Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Merylanka - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
20 lipca 2025
9,90
990 pkt
punktów Virtualo

Merylanka - ebook

Ech życie, życie... Mogłem, mogłem się za młodu nie włóczyć po knajpach, barach, po pijalniach piwa... Mogłem, ale wtedy nie spróbowalibyście tego „ciastka”, nie poznalibyście MERYLANKI - historii zaczynającej się hen przed wojną w gdańskiej niemieckiej cukierni i płynącej dalej, dalej, aż za okres PRLowskiej Polski. Ech, życie, życie... Życie Klemensa – młodego Kaszuby zaczynającego naukę zawodu w niemieckiej cukierni - a po wojnie mistrza i właściciela tej cukierni. I życie Gerarda Szwarca, mistrza o nieprzeciętnych zdolnościach nie tylko cukierniczych. No a Maryśka? Dziewczynka z gdańskiego przedmieścia, zaczynająca karierę od sprzątaczki po... Mery szefowa, Mery „Trójmiejska dama” i... Sami zobaczycie, że w mgnieniu oka znajdziecie się na St. Pauli w Hamburgu i dowiecie się, że: „Mery jest najlepsza"

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 372 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Janusz „Krawiec” Wiśniewski

MERYLANKA

I znowu dostaniesz po uszach za to, w jaki sposób kogoś opisałeś! Znam w Gdańsku cukiernię, której historię przedstawiłeś z taką drastyczną realnością… - to mój przyjaciel po przeczytaniu maszynopisu „Merylanki”.

Tak, być może, że coś tam, o jakiejś tam gdańskiej cukierni kiedyś, kiedyś - jeszcze zapewne za czasów komuny, mogło mi wpaść do uszu i mogłem gdzieś z zakamarów pamięci coś tam wyszperać. W tamtych odległych czasach i ja, jeszcze młodzian nie wiedzący co począć z wolnym czasem, nierzadko przebywałem w zatłoczonych barach i pijalniach piwa, gdzie przeróżne historie i opowieści przelewały się z pijackich gęb - niczym z kufli spienione piwo.

Najprawdopodobniej „Merylanki” nie byłoby, gdyby nie przyjaźń z Janem, mistrzem cukiernictwa, właścicielem gdyńskich „Delicji”. To tam, u niego, na zapleczu, upajałem się po wielekroć zapachem, smakiem i klimatem pracy w cukierni. - A czy cukierniczą opowiastkę opisałem dość sprawnie, i na tyle ciekawie, że zechcecie przeczytać i przyjąć „Merylankę” życzliwie? - Odpowiecie sami – najpierw kosztując tego „ciastka”.

Jeszcze tylko parę ulic krzyżowało się, zbiegało, tworząc krańcową część miasta, przechodzącą w jego wylot. Potem było przedmieście – ciągle szaro-bure, zaniedbane, z obdrapanymi zabudowaniami, bez jakiejkolwiek architektonicznej koncepcji. Brukowa, od lat nieremontowana jezdnia wyboista, pełna dziur, kałuż po deszczu smętnie żegnała lub witała wjeżdżających do Gdańska. Bywało, że jadący nią kierowcy, zatrzymywali swoje auta w pobliżu narożnej kamienicy, w której od zarania mieściła się cukiernia „Słodkie Niebo”. Łaknących nieba w gębie nie brakowało od jej porannego otwarcia po wieczorne wyciszenie. Także w niedzielę od rana przed cukiernią, ustawiała się tasiemcowa kolejka, w której to, łasuchy na słodkości wyczekiwały niecierpliwie na swoje podejście do lady. W niedzielę, z reguły byli to wierni wracający z mszy z pobliskiego kościoła albo do niego idący. Bardzo często, podczas mszy, kościół pachniał wypiekami ze Słodkiego Nieba. Nieraz, co bardziej łakome dziecko ukradkiem dostawało się swoim nie za czystym paluchem, pod wieko obwiązanego sznurkiem kartonika i usmarowawszy paluch kremem oblizywało go skrycie, ale zachłannie. Tak, „Słodkie Niebo” słynęło na cały Gdańsk ze smaków i jakości swoich wyrobów.

Wystarczyło otworzyć drzwi cukierni i już od progu bił w nasze nozdrza słodki zapach, a oczy nie mogły nasycić się niesamowitymi kolorami - zapewne ukradzionymi tęczy. Artystyczne kształty tortów, ciast i ciasteczek przyprawiały nie jednego kupującego o łakome przełykanie ślinki. Szklana lada jak i półki wokoło, pełne były ciągle cieplutkich; serników, makowców, jabłeczników, strucli, ciast drożdżowych obsypanych obficie kruszonką, spod której wyglądały śliwkowe, lub wiśniowe powidła. Konkurowały z nimi babki o smaku cytrynowym, kakaowym, w polewie czekoladowej czy oblane lukrem. Babki pękały z dumy, że są aż tak pyszne! A Babki piaskowe – skąd wzięła się ta nazwa? - Czyżby wymyślono je podglądając bawiące się w piaskownicach dzieci? No, a ciastka? Poukładane w rzędy jak kompanie wojska samego Napoleona; wuzetki, eklery, ptysie, napoleonki, bezy… Bezy, rozpływające się po podniebieniu - takie nic a, jak cudownie pyszne było to nic! A bajaderki w kształcie małej babki, „gęstsze, pożywniejsze od innych…” - jak mawiały matki maluchów. Wtajemniczeni - czyli my wszyscy, wiedzieliśmy, że są to resztki, pozostałości z formowania innych ciast - ulepione później w jedno oblane czekoladą, albo obsypane kakao. - Co tam resztki, nie resztki – sami wiecie, że przepyszne! Osobne napoleońskie pułki tworzyły jagodzianki, drożdżówki z kremem, twarogiem lub dżemem. A pączki - opuchłe z pychy, przykryte śniegowym lukrem, ukrywające w swym wnętrzu smakołyk, dla którego tak bardzo ucierpiały róże? A długie rurki z kremem, a ciepłe lody? – kurka wodna jaka pychota!

Niedzielni klienci cukierni byli inni niż ci kupujący w powszednie dni. W powszednie dni do cukierni zaglądały dzieci z przedmieścia. Niezadbane, poubierane w byle co, umorusane, często z siniakami widocznymi tam, gdzie łaszki nie umiały zasłonić ich ciała. Wodząc po ladzie zachłannymi oczami, zazwyczaj ściskali w garstce jedną monetę, wybierając to jedno najbardziej upragnione ciastko. Pamiętajmy, że w tamtych komuchowatych czasach PRLu, nie każde dziecko mogło sobie pozwolić na kupno ciastka.

Któregoś roku, marcowe, jeszcze słabowite, niemrawe słońce, nawet nie próbowało podjąć walki z olbrzymimi chmurzyskami - czarnymi, groźnymi zapowiadającymi ulewny deszcz. Tylko wiatr, wiatr jeszcze się stawiał i zawzięcie walczył z gęstą zupą chmur. Rwał je, szarpał, wywiewał z miasta. Jednak, i wiatr wiedział, że przegra - bo ciemnym, łachmaniastym chmurzyskom, już szła z odsieczą czarna noc, czająca się nad kominami kamienic Gdańska.

Dochodziła godzina zamknięcia cukierni. W pomieszczeniu sklepowym krzątały się dwie młode dziewczyny w beżowych fartuszkach w czerwone maki i białych toczkach na głowie przytrzymujących niesforne kosmyki włosów. Za ladą, na krześle, przy wysuniętej szufladzie pełnej banknotów i monet, siedziała gruba kobieta z wielgachnym biustem, prawie zasłaniającym dostęp do szuflady pełnej pieniędzy. Kobieta kończyła obliczanie utargu, układając banknoty w stożki zależne od ich nominalnej wartości. Śliniła przy tym od czasu do czasu swoje parówkowate krótkie palce, by rozdzielić niekiedy posklejane, nieposłuszne banknoty. Na okrągłej, lśniącej, tłustej twarzy od czasu do czasu a najczęściej wtedy, gdy obok niej rosła kupka o największej wartości nominałów, ukazywał się uśmieszek zadowolenia. Wtedy, jej grube wargi chowały się gdzieś do środka, a na policzkach tworzyły się dołeczki. Cała jej twarz nabierała blasku szczęśliwości.

- Siódma - Zamykajcie, zamykajcie! – Siódma! - powtórzyła kobieta spoglądając jeszcze raz na zegarek.

Jedna z dziewczyn – ta wycierająca podłogę ścierą zamoczoną w wiadrze z czarną, gęstą wodą - podobną do wieczornych chmur na niebie, ociężale zaczęła podnosić się z kolan, gdy otworzyły się drzwi i do cukierni weszła dziewczynka. Miała dwanaście - może czternaście? lat. Czarne jak woda w wiadrze i wieczorne chmury na niebie, jej proste, widać, że dawno nieumyte włosy okalały wychudzoną, podłużną twarzyczkę z zielonymi, dużymi oczami. Ładne miała te oczy. Jej wąziutkie, małe usta strachliwie, jakby nie nadążając za głosem wyszeptały:

- Mogę? mogę jeszcze kupić?

- Co chciałaś dziecko? - Idź po tym suchym, niewymytym. Właścicielka spod grubych, nierównych, rosnących dziko czarnych brwi zatrzymała wzrok na wchodzącej.

- Poproszę jedną napoleonkę – dziewczynka odezwała się trochę głośniej stojąc już przy ladzie z monetą w wyciągniętej ręce w kierunku grubej kobiety.

- Już nie ma, sprzedane - Może być pączek.

- Nie, dziękuję. Chciałam napoleonkę - dziewczynka odwróciła się i bacząc, by nie stąpnąć po mokrym zaczęła wychodzić.

- Masz, daj jej pączka za darmo, bez pieniędzy – łaskawie przerywając liczenie banknotów szefowa sięgnęła pod szkło lady.

Myjąca podłogę wzięła od szefowej mokrą ręką ciastko i przytrzymując już zamykane przez dziewczynkę drzwi krzyknęła:

- Hej! Masz, masz pączka za darmo.

Dziewczynka tylko pokręciła głową i nie zatrzymując się, pobiegła na drugą stronę ulicy.

- Nie chciała…

- Ty zjedz – burknęła szefowa.

Dziewczyna wytarła o fartuch rękę i zaczęła nadgryzać pączka.

- Ty też sobie weź jednego – dodała teraz łaskawiej, do drugiej wycierającej do połysku szklaną ladę.

- Co za krnąbrna dziewucha – nie mogąc przejść do porządku dziennego nad tym co tu przed chwilą się wydarzyło, ciągle nie przerywając liczenia, gruba kobieta mówiła dalej, trochę do dziewczyn, trochę do siebie:

- To już któryś raz częstowałam ją ciastkiem za darmo i nie wzięła. Przychodzi przed zamknięciem i kupuje jedną napoleonkę. Raz zauważyłam, jak wypadło jej na podłogę dziesięć groszy. Szukała, szukała - nie znalazła i wiecie, że wyszła? Nie poprosiła o ciastko, a przecież mogła poprosić. Dałabym jej bez tych dziesięciu groszy, ale nie, nie poprosiła. Do dzisiaj widzę, gdzie te dziesięć groszy leży! Tak sprzątacie niestarannie! Macie zaćmę na oczach! I pośpieszcie się z tym sprzątaniem – zamykamy! – dodała szybko, czując, że się niepotrzebnie rozgadała.

– Pozamykać mi tu dobrze. Zasunąć kratę. Pogasić światła! – kobieta swoje rozkazy brudziła akcentem zapewne w przeszłości nabytym z języka niemieckiego. W końcu, z kartonowym pudełkiem na ciastka pod pachą, teraz pełnym pieniędzy udała się w kierunku drzwi prowadzących na zaplecze.

Cukiernia Słodkie Niebo już od niepamiętnych czasów, mieściła się w starej kamienicy na przedmieściu Gdańska. Pierwszym jej właścicielem był niemiecki cukiernik, do którego swojego syna na naukę zawodu, przyprowadził z niedalekiej kaszubskiej wsi kaszubski chłop. Za wyuczenie zawodu, ojciec w rozliczeniu był zobowiązany dostarczać niemieckiemu mistrzowi cukiernictwa produkty potrzebne w cukierni; Jaja, masło, śmietana, mleko, mąka... – wszystko to jeździło regularnie ze wsi do miasta, w zamian, za co w rozliczeniu, wiejski chłopak nie tylko uczył się fachu, ale i przy niemieckiej rodzinie nabywając miejskich, niemieckich manier odchamiał się – jak często określało szefostwo przyjęcie młodego Kaszuby na naukę zawodu do niemieckiej cukierni. Kończąc niemiecką szkołę zawodową, a później liceum dla pracujących, po zdanych najpierw egzaminach czeladniczych, a po pewnym czasie mistrzowskich, ten początkowo nieokrzesany kaszubski chłopak, stawał się coraz bardziej wartościowym pracownikiem cukierni. Starszy, schorowany niemiecki właściciel, niemający dziedzica, powoli zaczynał dostrzegać w młodym, pracowitym Kaszubie coraz skuteczniej przerabianym na „prawdziwego Niemca” - swojego następcę jak i… odpowiednią partię dla nie za urodziwej i od urodzenia otyłej córki.

Ślub odbył się na początku wojny i pomógł Kaszubo-Niemcowi przetrwać jej pierwsze lata, aż do momentu wejścia Rosjan do Gdańska. Wtedy wydarzyła się tragedia. Ruski żołdak, bez skrupułów zastrzelił właścicielkę i biegnącego jej na pomoc męża rabując pieniądze z kasy i biżuterię z ich palców. Tak więc, Kaszubo-Niemiec Klemens Klamke wraz z niemiecką żoną o imieniu Agnes wraz z końcem wojny coraz bardziej przekształcali się na Polaków – by zostać dalej samodzielnymi właścicielami cukierni już w tylko polskim, powojennym Gdańsku. W prawie doszczętnie zrujnowanym mieście, zarówno kamienica, jak i znajdujące się w podwórzu mające wysoki komin zaplecze piekarni o dziwo, jakimś cudem ostały się prawie nietknięte. Jedynie szyld „Su Bes Paradies - Otto Bajer” zamieniono na „Słodkie Niebo - Klemens Klamke”.

Cukiernia po wojnie, prosperowała nie gorzej niż za dawnych niemieckich czasów. Również małżeństwo polskiego Kaszuby z córką niemieckiego właściciela cukierni, układało się nie najgorzej - nie najgorzej, ale… Nad wyraz monotonnie. Ich życie, w zasadzie podporządkowane było tylko prowadzeniu cukierni. Małżonkowie nie mieli dzieci. Niemiecka żona Klemensa wraz z upływającym czasem niestety, jeszcze bardziej przybierała na wadze. Tyła, rosła w oczach – niczym przygotowane do wypieku drożdżowe ciasto i chciał nie chciał, stawała się coraz bardziej ociężała i ciągle przemęczona.

Bywało jednak, że Agnes (coraz częściej Agnieszkę) opromieniały sekundy szczęśliwego zadowolenia – a może i rozkoszy? Stawało się tak, z reguły właśnie wtedy, gdy Agnes liczyła pieniądze z całodniowego utargu.

Klemens z kolei, promieniał szczęściem zazwyczaj na zapleczu piekarni w momentach, gdy uplatane z ciestnych warkoczy (o strukturze i recepturze znanej tylko jemu, zachowanej jeszcze po teściu) pachnące, błyszczące kolorem złota chałki, lub inne najprzeróżniejsze wypieki, dzięki jego mistrzostwu stawały się najsmaczniejsze na świecie. Tak, to prawda, tak było. Fama najlepszej cukierni roznosiła się poza rogatki Gdańska. Po wyjątkowy smak ciast i tortów zjeżdżali do Słodkiego Nieba smakosze z całego Trójmiasta.

Ściśnięte ramami podwórka nie za wielkie zaplecze nie pozwalało na szerszy rozwój, ale Klemens nigdy nie myślał o powiększaniu. Wystarczała mu taka cukiernia, jaką przejął po teściu. I, tak jak teść, niemiecki przedwojenny właściciel, Klemens przede wszystkim bazował na pracy uczniów, którzy stopniowo, po czasie, stawali się wykwalifikowanymi czeladnikami. Niektórzy z nich zdawali nawet egzaminy mistrzowskie. Niestety, dosyć szybko potem, upominało się o nich wojsko. Chciał nie chciał robili wtedy miejsce innym. W cukierni zawsze panowała, nabyta jeszcze po teściu niemiecka dyscyplina i ład. Cała produkcja odbywała się na dwie zmiany, tak, że ośmioro, a nieraz i więcej pracowników, uwijało się na zapleczu w dzień i w nocy. Klemens też ciężko harował. Sypiając po cztery godziny na dobę, nieraz dziwił się samemu sobie - skąd bierze ciągle tyle energii i witalnej siły.

Klamkowie ciągle nie mieli dzieci. A w ogóle, ich pożycie seksualne było jakieś… takie nijakie. Agnes wiedziała tylko, że powinna męża obsługiwać, zaspakajać jego potrzeby, „dawać mu”. Widziała, że jest to jej małżeński obowiązek, że musi, że wymaga tego niemiecki _ordnung_! - I, tak też było, nie tylko ona, ale i jej pochwa jakoś tak nie czuły bluesa, więc było nijak. Na początku ich małżeństwa Klemens jeszcze próbował, kombinował, namawiał Agnes na „różnie” – pokazując jej, nawet nie wiedzieć skąd zdobyte świńskie obrazki. Liczył, że w ten sposób nakłoni małżonkę, żeby i ona…
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij