- nowość
Memè Scianca. Bobi - ebook
Memè Scianca. Bobi - ebook
Połączone w jeden tom „Memè Scianca” i „Bobi” to ostatnie książki Roberta Calassa, których wydanie nadzorował autor.
„Memè Scianca” to opowieść ojca, który przybliża dzieciom pierwsze dwanaście lat swojego życia. Calasso snuje historię o czasach sobie bliskich, lecz młodszym pokoleniom – odległym. Pierwszy przebłysk wojny uchwycony z okna tajnego strychu w centrum Florencji. Stara willa San Domenico, w której pewnego ranka po zabójstwie Giovanniego Gentile’a ojciec Calassa został aresztowany jako niebezpieczny antyfaszysta. Kurz unoszący się znad gruzów Por Santa Maria zaraz po tym, jak Niemcy wysadzili mosty. Ale też zabawy – i książki, które niepostrzeżenie zajęły ich miejsce. Literatura i muzyka. A wreszcie – Florencja. Florencja lat powojennych, oddzielona od wszystkiego, nawet od reszty Włoch.
„Bobi” z kolei to opowieść o Robercie Bazlenie, powszechnie znanym jako Bobi, pisarzu i publicyście. Był on mentorem i przyjacielem Calassa oraz jednym ze współzałożycieli włoskiego wydawnictwa Adelphi, w którym Calasso przepracował niemal całe życie i którego w późniejszych latach stał się właścicielem.
Oba teksty utrzymane są w intymnym, nostalgicznym tonie. Autor rezygnuje w nich z erudycyjnego stylu, charakterystycznego dla jego esejów, stawiając na autobiograficzność i walory literackie.
Tom został uzupełniony o notatki i listy Bobiego Bazlena.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Spis treści
Memè Scianca
Bobi
Aneks
Roberto Calasso. Widziane z punktu, który jest próżnią
Roberto Bazlen. Wprowadzenie do Sveva
Roberto Bazlen. Przedmowa do Sveva
Roberto Bazlen. Musil – Człowiek bez właściwości
Roberto Bazlen. Robbe–Grillet – Podglądacz
Roberto Bazlen. Bettelheim – The Informed Heart
Roberto Bazlen. Cage – Silence
Roberto Bazlen. Benoîte et Flora Groult – Journal à quatre mains
Roberto Bazlen. Rozmowa o Trieście
Roberto Calasso. Ogród imienia Bazlena
Nota edytorska
Przypisy
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7908-295-7 |
Rozmiar pliku: | 680 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieliśmy przy kamiennym stole pod pergolą. Niedaleko Lago di Garda. Czytałem wówczas wspomnienia z dzieciństwa Fłorienskiego, Dla moich dzieci. Niektóre epizody, szczegóły z jego najwcześniejszych lat, spędzonych na zakaukaskich stepach, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Dwudziestoletnia Josephine i jedenastolatek Tancredi słuchali rozbawieni, lecz widać było również, że chcą po prostu sprawić mi przyjemność. To zbyt dawne historie – pomyślałem. Potem zaczęli się dopytywać, co zapamiętałem z moich najwcześniejszych lat. Wspomniałem o jakimś zdarzeniu i od razu zdałem sobie sprawę, że wydaje się to równie odległe, jak opowieść rosyjskiego autora. Jak bardzo różnił się w gruncie rzeczy zakaukaski step pod koniec XIX wieku od Florencji w czasach wojny? Niewiele. Wszystko to należało do epoki, która była niezrozumiała i mglista, jeśli tylko choć trochę poprzedzała ich przyjście na świat.
„Słyszałem, jak lato przybywa od strony alei”. W wieku dwunastu lat zacząłem pisać we Florencji swoją pierwszą książkę wspomnień. Zaczynała się od owego zdania odnoszącego się do lata i przywoływała bajkowy czas, kiedy miałem pięć, sześć lat. Początkowy akord wziął się z faktu, że wraz ze zmianą pory roku tramwaj zaczynał wydawać inny dźwięk. To była dziewiętnastka, która przejeżdżała wówczas przez środek viale Regina Margherita, zanim aleja ta przybrała republikańską i związaną z ruchem oporu nazwę Spartaco Lavagnini. Zmienionemu dźwiękowi tramwaju odpowiadały nocą świetlne ostrza, które przenikały ciemność i układały się w równoległe pasma – tworzyły je światła rzadkich samochodów jadących aleją.
Potem przenosiliśmy się w miejsce, gdzie lato osiągało swoje apogeum. Na słoneczną i zachwycającą wieś. Do Castelliny in Chianti, gdzie rodzina wynajmowała dom. Natknąłem się wtedy na pierwszą poważną trudność, którą zna każdy, kto pisze opowiadanie: nazwy. Nie chciałem używać prawdziwych nazw. Próbowałem wymyślić coś, co brzmiałoby wiarygodnie po toskańsku. Ale nie posunąłem się zbyt daleko. Ostatecznie strony poświęcone Castellinie, a było ich zaledwie kilka, miały nosić tytuł „Castello”. Moje pierwsze wspomnienie stamtąd wiązało się w pewien sposób z myszami. Przestronne, mroczne pokoje były w połowie puste. Obok łóżka stała ponura szafa z ciemnego drewna, imponujących rozmiarów. Nie spałem w nocy i słyszałem uporczywy hałas dochodzący z szafy. To myszy podgryzały ułożone w niej koce. Rankiem oznajmiłem obojętnym tonem: „W szafie są myszy”. Początkowo mi nie uwierzono. Wkrótce jednak informacja ta dotarła również do innych i zapanowało wielkie poruszenie. Aby jakoś temu zaradzić, zawołano krawcową, która była głuchoniema. Spojrzała na pogryzione koce i zaczęła powtarzać: „Narć, narć”, co w jej języku oznaczało: „Ciąć, ciąć”. Później wszystko stopniowo wróciło do normy.
Po tej pierwszej próbie, od razu zarzuconej, myśl, by pisać o sobie samym, nie zaprzątała mojej głowy przez niemal siedemdziesiąt lat – aż do dzisiaj. Pisanie miało się dla mnie zawsze łączyć z eksploracją czegoś odległego, również języka, i wydawało mi się to sprawą znacznie pilniejszą niż zajmowanie się czymkolwiek z własnego otoczenia, podobnie zresztą jak zajmowanie się samym sobą. Jedyny Włoch, Tiepolo, o którym napisałem książkę, pojawił się późno i był malarzem, nie zaś mistrzem języka włoskiego. To, co najbliższe, potrzebuje krętej drogi, by się nam objawić.
Kiedy czytałem Dla moich dzieci Fłorienskiego, książkę niekiedy wspaniałą i wzruszającą, przyszło mi do głowy, że muszę za wszelką cenę unikać jednego: opowieści linearnej. Pamięć składa się przeważnie z dziur, niczym teren pełen kraterów nieczynnych już wulkanów. Jakakolwiek próba odtworzenia drogi podobnej do tej wytyczonej na mapie jest daremna i ma skłonność do fałszowania wszystkiego, co stopniowo staje się jej częścią.
Asyriolodzy nazywali „pseudo-autobiografiami” pierwsze teksty, napisane nie przez tego, kto w nich mówi w pierwszej osobie i kto zawsze jest królem albo bogiem, lecz przez nieznanego skrybę, żyjącego wiele lat później, gdy zabrakło już naocznych świadków.
W miarę upływu lat, nawet wbrew własnej woli, stajemy się skrybami nas samych. Brakuje świadków, każdy wyłaniający się z pamięci fragment pojawia się, być może, po raz ostatni, nim zapadnie w całkowity niebyt. A już z pewnością piszący wątpi w każde napisane przez siebie słowo. Wie, że nikt go nie potwierdzi. Mimo to silny pozostaje impuls, by uchwycić skraj tkaniny, w którą owinięte jest ciało.
Melisenda powiadała: „Kiedy mieszkaliśmy u Petrich”. On, Petri, był przedstawicielem firmy Pirelli we Florencji. Przy pieniądzach, faszysta, Włoch jakich wielu. Córka, która musiała mieć zupełnie inne poglądy, była nauczycielką mojego brata, Gina Pietra, w szkole podstawowej. Wielkoduszna, wręcz zuchwała, zaproponowała nam schronienie na strychu w czasie, kiedy mój ojciec się ukrywał i istniała obawa, że zabiorą kogoś z rodziny jako zakładnika. O tym strychu zachowałem f i z y c z n e wspomnienie. Spałem na materacu koło okna i usiłowałem wdrapywać się na parapet, by wyglądać na zewnątrz. Czy widziałem, jak strzelają z obu rogów via Cavour? Nie jestem tego pewny, lecz obraz w mojej głowie pozostaje wyraźny. Pierwszy obraz doskonale filmowy. Nie pamiętam natomiast – może dlatego, że wielokrotnie mi o tym opowiadano – by pocisk rozbił szybę w oknie i przeleciał tuż obok, kiedy leżałem na materacu. Zabrakło kilku centymetrów, by mnie zabił. To był czysty przypadek – słyszałem, kiedy opowiadano mi o tym zdarzeniu. Tamtego dnia przypadek okazał się dla mnie łaskawy. Czasami wyprowadzano mnie na zewnątrz. Miałem mówić, że nazywam się Roberto Facchini, tak jak moja ukochana niania. Brat przestraszył wszystkich, ponieważ zaczął się wyśmiewać z „wujka z brodą”, Tristana, który zapuścił ją, żeby go nie rozpoznano. Odgrywał ważną rolę w CLN, Comitato di Liberazione Nazionale¹, i oczywiście był poszukiwany. Petri narzekał w obecności córki, że z powodu tej rodziny na strychu, ukrytej za niby-drzwiami, sytuacja robi się niebezpieczna. Ale, jak się zdaje, nie mógł wzbudzić choćby najmniejszych podejrzeń i nikt nie odkrył naszej kryjówki.
Renzo był dobrym olbrzymem, biegłym w każdym fachu, mężem Olgi, wspaniałej kucharki dziadków. I przyszedł nam z pomocą, kiedy trafiliśmy do San Domenico jako w y s i e d l e n i – słowo wówczas w powszechnym użyciu. Nie było sposobu, by zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Wówczas Renzo wziął duży wózek, załadował go i dopchał aż do San Domenico. Melisenda szła obok. Czy ja również? A może szedłem za nimi, z nianią? W każdym razie trasa pod górę, ku San Domenico, a potem krótsze zejście via delle Fontanelle aż do naszej willi, gdzie droga się kończyła, przemieniły się w nieskończenie długą wyprawę. To była moja pierwsza podróż.
Berlindo i Vergiana. Imiona nieprawdopodobne, niespotykane. Dla mnie, trzyletniego, całkiem zwyczajne. Berlindo był rolnikiem i głową rodziny, absolutnym autorytetem. Vergiana zaś był wariatem w rodzinie, a takich jak on trzymało się w tamtych latach w domu i nie wysyłało do szpitala psychiatrycznego. Berlindo rządził, Vergiana milczał. Miał groźne, nieprzytomne spojrzenie. Słuchał się wszystkich. Znane było tylko jedno jego zdanie, które wypowiadał codziennie po kolacji. Mówił wówczas: „Idę zrobić sobie frajdę”. Zapowiadał w ten sposób, że idzie spać.
Willa w San Domenico poniżej Fiesole była piękną willą w stylu toskańskim. Co oznacza: zbudowaną tak, jak gdyby ten styl był dla willi jedynym w ł a ś c i w y m. Miała klasyczny ogród i cieplarnię, która budziła moje zainteresowanie, szczególnie z powodu drzew cytrynowych. Położony wyżej, niedaleko, stał wiejski dom. Wchodziło się od razu do dużej, ciemnej kuchni, miejsca dla mnie fascynującego, zwłaszcza z powodu opiekanego na patelni chleba z oliwą, którym częstowały mnie zajęte gotowaniem chłopki. To było królestwo Berlinda i krzątających się kobiet.
Kiedy myślę o najwyraźniejszym obrazie, jaki zachowałem w pamięci, przychodzi mi do głowy widok zaniedbania, jak gdyby willę trafił odłamek bomby. Balkon był częściowo zniszczony, porastała go glicynia. Nie można było na niego wychodzić, ponieważ groziło to wypadkiem. Kolor tamtej kwitnącej glicynii stał się dla mnie pierwszym przedmiotem kontemplacji. Tylko patrzyłem. I obraz się utrwalił. I dziś jeszcze pozostaje wyraźny.
Z muru otaczającego ogród willi w San Domenico widać było lekkie obniżenie terenu i rzadkie, rozrzucone domy. Kiedy następnie podnosiło się wzrok, napotykał on ciemną, zbitą barierę. Drzewa rosły tak gęsto, że w refleksach światła nabierały ciemnogranatowej barwy. Powiedziano mi, że to miejsce, gdzie żyją Bosconi² oraz że mieszkają tam również kanibale. Nie przestraszyło mnie to, raczej zafascynowało. Codziennie wpatrywałem się w horyzont, aby dostrzec jakieś oznaki życia. Takie było pierwsze pojawienie się wedyjskiej āraṇyaka, leśnej gęstwiny, sekretnej wiedzy, przeciwieństwo ortogonalnej geometrii znanego mi ogrodu.
Słusznie jest nie ufać wspomnieniom, tym bardziej, im większa dzieli nas odległość w czasie. Niekiedy jednak, za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności, jakiś głos potrafi je potwierdzić. Napisałem już pierwsze strony tych notatek, kiedy znalazłem list, jaki matka, Melisenda, napisała do mnie w latach dziewięćdziesiątych, a teraz znajduje się on w przypisie do znakomitej Ghirlanda fiorentina Luciana Mecacciego: „Drogi Roberto, urodziłeś się podczas wojny, urodziłeś się samodzielnie (położna nie zdążyła przyjść na czas), być może dlatego, że musiałam tyle razy wchodzić i schodzić po schodach w trakcie częstych alarmów (szukaliśmy schronienia na parterze, u siostry Orlandy); Twoja pierwsza niania nas opuściła, gdy z rosyjskiego frontu powrócił jej mąż z odmrożonymi stopami, więc ojciec musiał znaleźć inną i przywiózł ją z Feltre – była brzydka, ale wspaniała; po niej nastąpiła niania Lina, dzięki której bardzo szybko stałeś się całkowicie samodzielny. Jako wysiedleńcy trafiliśmy do San Domenico, spędzałeś cały czas na dworze, ze swoim Gnao przytulonym do piersi; chociaż byłeś bardzo mały, towarzyszyłeś mi często w rozpaczliwym poszukiwaniu jedzenia, ale Ty nigdy nie grymasiłeś i nie miałam z Tobą kłopotów. Kiedy zaś tata był w Le Murate³, a ja przeżywałam w mieście (w domu Montalego) dramatyczne chwile, gdy wracałam zmęczona wieczorem do domu, czekałeś na mnie z nianią na zakręcie drogi prowadzącej do willi i mnie pocieszałeś; miałeś na sobie fartuszek w czerwoną kratkę i trzymałeś nieodłącznego Gnao, swojego towarzysza. Potem, kiedy musieliśmy opuścić również willę w San Domenico, ponieważ groziło nam, że zabiorą mi syna jako zakładnika, podczas gdy ojciec ukrywał się w kolejnych domach, pewien rolnik nazwiskiem Gui udzielił Tobie i niani schronienia. Miałeś trzy lata, kiedy nauczono Cię nowego, fałszywego nazwiska, nazywałeś się teraz tak jak niania: Betto Facchini. Alianci byli już niedaleko i musieliśmy znowu zmienić adres: dom rodziny Petri na via Cavour. Wojna była coraz bliżej i stawała się coraz bardziej okrutna: spałeś na materacu położonym na podłodze, a pewnego ranka pocisk wpadł przez okno i musnął ci głowę”.
Kim był Gnao, którego miałem zawsze przy sobie? Małym szmacianym kotkiem, który początkowo ubrany był w zapinaną na guziki koszulkę i spodnie. Wciąż jeszcze mam go przy sobie, koło mojego łóżka. Koszulka zniknęła, pozostały spodnie z szarej satyny, zupełnie już podarte. Tors jest nagi. Oczy, dwie perełki, za chwilę odpadną. Nigdy nie miałem wątpliwości, że jest to moje zwierzę-przewodnik. Nie musiałem go nawet wybierać, był jedyny. Wykluczałem całkowicie, abym mógł się rozstać z Gnao albo go zgubić. Pewnego dnia w Forte dei Marmi przepadł w gęstwinie kolczastych krzaków jeżyn. Rzuciłem się, żeby go ratować, i osoby, które mi towarzyszyły, uznały, że jestem nierozważny.
Na plażach w Viareggio podobno czasami znikałem, powodując trochę zamieszania. Wkrótce sytuacja wracała do normy, gdyż odnajdywałem się niezmiennie w orszaku Dramy. Nazywaliśmy go tak, gdyż zjawiał się ze swoim teatrzykiem kukiełek i zapowiadał śpiewnym, niskim głosem: „Drama, drama, księżniczka w gaju pomarańczowym”. Miał głębokie zmarszczki, szorstką skórę, na głowie pomarańczowo-czerwoną chustkę – a może jakiejś innej barwy, spranej już i wyblakłej – zawiązaną z tyłu. Ze wszystkich postaci najbardziej przypominał pirata. W pewnym momencie siadał i wołał nas uroczyście: „Dzieci, dzieci, chodźcie… będzie drama, drama”. W owym brakującym „t” tkwił sekret naszej fascynacji. Gdyby nikt po mnie nie przyszedł, byłbym gotów oglądać przedstawienie, dopóki bym nie zasnął. Ale wszyscy wiedzieli, że jest to jedyne miejsce, gdzie można mnie znaleźć.
Dzisiaj viale Spartaco Lavagnini jest ulicą szybkiego ruchu, która służy głównie do tego, by dotrzeć na via Bolognese. Jest nie do poznania w porównaniu z tym, czym była, kiedy nazywała się Regina Margherita.
Wcześniej była po prostu aleją. Szeroką, wysadzaną wysokimi, bujnymi lipami – dla mnie lipa była pierwszym spośród wszystkich drzew – po której biegły szyny małego tramwaju, dziewiętnastki. Pełnym chwały momentem był przejazd amerykańskich czołgów, strzelających czekoladkami i cukierkami. Patrzyłem na nie, stojąc obok niani przed bramą naszego domu. Chodnik był szeroki i wypełniał się tymi słodyczami, które zbierałem w stanie uniesienia. Trochę dalej mieściło się dowództwo Military Police. Przed naszym domem kręcili się nieustannie amerykańscy żołnierze. Kolor ich mundurów wydawał mi się wspaniały, nieporównywalny z żadnym innym, przywoływał jakiś odmienny świat, podobnie jak mięso corned beef z ich cudownych puszek, które otwierało się, obracając kluczyk, oraz worki z juty, krój liter US albo MP, słodkie ziemniaki. Pierwsza magia Ameryki to były dla mnie dżipy, ciężarówki, czołgi, am-liry – kwadratowe banknoty z żółtym tłem, tak przynajmniej zapamiętałem. Dopiero w trakcie rozmowy z Brodskim odnalazłem, niczym urojenie, te same drgnienia serca, które owe przedmioty budziły we mnie w tamtym czasie. Jakkolwiek by się wówczas różniły Petersburg i Florencja, wyglądało na to, że pociągały nas te same rzeczy. Podwójne Bliźniaki, przyszliśmy na świat w odstępie roku i sześciu dni.
BESTSELLERY
- EBOOK
29,90 zł 44,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
20,90 zł 31,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Dowody na istnienieFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Literatura faktuDlaczego Kanada ściąga dziś z pomników i banknotów swoich dawnych bohaterów? Jak to możliwe, że odbierano tam dzieci rodzicom? Czyja ręka temu błogosławiła? Co ukryto pod mozaiką kulturową?
18,90 zł 28,69
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
36,90 zł 55,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Dowody na istnienieFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Literatura faktuMariusz Szczygieł – laureat Europejskiej Nagrody Literackiej i Dziennikarz Roku 2013 – opowiada prawdziwe historie o „nie ma”. Nie ma kogoś. Nie ma czegoś. Nie ma przeszłości. Nie ma pamięci. Nie ma miłości. Nie ma życia. Nie ...31,42 złEBOOK31,42 zł