Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Mentaci Diuny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
s-f
Data wydania:
15 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mentaci Diuny - ebook

Drugi tom trylogii „Wielkie Szkoły Diuny”.

Stanęła w drzwiach bogato zdobionego gabinetu Salvadora w wyzywającej pozie, ze wzniesioną głową, piorunując męża spojrzeniem ciemnych, migdałowych oczu.

— Za cóż to poniżyłeś przedstawiciela mojej rodziny? — zapytała. — Nie miałeś żadnego powodu, by aresztować pana Davidę. Nie dano mu nawet szansy obrony!

— Dostał szansę udzielenia odpowiedzi na szczegółowe pytania — odparł Roderick. — Jego rozmowa z Quemadą była krótka, ale owocna.

Oczy Tabriny się rozszerzyły.

— Torturowaliście go? Żądam natychmiastowego widzenia z nim! Roderick odwrócił wzrok.

— Niestety, wina okazała się zbyt ciężka dla jego serca. Nie zniosło tego ciężaru.

Wygrana wojna z myślącymi maszynami uratowała ludzkość, ale też postawiła ją w trudnej sytuacji – kuleją wszystkie dziedziny, w których dużą rolę odgrywały komputery.

Na niechęci do zaawansowanej technologii zyskuje Szkoła Mentatów, w której ludzie uczą się technik mentalnych dawniej zarezerwowanych dla maszyn. Gilbertus Albans, założyciel szkoły, balansuje jednak na cienkiej linie – przeciwnicy technologii nie przebaczyliby mu przywiązania do robota Erazma, którego pamięć wciąż przechowuje.

Przywódca tych fanatyków, Manford Torondo, zagraża – jak wcześniej maszyny – wszystkim. I wszyscy muszą podjąć wyzwanie, bo inaczej ludzkość na zawsze pogrąży się w mrokach niewiedzy...

Jeśli jesteś fanem serii o Diunie, albo generalnie science fiction, szczerze polecam ci tę książkę. Nawet ci, którzy kochają powieści Franka Herberta, powinni dać szansę tej trylogii. - Steve Lovelace.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-953-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Podob­nie jak w przy­padku wszyst­kich naszych ksią­żek, mamy ogromny dług wdzięcz­no­ści wobec naszych żon, Janet Her­bert i Rebecki Moesty Ander­son, za ich miłość i twór­cze wspar­cie. Chcie­li­by­śmy rów­nież wyra­zić wdzięcz­ność Tomowi Doherty’emu z wydaw­nic­twa Tor Books, naszym redak­to­rom Patowi LoBrutto (z Tor Books) i Maxine Hitch­cock (z Simon & Schu­s­ter w Wiel­kiej Bry­ta­nii) oraz naszemu agen­towi Joh­nowi Sil­ber­sac­kowi (z Tri­dent Media Group). Kim Her­bert i Byron Mer­ritt pra­co­wali nie­zmor­do­wa­nie, sze­rząc za pomocą dzia­łań pro­mo­cyj­nych, uczest­nic­twa w kon­fe­ren­cjach i wpi­sów w sieci wie­dzę o powie­ściach z cyklu _Diuny_. Kevin chciałby też podzię­ko­wać Mary Thom­son za wiele godzin prze­pi­sy­wa­nia oraz czy­tel­ni­kom prób­nym Diane Jones i Louisowi Moeście.Jeśli przyj­miemy zaawan­so­waną tech­no­lo­gię w _jakiej­kol­wiek_ for­mie, zaczniemy szu­kać wymó­wek i uspra­wie­dli­wień uza­sad­nia­ją­cych korzy­sta­nie z niej. Jest aż nadto oka­zji, by zejść na złą drogę i sto­czyć się ze śli­skiego zbo­cza. Wierni butle­rowcy, musimy być cały czas czujni i silni! Utwo­rzona przez Impe­ra­tora Komi­sja Orto­dok­sji jest zbyt pobłaż­liwa. Jeśli pozwo­limy maszy­nom wyko­ny­wać za nas choćby prace fizyczne, wkrótce ponow­nie staną się naszymi panami.

Wzy­wam wszyst­kich moich wier­nych zwo­len­ni­ków na wszyst­kich świa­tach Impe­rium, by wymo­gli na przy­wód­cach pla­net pod­pi­sa­nie mojego anty­tech­no­lo­gicz­nego apelu. Jeśli któ­ryś z nich odmówi, butle­rowcy — i Bóg — będą wie­dzieli, kim jest. Nikt się nie ukryje.

— Man­ford Torondo, dekret oby­wa­tel­ski

Co za idio­tyzm! Nie wiem, czy mam się śmiać z sza­leń­stwa butle­row­ców, czy roz­pa­czać nad przy­szło­ścią naszego gatunku. Czego jesz­cze zażą­dają ci fana­tycy? Cał­ko­wi­tego odrzu­ce­nia tech­no­lo­gii medycz­nej? Zakażą uży­wa­nia ognia i oświad­czą, że koło jest zbyt nie­bez­pieczne? Mamy zacząć wege­to­wać w lasach i na polach?

Dość tego. Oto zarzą­dze­nie Ven­port Hol­dings: Żaden nale­żący do Ven­Hold sta­tek towa­rowy ani pasa­żer­ski nie będzie kur­so­wał na pla­nety, które pod­pi­szą się pod anty­tech­no­lo­gicz­nym ape­lem Man­forda Torondo. Nie będziemy dostar­czali towa­rów ani prze­wo­zili pasa­że­rów na żaden świat, który podziela te nie­bez­pieczne, bar­ba­rzyń­skie prze­ko­na­nia, nie będziemy z nim utrzy­my­wać żad­nej łącz­no­ści ani pro­wa­dzić inte­re­sów.

Wybierz­cie, czy woli­cie pła­wić się w bla­sku cywi­li­za­cji, czy kulić się ze stra­chu w mro­kach pry­mi­ty­wi­zmu. Zde­cy­duj­cie się.

— direc­teur Josef Ven­port, ofi­cjalne obwiesz­cze­nie han­dlowe

Ile­kroć zaże­gnam jeden kry­zys, poja­wia się następny, niczym upo­rczy­wie odra­sta­jący chwast. Co mam robić, Rode­ricku? Zewsząd walą mi się na głowę pro­blemy!

Roz­wią­za­łem szkołę zgro­ma­dze­nia żeń­skiego na Ros­saku, gdyż podej­rze­wano sio­stry o posia­da­nie zaka­za­nych kom­pu­te­rów, ale nie udało mi się tego udo­wod­nić, wsku­tek czego wysze­dłem na głupca. I to po tym, co się przy­da­rzyło naszej dro­giej sio­strze Annie pod­czas pobytu u nich… Jakiż straszny wstyd! Czy kie­dy­kol­wiek sta­nie się na powrót sobą?

Kiedy wyszła na jaw zdrada leka­rzy Aka­de­mii Suka, ich też pra­wie znisz­czy­łem. Pomimo ich rze­ko­mego naj­wyż­szego warun­ko­wa­nia i pomimo tego, że zmu­si­łem ich do pracy pod ści­słą kon­trolą, na­dal im nie ufam. Nie­stety przy moich licz­nych dole­gli­wo­ściach nie mam wyboru i muszę pozwa­lać, by się mną opie­ko­wali.

Man­ford Torondo naci­ska, bym przy­jął te butle­row­skie bzdury i speł­niał wszel­kie jego kaprysy, a tym­cza­sem Josef Ven­port domaga się cze­goś zgoła prze­ciw­nego. Obaj są sza­leń­cami, ale jeśli zigno­ruję Man­forda Torondo, może zebrać wście­kłe, dyszące żądzą znisz­cze­nia tłumy. A jeśli nie ugła­skam Ven­porta, cała nasza gospo­darka sta­nie się jego zakład­niczką.

Czuję się jak czło­wiek uwią­zany mię­dzy dwoma salu­skimi bykami, które cią­gną w prze­ciwne strony! Jestem trze­cim Cor­ri­nem zasia­da­ją­cym na tro­nie Impe­rium od poko­na­nia myślą­cych maszyn — dla­czego tak trudno jest skło­nić moich pod­da­nych, żeby mnie słu­chali? Pomóż mi pod­jąć decy­zję, drogi bra­cie. Jak zawsze, cenię twoje rady ponad wszyst­kie inne.

— pry­watny list Impe­ra­tora Salva­dora Cor­rino do księ­cia Rode­rickaJakie zna­cze­nie mają wszyst­kie nasze osią­gnię­cia, jeśli nas nie prze­trwają?

— dyrek­tor Gil­ber­tus Albans, archiwa Szkoły Men­ta­tów

Wspa­niała Szkoła Men­ta­tów była _jego_ dzie­łem, poczy­na­jąc od powzię­tego przed sie­dem­dzie­się­cioma laty pomy­słu jej utwo­rze­nia, przez wybór tego miej­sca na odlud­nych bagnach Lam­pa­dasa, po wielu absol­wen­tów, któ­rych wykształ­cił w ciągu tych lat. Cicho, sku­tecz­nie i z deter­mi­na­cją Gil­ber­tus Albans zmie­niał obli­cze ludz­kiej cywi­li­za­cji.

Nie pozwoli ani Impe­ra­to­rowi Salva­do­rowi Cor­rino, ani fana­tycz­nie prze­ciw­sta­wia­ją­cym się tech­no­lo­gii butle­row­com ode­brać mu tego.

Pod­czas nie­mal dwu­stu lat sztucz­nie wydłu­żo­nego życia Gil­ber­tus nauczył się sztuki prze­trwa­nia. Zda­jąc sobie sprawę, że kon­tro­wer­syjne i cha­ry­zma­tyczne postaci nie żyją zbyt długo, odgry­wał swoją publiczną rolę bar­dzo ostroż­nie — był cichy, sta­rał się nie zwra­cać na sie­bie uwagi, a nawet zawie­rał soju­sze, które budziły w nim nie­smak, gdyż według jego prze­wi­dy­wań poma­gało to Szkole Men­ta­tów w osią­gnię­ciu nad­rzęd­nych celów.

_Men­taci_ — ludzie o umy­słach tak upo­rząd­ko­wa­nych, że mogli dzia­łać jak kom­pu­tery w reak­cyj­nym spo­łe­czeń­stwie, które pięt­no­wało wszystko, co choćby odle­gle koja­rzyło się z myślą­cymi maszy­nami. Nawet jego stu­denci nie wie­dzieli, że Gil­ber­tus w tajem­nicy wyko­rzy­sty­wał jedyne w swoim rodzaju przy­go­to­wa­nie, mądrość i doświad­cze­nie swego men­tora, cie­szą­cego się złą sławą robota Era­zma. Oba­wiał się, że nawet jego naj­bar­dziej odda­nych stu­den­tów odrzu­ci­łaby sama wzmianka o tym. Nie­mniej po latach dosko­na­łej pracy absol­wenci Szkoły Men­ta­tów zaczęli się sta­wać nie­zbędni w domach szlachty w całym Impe­rium.

Mimo to w tych nie­bez­piecz­nych cza­sach każda wąt­pli­wość czy choćby podej­rze­nie mogły dopro­wa­dzić do zagłady szkoły. Wie­dział, co się stało ze zgro­ma­dze­niem żeń­skim na Ros­saku. Gdyby popeł­nił naj­drob­niej­szy błąd i ujaw­nił swoją toż­sa­mość…

Sie­dząc w swoim gabi­ne­cie w głów­nym budynku aka­de­mii, zer­k­nął na chro­no­metr. Tego dnia miał przy­być woj­sko­wym trans­por­tow­cem z uzgod­nioną wizytą brat Impe­ra­tora, Rode­rick Cor­rino, żeby się upew­nić, że pod opieką Szkoły Men­ta­tów ich sio­stra jest bez­pieczna. Jakiś czas temu Gil­ber­tus obie­cał Cor­rinom, że jego surowe metody naucza­nia pomogą cier­pią­cej na uraz psy­chiczny dziew­czy­nie odzy­skać zdro­wie, a nawet roz­kwit­nąć. Ale ludzki umysł był zło­żony, a uszko­dze­nie mózgu, któ­rego doznała wsku­tek zaży­cia ros­sac­kiej tru­ci­zny, było nie­wy­mierne i nie nasu­wał się żaden oczy­wi­sty spo­sób lecze­nia. Albans miał nadzieję, że Rode­rick Cor­rino to rozu­mie.

Przed wyj­ściem na kory­tarz przy­wdział wytworną kar­mi­nową szatę dyrek­tora. Już wcze­śniej zadbał o swą cha­rak­te­ry­za­cję — doda­nie siwi­zny wło­som, zmarsz­czek skó­rze — by ukryć mło­dzień­czy wygląd. Teraz spie­szył się, wie­dząc, że woj­skowy prom przy­bę­dzie o cza­sie. Musiał przy­pil­no­wać, żeby Anna była gotowa do ode­gra­nia przed­sta­wie­nia przed swym bra­tem.

Wyszedł z budynku i ocie­nił dło­nią oczy. Powie­trze było jasne, ale prze­sy­cone wil­go­cią; zda­wało się, że każda kro­pelka wisi przed oczami jak szkło powięk­sza­jące. Budynki szkolne, które uno­siły się na wodzie przy brzegu ciem­nego, błot­ni­stego jeziora, połą­czone były drew­nia­nymi pomo­stami. Pier­wot­nie sie­dziba szkoły zako­twi­czona była dalej, ale po kło­po­tach z agre­syw­nymi stwo­rze­niami wod­nymi cały kom­pleks prze­nie­siono w lepiej zabez­pie­czone miej­sce.

Szkołę two­rzyła mie­sza­nina daw­nych oraz nowych budyn­ków, z kopu­łami i tara­sami wido­ko­wymi, które wyglą­dały oka­za­lej. Pomię­dzy domami stu­den­tów, salami wykła­do­wymi, labo­ra­to­riami, budyn­kami medy­ta­cji i biblio­te­kami bie­gły wznie­sione na róż­nych pozio­mach mosty. Cały zespół ota­czały wyso­kie mury obronne wzmoc­nione ukrytą sie­cią dry­fową, zaawan­so­waną, umiesz­czoną pod wodą elek­tro­niką i straż­ni­cami.

Inne czę­ści Lam­pa­dasa były siel­skie i przy­jemne, nato­miast to jezioro i ota­cza­jące je bagna, pełne nie­bez­pie­czeństw i dra­pież­ni­ków, uka­zy­wały groźne obli­cze pla­nety. Kiedy rek­tor szedł w stronę obser­wa­to­rium, z bagna dobiegł bul­got i oto­czył go rój kąsa­ją­cych much. Nie było to prze­peł­nia­jące spo­ko­jem oto­cze­nie, w któ­rym stu­denci mogliby roz­wi­jać zdol­no­ści umy­słowe pogrą­żeni w trwa­ją­cej godzi­nami medy­ta­cji. Gil­ber­tus wybrał to nie­go­ścinne miej­sce celowo. Wie­rzył, że czy­ha­jące wokół zagro­że­nia i odosob­nie­nie pomogą się sku­pić sta­no­wią­cym elitę kan­dy­da­tom na men­ta­tów.

Pomimo zabez­pie­czeń prze­ciw wro­gim siłom natury wcale nie czuł się pew­nie. Z nie­po­ko­jem myślał o tym, co mogą zro­bić coraz bar­dziej nie­prze­wi­dy­walni butle­rowcy. Wpraw­dzie wypo­sa­żone w nowo­cze­sną broń woj­sko mogłoby łatwo znisz­czyć szkołę, bom­bar­du­jąc ją z powie­trza lub z prze­strzeni kosmicz­nej, a ci wystę­pu­jący prze­ciw tech­no­lo­gii fana­tycy ni­gdy by takiej nie użyli, ale dzięki przy­tła­cza­ją­cej licz­bie mogli doko­nać ogrom­nego spu­sto­sze­nia, czego już nie­raz dowie­dli, wznie­ca­jąc roz­ru­chy na wielu świa­tach Impe­rium. Gil­ber­tus musiał balan­so­wać na cien­kiej linii.

Z pozoru butle­rowcy z entu­zja­zmem przyj­mo­wali pod­sta­wowe zało­że­nie, na któ­rym opie­rało się kształ­ce­nie men­ta­tów, a mia­no­wi­cie, że ludzie potra­fią to samo, co myślące maszyny, a nawet wię­cej. Ich bez­nogi przy­wódca Man­ford Torondo czę­sto wyko­rzy­sty­wał dla swo­ich celów men­tac­kie obli­cze­nia i stra­te­gie, ale odno­sił się podejrz­li­wie do jakiej­kol­wiek otwar­tej wymiany poglą­dów w cza­sie oży­wio­nych dys­ku­sji, jakie pro­wa­dzili stu­denci. W jed­nym z seme­strów Albans wysta­wił szkołę na wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo, kiedy zasu­ge­ro­wał pod­czas pro­wa­dzo­nej w ramach ćwi­czeń debaty, że być może myślące maszyny nie były aż tak straszne, jak przed­sta­wia to butle­row­ska pro­pa­ganda. Wywo­łało to tak gwał­towną reak­cję, że szkoła i on sam led­wie wyszli z tego cało. Dostał nauczkę. Od tam­tej pory mil­czał, żeby przy­pad­kiem znowu kogoś nie roz­wście­czyć.

Kiedy szedł w stronę budyn­ków gospo­dar­czych, jeden z pra­cow­ni­ków admi­ni­stra­cyj­nych niż­szego szcze­bla powia­do­mił go przez radio, że prom pod­cho­dzi do lądo­wa­nia. Gil­ber­tus dotknął słu­chawki w uchu.

— Dzię­kuję — powie­dział. — Przy­pro­wa­dzę Annę Cor­rino na lądo­wi­sko.

Miał nadzieję, że jest to jeden z jej lep­szych dni, że myśli jasno i będzie mogła poroz­ma­wiać z bra­tem, nie gubiąc się w umy­sło­wym labi­ryn­cie.

Dach naj­wyż­szego budynku szkoły słu­żył za obser­wa­to­rium, z któ­rego stu­denci mogli nocą badać gołym okiem wszech­świat, liczyć gwiazdy i w ramach ćwi­czeń zapa­mię­ty­wać ich nie­zli­czone układy. Za dnia nie było tam nikogo oprócz Anny Cor­rino oglą­da­ją­cej oto­cze­nie.

Młoda kobieta miała wzrok utkwiony w kra­jo­braz. Na wscho­dzie gąszcz naba­gnow­ców two­rzył prze­szkodę nie do poko­na­nia, na połu­dniu podróż utrud­niały moczary, grzę­za­wi­ska i sto­jąca woda, od pół­nocy i zachodu oble­wało szkołę duże i płyt­kie błot­ni­ste jezioro.

Gil­ber­tus pod­szedł do Anny.

— Przy­bywa twój brat — oznaj­mił. — Ucie­szy się ze spo­tka­nia z tobą.

Zigno­ro­wała go, choć lek­kie drgnię­cie policzka i mru­gnię­cia powie­działy mu, że zdaje sobie sprawę z jego obec­no­ści. Obró­ciła się i spoj­rzała na osu­szony pas mokra­dła, który słu­żył jako lądo­wi­sko dla pro­mów i miej­sco­wych nisko­lo­tów. Poprzed­nie lot­ni­sko, na tra­twie, znisz­czyły groźne stwo­rze­nia żyjące w jezio­rze i nie opła­cało się go odbu­do­wy­wać.

Grupa stu­den­tów pod kie­run­kiem Zen­dura, bli­skiego współ­pra­cow­nika Gil­ber­tusa, oczysz­czała ogniem z tępo zakoń­czo­nych dysz spe­cjal­nych apa­ra­tów frag­ment terenu na przy­ję­cie promu Rode­ricka Cor­rino. Roślin­ność rosła tutaj tak szybko, że trzeba ją było wypa­lać przed każdą ocze­ki­waną wizytą; w prze­rwach mię­dzy nimi nie usu­wano jej, ponie­waż Gil­ber­tus nie chciał nie­za­po­wie­dzia­nych gości, w szcze­gól­no­ści Man­forda Torondo.

— Jak myślisz, ile much zabi­jają? — zapy­tała Anna, nie odry­wa­jąc wzroku od pra­cu­ją­cej ekipy.

— Albo ile źdźbeł trawy — rzekł Gil­ber­tus, wie­dząc, że dla niej jest to zabawa.

Anna zasta­na­wiała się chwilę.

— Gdy­bym znała powierzch­nię mokra­dła, jaką zaj­muje lądo­wi­sko, mogła­bym obli­czyć praw­do­po­dobne wystę­po­wa­nie źdźbeł trawy — powie­działa. — A wie­dząc, jaka jest ilość trawy, mogła­bym osza­co­wać, ile może w niej żyć much.

— I pają­ków, które je zja­dają — pod­su­nął Gil­ber­tus, sta­ra­jąc się, by zacho­wała trzeźwy umysł.

— Mogę spo­rzą­dzić pro­jek­cję kaska­dową na pod­sta­wie łań­cu­cha pokar­mo­wego. — Szczu­płe ramiona Anny drgnęły, a jej usta uło­żyły się w lekki uśmiech, kiedy się odwró­ciła, by po raz pierw­szy tego dnia spoj­rzeć na niego. — Ale to nie ma żad­nego zna­cze­nia, nie­praw­daż? Trawa odro­śnie, muchy powrócą, pająki znowu będą je zja­dać i mokra­dło odzy­ska swoje tery­to­rium… do następ­nego oczysz­cze­nia.

— Idę powi­tać prom two­jego brata. Przy­łą­czysz się do mnie?

Anna zasta­na­wiała się.

— Wolę zostać tutaj i obser­wo­wać — odparła.

— Książę Rode­rick nie może się docze­kać spo­tka­nia z tobą.

— Jest dobrym bra­tem. Poroz­ma­wiam z nim… ale naj­pierw potrze­buję czasu, żeby upo­rząd­ko­wać myśli. Kiedy go tutaj przy­pro­wa­dzisz, będę gotowa. Nie chcę go zawieść.

„Ani ja” — pomy­ślał Gil­ber­tus.

Po oczysz­cze­niu lądo­wi­ska stu­denci stłu­mili pożar traw, po czym zgra­bili zwę­glone rośliny. Cho­ciaż w powie­trzu uno­sił się wciąż zapach wil­got­nej spa­le­ni­zny, dla Gil­ber­tusa był on przy­jem­niej­szy niż wyziewy docie­ra­jące zwy­kle z bagna.

Kiedy prom wylą­do­wał, dyrek­tor ruszył przez ciąg pro­wi­zo­rycz­nych kła­dek na spo­tka­nie księ­cia Rode­ricka. Na kadłu­bie małego dyplo­ma­tycz­nego statku wid­niał złoty lew, herb rodu Cor­ri­nów, ale nie była to jar­marcz­nie przy­ozdo­biona jed­nostka. Przy­wiózł ją na Lam­pa­dasa woj­skowy zagi­nacz prze­strzeni. Wyło­niły się z niej tylko dwie osoby, bez jakiej­kol­wiek świty, i zeszły po schod­kach.

Wyso­kim, wypro­sto­wa­nym męż­czy­zną był książę Rode­rick, przy­stojny blon­dyn o patry­cju­szow­skich rysach Cor­ri­nów. W prze­bły­sku men­tac­kiej pamięci Gil­ber­tus ujrzał dane szlach­cica: młod­szy brat Impe­ra­tora miał żonę (Hadi­thę), syna (Javicca) i trzy córki (Tikyę, Wis­somę i Nan­thę). Znany ze spo­koj­nego uspo­so­bie­nia i prze­ni­kli­wego umy­słu, Rode­rick dora­dzał w więk­szo­ści spraw Impe­ra­to­rowi, a Salva­dor na ogół go słu­chał. Wszystko wska­zy­wało na to, że woli być doradcą niż władcą.

Zasko­cze­niem dla Albansa była star­sza kobieta, która towa­rzy­szyła księ­ciu — lady Orenna, zwana Impe­ra­to­rową Dzie­wicą, ponie­waż była wpraw­dzie żoną Impe­ra­tora Julesa Cor­rino, ale nie uro­dziła mu dzieci (i podobno ni­gdy nie dzie­liła z nim łoża). Każde z potom­ków Impe­ra­tora Julesa — Salva­dor, Rode­rick i Anna — miało inną matkę, a wszyst­kie były nałoż­ni­cami.

Men­tacki prze­gląd danych prze­biegł tak szybko, że goście nie zauwa­żyli ani chwili prze­rwy. Gil­ber­tus sta­nął przed nimi.

— Panie, pani, witaj­cie w Szkole Men­ta­tów — powie­dział. — Wła­śnie roz­ma­wia­łem z Anną. Przy­go­to­wuje się na przy­ję­cie was.

Rode­rick kiw­nął szybko głową.

— Nie mogę się docze­kać, kiedy będę mógł się przyj­rzeć poczy­nio­nym przez nią postę­pom.

Spra­wiał wra­że­nie zawie­dzio­nego, że sio­stra nie powi­tała ich oso­bi­ście.

— Jest tutaj bez­pieczna, zado­wo­lona i zrów­no­wa­żona — rzekł Gil­ber­tus. — Pomaga jej usta­lony porzą­dek zajęć w naszej szkole. Prze­strze­gam jed­nak, byście nie ocze­ki­wali cudów.

Z ust lady Orenny nie scho­dził pro­mienny uśmiech.

— Bra­kuje mi tej bied­nej dziew­czyny, ale chcę dla niej wszyst­kiego naj­lep­szego — powie­działa. — Będę lepiej sypiała, gdy prze­ko­nam się na wła­sne oczy, że jest tutaj szczę­śliwa.

Kiedy Gil­ber­tus sta­rał się dociec, dla­czego sta­ruszka przy­le­ciała na Lam­pa­dasa, w jego umy­śle wszyst­kie dane na jej temat uło­żyły się w logiczny ciąg. Cho­ciaż Orenna nie była matką Anny, wzięła młodą kobietę pod swe skrzy­dła i łączył je szcze­gólny zwią­zek. Anna zawsze była lek­ko­myślna, łatwo wpa­dała w roz­tar­gnie­nie, stale miała huś­tawkę emo­cji i cha­rak­te­ry­zo­wała się zupeł­nym bra­kiem zdro­wego roz­sądku. Roz­cza­ro­wany nie­sfor­no­ścią dziew­czyny, Salva­dor zesłał ją do szkoły zgro­ma­dze­nia żeń­skiego na Ros­saku, ale tam, zamiast napra­wić jej umysł, uszko­dzono go jesz­cze bar­dziej. A teraz była tutaj.

— Prze­ko­nasz się, pani, że jest zdrowa — rzekł Albans. — Men­tac­kie tech­niki dają naj­więk­szą szansę wyle­cze­nia.

— Nasza wizyta będzie dość krótka — oznaj­mił rze­czo­wym tonem Rode­rick. — Jeste­śmy zdani na łaskę dowódz­twa naszego trans­por­towca. Prom oddano do naszej dys­po­zy­cji na spe­cjalne życze­nie Salva­dora, ponie­waż Ven­Hold nie obsłu­guje Lam­pa­dasa. Ten woj­skowy zagi­nacz prze­strzeni koń­czy misję patro­lową i musi wró­cić na Salusę Secun­dusa.

W miarę upływu czasu waśń mię­dzy wystę­pu­ją­cymi prze­ciw tech­no­lo­gii butle­row­cami a han­dlo­wym impe­rium Ven­Hold przy­bie­rała na sile, a wza­jemna anty­pa­tia mogła w każ­dej chwili prze­ro­dzić się w otwarty kon­flikt. Impe­ra­tor został wcią­gnięty w ten spór, wsku­tek czego Rode­rick, zamiast sko­rzy­stać z bez­piecz­nego zagi­na­cza prze­strzeni Ven­Hold, pro­wa­dzo­nego przez tajem­ni­czego i nie­omyl­nego nawi­ga­tora, zmu­szony był przy­być tutaj nie tak nie­za­wod­nym woj­sko­wym trans­por­tow­cem.

Lady Orenna była wyraź­nie nie­za­do­wo­lona, że będą musieli odle­cieć tak szybko.

— Prze­by­li­śmy długą drogę, by odwie­dzić Annę — powie­działa. — Nie lubię, gdy się mnie poga­nia. Jeste­śmy jej rodziną i Siły Zbrojne Impe­rium powinny zmie­nić swój har­mo­no­gram dla _naszej_ wygody.

Rode­rick potrzą­snął głową i obni­żył ton.

— Mnie też się to nie podoba, ale nie chcę zakłó­cać pracy woj­ska, ponie­waż musi ono spra­wiać wra­że­nie sil­nej i solid­nej insty­tu­cji. A nie możemy ot tak, po pro­stu, zare­kwi­ro­wać statku han­dlo­wego Ven­Hold i zmu­sić dyrek­tora Ven­porta, żeby wyko­nał nasze pole­ce­nie.

— A dla­czego nie? — par­sk­nęła sta­ruszka. — Wierny pod­dany powi­nien robić to, czego sobie życzy Impe­ra­tor, a nie na odwrót. Twój ojciec roz­pra­wiłby się z taką nie­sub­or­dy­na­cją.

— Pew­nie tak — zgo­dził się z nią Rode­rick.

— Moja szkoła jest miej­scem, w któ­rym można uchro­nić Annę przed stre­sem powo­do­wa­nym napię­ciami poli­tycz­nymi — rzekł Gil­ber­tus.

Wie­dział, że brat Rode­ricka jest sła­bym i nie­zde­cy­do­wa­nym władcą i że łatwo daje się zastra­szyć. Impe­ra­tor Salva­dor nie był w sta­nie narzu­cić swej woli ani magna­towi han­dlo­wemu, ani bez­no­giemu przy­wódcy butle­row­ców.

Albans nauczył się jed­nak, że w tych peł­nych nie­bez­piecz­nych zwarć poli­tycz­nych cza­sach lepiej zatrzy­mać swoje myśli dla sie­bie i zacho­wać neu­tral­ność. Taką samą ostroż­ność zale­cał stu­den­tom, mówiąc, że ide­alny men­tat ni­gdy nie powi­nien być niczyim zwo­len­ni­kiem ani komen­tatorem wyda­rzeń, a jedy­nie narzę­dziem ana­lizy, ofe­ru­ją­cym pro­gnozy i wska­zówki.

— Nie macie tutaj żad­nych tarć poli­tycz­nych? — mruk­nął Rode­rick. — Pań­ska szkoła znaj­duje się zbyt bli­sko kwa­tery głów­nej butle­row­ców.

— Man­ford Torondo mieszka po dru­giej stro­nie kon­ty­nentu, panie, i nie toczy żad­nych spo­rów ze Szkołą Men­ta­tów. Prawdę mówiąc, nie­któ­rzy moi stu­denci są zwo­len­ni­kami tego ruchu. — „Na szczę­ście nie naj­lepsi”. — Uczymy ludzi umie­jęt­no­ści umy­sło­wych, dzięki któ­rym dorów­nują myślą­cym maszy­nom — cią­gnął. — Wszy­scy absol­wenci szkoły, któ­rzy podej­mują służbę w Impe­rium, udo­wad­niają, że kom­pu­tery nie są potrzebne, więc Man­ford patrzy na nas życz­li­wym okiem. Dla­czego mie­li­by­śmy się mar­twić butle­row­cami?

— Fak­tycz­nie, dla­czego? — zawtó­ro­wał mu Rode­rick, ale nie odpo­wie­dział na swoje pyta­nie.

Anna cze­kała na nich na tara­sie obser­wa­cyj­nym, na­dal patrząc na roz­po­ście­ra­jący się przed nią widok. Przez splą­tany gąszcz naba­gnow­ców prze­su­wała się mean­dru­ją­cymi kana­łami grupa kan­dy­da­tów na men­ta­tów, kro­cząc po nie­wi­docz­nych kamie­niach ukry­tych tuż pod powierzch­nią wody. Mógł je odna­leźć każdy men­tat, który zapa­mię­tał, gdzie należy sta­wiać stopy. Nie­któ­rzy stu­denci ześli­zgi­wali się z tej ścieżki.

Z tego, co widział Gil­ber­tus, Anna nie ruszyła się z miej­sca, odkąd ją zosta­wił, ale jej zacho­wa­nie się zmie­niło. Jej twarz była bar­dziej oży­wiona; księż­niczka nie miała już tego bez­na­mięt­nego, utkwio­nego w jeden punkt spoj­rze­nia, które wska­zy­wało, że jest bez reszty sku­piona na jakimś szcze­góle albo pochło­nięta zawi­łymi obli­cze­niami. Na widok brata i lady Orenny roz­pro­mie­niła się.

Orenna objęła dziew­czynę.

— Dobrze wyglą­dasz, Anno! Wyda­jesz się dużo sil­niej­sza.

Na twa­rzy Rode­ricka poja­wił się wyraz ulgi, a nawet dumy.

— Dzię­kuję — szep­nął do Gil­ber­tusa.

— Mam dobry dzień — oznaj­miła Anna. — Chcia­łam mieć taki pod­czas waszych odwie­dzin.

— Cie­szę się, że jesteś bez­pieczna — rzekł Rode­rick. — Wokół Szkoły Men­ta­tów jest wiele zagro­żeń.

— Zało­ży­li­śmy dodat­kowe zabez­pie­cze­nia — powie­dział Albans. — Potra­fimy ochro­nić twoją sio­strę, panie, jak rów­nież naszych stu­den­tów.

Jakby na prze­kór jego sło­wom na bagien­nym tere­nie zapa­no­wało zamie­sza­nie. W miej­scu, gdzie kan­dy­daci na men­ta­tów wybie­rali drogę po pod­wod­nych kamie­niach, wynu­rzył się gwał­tow­nie z rdza­wej wody stwór o pokry­tym kol­cami grzbie­cie, chwy­cił w dłu­gie szczęki naj­bliż­szą stu­dentkę i wcią­gnął ją w głę­binę. Dra­pież­nik znik­nął ze swą ofiarą rów­nie szybko jak pro­myk słońca odbi­ja­jący się od falu­ją­cej powierzchni.

Reszta stu­den­tów zbiła się w grupę, gotowa do obrony, ale bagienny smok zdo­był już posi­łek i odpły­nął.

— Jak może­cie ochro­nić Annę? — krzyk­nęła lady Orenna z roz­sze­rzo­nymi z prze­ra­że­nia oczami. — Nie zdo­ła­li­ście ochro­nić tej dziew­czyny!

Gil­ber­tus nie pozwo­lił sobie na oka­za­nie emo­cji z powodu straty stu­dentki.

— Annie nie wolno wycho­dzić poza mury ani wypły­wać na jezioro — odparł. — Macie moją oso­bi­stą gwa­ran­cję, że jest i będzie bez­pieczna.

— A co w przy­padku ataku z zewnątrz? — zapy­tał Rode­rick. — Anna byłaby cenną zakład­niczką.

— Jeste­śmy małą szkołą, któ­rej celem jest dosko­na­le­nie ludz­kiego umy­słu — rzekł na to Gil­ber­tus. — Men­taci dla nikogo nie sta­no­wią zagro­że­nia.

Rode­rick obda­rzył go scep­tycz­nym spoj­rze­niem.

— To fał­szywa skrom­ność, dyrek­to­rze.

— Stwier­dzam tylko fakt. Zro­bi­li­śmy wiele pro­jek­cji i opra­co­wa­li­śmy metody obrony w każ­dym z praw­do­po­dob­nych sce­na­riu­szy. Tego wła­śnie uczy się men­ta­tów, panie.

Orenna pogła­dziła młodą kobietę po ramie­niu.

— Musi­cie chro­nić waszą szkołę za wszelką cenę — powie­działa. — W oso­bie Anny macie bez­cenny skarb.

Gil­ber­tus Albans kiw­nął głową, ale — zamiast o Annie — myślał o bez­cen­nej pamięci rdze­nio­wej Era­zma, którą ukrył w szkole. Ochrona ostat­niego nie­za­leż­nego robota wią­zała się ze sta­łym ryzy­kiem, więk­szym niż jakie­kol­wiek, o któ­rych roz­ma­wiał z gośćmi z rodziny Impe­ra­tora.

— Tak, wiele skar­bów — rzekł.Ślepa wiara w głu­pie ide­ały spra­wia, że ludzie zacho­wują się w spo­sób sprzeczny z wła­snym inte­re­sem. Mnie inte­re­sują tylko ludzie inte­li­gentni i postę­pu­jący racjo­nal­nie.

— direc­teur Josef Ven­port, wewnętrzna notatka Ven­Hold

Statek towa­rowy Ven­Hold wyło­nił się z zagię­tej prze­strzeni dokład­nie tam, gdzie prze­wi­dział nawi­ga­tor, co było jesz­cze jed­nym dowo­dem na to, jak dosko­nali są jego zmu­to­wani ludzie.

Josef Ven­port przy­glą­dał się z poło­żo­nego wysoko pokładu nawi­ga­cyj­nego, jak jego sta­tek zbliża się do pla­nety Baridge. W pobliżu zbior­nika nawi­ga­tora nie wolno było prze­by­wać żad­nym pasa­że­rom i dopusz­czano tam nie­licz­nych człon­ków załogi, ale Josef mógł cho­dzić, gdzie chciał. Był wła­ści­cie­lem floty kosmicz­nej, nad­zo­ro­wał pro­ces two­rze­nia nawi­ga­to­rów i zdo­mi­no­wał han­del mię­dzy więk­szo­ścią pla­net.

Jego pra­babka Norma Cenva prze­isto­czyła się w wyniku prze­sy­ce­nia gazem przy­pra­wo­wym w pierw­szego nawi­ga­tora, a on stwo­rzył setki innych, ponie­waż potrze­bo­wała ich jego ogromna flota. Uru­cho­miło to kaskadę potrzeb — aby two­rzyć wię­cej nawi­ga­to­rów, musiał mieć wiel­kie ilo­ści przy­prawy, co wyma­gało roz­sze­rze­nia ope­ra­cji wydo­byw­czych na Arra­kis… to zaś zmu­szało flotę kosmiczną Ven­Hold do rekor­do­wych inwe­sty­cji, a jego do przy­spa­rza­nia kom­pa­nii kro­cio­wych zysków. Klocki te paso­wały do sie­bie jak frag­menty pięk­nej ukła­danki.

Nie zno­sił, kiedy jakiś głu­piec psuł tę ukła­dankę.

Sta­tek leciał ku niczym nie­wy­róż­nia­ją­cemu się Baridge, a po wej­ściu na orbitę pla­nety dosto­so­wał do niej swą pozy­cję.

Potrzą­sa­jąc głową, Josef odwró­cił się do swo­jej żony Cioby.

— Wąt­pię, czy w ogóle wie­dzą, że przy­by­li­śmy. Jeśli ci bar­ba­rzyńcy tak bar­dzo nie­na­wi­dzą tech­no­lo­gii, musieli się pozbyć ska­ne­rów dale­kiego zasięgu i urzą­dzeń komu­ni­ka­cyj­nych. — Prych­nął z pogardą. — Może cho­dzą w skó­rach zamiast ubrań.

Cioba była piękną, ciem­no­włosą kobietą wykształ­coną na Ros­saku przez zgro­ma­dze­nie żeń­skie, zanim roz­wią­zał je Impe­ra­tor.

— Być może Baridge pod­pi­sało się pod ape­lem Torondo, ale nie­ko­niecz­nie zna­czy to, że odrzu­cono tu wszelką tech­no­lo­gię — powie­działa spo­koj­nym, roz­sąd­nym gło­sem. — Nawet ludzie, któ­rzy dekla­rują popar­cie dla żądań butle­row­ców, mogą nie mieć ochoty na cał­ko­witą zmianę swego stylu życia.

Gęste, rudawe wąsy Josefa naje­żyły się, kiedy się do niej uśmiech­nął.

— I wła­śnie dla­tego zwy­cię­żymy, moja droga. Można mieć zastrze­że­nia filo­zo­ficzne i być z nich dum­nym, ale taka głę­boka wiara szybko przy­gasa, kiedy zaczyna się łączyć z nie­do­god­no­ściami.

Na pla­ne­cie widać było zwy­kły błę­kit wody, brązy i zie­le­nie kon­ty­nen­tów prze­zie­ra­jące przez białe kłęby chmur. Zamiesz­kane światy były w pewien spo­sób do sie­bie podobne, ale Josef zazgrzy­tał zębami, kiedy spoj­rzał na ten, bo koja­rzył mu się on z głu­pią decy­zją jego przy­wódcy, dzie­kana Kali­fera.

Nie miał cier­pli­wo­ści dla krót­ko­wzrocz­nych ludzi, zwłasz­cza kiedy byli u wła­dzy.

— To sprawa nie­warta zachodu — powie­dział. — Nie­po­trzeb­nie stra­ci­li­śmy czas i paliwo, lecąc tutaj. Z cheł­pie­nia się nie ma żad­nych zysków.

Cioba przy­su­nęła się tak bli­sko, że dotknęła jego ramie­nia.

— Baridge zasłu­guje na to, by dać mu drugą szansę. Musisz przy­po­mnieć jego miesz­kań­com, jaki jest koszt ich decy­zji. Może dzie­kan Kali­fer prze­my­ślał to do tej pory. — Pogła­dziła męża po gęstych wło­sach.

Ujął jej dłoń, po czym puścił.

— Ludzie czę­sto mnie zaska­kują, ale zwy­kle nie jest to zasko­cze­nie przy­jemne.

Nie­spo­kojne słońce, wokół któ­rego krą­żyło Baridge, było w okre­sie szczy­to­wego wzro­stu aktyw­no­ści. Wcze­śniej pla­neta znana była z kolo­ro­wych zórz, które pochła­niały i odbi­jały więk­szą część pro­mie­nio­wa­nia sło­necz­nego, ale mimo to grad nała­do­wa­nych czą­stek i tak prze­ni­kał przez atmos­ferę i spa­dał na powierzch­nię. Dla ochrony przed nimi miesz­kańcy uży­wali spe­cjal­nych kre­mów, pokry­wali okna war­stwami sub­stan­cji, które fil­tro­wały świa­tło, pochła­nia­jąc szko­dliwe pasma widma, osła­niali ulice mar­ki­zami. Sate­lity umiesz­czone na orbi­cie Baridge mie­rzyły sto­pień aktyw­no­ści słońca i ostrze­gały oby­wa­teli, kiedy powinni pozo­stać w domach. Dzięki nowo­cze­snym urzą­dze­niom medycz­nym leczono masowo wystę­pu­jące nowo­twory skóry, a lud­ność spo­ży­wała duże ilo­ści melanżu, który wzmac­niał układ odpor­no­ściowy.

W nor­mal­nych warun­kach Baridge było dobrze przy­go­to­wane na sta­wie­nie czoła zagro­że­niom powo­do­wa­nym przez zmiany cyklu sło­necz­nego, ale ostat­nio dzie­kan Kali­fer i jego rzą­dząca kote­ria ule­gli naci­skom bar­ba­rzyń­skich fana­ty­ków Man­forda Torondo. Po przy­ję­ciu apelu butle­row­ców i potę­pie­niu Ven­port Hol­dings Kali­fer oświad­czył, że jego pla­neta będzie odtąd wolna od wszel­kiej ska­żo­nej tech­no­lo­gii.

W kon­se­kwen­cji, zgod­nie z danym sło­wem, Josef zerwał kon­takty z pla­netą. Prze­cież wcze­śniej dał jasno do zro­zu­mie­nia całemu Impe­rium, że jego statki nie będą dostar­czać sprzętu, arty­ku­łów luk­su­so­wych, melanżu ani jakich­kol­wiek innych towa­rów na żaden świat, który poprze apel butle­row­ców. Tę lukę sta­rały się wypeł­nić mniej­sze przed­się­bior­stwa spe­dy­cyjne, ale dys­po­no­wały mar­nymi i prze­sta­rza­łymi flo­tami, a przy tym żadne nie miało nawi­ga­to­rów, któ­rzy prze­pro­wa­dzi­liby bez­piecz­nie statki przez zagiętą prze­strzeń, wsku­tek czego tra­ciły mnó­stwo jed­no­stek.

Josef zer­k­nął na zbior­nik, w któ­rym znaj­do­wał się nawi­ga­tor tego statku. Przez opary gazu przy­pra­wo­wego led­wie było widać zde­for­mo­waną postać, ale wie­dział, że pier­wot­nie był to szpieg Royce Fayed, któ­rego schwy­tano, gdy pró­bo­wał wykraść tajem­nicę two­rze­nia nawi­ga­torów. Josef wspa­nia­ło­myśl­nie wyja­wił mu ten sekret, zmu­sza­jąc, by sam został nawi­ga­torem. Pod kie­run­kiem Normy Cenvy stał się, o dziwo, jed­nym z naj­lep­szych. Teraz, kiedy prze­miana dobie­gła końca, był bar­dzo wdzięczny za dar, który otrzy­mał.

— Dotar­li­śmy na Baridge — prze­mó­wił nawi­ga­tor przez gło­śnik zbior­nika.

Roz­mowa z nawi­ga­to­rami czę­sto spra­wiała Jose­fowi trud­ność, ponie­waż tak roz­wi­nięte mieli umy­sły.

— Tak, jeste­śmy na Baridge — rzekł. Czy Fayed myślał, że nie wie, jaki jest cel ich podróży?

— Odkry­łem inny sta­tek na orbi­cie. To nie jest jed­nostka han­dlowa.

Jedna z meta­lo­wych gro­dzi zami­go­tała i zamie­niła się w okno trans­mi­syjne. Uka­zał się w nim w dużym powięk­sze­niu okręt na niskiej orbi­cie, nie jed­nostka obec­nych Sił Zbroj­nych Impe­rium, lecz jeden ze sta­rych krą­żow­ni­ków Armii Dżi­hadu, prze­jęty i wyko­rzy­sty­wany przez bar­ba­rzyń­ców.

Josef zaci­snął zęby, kiedy zoba­czył, jak intruz roz­ja­rzył się, pędząc w ich stronę.

— To jeden ze stat­ków Pół­Man­forda — powie­dział.

Przy­glą­dał mu się uważ­nie, widział, jak jest naje­żony bro­nią, ale nie odczu­wał naj­mniej­szego nie­po­koju. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że jego kapi­tan okaże się aro­gan­tem o głę­bo­kiej wie­rze, za to zupeł­nie pozba­wio­nym roz­sądku.

Cioba zmarsz­czyła brwi.

— Sta­nowi dla nas zagro­że­nie? — zapy­tała.

— Oczy­wi­ście, że nie.

Młody męż­czy­zna na mostku butle­row­skiej jed­nostki przy­słał komu­ni­kat.

— Do statku Ven­Hold: Macie zakaz zbli­ża­nia się do Baridge. Ci ludzie przy­się­gli, że nie będą korzy­stać z waszej prze­klę­tej tech­no­lo­gii. Odleć­cie albo zosta­nie­cie znisz­czeni.

— Szkoda w ogóle odpo­wia­dać, mężu — powie­działa Cioba z wes­tchnie­niem. — Nie można dys­ku­to­wać z zelo­tami.

Cho­ciaż Josef zga­dzał się z nią, nie zdo­łał utrzy­mać języka za zębami. Włą­czył nadaj­nik.

— To dziwne — prze­ka­zał. — Myśla­łem, że to Ven­Hold nało­żyło embargo na tę pla­netę, nie odwrot­nie. A jesz­cze dziw­niej­sze jest to, że taki zażarty butle­ro­wiec lata skom­pli­ko­wa­nym stat­kiem. Czy ta zaawan­so­wana tech­no­lo­gia nie dopro­wa­dza cię do utraty kon­troli nad pęche­rzem?

Butle­row­ski kapi­tan racjo­na­li­zo­wał sobie praw­do­po­dob­nie wyko­rzy­sty­wa­nie tech­no­lo­gii „dla więk­szego dobra” albo twier­dził, że dzięki uży­wa­niu jej „w służ­bie świę­tej sprawy” jed­nostka nie należy do rze­czy nie­moż­li­wych do przy­ję­cia.

Kiedy na ekra­nie uka­zał się Josef, dowódca okrętu cof­nął się, jakby zoba­czył węża.

— Demon Ven­port we wła­snej oso­bie! — wykrzyk­nął. — Dosta­łeś ostrze­że­nie!

O dziwo, prze­rwał połą­cze­nie.

Cioba wska­zała ruchem głowy okno trans­mi­syjne.

— Uzbraja poci­ski — powie­działa.

— Cał­kiem moż­liwe, że Man­ford Torondo wyzna­czył nagrodę za moją głowę.

Pomysł ten wydał mu się zarówno obraź­liwy, jak i śmieszny.

Sta­tek z epoki dżi­hadu otwo­rzył bez ostrze­że­nia ogień i zasy­pał ich sta­rymi poci­skami burzą­cymi. Waliły one w udo­sko­na­loną tar­czę — inny cudowny wyna­la­zek Normy Cenvy — jed­nostki Ven­Hold, nie czy­niąc jej żad­nej szkody. Jej sys­temy obronne znacz­nie prze­wyż­szały wszystko, czym dys­po­no­wał wróg.

— Wpis w dzien­niku pokła­do­wym — powie­dział Josef, zwra­ca­jąc się do umiesz­czo­nych w ścia­nach nagry­wa­rek. — Nie zaczę­li­śmy strze­lać pierwsi. Nie dopu­ści­li­śmy się żad­nej pro­wo­ka­cji ani agre­sji. Zosta­li­śmy zaata­ko­wani bez powodu i jeste­śmy zmu­szeni się bro­nić. Zniszcz­cie ten sta­tek — prze­ka­zał na pokład arty­le­ryj­ski, gdzie obsługa dział i wyrzutni znaj­do­wała się już na sta­no­wi­skach. — Drażni mnie.

Ofi­cer dowo­dzący spo­dzie­wał się tego roz­kazu, więc natych­miast na jed­nostkę butle­row­ców posy­pał się grad poci­sków i roze­rwał ją na strzępy. Po paru sekun­dach było już po wszyst­kim. Josef ucie­szył się, że nie musi tra­cić wię­cej czasu.

Przy­glą­da­jąc się doga­sa­ją­cej na ekra­nie łunie, Cioba szep­nęła:

— Powie­dzia­łeś, zdaje mi się, że ten sta­tek nie sta­nowi dla nas zagro­że­nia.

— Dla _nas_ nie, ale te dzi­kusy zagra­żają samej cywi­li­za­cji. Uwa­żam, że ta kara im się nale­żała. Są w pobliżu jesz­cze inne statki? — zwró­cił się do nawi­ga­tora. — Towa­rowe, trans­por­towce kon­ku­ren­cji?

— Nie — odparł Fayed.

— To dobrze, bo w tej sytu­acji miesz­kańcy Baridge powinni być bar­dziej ule­gli.

Wysłał na pla­netę komu­ni­kat zaadre­so­wany bez­po­śred­nio do dzie­kana Kali­fera. Zadbał, by wia­do­mość zna­la­zła się w ogól­no­do­stęp­nym paśmie. Przy­pusz­czał, że wielu rze­komo poboż­nych butle­row­ców na Baridge wciąż posiada nie­le­galne odbior­niki, chciał, żeby usły­szeli całą roz­mowę.

Dzie­kan Kali­fer odpo­wie­dział od razu, co wska­zy­wało, że obser­wo­wał ich przy­lot. Praw­do­po­dob­nie wie­dział też, że strze­gący dostępu do pla­nety okręt butle­row­ców został znisz­czony. Bar­dzo dobrze, to jesz­cze jeden powód dla dzie­kana, żeby nie robić trud­no­ści.

Na ekra­nie uka­zał się Kali­fer. Widać było, że się zgar­bił i zwie­sił nos, jakby doszedł do wnio­sku, że sta­nął po nie­wła­ści­wej stro­nie. Mówił wolno i z namasz­cze­niem, a zakoń­cze­nie każ­dego zda­nia zabie­rało mu tyle czasu, że Josefa zaczęło ogar­niać znie­cier­pli­wie­nie. Każ­demu roz­mówcy dzie­kana Kali­fera musiały się cisnąć na usta słowa: _„Szyb­ciej_, czło­wieku”.

— Ach, sta­tek Ven­Hold. Mie­li­śmy nadzieję, że zasta­no­wi­cie się raz jesz­cze nad waszym embar­giem. Jestem zaszczy­cony, że przy­był pan tu oso­bi­ście, dyrek­to­rze Ven­por­cie.

— Przy­by­łem oso­bi­ście, ale nie jestem zado­wo­lony z tego, jak mnie przy­jęto. Powin­ni­ście mi podzię­ko­wać za to, że te wście­kłe psy nie będą wam już wię­cej spra­wiać kło­po­tów. — Mogło się oka­zać, że ta podróż nie była jed­nak stratą czasu. Dawała przy­naj­mniej Jose­fowi oka­zję, żeby dopiec dzie­ka­nowi w obec­no­ści pod­słu­chu­ją­cych ich roz­mowę miesz­kań­ców Baridge. — Przy­wożę medy­ka­menty, kon­kret­nie leki na raka, i poli­me­rowe kremy, żeby­ście mieli czym się zabez­pie­czać przed pro­mie­nio­wa­niem sło­necz­nym. Przy­wio­złem też zespół wybit­nych leka­rzy wykształ­co­nych w Aka­de­mii Suka. Spe­cja­li­zują się w lecze­niu zmian skór­nych i róż­nych nowo­two­rów i pomogą waszej lud­no­ści.

— Dzię­kuję panu, dyrek­to­rze! — Kali­fer był tak pod­eks­cy­to­wany, że słowa te wypo­wie­dział — dla odmiany — szybko.

Josef spoj­rzał na żonę. Był pewien, że dobrze wie, co on robi. Jej biz­ne­sowe wyczu­cie i umie­jęt­ność wni­kli­wej obser­wa­cji były dla niego bez­cen­nymi atu­tami.

— Mamy też duży ładu­nek melanżu, który — jak wiem — jest tutaj popu­larny — rzekł Josef obo­jęt­nym tonem. — Baridge było daw­niej waż­nym klien­tem Ven­Hold i przy­kro by nam było prze­stać robić z wami inte­resy. Sprze­damy wam tę dostawę z raba­tem, żeby uczcić wzno­wie­nie kon­tak­tów han­dlo­wych.

Kiedy Kali­fer uśmiech­nął się z ulgą, głos Josefa stward­niał.

— Jed­nak naj­pierw musi­cie odrzu­cić apel Man­forda Torondo. Odtrą­ci­li­ście wszelką zaawan­so­waną tech­no­lo­gię, ale teraz uświa­do­mi­li­ście sobie, jak irra­cjo­nalna jest taka postawa. Jeśli pra­gnie­cie przy­wró­cić kon­takty han­dlowe z Ven­Hold i otrzy­my­wać dostawy, włącz­nie z tym ładun­kiem przy­prawy z Arra­kis, musi pan publicz­nie wyrzec się butle­row­ców. — Spoj­rzał dzie­ka­nowi Kali­fe­rowi pro­sto w oczy.

Przy­wódca pla­nety nie odzy­wał się przez długą chwilę.

— Ależ to nie­moż­liwe, dyrek­to­rze — rzekł w końcu. — Lud­ność zbun­to­wa­łaby się, a przy­wódca Torondo sro­dze by się zemścił. Bła­gam o nieco bar­dziej ela­styczne podej­ście. Zapła­cimy wyż­szą cenę, jeśli będzie pan nale­gał.

— Nie mam co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści, ale mnie cho­dzi o coś innego niż wyż­sze ceny — powie­dział Josef. — Dla dobra ludz­ko­ści trzeba skoń­czyć z tym bar­ba­rzyń­skim absur­dem, a skoń­czy się z nim dopiero wtedy, kiedy takie pla­nety jak Baridge wybiorą cywi­li­za­cję i han­del zamiast fana­ty­zmu. — Skrzy­żo­wał ramiona na piersi. — To nie jest wybieg w celu uzy­ska­nia prze­wagi w nego­cja­cjach, dzie­ka­nie, tylko moja oferta.

Kali­fer posza­rzał na twa­rzy i zrze­dła mu mina.

— Nie… nie mogę się na to zgo­dzić, dyrek­to­rze. Oby­wa­tele Baridge nie ustą­pią.

— Jak pan sobie życzy, dzie­ka­nie — powie­dział Josef obo­jęt­nie, cho­ciaż wszystko się w nim goto­wało z wście­kło­ści. — Panu pierw­szemu zapro­po­no­wa­łem mój ładu­nek, ale mogę go sprze­dać na następ­nej pla­ne­cie. Wyco­fuję ofertę. Nie będzie dal­szych dostaw, dopóki będzie pan trwał w upo­rze. Życzę powo­dze­nia w radze­niu sobie ze skut­kami burz sło­necz­nych.

Cioba zakoń­czyła połą­cze­nie. Josef stał z roz­dę­tymi noz­drzami, potrzą­sa­jąc głową i sta­ra­jąc się uspo­koić.

— Wkrótce zmie­nią zda­nie — powie­działa. — Widzia­łam to w oczach dzie­kana, w drgnię­ciu jego twa­rzy, sły­sza­łam nie­po­kój w jego gło­sie. Już zaczyna ogar­niać ich roz­pacz.

— Ale jak szybko wyrzekną się swo­jej wiary? Nie mam ochoty dawać im bez końca szansy. — Josef obró­cił się do zbior­nika nawi­ga­tora. — Lećmy na następną pla­netę z naszej listy. Zobaczmy, co mają do powie­dze­nia jej miesz­kańcy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: