to sobie wyobraził, gdy wspólnie siorbali cienką zupę, a Amaldine oddaliła się na chwilę do kuchni. Bardzo kiepsko gotowała, jednak w chudych, powojennych czasach chłopak nie zamierzał marudzić, zwłaszcza że nie był jeszcze w stanie samodzielnie się utrzymywać.

– Pomogę ci, Julie. Pomogę ci uciec – szepnął znad talerza i miał wrażenie, że dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona, jakby odpowiedział na pytanie, którego nie zadała.

Serge pragnął czuć się potrzebny, właśnie teraz, kiedy tak samo jak Julie, stał się dla wszystkich bezwartościowy. Być może Maurice, jego skryty i tajemniczy kuzyn, który uciekł za ocean nie wiadomo kiedy i nie wiadomo dlaczego, jest mężczyzną nowoczesnym, dla którego dziewictwo nie stanowi głównego kryterium przy wyborze żony.

A może po prostu Serge poinstruuje Julie, by w noc poślubną spiła pana młodego i rano odegrała komedyjkę rozdziewiczonej panienki.

Nie byłby w stanie rozmawiać z nią o takich sprawach.

Czekało go przedstawienie tego planu Amaldine. Nauczenie córki tego, jak udać utratę dziewictwa, nie powinno stanowić problemu dla kobiety, która zarąbała pogrzebaczem wielkiego żołdaka. Choć Serge o tym zabójstwie nie miał pojęcia, na myśl o takich „naukach” uśmiechał się mimowolnie pod nosem.

Uważał, że dzień, w którym taka kobieta jak Amaldine przywdzieje habit, będzie dniem żałoby dla całego męskiego gatunku.

Rozdział 4

Wagon kołysał się miarowo i Julie czuła, że za chwilę zaśnie. Usiłowała wyglądać przez okno, żeby czymś się zająć, ale wypalone słońcem pola, wzgórza i osady podrygujące w rytm podskakiwania kół ponad przęsłami, nie były zajmujące. Powinna być podekscytowana, w końcu nigdy dotąd nie wyjeżdżała na dłużej z miasta, a jeszcze kilka miesięcy temu nawet do głowy jej nie przyszło, że znajdzie się na innym kontynencie, oddzielona bezkresną głębią oceanu od wszystkiego, co znała, ale nie czuła ekscytacji. Odczuwała niemal fizycznie wiele różnych emocji, ale na pewno żadna z nich ekscytacją nie była.

Odwróciła głowę i odetchnąwszy głęboko, spojrzała przed siebie przez wpółprzymknięte powieki.

Serge, z kapeluszem zsuniętym na oczy, drzemał naprzeciwko niej, zarzuciwszy protezę na zdrową nogę. Rozsunęła stopy, robiąc mu miejsce, żeby ich ciała się nie zetknęły. Nikt, kto nie wiedział o jego kalectwie, na pierwszy rzut oka nie domyślał się, że coś jest z nim nie tak. Na drewnianą stopę można było założyć prawdziwy but, więc jedynie chybotliwy krok i podpieranie się laską zdradzały, że nie wszystko jest w porządku z kondycją właściciela. Choć niezdrowa ciekawość paliła Julie, nigdy nie odważyła się poprosić Serge’a, by pokazał jej kikut. Coś takiego było możliwe, gdy jako dzieci okładali się patykami pod nieobecność rodziców. To znaczy ona okładała jego, a on upominał ją, że takie zachowanie nie przystoi młodej panience z dobrego domu. W jego oczach zawsze była czułość, a gdy Julie zaczęła dorastać, pojawiło się coś jeszcze, czego wówczas nie rozumiała. Dziś, gdy oboje byli dorośli, trzymali się od siebie na dystans. Szczególnie w sytuacjach, kiedy obok znajdowali się inni ludzie. Ciekawe, co myśleli współpasażerowie? Pewnie brali ich za rodzeństwo.

A jeśli za wcześnie skreśliła Serge’a? Być może, pomimo kalectwa, powinna wyjść właśnie za niego, nie przejmując się obiekcjami matki? Za każdym razem, gdy rozmawiali o jakichś trywialnostkach zastanawiała się, jak wyglądałoby ich wspólne życie. Serge dorabiał tu i tam jako skryba, księgowy, żurnalista, nie wiedziała nawet dokładnie, z czego utrzymuje się po wojnie. Jedno było pewne: zarabiał zbyt mało, by założyć rodzinę, a Julie nie byłaby w stanie dołożyć ani centyma do wspólnego gospodarstwa. Owszem, miała posag, który wiozła ze sobą w ściskanej na kolanach torebce. Kilka matczynych klejnotów i walizka sukienek to było wszystko, co wnosiła do małżeńskiego majątku. Maurice zapewniał wprawdzie, że może przypłynąć w jednej koszuli na grzbiecie, ale Amaldine upierała się, by córka zabrała ze sobą wszystkie kosztowności i skrzynię modnych sukienek, w końcu Francuzki znane były z elegancji. Dlaczego tak bardzo zależało jej na tym, by córka zrobiła dobre wrażenie na przyszłym mężu? Przecież zamknęła się w klasztorze, a ostatnie słowa, które do niej skierowała, nie były przepełnione czułością.

– Pamiętaj, żeby napisać do mnie, jak tylko się zadomowisz. A najlepiej wyślij depeszę, będzie szybciej. Żegnaj, Julie.

I to wszystko.

Potem rozległ się już tylko przeciągły jęk zawiasów klasztornej bramy.

– Serge?

Mężczyzna mruknął coś niewyraźnie spod kapelusza.

– Śpisz?

Kolejny pomruk, głębokie westchnienie. Jego pierś uniosła się pod skrzyżowanymi rękami, ale nie otworzył oczu, nie zsunął kapelusza z twarzy. Po powrocie z wojny dużo drzemał, bo nocami nękały go koszmary.

Co właściwie chciała mu powiedzieć? O co zapytać? Co zasugerować? To, że powinni wysiąść na najbliższej stacji, wsiąść w powrotny pociąg do Paryża i wrócić razem do pustego mieszkania, które zostawiła za sobą Amaldine? Kto będzie w nim teraz grał na fortepianie? Być może Serge, choć jego umiejętności w tej materii były dość mikre. Może mógłby uczyć dzieci, zawsze się do niego garnęły. Miał przyjemną aparycję, śmiejące się spojrzenie, płowe włosy, uroczy, delikatny wąsik. Tak bardzo różnił się od swojego kuzyna, któremu źle patrzyło z oczu! Tamten gładki, uśmiechnięty Serge został jednak w okopach. Wrócił z nich ponury, choć wciąż gadatliwy, poorany bliznami nie tylko na ciele, ale przede wszystkim na umyśle, mężczyzna, który wzdragał się na każdy głośniejszy dźwięk i nie potrafił spojrzeć jej w oczy.

A ona, głupia, wyobrażała sobie, że pokaże jej to, co zostało z jego urwanej nogi!

Przecież to wszystko były niedorzeczności. Wyimaginowała sobie uczucie Serge’a. Nigdy nie powiedział jej wprost, że chciałby ją poślubić. Wyczytała to gdzieś pomiędzy wierszami, pewnie tylko sobie wymyśliła. Przecież właśnie zamierzał wsadzić ją na statek i wysłać do innego mężczyzny. Swat, a nie amant, ot co.

Wagon zakolebał się, gdy wjechali na most, koła stuknęły, rozległ się gwizd lokomotywy. Serge drgnął gwałtownie, strącił kapelusz z twarzy, rozejrzał się nieprzytomnie, w końcu zatrzymał wzrok na Julie, jakby zawstydzony, po czym pochylił, by podnieść nakrycie głowy.

Tchórz.

Zbeształa się w myślach. Przecież ten człowiek był na wojnie! Wielu żołnierzy wróciło z niej kompletnie załamanych i w porównaniu z nimi Serge radził sobie świetnie, biorąc pod uwagę, że w okopach zostawił kawałek siebie. Dosłownie. Jak widać, wojna również w nim została, w końcu minęły już lata od podpisania traktatu. Gdzieś tutaj, w ich kraju.

Czy Maurice Boncoeure jest równie strachliwy? Nie wyglądał na takiego, ale przecież ewidentnie od czegoś uciekł. Może po prostu gonił za marzeniem, wyjechał, by zrealizować swój amerykański sen? Gdy wyruszał w podróż, był niewiele starszy niż ona teraz. Serge prawie go nie pamiętał, to jego ojciec utrzymywał kontakt z kuzynem, chcąc dostawać informacje z pierwszej ręki na temat amerykańskiej giełdy.

Julie nie miała o tym wszystkim pojęcia. O niczym nie miała pojęcia. Wszystko, co o zamorskim kuzynie opowiedział jej Serge, zdawało się niezrozumiałe i niepokojąco fascynujące.

Handlarz dóbr luksusowych.

Co to właściwie znaczy? I czym są te dobra? Z pewnością Julie wiedziałaby, gdyby dorastała w takim dobrobycie, jakim cieszyła się jako dziecko. Wojna pożarła cały ich majątek.

Wojna, wojna, wojna!

Wciąż tylko ta wojna!

Chciała uwolnić się od wojny raz na zawsze, a widok drewnianej nogi Serge’a , choć dobrze zakamuflowanej, nieustannie jej o niej przypominał. Podobnie jak zawsze smutna, wiecznie ściągnięta twarz matki, pogrążonej w żałobie po mężu i ich na zawsze utraconej niewinności.

Julie nie mogłaby dalej żyć w mieszkaniu, w którym stało się tyle złego, a sił i wiedzy nie było w niej na tyle, by sprzedać lokum i się przeprowadzić. Nie wiedziałaby nawet, jak się do tego zabrać, a na Serge’u nie chciała ciągle polegać. Musiała się usamodzielnić.

Rejs luksusowym liniowcem może nie będzie jakąś ciężką szkołą życia, ale z pewnością stanie się symbolicznym momentem odcięcia od przeszłości.

Żegnaj, matko, żegnaj, Serge’u, żegnaj, wojno!

Przed Julie rysowała się już tylko świetlana przyszłość, wyegzorcyzmowana z demonów przeszłości. Miała wrażenie, że przez nieszczelne okno wagonu dolatuje do niej słonawa bryza z portu w Hawrze, zmieszana z gryzącym zapachem dymu z komina lokomotywy.

– Dojeżdżamy! – Serge na moment zacisnął powieki, strząsając z siebie resztki snu. – Zaraz będzie widać port, może nawet reję i statek! – Jego twarz rozjaśniła się i Julie znów dojrzała w nim tego ładnego chłopca, który z czułością pochylał się nad nią, gdy była kilkulatką.

W jej wspomnieniach na zawsze miał pozostać tym młodzianem sznurującym jej trzewik, i nigdy nie przeobrazić się w zalęknionego, kalekiego mężczyznę, którego wojenna zawierucha wywiała z jej przyszłości.

W przyszłości czekał na nią Maurice Boncoeure, uśmiechał się szelmowsko pod cienkim wąsikiem i przyglądał się jej przez zmrużone powieki oczami, z których źle patrzyło.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

W wolnym tłumaczeniu „dobre serce”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: