- promocja
- W empik go
Merciless Kings. Boneyard Kings. Tom 1 - ebook
Merciless Kings. Boneyard Kings. Tom 1 - ebook
Mówią, że nieszczęścia chodzą trójkami
Pierwsze nieszczęście spotkało Everly, kiedy straciła rodziców. Drugie nastąpiło, kiedy musiała zostawić za sobą wszystko, co znała, żeby przeprowadzić się na drugi koniec świata i zamieszkać ze swoim wujkiem – jedynym pozostałym jej krewnym. Ale trzecie nieszczęście, które miało ją wkrótce spotkać, okazało się najgorsze ze wszystkich…
Everly przyciągnęła uwagę nie jednego, nie dwóch, ale trzech najbardziej osławionych facetów na kampusie. Trzech chłopaków z niewłaściwej strony torów. Saint, Mateo i Callum nazywani są Królami Cmentarzyska, a do ich domu na terenie złomowiska nikt nie chce się zbliżać. A teraz, kiedy upatrzyli sobie nową ofiarę, dla Everly nie ma ucieczki…
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-708-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzech małych, osieroconych chłopców żyło w mroku. Ich bestie nie kryły się w cieniu, nie wychodziły tylko w nocy; grasowały na widoku.
Przywykli do ciemnej strony świata.
Żyli życiem pozbawionym znaczenia. Byli braćmi bez zasad. Ich kompasy się zepsuły, żadna igła nie wskazywała północy.
Aż pewnego dnia pojawił się niespodziewany wybawiciel.
Zaoferował im wolność, dał im ciepło i coś, o co warto walczyć i dla czego warto żyć.
Wkrótce nauczyli się na nowo wszystkiego, o czym zdążyli już zapomnieć. Przypomnieli sobie o rzeczach, które dla innych były oczywiste, lecz dla nich dach nad głową nie zawsze oznaczał dom.
Teraz mieli rodzinę, lojalność i miłość.
Jednak pewnego dnia wszystko się rozpadło.
Poznali tajemnice, odkryli kłamstwa.
Teraz trzej chłopcy nosili nienawiść w sercu.
Aby dostać to, czego chcieli, musieli odgrywać swoje role.
Trzej chłopcy byli bystrzy, podstępni i bezwzględni.
Bo ulice nie kłaniały się nikomu, chyba że bezlitosnym królom, którymi się stali.ROZDZIAŁ 1
Everly
– Tak, mam tu wszystko, patrz. – Otworzyłam płócienną torbę i przechyliłam ją, by mógł zajrzeć do środka. – Plan zajęć, legitymacja, lista lektur, wszystko, czego potrzebuję.
Mój wuj spojrzał na mnie sponad okularów do czytania i oparł dłoń o swoje potężne biurko.
– Dobrze. To twój trzeci rok w college’u. Mam nadzieję, że będzie udany. – Po tych słowach jego poważne spojrzenie nieco złagodniało. – Po prostu się o ciebie martwię, Everly. Jako twój opiekun jestem za ciebie odpowiedzialny.
– Wiem. – Uśmiechnęłam się do mężczyzny, który z wyglądu tak bardzo przypominał mojego ojca, choć w kwestii zachowania różnili się jak ogień i woda. Mój tata był łagodny i dość niefrasobliwy, a wuj zawsze zachowywał powagę i można powiedzieć, że był dość spięty. Nie winię go za to. Funkcja dziekana Uniwersytetu Blackstone to ogromna odpowiedzialność, ale to nie wszystko – oboje zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. Z czym wciąż jeszcze czasami nie dajemy sobie rady.
Odpowiedział mi uśmiechem, po czym wstał.
– Do zobaczenia w czwartek na kolacji. Punkt siódma. Nie spóźnij się.
– Obiecuję. – Zebrałam swoje rzeczy oraz telefon, podniosłam się z miejsca i skierowałam do wyjścia z gabinetu. Przed drzwiami zatrzymałam się jeszcze i odwróciłam do niego. – Do widzenia, wujku.
– W murach szkoły zwracaj się do mnie „dziekanie Walker” – przypomniał mi z delikatnym uśmiechem.
– Wybacz. Zapomniałam. – Nie miałam ochoty na kolejny wykład na temat profesjonalizmu na kampusie oraz niefaworyzowania nikogo i innych bzdur, pomachałam mu więc na pożegnanie i uciekłam jak najszybciej.
Semestr oficjalnie jeszcze się nie zaczął, ale na kampusie Uniwersytetu Blackstone wrzało jak w ulu – podekscytowani studenci pierwszego roku wysiadali z samochodów gotowi do przeprowadzki do akademików, a za nimi podążali zaniepokojeni rodzice z pudłami i torbami.
Mój pierwszy dzień tutaj wyglądał zupełnie inaczej.
Lało jak z cebra. Deszcz wsiąkał w moją cienką bluzę, gdy wpatrywałam się w budynek z szarego kamienia, wznoszący się na tle ciemniejącego nieba. To było to. Mój dom na cztery kolejne lata.
Kiedy weszłam do środka, minęłam rodzinę, która odgrywała łzawe pożegnanie.
– Będę dzwonić codziennie – obiecywała dziewczyna kobiecie, która, jak sądziłam, była jej matką.
W kącikach oczu zebrały mi się łzy i przygryzłam wargę, mrugając przy tym często, by je odgonić. Już dość ich wylałam.
Im dalej w głąb budynku wchodziłam, tym więcej podobnych scenek atakowało mnie ze wszystkich stron. Gdzie bym nie spojrzała, wszędzie członkowie rodzin pomagali swoim najbliższym w urządzaniu się.
Zanim dotarłam do swojego pokoju, moje oczy były tak mokre, że ledwo widziałam. Drżącą ręką otworzyłam drzwi i kiedy tylko znalazłam się w środku, rzuciłam się na łóżko i pozwoliłam popłynąć szczerym łzom.
Tak bardzo tęskniłam za rodzicami. Ta pustka wewnątrz mnie, ta czarna dziura, która istniała tam, odkąd ich zabrakło… nie sądziłam, że to kiedykolwiek minie.
Dlaczego musieli zostać mi odebrani?
Ich samochód wpadł w poślizg na jednej z najruchliwszych dróg Anglii i uderzył w most. Zginęli na miejscu. Ja też miałam z nimi być, ale zostałam na noc u przyjaciółki. Nigdy nie zapomnę wzroku policjanta, który przekazywał mi tę wiadomość.
Odeszli, a ja się nawet z nimi nie pożegnałam.
Mój tata był Amerykaninem, a mama Angielką, i to w Anglii mieszkałam całe życie. Tata marzył o tym, żebym poszła na uniwersytet w Stanach, ten sam, na który uczęszczał również on – uniwersytet, którego dziekanem jest teraz mój wuj. No więc tak… miałam siedemnaście lat, gdy moi rodzice odeszli, więc mój wuj stał się moim oficjalnym opiekunem jako mój jedyny żyjący krewny. Zostało mi kilka miesięcy do skończenia szkoły i zdania egzaminów, więc tymczasowo zamieszkałam u przyjaciółki. A potem zostawiłam za sobą swoje życie i przeniosłam się na drugi koniec świata, do Blackstone, miasta, w którym byłam tylko raz w życiu, i do wuja, którego ledwo znałam.
Starał się, ale mimo że mieszkał w wielkiej rezydencji, nie potrafił przyzwyczaić się do dzielenia życia z drugą osobą. A już zwłaszcza nie z osiemnastolatką, która rozpaczała po utracie rodziców. Niemal zaraz po moim przybyciu odbył ze mną długą rozmowę. Kiedy dobiegła końca, doszedł do wniosku, że potrzebuję własnej przestrzeni, i załatwił mi miejsce w akademiku. Mieszkał zaledwie dwadzieścia minut od kampusu i zapewnił mnie, że mogę go odwiedzać, kiedy tylko zechcę, ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że traktował mnie jak problem.
Mimo że byłam naprawdę samotna, mieszkanie na kampusie mi odpowiadało.
Poza tym jednym z plusów posiadania dziekana za wuja było to, że dostałam pojedynczy pokój. Miejsce, w którym mogłam być sama, w którym mogłam się zatracać i w którym nikt nie widział łez, które wylewałam każdej nocy.
Pierwszego dnia, kiedy łzy w końcu przestały płynąć, usiadłam, otarłam oczy i rozejrzałam się dookoła. Pokój był mały, ale funkcjonalny. Łóżko stało pod oknem, a pod przeciwległą ścianą, pomalowaną na kremową biel, ustawiono biurko i szafki. Obok drzwi prowadzących do łazienki (kolejna zaleta pojedynczego pokoju) znajdowała się zabudowana szafa, a w rogu pokoju stał mały niebieski fotel. Wuj już przeniósł wszystkie moje pudła, choć i tak niewiele miałam do rozpakowywania.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było ustawienie na biurku ramki ze zdjęciem rodziców. Potem poszłam do malutkiej łazienki i ochlapałam twarz zimną wodą.
Nie ruszyłam pozostałych pudeł, nie byłam w stanie wówczas się z nimi zmierzyć, i opadłam z powrotem na łóżko.
Tak zaczął się mój pierwszy rok na studiach.
Otrząsnęłam się ze wspomnień i skupiłam na tym, by zachować pozytywne nastawienie. Przekręciłam pierścionek, który nosiłam zawsze na palcu serdecznym prawej dłoni – nieco zmatowiałe srebrne pasma poskręcane wokół siebie, z okrągłym onyksem pośrodku i motylkiem z maleńkich diamencików i pereł osadzonych w czarnym kamieniu. Należał do mojej mamy i był najcenniejszą rzeczą, jaką miałam, poza samochodem. Moje auto to niebieski chevrolet camaro z sześćdziesiątego dziewiątego roku, który należał do mojego taty w czasach, gdy mieszkał w USA. Stał w garażu wuja od lat, dopóki go nie przejęłam. Na szczęście wuj nie był nim zainteresowany i po prostu pozwolił mi go sobie wziąć. Samochód nie był w najlepszym stanie i wuj zaproponował, że kupi mi coś nowszego, ale ja pokochałam to auto, ponieważ należało do mojego taty.
– Uff!
Całe powietrze gwałtownie uszło z moich płuc, gdy wyszłam zza rogu i wpadłam na ścianę.
Nie, nie na ścianę. Na mężczyznę.
I to nie byle jakiego mężczyznę. Saint Devin.
Wysoki, opalony, z szerokimi barami, blond włosami i niesamowitymi zielonymi oczami, wyglądał jak chłopiec z plakatów, klasyczna amerykańska uroda.
Choć nie do końca.
W jego oczach krył się jakiś mrok. Coś, co sprawiało, że po kręgosłupie przebiegał mi dreszcz.
Na szczęście był sam, jego dwaj równie onieśmielający przyjaciele nie znajdowali się w zasięgu mojego wzroku. Z tego, co mi było wiadomo, byli najbiedniejsi spośród wszystkich studentów tego prestiżowego uniwersytetu. Choć wszyscy trzej – Saint Devin, Mateo Soto i Callum Connelly – byli tutaj na stypendiach, mieli poważanie, a dzięki swojej reputacji wzbudzali respekt i siali na kampusie strach. Saint i Mateo byli na trzecim roku, tak samo jak ja, a Callum na ostatnim. Chłopcy albo nienawidzili ich za władzę, jaką posiadali, albo chcieli być tacy jak oni, natomiast dziewczęta chciały się tylko z nimi pieprzyć. Ja zawsze trzymałam się od nich z daleka, choć Saint uczęszczał na niektóre z moich zajęć. Rzucił mi niezadowolone spojrzenie, po czym minął mnie i poszedł w swoją stronę. Odetchnęłam z ulgą, że dał sobie spokój. Nikt nie chciał się narażać Królom Cmentarzyska.
Wszyscy znali ich reputację.
Miasteczko Blackstone było przedzielone na pół długą ulicą, która oddzielała bogatą północną stronę – gdzie mieszkał mój wuj i gdzie był zlokalizowany kampus – od strony południowej. Królowie Cmentarzyska rządzili południową stroną miasta i nie można było bez ich wiedzy nawet postawić stopy na ich terytorium. Krążyły plotki. Historie powtarzane półgłosem, szeptane po zmroku. Że być może cmentarzysko – złomowisko starych aut, gdzie mieszkali i pracowali – nie zawdzięczało swojej nazwy tylko temu, że gniły tam stare samochody. Że może ktoś… a może nawet niejeden ktoś… stracił tam życie, a ciała rozkładały się pośród wraków samochodów i już nigdy nie zostaną znalezione.
Przebiegł mnie dreszcz pomimo promieni słonecznych ogrzewających moje ciało. Zanim zdołałam wziąć kolejny wdech, Saint złapał mnie za ramię i obrócił przodem do siebie.
– Everly Walker, zgadza się?
Potaknęłam. Było jasne, że znał już odpowiedź.
Kiedy zbliżył się do mnie i naruszył moją przestrzeń, moje serce przyspieszyło swój rytm. Uniósł kosmyk moich włosów i pozwolił mu opaść pomiędzy palcami. Skupił wzrok na ruchu swojej dłoni. Co on robił? Instynktownie się cofnęłam, aż wpadłam na mur za plecami, ale on podszedł do mnie i docisnął swoją twardą klatkę piersiową do mojej.
Schylił głowę, zbliżył usta do mojego ucha, a ja mimowolnie zadrżałam, gdy ciepło jego oddechu owionęło moją skórę.
– Everrrrrly. – Przeciągnął moje imię o milion dodatkowych sylab. – Mam przeczucie, że w tym roku będziemy się spotykać dużo częściej.
Kiedy się wyprostował, uśmiechnął się do mnie, ukazując dołeczki w policzkach.
A potem odszedł, zniknął za rogiem i zostawił mnie z dudniącym sercem, przyciśniętą do ściany.
O co tu, do cholery, chodziło?
Otrząsnąwszy się po tym dziwnym wydarzeniu, odblokowałam telefon, przeszukałam listę kontaktów i nacisnęłam przycisk połączenia.
– Ev!
Nastrój natychmiast mi się poprawił, gdy usłyszałam entuzjastyczne powitanie przyjaciółki.
– Mia! Wróciłaś już do miasta?
– Tak, wczoraj. Uch, ale mam taki jet lag… – westchnęła głośno, wywołując uśmiech na mojej twarzy.
– Chyba nie oczekujesz, że będę ci współczuć po tym, jak spędziłaś całe wakacje w towarzystwie tych seksownych Hiszpanów.
– Chciałam ci przywieźć jednego, ale nie zmieścił mi się do walizki.
Przesunąwszy się w lewo, minęłam kolejną rodzinę, która zagraciła całe przejście walizkami.
– Wybaczam. Kiedy wracasz na kampus?
– W piątek. Muszę pojechać na kilka dni do mamy, ale wrócę najszybciej, jak się da. Imprezka w piątek wieczorem? Na pewno ktoś coś urządza.
– Zobaczę, może się czegoś dowiem. Teraz są tu prawie same świeżaki. – Przerwałam na chwilę, wzięłam głęboki wdech, po czym dodałam: – Och, poza tym, że minutę temu wpadłam na Sainta.
Zgodnie z przewidywaniami westchnęła marzycielsko.
– Boże, on jest taki ponętny.
– Taa… nie w moim typie – odparłam niezbyt przekonująco. Zbliżywszy się do biblioteki, przytrzymałam telefon ramieniem przy uchu i wyciągnęłam z torby legitymację studencką, dzięki której mogłam dostać się do środka. – Dobra, muszę już kończyć, ale sprawdzę, czy coś się dzieje w piątek wieczorem.
– Okej, kochana. Do usłyszenia niebawem.
– Na razie.
Rozłączywszy się, weszłam do biblioteki.