- W empik go
Messi. Mały chłopiec, który został wielkim piłkarzem - ebook
Messi. Mały chłopiec, który został wielkim piłkarzem - ebook
Bestseller przetłumaczony na 10 języków – nowe, rozszerzone wydanie
Kultowa biografia Leo Messiego dla dzieci w zupełnie nowym wydaniu!
Miał 10 lat, kiedy przestał rosnąć i usłyszał, że nie ma szans na bycie zawodowym sportowcem. Dziś jest najwybitniejszym piłkarzem XXI wieku. Uratowały go talent i medycyna, ale także determinacja rodziców oraz FC Barcelona, dla której w wieku 13 lat opuścił Argentynę i rodzinny dom. Czy był to koniec problemów?
MESSI to wzruszająca opowieść o sile woli, pasji i niepoddawaniu się przeciwnościom. Oraz o tym, że coś, co wygląda na koniec marzeń, może okazać się tych marzeń… początkiem.
Wydana w 10 krajach książka od razu stała się bestsellerem. Dziś, w nowej wersji – z nieznanymi polskiemu czytelnikowi zdjęciami, w nowej szacie graficznej i z dodatkowymi rozdziałami o FC Barcelonie, PSG, Interze Miami oraz upragnionym mistrzostwie świata – to książka, którą każdy młody fan futbolu powinien mieć w swojej kolekcji.
To wszystko wydarzyło się naprawdę.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-307-9 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Argentyna to piękny i wielki kraj w Ameryce Południowej. Ma góry i lodowce, morze i plaże, tropikalne lasy i szerokie równiny. Rosną tu ogromne kaktusy i pasą się lamy, z których sierści powstaje miękka wełna. Tutaj urodził się papież Franciszek i najsłynniejszy piłkarz świata, Diego Maradona. Jednak to nie Argentynę chcę opisywać. Chcę opowiedzieć Wam historię, która tutaj się rozpoczęła.
Będzie to historia chłopca, który urodził się w argentyńskim mieście Rosario i który, mając zaledwie 13 lat, wyruszył stąd dalej w świat.
Będzie tu mowa o piłce nożnej, którą chłopiec pokochał.
O olbrzymim talencie i niespotykanej skromności.
O ponadludzkim wysiłku, by móc grać.
Wreszcie – o niewyobrażalnym sukcesie chłopca, ale też o łzach, które wypłakał on sam, a wraz z nim jego rodzice.
Choć nasza opowieść zabrzmi czasem jak bajka, zaręczam Wam, że jest prawdziwa.
To wszystko zdarzyło się naprawdę.
Będzie to opowieść o chłopcu, który nazywa się Lionel Messi.ROZDZIAŁ 1
BABCIA CELIA, FUTBOLÓWKA I CZWARTE URODZINY,
CZYLI JAK TO WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO
Pewnego czerwcowego dnia 1987 roku w rodzinie państwa Messich w Argentynie przyszedł na świat śliczny chłopczyk. Rodzice dali mu na imię Lionel, ale nazywali pieszczotliwie – Lío.
Państwo Celia i Jorge (wymawiaj: Selia i Horche) Messi mieszkali w mieście Rosario i mieli już dwóch synów: 7-letniego Rodrigo i 5-letniego Matíasa. Jeden z dziadków pana Jorge urodził się we Włoszech i stamtąd wyemigrował do Argentyny. Stąd włoskie nazwisko Messi, podobnie jak Cuccittini (wymawiaj: Kuczitini), nazwisko ze strony mamy.
Celia i Jorge byli bardzo dobrymi i ciepłymi ludźmi. Tata często głośno się śmiał, a mama gotowała najlepsze spaghetti carbonara na świecie. Ale najważniejsze było to, że bardzo, ale to bardzo kochali swoich synków. Przy trzech zawsze poobijanych i rozkrzyczanych chłopakach cała rodzina marzyła o dziewczynce. Dlatego chłopcy aż oniemieli z zachwytu, kiedy któregoś dnia rodzice ich wezwali, a tata z poważną miną powiedział:
– No, chłopaki, wybierajcie imię, bo niedługo mama urodzi wam śliczną siostrzyczkę.
I tak na świecie pojawiła się mała María Sol.
Rodzina wiodła skromne, ale szczęśliwe życie. Mieszkali w szóstkę w dzielnicy Las Heras (wymawiaj: Las Eras) w niewielkim piętrowym domu, który pan Jorge zbudował zaraz po ślubie. Po urodzeniu Maríi Sol pani Celia zrezygnowała z pracy w fabryce, gdzie do tej pory była zatrudniona. Rodzinę utrzymywał teraz tata, który pracował jako kierownik w Acindar (wymawiaj: Aczindar), największej hucie Argentyny.
Po lekcjach starsi bracia, jak prawie wszyscy chłopcy w kraju, grali w piłkę. Tata, który przed laty występował na pozycji środkowego pomocnika w lokalnym klubie Grandoli, kiedy tylko mógł, kopał piłkę razem z nimi. Małemu Leo, który patrzył z podziwem na ojca i starszych braci, na ten widok aż śmiały się oczy.
Kiedy nadeszły 4. urodziny Leo, rodzice uroczyście wręczyli mu prezent.
– Ojej, piłka! Ze skóry! Taką grają prawdziwi piłkarze! Moja pierwsza prawdziwa piłka!!! – skakał z radości chłopiec i od razu wybiegł na dwór, żeby pokazać ją kolegom.
Rodzina nie mogła nadziwić się własnym oczom Malec nie odrósł od ziemi, a już był najlepszy ze wszystkich.
Od tego dnia życie małego Leo wypełniała już tylko piłka nożna. Chodził z futbolówką wszędzie, jakby była przylepiona do jego nogi. Mama wołała ciągle:
– Lío, obiad na stole! Gdzie znowu biegniesz? Ile razy mam ci powtarzać: zostaw piłkę w swoim pokoju. Zobacz, świeży obrus, a ty już go zabrudziłeś. Biegnij myć ręce.
Mama utyskiwała, ale tata się śmiał. Nic sobie nie robił z zabłoconego obrusa, bo wiedział, że jego synek piłkę traktuje jak członka rodziny.
Na tej samej ulicy co rodzina Messich mieszkała ciocia małego Leo, Marcela Biancucchi (wymawiaj: Biankuczi) wraz z mężem i dwoma synami. Ciocia Marcela była siostrą mamy Leo i panie widywały się codziennie, by pomagać sobie w opiece nad dziećmi. W weekendy ich rodziny zbierały się na pysznym obiedzie u babci, która włoskim zwyczajem mieszkała na tej samej ulicy co córki. Była to uwielbiana przez swoje wnuki babcia Celia Cuccittini, cudowna osoba i znakomita gospodyni. Za jej milanese alla napoletana, kotlety z serem w sosie pomidorowym, rodziny Messich i Biancucchich dałyby się pokroić.
Kiedy mały Leo skończył 5 lat, babcia Celia powiedziała do niego:
– No, Lío, wszyscy mówią, że masz talent. Ale sam talent to za mało. Czas zacząć porządnie ćwiczyć. Babcia zapisała cię do klubu Grandoli. Tam prawdziwy trener weźmie cię w obroty. Mój mały wnuk będzie wielki.
Chłopczyk aż podskoczył z radości. Hurra! Spełni się jego największe marzenie – będzie ćwiczył w prawdziwej szkółce piłkarskiej, jak jego bracia. Wyściskał babcię i pobiegł podzielić się z innymi tą wspaniałą nowiną. Kilka dni później babcia zaprowadziła Leo na jego pierwszy trening piłkarski. Nasz bohater zapamiętał ten dzień na całe życie.
Na pewno nie raz i nie dwa widzieliście, co robi dorosły Leo Messi, ilekroć strzeli gola – patrzy w niebo i podnosi oba palce wskazujące. Ten charakterystyczny gest piłkarza zna dziś cały świat.
Wiecie, dlaczego tak robi?
W ten sposób dedykuje gole swojej nieżyjącej już babci. Robi to na pamiątkę tamtego pierwszego treningu. I wszystkich następnych, na które chodziła z nim ukochana babcia Celia Cuccittini.
ROZDZIAŁ 2
BANDA PIĘCIU,
CZYLI W LAS HERAS GRA SIĘ OSTRO
W Argentynie, podobnie jak w całej Ameryce Południowej, nie ma tylu orlików czy boisk ze sztuczną murawą co w Europie. Gra się gdzie popadnie. Za boisko służy tu najczęściej asfaltowa ulica przed domem, ewentualnie kawałek ubitej ziemi i dwa kamienie zamiast bramki. Dzięki praktyce w tych dość ekstremalnych warunkach tutejsi piłkarze są zwinni i wytrzymali jak mało kto, a ich drybling nie ma sobie równych.
Także dzieciom w dzielnicy Las Heras w Rosario do gry w piłkę służyła przede wszystkim asfaltowa ulica przed domem. Dla Leo i jego braci nie miało to jednak znaczenia. Graliby wszędzie, byleby grać. Szczęśliwie dla nich na uliczce, gdzie mieszkała rodzina Messich, samochody były rzadkością, co najwyżej od czasu do czasu przejeżdżał rowerzysta.
Najlepszym kompanem kilkuletniego Leo był jego brat cioteczny, syn cioci Marceli, Emanuel Biancucchi, dla bliskich Manu. Miał tyle samo lat co nasz bohater. Leo i Emmanuel, do spółki z Matíasem i Rodrigo Messimi oraz Maximilianem Biancucchim, tworzyli paczkę 5 krewniaków, zwaną Bandą Pięciu.
Zaiste diabelska to była drużyna.
„Duzi” (Matías, Rodrigo i Maximilian), jak to duzi, każdą chwilę wykorzystywali na granie w piłkę lub jazdę na rowerze. „Mali” (Leo i Emmanuel), jak to mali, snuli się za starszymi, błagając, by mogli z nimi pograć. „Duzi” oczywiście niezbyt się do tego garnęli, bo, przypomnijmy, Matías był starszy od Lionela o 5 lat, a Rodrigo o 7. Nie za bardzo jednak mieli inne wyjście. Rodzice kazali im się opiekować młodszymi, a nic lepszego niż piłka nie dawało się wymyślić.
Gra ze starszymi braćmi była dla naszego Leo gigantycznym wyzwaniem. Nienawidził przegrywać i musiał znaleźć sposób na „dużych”. Ale w jaki sposób kilkulatek może pokonać 10- i 12-latka, którzy od lat trenowali w klubie piłkarskim? Nie miał przewagi siłowej ani technicznej, więc musiał wykorzystać to, co miał – zwinność i szybkość malucha. Ku rozpaczy starszego rodzeństwa, wychodziło mu to po mistrzowsku. Był jak rozpędzona torpeda, a piłka trzymała się jego lewej nogi, jakby przyklejona do buta.
Gra szła na ostro.
„Duzi” też nie lubili przegrywać. Dlatego, kiedy nie mogli odebrać mu piłki normalnymi metodami, decydowali się na starą jak świat taktykę – faule. Kopali brata, ile wlezie.
A Leo?
Jak to dziecko, zalewał się łzami i biegł po ratunek do rodziców.
– Tato, Matías mnie kopnął! – wrzeszczał wniebogłosy. – Przez niego przegrywamy.
– Nie kopnąłem cię. Sam się wywróciłeś! – odcinał się Matías. – Jesteś beksa. I skarżypyta.
– Nie jestem. Nie kłam!!! Kopnąłeś mnie. I jeszcze popchnąłeś! – Leo łkał i doskakiwał do brata z pięściami.
Kiedy zaczynała się bójka o to, kto kogo sfaulował i kto przez kogo przegrywa, do akcji wkraczali tata Messi lub tata Biancucchi. Po chwili negocjacji chłopcy podawali sobie ręce i mniej lub bardziej oburzeni rozchodzili się do domów, by następnego popołudnia spektakl mógł rozpocząć się od nowa.
Po jakimś czasie Leo połapał się, że im bardziej płacze i się wścieka, tym częściej bracia go prowokują, a rodzina ukradkiem się z niego podśmiewa. Pewnego dnia uniósł się dumą i zmienił nie do poznania. Raz na zawsze skończyły się dziecięce łzy. Po każdym upadku czy faulu chłopczyk podnosił się bez słowa skargi i grał z jeszcze większą determinacją. Popychany, kopany, obijany… doganiał odebraną mu piłkę i parł na bramkę. Nie było sposobu, by go zatrzymać.
Dzisiaj nasz bohater wspomina grę „duzi kontra mali” jako najlepszą szkołę futbolu. Bo to właśnie tutaj, na asfaltowych uliczkach dzielnicy Las Heras, przed domami rodzin Messich i Biancucchich, narodził się niepodrabialny, pełen determinacji styl Leo Messiego.
Łap piłkę i gnaj do przodu.
Bóg trzyma z szybszymi.ROZDZIAŁ 3
TRĘDOWACI, ROWERY I WYBITA SZYBA,
CZYLI DLACEGO WARTO GRAĆ ZE STARSZYMI
– Doña Celia (wymawiaj: Donia), pożyczy mi pani swojego wnuka? – zawołał zdenerwowany Aparicio Ricardo Salvador (wymawiaj: Aparicjo Rikardo Salwador), trener klubu Grandoli.
– Ależ, trenerze, on jest za mały – odpowiedziała kobieta.
– Proszę mi wierzyć, da radę – odparł Don Aparicio, który tego dnia miał nie lada kłopot.
Na mecz Grandoli z Tanque Junior zjawiło się tylko 6 zawodników. Aby zacząć spotkanie, potrzebny był siódmy gracz. Wśród zawodników Grandoli na boisku byli 10-letni wówczas Matías i 12-letni Rodrigo Messi. Na trybunach siedziały ich mama i babcia, a 5-letni Leo kopał o ścianę tenisową piłeczką. To właśnie o niego pytał Don Apa, jak nazywali swojego trenera młodzi zawodnicy.
Babcia Celia nie chciała się zgodzić. Bała się, że starsi chłopcy stratują lub przestraszą 5-latka, który i tak był bardzo niski jak na swój wiek. Trener jednak nie odpuszczał. Obiecał, że wystawi Leo na prawym skrzydle, tak by biegał blisko obu pań. Mogły mieć malca na oku i w razie potrzeby przyjść mu z pomocą. Niechętnie, bo niechętnie, ale obie się zgodziły.
Z początku wyglądało na to, że obawy babci są uzasadnione. Przerażony chłopczyk stał na boisku jak wmurowany. Piłka przeleciała obok niego raz i drugi, a on ani drgnął. Czuło się, że zaraz wybuchnie płaczem. Potem jednak zdarzył się cud. Piłka trafiła prosto na lewą nogę malca. Ten nie wytrzymał i włączył się do gry. Niebawem strzelił gola, a potem następne.
W taki oto sposób zaledwie 5-letni Leo Messi zdobył swoje pierwsze „oficjalne” bramki.
W Rosario znajdują się dwa największe i najstarsze kluby piłkarskie regionu. Są to Newell’s Old Boys (wymawiaj: Njułels Old Bojs) oraz Rosario Central. Pierwszych nazywa się tu Trędowatymi, drugich − Kanaliami*. Od samego początku było jasne, że jak Leo tylko podrośnie, będzie grał w jednym z nich.
Którym?
Rodzina nie pozostawiła mu wyboru.
Koszulkę Newell’s chłopczyk dostał już na pierwsze urodziny. Był to klub, w którym grał przed laty jego tata, a później brat Rodrigo. Poza tym w Newell’s występował przez jeden sezon sam Diego Maradona, idol rodziny Messich oraz wszystkich Argentyńczyków.
Kiedy tylko Leo skończył 7 lat, zaczął trenować z Trędowatymi. Razem z nim do klubu wstąpił oczywiście nieodłączny Manu Biancucchi. Dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki, podekscytowani chłopcy szli z babcią Celią na trening do ośrodka sportowego Malvinas Argentinas (wymawiaj: Malwinas Arhentinas). Co sobota zaś grali mecz.
Akademia Malvinas znajdowała się niecałą godzinę piechotą od domu państwa Messich i była dumą Trędowatych. W klubie trenowało około 300 chłopców poniżej 12. roku życia. Do ich wyłącznej dyspozycji oddano 4 boiska: 1 trawiaste i 3 z ubitą ziemią. Przed akademią stał mur z cegły, na którym sympatycy zwykli wypisywać wielkimi literami nazwiska najsłynniejszych Trędowatych. Gabriel Batistuta i Jorge Valdano to tylko dwa z nich.
Już wtedy dała się zauważyć wielka różnica między Leo a rówieśnikami. Wszyscy chłopcy w jego wieku na ogół chcą, by to rodzice przygotowywali im rzeczy do treningu, a nierzadko proszą nawet o… zakładanie getrów czy wiązanie sznurówek. Wszyscy, ale nie Leo. Najmłodszy Messi przed każdym wyjściem na trening starannie czyścił korki, przygotowywał strój i sam – bez niczyjej pomocy! – owijał bandażem kostki (to popularny argentyński zwyczaj mający chronić piłkarzy przed kontuzjami stawów skokowych).
Najbardziej jednak wyróżniał się w grze: w podciągniętych wysoko na brzuch za dużych spodenkach najpierw całkowicie rozbrajał widzów, potem zaś fascynował. Był niesamowity, na boisku po prostu rządził.
– Podaj do Małego! Podaj! – krzyczano wciąż z trybun. – Do Małego dawaj!!!
– Lío, zlituj się. Daj trochę pograć. Umrę tu z nudów. Zaraz koniec pierwszej połowy, a ja nie dotknąłem piłki – narzekał Manu, bramkarz Trędowatych, okazjonalnie tylko widzący piłkę na swojej połowie.
Zauważywszy, co się dzieje, trenerzy szybko przenieśli Leo do starszych roczników. Przeciwnicy byli tam znacznie wyżsi i silniejsi od niego. Często serwowali mu kopniaki i podstawiali nogi, bo faule, jak już Wam wiadomo, stanowiły jedyny sposób na zatrzymanie malca. Ale doświadczenie zdobyte w Bandzie Pięciu procentowało. Poturbowany, nierzadko pokrwawiony Leo podnosił się w okamgnieniu, dopadał piłki i czym prędzej wynajdywał miejsce, gdzie mógł się z nią przedrzeć. W jednym meczu potrafił strzelić 6 czy 7 goli. W dryblingu nie miał sobie równych.
Razem z juniorami Newell’s Leo zaczął jeździć na turnieje po całym kraju. Po raz pierwszy wyjechał też za granicę. Miał 9 lat, kiedy jego drużyna poleciała do Peru na turniej Cantolao. Były to międzynarodowe zawody juniorów Ameryki Południowej, a udział w nich brało 30 zespołów z całego kontynentu.
Turniej zaczął się dla Leo niefortunnie, a to dlatego, że tuż przed pierwszym meczem zatruł się kanapką z nieświeżym kurczakiem. Wymiotował całą noc. Choć rano był blady jak ściana i cały się trząsł, nie poddał się. Pił colę, uważaną za najlepszy środek przy zatruciu, doszedł do siebie i zagrał w pierwszym meczu, a potem we wszystkich następnych. Na koniec został wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju!
Innym razem młodzi Trędowaci mieli grać finał sezonu, w którym nagrodą były rowery dla całej drużyny. Pewni zwycięstwa Los Leprosos przyszli na stadion w doskonałych humorach, które w miarę tego, jak czas mijał, zaczęły się ulatniać, bo ich największa broń, Leo, się nie zjawiał.
Nie przyszedł przed meczem.
Ani w trakcie meczu.
Ani na koniec 1. połowy, którą przegrali 0:1.
Dopiero na początku 2. połowy, kiedy koledzy zupełnie stracili nadzieję, zdyszany chłopiec wpadł na boisko. W mgnieniu oka rozwiązał problem drużyny – strzelił 3 gole i Trędowaci wygrali mecz.
Po końcowym gwizdku natychmiast podbiegli do Leo.
– Człowieku, co się stało? – zawołali. – Myśleliśmy, że już nie przyjdziesz. Gdzie byłeś?!
Przejęty Leo wyjaśnił, co się stało.
Był sam w domu i… zatrzasnął się w łazience. Kiedy próby otwarcia drzwi nie poskutkowały, wybił szybę. Dzięki temu udało mu się zdążyć na koniec meczu, czym nie tylko zagwarantował zespołowi mistrzostwo, lecz także „załatwił” każdemu koledze po rowerze.
Wsiadając wtedy na swoje nowiutkie, pachnące świeżością rowery, żaden z młodych Trędowatych, nawet sam Leo, w najśmielszych marzeniach nie mógł przewidzieć tego, co przyniesie przyszłość. Że ten drobny chłopak, który nie zawahał się wybić szyby, by zdążyć na mecz, niecałe 10 lat później zostanie najbardziej uwielbianym piłkarzem naszej planety.
------------------------------------------------------------------------
* Po hiszpańsku Los Leprosos i Los Canallas. A wiecie, skąd się wzięły takie dziwne i mało eleganckie przydomki? Otóż ponad 100 lat temu obu klubom zaproponowano udział w meczu charytatywnym, który miał wspomóc finansowo chorych na trąd. Newell’s zgodziło się i wystąpiło w meczu. Rosario odmówiło, a rywali złośliwie przezwało potem Trędowatymi. Newell’s odwzajemniło się jeszcze bardziej obraźliwym przezwiskiem – Kanalie.