- W empik go
Menażeria ludzka - ebook
Menażeria ludzka - ebook
Zbiór opowieści Gabrieli Zapolskiej zatytułowanych nazwami zwierząt, pod którymi autorka ukrywa ludzkie cechy i przywary. Smutne, czasem prześmiewcze spojrzenie na historie różnych osób, z których wyłania się niepokojący obraz ludzkiej kondycji jako takiej. Stworzonych przez Zapolską bohaterów charakteryzują małostkowość, zazdrość, pycha i brak lojalności.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-743-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była jasną blondynką, jasną jak słońce promienne...
Drobna jej, maluchna buzia; różowa i biała, śmiała się jakimś dziecinnym, naiwnym śmiechem, żłobiącym w pulchnych policzkach dwa rozkoszne dołki.
Z całej jej postaci zdawała się wydzielać woń właściwa różowym hiacyntom, a gdy ubrana w różową matinée przesuwała się ze śmiechem z pokoju do pokoju, jakaś srebrna smuga znaczyła jej przejście, smuga, którą pozostawia po sobie wschodząca jutrzenka.
Śmiała się ona zawsze, ta rozkoszna, jasnowłosa kobietka – śmiała się leżąc jeszcze w kołysce, potem u kratek konfesjonału – wreszcie u stopni ołtarza, gdy wlokła za sobą szumiący tren jedwabnej białej szaty.
Śmiech powitał nawet krzyk jej córki – bo nawet w cierpieniach umiała coś zabawnego wynaleźć.
Była bardzo pobożną i co dzień prawie biegała do kościoła.
Miała ładną książeczkę oprawną w kość słoniową i zbrudzoną na kartkach, które czerniły się modlitwą Za męża i rodzinę.
To była jej świąteczna książka – na co dzień miała wielkiego Dunina, którego czytała, strzelając oczkami na lewo i prawo lub przechylając główkę na atłasową kołdrę swego eleganckiego łóżka.
Lubiła łakocie i miała pod poduszką kilka daktyli, które jadła przebudziwszy się w nocy, chichocząc jak szalona.
Przepadała za wanilią i miała jej zawsze pełne kieszenie, lubiła grać w loteryjkę, przy tym szachrowała dość zręcznie.
Córkę swoją – małą, pucołowatą dziewczynkę – przezywała „Nabuchodonozorem”, a męża „Rakiem”. Siebie samą, jakkolwiek miała na chrzcie św. imię Zofii, nazywała „Żabusią”. Często siadywała na dywanie i bawiła się z córką, przy czym następowała kłótnia o zabawki, które matka z córką wydzierały sobie wzajemnie.
Mąż, dobry, poczciwy filister, urzędnik w jakimś towarzystwie asekuracyjnym, podkręcał wąsa i uśmiechał się z zadowoleniem.
– Dziecinna! Ach, jaka dziecinna ta moja Żabusia!
Ona z krzykiem zrywała się z ziemi, siadała na kolanach męża i rozpoczynała śpiewać...
Jechał pan,
Za nim chłop,
A za nim Żydóweczki
Pogubiły patyneczki...
Śpiewając, wyciągała z mężowskich kieszeni pieniądze i z powagą dawała mu dziesięć groszy:
– Masz, Raku, na czarną kawę!...
Resztę pieniędzy chowała do toaletki. I Rak poddawał się tej tyranii, jakkolwiek dziesięć groszy dziennie, nawet dla urzędnika w towarzystwie ubezpieczeń, chyba za mało!...
Jakże się jednak sprzeciwić tej rozkosznej istocie, która z całą naiwnością patrzy mu w oczy i biały, pachnący karczek do pocałunków nadstawia? Brał Rak ową wytartą dziesiątkę i całował Żabusię, znajdując w tym wiele rozkoszy.
Była więc bożyszczem całego domu.
Kochał ją mąż, pomimo że tyranizowała go nieznacznie.
Kochało dziecko, pomimo że wydzierała mu zabawki i wyrywała włosy, czesząc dwuletnią dziewczynkę à la Mikado.
Kochały sługi, pomimo że grymasiła bezustannie i czasem całe ranki siedziała w kuchni.
Nad wszystko jednak ubóstwiali ją rodzice.
Tych dwoje starych ludzi w Żabusi swej widziało uosobienie cnót i doskonałości wszelakich.
Żabusia – jedyne, wypieszczone dziecko – za wzór była wszystkim kobietom stawiana...
A gdy co wieczór zgromadzono się dokoła stołu oświeconego wiszącą lampą, Żabusia, wycinająca lalki z tektury lub lepiąca abażury, była punktem koncentrującym wszystkie spojrzenia.
Ku niej zwracano się, uśmiechano, przesyłano pieszczotliwe słowa.
Ona – różowa, biała, wesoła – poddawała się tym pieszczotom, tej wielkiej miłości, jaka ją otaczała, kąpiąc się niejako w cieple przywiązania i rozsiewając dokoła promienie szczęścia rodzinnego. Każdemu odwzajemniała się dobrym słowem, uśmiechem, a drażniąc Nabuchodonozora, głaskała dziecko po głowie; potrąciwszy sługę, uśmiechała się do niej, nazywając „poczciwą idiotką”...
Nie – stanowczo nikt się nie mógł na Żabusię gniewać, lecz przeciwnie, każdy musiał ją uwielbiać jako wcielenie dobroci, wdzięku i prostoty...
Była ona uosobieniem kobiecości.
Miała tyle tkliwości w spojrzeniu, w głosie, w ruchach łaszącej się kotki, że rozkosz było patrzeć, gdy na paluszkach skradała się, by uszczypnąć drzemiącego męża lub nasypać pieprzu w otwartą buzię córki...
Śmiała się przy tym rozkosznie i wdzięcznie przeginając, zasypywała pieszczotami przerażonego męża lub skrzywioną dziecinę... mówiła przy tym cieniuchnym głosikiem:
– Nie gniewaj się na Żabusię!...
Więc mąż uśmiechał się do tego białoróżowego zjawiska, dziękując Bogu, że dziecinne usposobienie żony pozwoli mu nie lękać się o naruszenie z jej strony wierności małżeńskiej...
I rzeczywiście – kręcąca się po domu z wesołą piosenką na ustach, ubijająca piankę w kuchni, przyszywająca guziki do mężowskiego palta lub nicująca krawaty, była uosobieniem kochającej żony i „milutkiej” kobiety.
Miewała jednak chwile, w których przychodziły jej na myśl poważniejsze refleksje.
Na przykład po przeczytaniu Pani Bovary, zamknąwszy książkę, usiadła u nóg męża.
W ręku trzymała kawałek newchatelu, lecz nie gryzła go, ale pogrążyła się w zadumie.
Mąż, czytając „Kuriera”, nie przerywał ciszy.
– Wiesz, Raku – wyrzekła wreszcie – ta kobieta to zdradzała męża... niegodziwa, prawda?
– Hm – odparł zagadnięty – jeżeli mąż był niedołęga...
Lecz nie mógł dokończyć.
Żabusia porwała się nagle jak szalona.
– To nie upoważnia! – wołała – i ty, Raku, jesteś niedołęgą, a przecież cię nie zdradzam!...
– O – protestował mąż.
– Nie ma... o! Upiec na rożnie taką kobietę... nic jej nie usprawiedliwia... to potworne!... W dodatku pani Bovary miała dziecko, o, takiego Nabuchodonozora!...
I tu Żabusia, porzuciwszy ser, chwyciła w objęcia córkę, która głośnym krzykiem zaprotestowała przeciw temu gwałtowi.
Rodzice tymczasem spoglądali po sobie.
O, tak! – oni wychowali Żabusię w świętych tradycyjnych przepisach cnoty i surowości. Ona wie, czym się brzydzić na świecie, co jest nikczemnością, fałszem i podłością...
To anioł!
Anioł domowego ogniska, który śmiechem swym troskę z czoła męża spędza, jest chlubą i podporą rodziców, troskliwą i czułą matką!...
To anioł ta Żabusia, kręcąca się w tej chwili po pokoju z szelestem jedwabnego szlafroczka...
Uosobienie wdzięku, miłości, niewinności, cnoty!...
Nagle Żabusia zatrzymuje się w tańcu.
Spogląda na zegar i kołysząc się, z wolna podchodzi ku mężowi.
– Żabusię głowa boli! – mówi, sadzając córkę na kolanach męża. – Żabusia pójdzie na spacer...
– Będę ci towarzyszył... – woła mąż.
– Nie chcę! – protestuje z miluchnym dąsem – pójdę sama! Rak tu zostanie i będzie Nabuchodonozorowi cacka ustawiał!...
– Ależ...
– No! Sprzeciwiasz się?
– Nie... tylko kawa!...
– Pójdziesz, jak wrócę... wtenczas dam ci dziesiątkę, inaczej z czym Rak do cukierni pójdzie?
Mąż jeszcze próbuje opozycji.
– Żabusia tak chce! – woła młoda kobieta, uśmiechając się zalotnie. – Żabusia bardzo prosi, główka ją tak boli!...
Rodzice uważają za stosowne interweniować.
– Ależ idź, drogie dziecię!... Przejdź się! – mówi ojciec.
– Pobladłaś, cierpisz widocznie – dodaje matka.
I za chwilę przez pokój, w którym jest zgromadzona cała rodzina, przesuwa się Żabusia w nowym sukiennym kostiumiku, okładanym szynszylami.
Wygląda jak młodziuchne dziewczątko w tym obcisłym żakieciku, a nowe buciki skrzypią z każdym krokiem.
Całuje ręce rodziców, mężowi nadstawia usta do pocałunku, córkę głaszcze po głowie i żegnana, obdarzona pieszczotami, staje jeszcze w w progu, przesyłając pocałunki końcami palców, ubranych w duńską rękawiczkę.
– Pa!... pa!... – woła – Pa, Raku, pa, Nabuchodonozorze!... pa, mamusi i ojczusiowi... a niech Rózia za pół godziny po sucharki pójdzie!... pa!!!
I cicho znika we drzwiach, pozostawiając po sobie gamę srebrzystego śmiechu i wspomnienie uosobienia niewinnego wdzięku kobiecego.
* *
*
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.