Messi vs. Ronaldo - ebook
Messi vs. Ronaldo - ebook
NIEUSTAJĄCA RYWALIZACJA, DWIE SUPERGWIAZDY FUTBOLU i era, która na nowo ukształtowała światową piłkę nożną.
O występach Lionela Messiego i Cristiano Ronaldo powiedziano już w zasadzie wszystko. Rozpisywały się o nich gazety, powstawały książki. O ich kosmicznych zagraniach i pięknych bramkach dyskutowano w studiach telewizyjnych i w internecie.
Ale co można powiedzieć o ich życiu poza boiskiem?
W tej błyskotliwej książce poznajemy kulisy powstania ich biznesowych imperiów, które z nazwisk Messi i Ronaldo uczyniły marki o globalnym zasięgu, zapewniając im rozpoznawalność zarezerwowaną dla najważniejszych światowych polityków i największych gwiazd show-biznesu.
Messi vs. Ronaldonie jest biografią wybitnych piłkarzy. To próba ukazania okoliczności, które sprawiły, że dwaj geniusze futbolu odmienili światowy sport. Autorzy, uznani dziennikarze sportowi, przedstawiają mechanizmy rządzące nowoczesną piłką nożną i tworzą studium władzy, bogactwa i wpływów w świecie tej dyscypliny.
Oparta na analizach dokumentów i niezliczonych rozmowach z ludźmi sportu i biznesu – szefami klubów, agentami, piłkarzami i trenerami – książka prezentuje galaktykę, którą ci ludzie wspólnie stworzyli. Galaktykę, w której centrum znalazły się dwie najjaśniejsze gwiazdy. W epoce Messiego i Ronaldo każdy fan piłki nożnej, od Pekinu po Brooklyn, rozumiał, że jej prawa kreują właśnie oni.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-963-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
____________________
Historię Lionela Messiego, Cristiano Ronaldo i epoki w piłce nożnej, która ich połączyła, można opowiadać na wiele sposobów. Każdy weekend, jaki spędzali na boisku w lidze hiszpańskiej, był swoistą operą mydlaną w miniaturze. Każdy poważny turniej z ich udziałem rozgrywany w miesiącach letnich był wspaniałą psychodramą. A jeśli chodzi o to, co poza boiskiem, Messi i Ronaldo zbudowali globalne imperia, które wywindowały ich na taki poziom sławy, który naturalnie zarezerwowany jest dla prezydentów USA oraz papieży.
Spoglądając na obu z osobna, każdy z nich dysponuje własnym portretem ponadczasowego wielkiego sportowca – i naprawdę mnóstwo słów w tej materii zostało już na ich temat wypowiedzianych. Jednak każda opowieść koncentrująca się tylko na jednym z nich z konieczności zawiera przepastną dziurę, mającą mniej więcej kształt tego drugiego. Czy obaj tego chcą czy nie, Messi i Ronaldo są nierozerwalnie połączeni. U zmierzchu swoich karier mogą już to bezpiecznie przyznać. Przez niemal dwadzieścia lat kariera jednego napędzała karierę drugiego. Bo tytuł najlepszego sportowca swoich czasów znaczy przede wszystkim tyle, że jest się lepszym od tego drugiego.
Jak się okazało, nie była to wyizolowana bitwa. W splatających się zmaganiach, chcąc przejść do historii, Ronaldo i Messi przeobrazili się w bliźniacze centra grawitacji w najpopularniejszej dyscyplinie sportu na świecie, przyciągając wszystko i wszystkich, którzy zbliżyli się do ich orbit. Nawet w czasie, kiedy świat sportu zmieniał się bardziej gwałtownie niż w jakimkolwiek innym dwudziestoletnim okresie od wynalezienia odbiornika telewizyjnego, najistotniejszym jego znakiem było to, że na szczycie wciąż tkwili dwaj piłkarze, wciąż ci sami.
Mówimy o epoce, w której dorastaliśmy jako dziennikarze „Wall Street Journal”. Pojawiliśmy się w świecie sportu w tym samym czasie co Messi i Ronaldo i od samego początku byliśmy kronikarzami ich karier – a także następstw ich fascynujących wyczynów. Przez niemal piętnaście lat obserwowaliśmy ich poczynania na czterech kontynentach. Bywaliśmy na meczach finałowych Ligi Mistrzów, obserwowaliśmy turnieje finałowe mistrzostw świata i mistrzostw Europy. Widzieliśmy ich wzloty i niewiarygodne wzajemne pościgi, które przyniosły chwile triumfów, jak choćby czwarte zwycięstwo Messiego w Lidze Mistrzów odniesione w Berlinie czy egzorcyzmy odprawiane przez Ronaldo z reprezentacją Portugalii podczas Euro 2016. Obserwowaliśmy ich także wtedy, gdy musieli się mierzyć z druzgocącymi porażkami. Jednak żadna z nich nie była bardziej dramatyczna niż ta, którą obserwowaliśmy pewnego wieczoru w Rio de Janeiro, kiedy pomaszerowaliśmy na Maracanę, spaleni słońcem i okropnie niewyspani, ale w pełni przekonani, że wkrótce zobaczymy, jak Lionel Messi wygrywa na ziemi południowoamerykańskiej finałowy mecz mistrzostw świata. Tego właśnie dnia Messi miał szansę zostać mistrzem świata i postawić kropkę nad „i” w pochłaniającej futbolowy świat debacie: Messi czy Ronaldo? Kiedy nim nie został, ponieważ Argentyna przegrała finał z Niemcami, doszliśmy do wniosku, że debata na ten temat już nigdy się nie skończy. Co więcej, nie ma ona sensu.
Właśnie dlatego ta książka nie stanowi zwykłej biografii dwóch błyskotliwych piłkarzy. Jej istota polega na tym, że nie jest opracowaniem wyłącznie o nich. I nigdy być nim nie mogła.
_Messi vs. Ronaldo_ jest próbą odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób dwaj piłkarscy geniusze, którzy pojawili się na sportowej arenie w tym samym czasie, zdołali odmienić światowy sport i przyśpieszyć zachodzące w nim zmiany. W tym kontekście są oni nie tylko pryzmatem, poprzez który staramy się patrzeć na współczesny futbol, lecz także postaciami pozwalającymi zaprezentować studium władzy, zasięgu i wpływów. Ich rywalizacja przeniosła się tak daleko poza boisko – na którym w bezpośrednich zmaganiach spotkali się około trzydziestu razy – że odmieniła całe ekosystemy biznesowe i kulturowe, mimo że oni sami mieli niewielką świadomość istnienia tych zdarzeń czy też możliwość panowania nad ich konsekwencjami.
Powstały już biografie tych dwóch indywiduów, jednak nie pojawiło się żadne dziennikarskie opracowanie skoncentrowane na ich globalnym wpływie na futbol, na biznesy związane ze sportem oraz na naturę globalnego gwiazdorstwa.
W naszej książce założyliśmy dorozumianą świadomość Messiego i Ronaldo, że najważniejszym partnerem biznesowym jednego jest ten drugi. Rywalizacja generuje tak ogromną ilość energii i żarliwości u tych racjonalnych zazwyczaj ludzi, że ich walutą stopniowo przestaje być sport. W miarę przemijania karier bohaterów przedmiotem rozważań staje się natomiast pytanie, czy są lubiani, czy znienawidzeni – polemika, której Messi i Ronaldo już od dawna nawet nie próbują kontrolować. Za to nie utrudniają fanom wyboru strony, ponieważ ci dwaj nadzwyczajni piłkarze nadzwyczajnie się różnią. Są swoimi przeciwieństwami pod niemal każdym względem. Jeden jest wysoki, drugi niski. Jeden lubi przepychać się pomiędzy obrońcami, a drugi mija ich sposobem. Jeden wykańcza sytuacje bramkowe, drugi je konstruuje. Jeden jest nieśmiały i skromny, a drugi puszy się jak paw. Dobrze wiecie, który jest którym.
Przez lata Messi sprawiał wrażenie, że to, co robi na boisku, przychodzi mu z łatwością, że bez wysiłku strzela spektakularne gole. Ronaldo dowodził, że dokonuje cudów, a niemal po każdym golu, który zdobył, obnażał tors i napinał na użytek kibiców wszystkie doskonale wyrzeźbione mięśnie.
Żadna sztuka nie wymaga tłumaczenia. Dzieciaki od Pekinu po Brooklyn instynktownie rozumiały, że o globalnym porządku decydują ci dwaj mężczyźni, i nikt więcej. Ponieważ to oni zdobywali bramki praktycznie w każdym meczu, w jakim zagrali, a grali średnio co trzy dni przez cały rok. Dlatego im głębiej wnikniemy w ich historie i im dłużej trwają ich kariery, tym większe wydaje się między nimi podobieństwo.
Oparta na wnikliwej analizie poufnych dokumentów, na wywiadach, które prowadziliśmy przez wiele lat w kręgu ludzi związanych ze sportem i biznesem, między innymi z szefami klubów, piłkarzami i trenerami, książka ta jest obrazem galaktyki, którą wykreowali nasi bohaterowie; galaktyki, w której centrum znalazły się dwie najjaśniejsze gwiazdy. W wielu przypadkach osoby bliskie Messiemu i Ronaldo zgadzały się z nami porozmawiać tylko pod warunkiem zachowania anonimowości, ponieważ ich relacje z piłkarzami (niejednokrotnie związane z otrzymywaniem wynagrodzenia) wymagały dyskrecji. Zatem prezentując wszystkie przeprowadzone przez nas rozmowy, rekonstruowaliśmy je na podstawie relacji z pierwszej ręki, czyli z osobami będącymi ich uczestnikami, albo dzięki streszczeniom, których wysłuchiwali nasi informatorzy. Pracując nad książką, przez cały czas robiliśmy również to, co najważniejsze w epoce Messiego i Ronaldo: obserwowaliśmy, jak grają w piłkę.
Joshua Robinson i Jonathan Clegg,
kwiecień 2022Prolog
____________________
Zurych, grudzień 2007
Dwaj najwspanialsi piłkarze, jacy kiedykolwiek występowali na boiskach całego świata, siedzieli niespokojnie na widowni opery szwajcarskiej i zastanawiali się, dlaczego ich tutaj sprowadzono. Jednym z nich był Lionel Messi, młodzieniec z włosami luźno opadającymi na ramiona, ubrany w ciemny garnitur, trochę zbyt obszerny jak na jego wąskie barki. Drugi – Cristiano Ronaldo z diamentowymi kolczykami w uszach i w smokingu, mimo że aż takiej elegancji tego wieczoru od nikogo nie wymagano. Obaj wcale nie chcieli tutaj siedzieć. Ale żadnemu nie wolno było stąd wyjść.
Przyczyną, dla której garbili się teraz niczym niesforni uczniowie, ukarani zesłaniem do oślej ławki, było puste miejsce w fotelu pomiędzy nimi.
Na pierwszej FIFA World Player Gala, w jakiej uczestniczyli – dorocznej uroczystości dla piłkarzy o niebywałych umiejętnościach i nieposkromionych ambicjach, słynących z ciętych żartów w kuluarach – ani Messi, ani Ronaldo nie został uznany za najlepszego piłkarza roku 2007 na świecie. Tytuł powędrował do brazylijskiego pomocnika Ricarda Izecson Dos Santos Leite, pseudonim Kaká, i to właśnie on odbierał teraz na scenie to zaszczytne trofeum. Był starszy od Messiego i Ronaldo i w ich zgodnej opinii był znacznie gorszym piłkarzem.
Przynajmniej dwaj inni mężczyźni zasiadający tego wieczoru w obitych aksamitem fotelach na widowni opery podzielali ich zdanie.
Jednym z nich był Portugalczyk, dawny właściciel klubu nocnego Jorge Mendes, który przebranżowił się w agenta piłkarskiego. Wciąż zaczesywał włosy do tyłu i rozprowadzał po Europie iberyjskich i południowoamerykańskich piłkarzy z taką samą wprawą, z jaką obsługiwał swoje liczne telefony komórkowe. Wprowadzenie Ronaldo na scenę World Player Gala było kluczowym elementem strategicznego planu, który miał uczynić jego klienta najbogatszym sportowcem na świecie.
Drugi Jorge na sali z trudem hamował wściekłość. Był nim Jorge Messi, ojciec Lionela, mężczyzna, który wciąż jeszcze spędzał większość czasu w rodzinnym Rosario, w Argentynie. Minęło zaledwie siedem lat, odkąd wprowadził łkającego syna na pokład samolotu odlatującego do Hiszpanii z nadzieją, że wywoła wrażenie na trenerach z FC Barcelony. Obecnie ten dawny brygadzista z fabryki narzędzi metalowych także był agentem – dysponującym tylko jednym klientem, który, tak się złożyło, nosił jego nazwisko – torującym sobie drogę w najbardziej brutalnym biznesie sportowym współczesnego świata.
Tego wieczoru wszyscy oni odbierali od życia ważną lekcję. Ceremonie podobne do dzisiejszej nie miały do tej pory w piłce nożnej większego znaczenia. Najważniejsze trofea odbierało się na boisku, po zakończeniu zaciętej walki i w strojach sportowych, a nie w eleganckich garniturach. Ale to się miało zmienić. Gry, która była treścią ich życia, nigdy dotąd nie definiowała rywalizacja pomiędzy dwoma solistami. Tego wieczoru nikt w Zurychu nie mógł przewidzieć, że dwaj faceci, którzy zajęli w plebiscycie drugie i trzecie miejsce, mieli wkrótce przekształcić piłkę nożną w indywidualną dyscyplinę sportu. To gale podobne do tej miały niespodziewanie stać się ich polem bitwy – dokładnie wtedy, gdy Messi i Ronaldo zaczęli je wygrywać.
Póki co Messi i Ronaldo oraz dwaj panowie o imieniu Jorge nie mogli przeboleć faktu, że dzisiejsze wydarzenie, które potencjalnie mogło wywrzeć długoterminowy i korzystny dla nich wpływ na opłaty transferowe i umowy sponsorskie, toczyło się w taki sposób, jakby było po prostu prywatną imprezą koktajlową Seppa Blattera. Na długo przed odkryciem, że Blatter potajemnie wypłacał sobie dziesiątki milionów dolarów niedozwolonych bonusów – a więc wtedy, gdy te bonusy wciąż wzbogacały jego konto bankowe – wieloletni prezydent FIFA wymyślił tę ceremonię jako jeszcze jedną okazję, aby pokazać się w otoczeniu legend piłki nożnej oraz supermodelek. A w tym roku po raz pierwszy galę w całości transmitowano na żywo, z Blatterem grającym na swojej ulubionej pozycji. I nie była to bynajmniej pozycja środkowego napastnika, lecz konferansjera i wodzireja. Towarzyszyła mu para szwajcarskich osobowości telewizyjnych realizujących zadanie nadzorowania ustalonego protokołu i powtarzania słów Blattera w języku francuskim, angielskim i niemieckim. Jednak prezentując najważniejszą nagrodę tego wieczoru, prezydent FIFA potrzebował jeszcze większego wsparcia. Wywołał na scenę samego Pelégo, najskuteczniejszego strzelca i najwspanialszego piłkarza wszech czasów, trzykrotnego zwycięzcę mistrzostw świata. W wydaniu FIFA był to odpowiednik Paula McCartneya wybranego do wręczenia nagród Grammy.
Organizacja, którą Blatter rozbudował z pozycji małego promotora turniejów piłkarskich po globalnego potwora marketingu i praw telewizyjnych, dysponowała wówczas około 500 milionami dolarów w gotówce. FIFA funkcjonowała raczej jak wytwórnia płytowa albo średniej wielkości towarzystwo ubezpieczeniowe, a nie jak organizacja sportowa. I tak jak każda szanująca się firma fonograficzna odgrywała istotną rolę w „produkcji” gwiazd.
Problem tkwił w tym, że w połowie pierwszego dziesięciolecia XXI wieku piłkarskie niebo było nieco bardziej zachmurzone niż zazwyczaj. Czterej mężczyźni, którzy od 1996 do 2005 roku dzielili między sobą wszystkie nagrody, powoli przekwitali. Wiek i nadwaga dopadły Galácticos z Realu Madryt – Zinédine Zidane’a, Luísa Figo i Brazylijczyka Ronaldo. Z kolei dwukrotny zwycięzca, Ronaldinho, po całonocnych imprezach na plaży z trudem znajdował czas na mecze w drużynie Barcelony. Na szczycie łańcucha pokarmowego światowego futbolu w 2006 roku zrobiło się tak ubogo, że nagroda dla najlepszego na świecie talentu piłkarskiego trafiła do rąk Fabia Cannavaro. A Fabio był obrońcą.
Teraz przyszła kolej na młodzieńca o pseudonimie Kaká. Schludny dzieciak z klasy średniej, który dorastał w São Paulo, z takim wdziękiem rządził środkiem pola w AC Milanie, że trudno było nawet sobie wyobrazić, przed jakim koszmarem wkrótce stanie. Kaká, zwycięzca Ligi Mistrzów, był złotym chłopcem, zanim złotym chłopcem został Cristiano, i znacznie wcześniej, niż Leo osiągnął metr i siedemdziesiąt centymetrów wzrostu.
– Panie i panowie, nadchodzi decydujący moment. Mam już pewną wprawę w otwieraniu kopert – powiedział Blatter bez cienia ironii. – Otóż zwycięzcą plebiscytu FIFA na najlepszego piłkarza 2007 roku podczas dzisiejszej gali w Zurychu zostaje… Kaká!!!
Kaká wstał. Messi i Ronaldo pozostali na ławce rezerwowych. Pelé, człowiek, który uwiarygadniał już wszystko – od karty American Express po viagrę – z dumą wspierał teraz swojego rodaka.
Co gorsza, Messi i Ronaldo przeszli przez identyczne męki już dwa tygodnie wcześniej, w Paryżu, gdzie ogłoszono nazwisko zdobywcy Złotej Piłki, jeszcze jednego gracza roku (ta nagroda zostanie później zunifikowana z nagrodą FIFA). Zaskoczenia w operze więc raczej nie było.
– Mówiąc szczerze, trochę się tego spodziewałem – stwierdził Kaká. – Wygrałem Ligę Mistrzów i zostałem najskuteczniejszym strzelcem tych rozgrywek. To jest klucz do sukcesu. Trzeba grać w drużynie, która zwycięża.
A przecież ani Messi, ani Ronaldo nie grali bynajmniej w kiepskich klubach. Dwudziestoletni Messi wdarł się do składu wyjściowego FC Barcelony, gdy jej trener, dawny wspaniały piłkarz z Holandii Frank Rijkaard, robił wszystko co w jego mocy, aby znaleźć dla lubującego się w dryblingach Argentyńczyka jak najlepsze miejsce na boisku. A Ronaldo, dwudziestodwulatek, był prawdziwą gwiazdą Manchesteru United, w którym tamtejszy menedżer Alex Ferguson hartował młodzieńca od dwóch lat, żeby uczynić go najwszechstronniejszym napastnikiem na świecie. Obaj, Messi i Ronaldo, byli już więc piłkarzami światowego formatu, zwycięzcami Ligi Mistrzów i Premier League.
Jednak sam Kaká uzyskał więcej głosów, niż oni zdobyli ich razem. W finałowej scenie poniżenia obu przegranych Blatter zaprosił na scenę do wspólnej fotografii. Pelé z kolei wręczył im małe puchary, o wiele mniejsze od tego, który otrzymał Kaká. Kiedy je odebrali, okazało się, że Pelé pomylił tych dwóch młodych piłkarzy. Nie wiadomo dlaczego nagrodę za drugie miejsce wręczył Ronaldo, a tę za trzecie miejsce przekazał Messiemu. Blatter musiał interweniować i krążąc pomiędzy piłkarskimi geniuszami, dopilnował, aby każda z nich trafiła we właściwe ręce.
– Druga, druga nagroda dla Lionela – szepnął z pospolitym europejskim akcentem, bardzo powszechnym w światowym futbolu, któryś z pary gospodarzy znajdujących się na scenie. – Mógłbyś je zamienić?
Ronaldo poczuł w tym momencie potężne zakłopotanie. Zaznał właśnie czegoś znacznie bardziej irytującego niż uczestnictwo w tym wydarzeniu – konieczności przełknięcia goryczy porażki. Musiał przekazać Messiemu nagrodę, którą przed momentem otrzymał. Panowie wymienili się trofeami za drugie i trzecie miejsce, a on miał nadzieję, że w operze zaraz zapadnie się scena i zniknie wszystkim z oczu. Gdy to nie nastąpiło, spotkała go jeszcze jedna, ostatnia już przykrość.
– No, prawie się udało. Ale jeszcze nie dzisiaj – powiedział konferansjer, a rozbawiona publiczność eksplodowała śmiechem. On nawet nie próbował udawać rozbawionego.
Ronaldo i Messi musieli pozostać na scenie aż do końca uroczystego wieczoru. Zwolniła ich z tego obowiązku dopiero orkiestra, która zagrała _The Impossible Dream_ z musicalu _Człowiek z La Manchy_. Przecież nie przyszli do opery, żeby słuchać kawałków rodem z Broadwayu. Nie przyszli też, żeby nie odnieść zwycięstwa.
Jak się okazało, problem ten zniknął na długi czas. Po raz kolejny dopiero w 2018 roku, a więc po jedenastu latach, najlepszym piłkarzem na świecie okazał się ktoś, kto nie nazywał się ani Ronaldo, ani Messi. Nieistotne, co Kaká powiedział o zwycięskich drużynach. Ta nagroda stanowiła najwyższe wyróżnienie za indywidualne osiągnięcia w sporcie zespołowym, ulubionym przez kibiców na całym świecie. Była nagrodą, której zarówno Messi, jak i Ronaldo pragnęli najbardziej.
W indywidualnej rywalizacji można ich było porównywać w oderwaniu od wyników ich zespołów i okoliczności. Oceniano w niej ponadczasową wielkość. Jeden na przemian z drugim co roku zdobywał najważniejszą nagrodę indywidualną w piłce nożnej przez całą erę w historii tej dyscypliny, czyli dekadę wyznaczoną przez ich pojedynki, ich nadzwyczajne dokonania i przez dominację, jaką po sobie pozostawili.1
____________________
Przez morze
Była niemal pierwsza nad ranem, a Cristiano Ronaldo nadal relaksował się w chłodnej szatni Sportingu Lizbona, jakby nie zaszło nic nadzwyczajnego. Na zewnątrz, w gorącym powietrzu lata 2003 roku, fani wciąż roztrząsali zdarzenia, których przed chwilą byli świadkami: inaugurację nowego stadionu klubowego, zwycięstwo 3:1 nad Manchesterem United i przede wszystkim występ najmłodszego piłkarza w zespole.
Nawet koledzy klubowi Ronaldo byli oszołomieni. Zrywali taśmę z getrów nad kostkami i próbowali pojąć to, co wydarzyło się w ciągu minionych dwóch godzin. Cristiano? Nie do wiary!
Ten siedemnastolatek z jasnymi pasemkami i krostami na twarzy już od dawna wysyłał sygnały, że rodzi się w nim coś wielkiego – koledzy z drużyny dostrzegali to na codziennych treningach. Ronaldo używał coraz więcej żelu do włosów i coraz intensywniej ćwiczył. I od kiedy menedżer Sportingu Fernando Santos powiedział mu, że znajdzie się w wyjściowej jedenastce na wielki mecz pokazowy przeciwko Manchesterowi United, chłopak całkowicie zamknął się w sobie.
– Cristiano nie musiał mówić, czego chce albo co mu chodzi po głowie – zauważa João Pinto, który tego wieczoru strzelił dwa spośród trzech goli dla Sportingu. – Jego twarz aż nadto wyrażała, co czuje i czego pragnie.
A chciał, żeby Manchester United zwrócił na niego uwagę.
W nieco oddalonej szatni gości panował chaos. Zawodnicy United nagle byli opaleni, wciąż oszołomieni po długim locie i starali się ogarnąć to, co zaszło w ciągu ostatnich godzin. Ledwie się orientowali, która jest godzina i gdzie się znajdują, ponieważ minionego ranka wylądowali w Portugalii o czwartej, wróciwszy do Europy z przedsezonowego tournée po Stanach Zjednoczonych. Pewni byli tylko tego, że upokorzył ich ktoś, kto wyglądał jak dzieciak, który powinien na jutro odrobić zadanie domowe do szkoły.
Za każdym razem, kiedy piłka docierała do Ronaldo, przez jego stopy jakby przebiegał prąd elektryczny. Biegał po skrzydle, bijąc obrońców na głowę szybkością i umiejętnościami do tego stopnia, że menedżer United Alex Ferguson musiał jednego z nich, całkowicie zdezorientowanego Johna O’Shea, posadzić w przerwie na ławce, rzekomo z powodu migreny. Roy Keane, waleczny pomocnik, nie miał jednak dla kolegi słów współczucia. Stwierdził, że O’Shea zagrał jak „pierdolony klaun”.
– Nie chodziło tylko o to, że Ronaldo go wyprzedzał – mówi obrońca Phil Neville. – Uderzyły mnie przede wszystkim jego kiwki, sztuczki, dryblingi i pewność siebie. Ten gość grał, jakby chciał głośno wykrzyczeć: „To jest moje terytorium”.
Zawodnicy United nie za bardzo chcieli tutaj przyjeżdżać, jeszcze zanim zadrwił z nich w towarzyskim meczu jakiś chłopaczek. I z pewnością nie było im w smak nadal przebywać w tym miejscu. Zjawili się w Portugalii tylko przez grzeczność. United i Sporting przed wielu laty podpisały porozumienie o współpracy między klubami, którego celem było zacieśnienie współpracy, jednak jego istota polegała na umożliwieniu stronie angielskiej, o wiele potężniejszej, położenia łapy na każdym zawodniku pojawiającym się w portugalskim systemie młodzieżowego futbolu. Zatem kiedy Sporting poprosił United o uświetnienie swoją obecnością ceremonii otwarcia nowego Estádio José Alvalede, spełnienie tej prośby wydawało się sensownym posunięciem. Całe wydarzenie zaplanowane było jako wielki benefis Sportingu – Portugalczycy w przerwie zmienili nawet stroje z tradycyjnych zielono-białych, jakich używali na własnym stadionie, na złote, używane w meczach wyjazdowych. Piłkarze United prawie nie zauważyli tej zmiany garderoby, gdyż nie mieli większego pojęcia, przeciwko komu tak naprawdę grają.
Czterdzieści pięć minut później dostrzegali już przynajmniej jednego z przeciwników. Najstarsi z nich naciskali po meczu Fergusona, żeby jak najszybciej podpisał kontrakt z dzieciakiem, który tego wieczoru tak ich pognębił.
– Musimy go mieć, szefie.
Nie zdawali sobie sprawy, że działania w tym kierunku zostały zainicjowane i właściwie wszyscy zgromadzeni w pomieszczeniach klubowych Sportingu debatują teraz nad najbliższą przyszłością Ronaldo.
– Po zakończeniu meczu – mówi Pinto – wiedzieliśmy już, że chłopak prawdopodobnie przyjedzie do Manchesteru. Właściwie o niczym innym się nie mówiło.
Poza szatnią Sportingu trzej inni mężczyźni obecni na stadionie: Alex Ferguson, agent o nazwisku Jorge Mendes, no i sam Cristiano, dokładnie wiedzieli, co się jeszcze wydarzy tego wieczoru. W całej Europie każdy, kto mniej lub bardziej interesował się futbolem, miał swoje przeczucia. Zadziwieni piłkarze United byli zapewne pierwszymi nie-Portugalczykami, którzy przekonali się na własnej skórze, co ten chłopak potrafi, choć zapewne ostatnimi, którzy poznali jego nazwisko.
Latem 2003 roku już wszyscy rozpoznawali je bezbłędnie.
____________________
Historia piłkarska Cristiano Ronaldo odpowiada mniej więcej przygodom Petera Parkera ugryzionego przez radioaktywnego pająka. Po pewnym czasie każdy już znał opowieść o nieznanym dzieciaku, który pogrążył Manchester United i przeniósł się do najsłynniejszego klubu na świecie.
Prawda jest jednak całkiem inna. Nadzwyczajne umiejętności Ronaldo wykluwały się przez długie lata, chociaż już w futbolu portugalskim był porównywany do największych piłkarzy. Dzieciaki z akademii Sportingu obwołały go Kluivertem ze względu na smukłą sylwetkę i umiejętności techniczne przypominające te, które demonstrował sławny napastnik z Holandii. Menedżer FC Porto porównał go do innego holenderskiego łowcy bramek.
– Kiedy zobaczyłem, jak gra, powiedziałem swojemu asystentowi: „Oto jest syn Marco van Bastena” – opowiada José Mourinho. – Wtedy nawet nie znałem jego prawdziwego nazwiska.
Sława Ronaldo rosła tak szybko, że dotarła do byłego sprzedawcy kaset wideo, który starał się znaleźć w futbolu własne miejsce. Jorge Mendes właśnie zaczynał karierę agenta piłkarskiego. Wkrótce Cristiano Ronaldo stał się jego najważniejszym klientem.
Mendes był na początku XXI wieku stosunkowo nowym człowiekiem w branży futbolowej, jednak zaczynał już pojmować jej najważniejsze aspekty. Nie czekał, aż kluby, chętne kupować zawodników, zjawią się u niego z ofertą – wolał z wyprzedzeniem umawiać się ze sprzedającymi i podejmować na rynku kreatywne działania. Pod koniec 2002 roku poinformował głównego menedżera Sportingu Lizbona Carlosa Freitasa, że Cristiano, któremu do końca kontraktu z klubem pozostało osiemnaście miesięcy, nie odnowi go. Był to najwłaściwszy moment, aby dać sygnał potencjalnym kupcom, że Cristiano jest dla nich dostępny.
Mendes nie mógł tego lepiej rozegrać. Wiedział, że mnóstwo czołowych klubów europejskich uważnie przygląda się Ronaldo – i że wśród nich większość opływa w gotówkę i gra w Premier League. Wzorujące się na Manchesterze United i unoszące się na nowej fali przychodów z praw telewizyjnych i reklam, angielskie zespoły stawały się najpotężniejszymi w Europie, kończąc supremację Włochów, która trwała ponad dekadę. Cristiano zapragnął znaleźć się w szeregach Arsenalu. Oczyma wyobraźni widziano go już na treningach w północnym Londynie, zatem wiceprezes klubu David Dein poleciał z ofertą do Portugalii. Węszyło Newcastle United, któremu rok wcześniej udało się kupić od Sportingu zawodnika o nazwisku Hugo Viana. Uważnie przypatrywał mu się Liverpool i także wykonał swój ruch, chociaż w skrytości obawiano się, że kibice źle przyjmą zakup kolejnego młodego i obiecującego zawodnika w sytuacji, gdy najwyższym celem klubu było wówczas zdobycie europejskiego trofeum. Nawet Everton, drugi ze sławnych klubów Liverpoolu, wiedział o Ronaldo. Klub miał szansę kupić go w 2002 roku za 2 miliony funtów, jednak ostatecznie zadowolił się niesfornym nastolatkiem, chłopakiem o nazwisku Wayne Rooney.
Był taki czas, kiedy Mendes i Sporting prawie dogadali się w sprawie przeniesienia Ronaldo do włoskiego Juventusu – za gotówkę plus wymiana na innego zawodnika (z Turynu do Lizbony). Jednak do porozumienia nie doszło, ponieważ chilijski napastnik Marcelo Salas odmówił. Taki sam problem pojawił się, kiedy Sporting złożył propozycję francuskiemu Olympique Lyon, ponieważ do Portugalii nie chciał się przeprowadzić zawodnik o fryzurze czeskiego piłkarza, francuski napastnik Tony Vairelles. Mendes rozmawiał w Lizbonie także z dyrektorem Realu Madryt Ramonem Martinezem, ale i te rozmowy nie przyniosły pożądanego skutku.
Najbardziej lukratywna oferta przyszła z włoskiej Parmy, która zaproponowała kilka milionów Sportingowi, wzmacniając ją ponętną wizją dodatkowych 4 milionów euro osobiście dla Mendesa i kolejnych czterech dla Cristiano.
Ale póki co pieniądze nie były najważniejszą kwestią. Miał na to jeszcze przyjść czas – na wielki dom, na zegarek firmy Jacob & Co. z czterema setkami diamentów, na bugatti, kolejne bugatti i na domową komorę do krioterapii.
Mendes wiedział, że to, czego potrzebuje Ronaldo, znacznie trudniej jest zdobyć niż pieniądze. On potrzebował spokoju i czasu na rozwój.
____________________
Tym, czego Cristiano Ronaldo dos Santos Aveiro pragnął od czasu, kiedy nauczył się chodzić, było granie w piłkę w każdej możliwej chwili.
Jako dzieciak dorastający na Maderze, nieforemnej wyspie wulkanicznej pośrodku Oceanu Atlantyckiego, Ronaldo już w wieku trzech lat otrzymał w bożonarodzeniowym prezencie piłkę nożną. Przez kolejnych dziewięć lat, jakie spędził na wyspie, praktycznie nie widywano go bez futbolówki. Zabierał ją ze sobą dosłownie wszędzie. Zazwyczaj towarzyszyła mu w drodze do szkoły, ale była też przy nim w takie dni, kiedy nie wybierał się do szkoły, lecz grał ze starszymi chłopcami na wąskiej ulicy za domem rodzinnym. Zabierał ją ze sobą do kościoła, na posiłki, a nawet do łóżka w małym pokoju, który dzielił ze starszym bratem i dwiema siostrami.
Takie zachowanie można uznać za standardowe dla pochłoniętych pasją gry w piłkę dzieciaków na całym świecie, i za standardową opowieść o piłkarskich początkach każdego zawodnika, który wybił się na wyżyny. Jednak ten przypadek wyróżnia na tle innych skalista wyspa wulkaniczna położona pośrodku Oceanu Atlantyckiego. Usytuowana w odległości około tysiąca kilometrów od Portugalii kontynentalnej, położona bliżej Afryki niż Europy, Madera jest wyspą o wielu zaletach, a zalicza się do nich umiarkowany klimat, egzotyczna flora i urokliwy port, w którym część miesiąca miodowego spędziła była premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher. Jednak wszystkie drogi są tutaj nietypowe – strome, nierówne i fragmentami biegnące skrajem klifu. Na krętych, zdradzieckich ulicach Cristiano Ronaldo doskonalił sztukę kopania piłki, a jeśli jego wczesne lata mogą nas czegoś nauczyć, to tego, że nic tak nie kształtuje umiejętności panowania nad piłką nożną jak świadomość, że nieostrożne trącenie jej stopą może skończyć się nawet trzykilometrową pogonią w dół stromego zbocza. Już w wieku sześciu lat Ronaldo operował piłką tak doskonale, że wieczorami dorośli przychodzili pod dom chłopaka i podziwiali jego sztuczki.
– Piłka właściwie nie miała prawa spaść mu na ziemię – powiedział sąsiad, który mieszkał naprzeciwko. – Można było odnieść wrażenie, że ma ją przywiązaną do nogi.
Kiedy w wieku siedmiu lat został członkiem miejscowego klubu piłkarskiego, inne dzieci poszły w jego ślady. Nie minęło wiele czasu, a mały Ronaldo wywołał spore zamieszanie w niewielkim, półprofesjonalnym zespole piłkarskim, noszącym nazwę Andorinha. Osadzona wysoko na wzgórzach Madery, nieustannie na piątym poziomie rozgrywek futbolu portugalskiego, CF Andorinha posiadała niewiele poza rozlatującym się budynkiem klubowym, kilkoma małymi boiskami pełnymi dziur i niewielką kawiarnią. Jednak ojciec Ronaldo, José Dinis Aveiro, pracował tam jako menedżer do spraw sprzętu sportowego, co wyjaśnia, dlaczego najsławniejszy piłkarz w historii Portugalii rozpoczął karierę w klubie tak mało znanym, że nie słyszała o nim nawet większość ludzi na Maderze.
Z Ronaldo w składzie Andorinha wkrótce przestała być anonimowa. Pogłoski o jego talencie szybko znalazły drogę do innych klubów na wyspie. W 1993 roku formalnie zainteresowało się nim CS Marítimo, proponując wykupienie go za pięćdziesiąt tysięcy escudo (mniej więcej trzysta dolarów) do swojej drużyny dzieciaków. Była to dość niska kwota, chociaż większość mieszkańców Madery mogła tylko marzyć o miesięcznych zarobkach w tej wysokości. Propozycję natychmiast odrzucono: szefowie Andorinhy doskonale wiedzieli, że mają w rękach rzadki talent. Nie zamierzali pozbywać się Ronaldo, dopóki nie otrzymają naprawdę atrakcyjnej oferty, znacznie pełniej odzwierciedlającej jego ogromny potencjał. I taka oferta nadeszła już w następnym roku, a złożył ją CD Nacional, czyli główny rywal Marítimo. Była znacznie cenniejsza dla takiego klubu jak Andorinha, i osobiście dla Dinisa Aveiro jako jego kierownika, bezustannie borykającego się z niedostatkami w wyposażeniu. Latem 1994 roku Ronaldo przeszedł do Nacionalu w zamian za nowy sprzęt meczowy i treningowy, który mógł wystarczyć klubowi nawet na dwa lata.
Przenosiny do Nacionalu stanowiły ważny krok w rozwoju sportowym chłopca. W nowym klubie były lepsze obiekty, lepsi trenerzy i lepsi zawodnicy. Rezultaty osiągał jednak dokładnie takie same. Mecze i treningi polegały głównie na tym, że Ronaldo biegał z piłką, a partnerzy i przeciwnicy nie byli w stanie mu jej odebrać. Częściowo wynikało to z jego nadzwyczajnych umiejętności, a częściowo z jego nowego zwyczaju polegającego na cofaniu się aż na własną połowę boiska, przyjmowaniu podania, a następnie na próbie przedryblowania wszystkich przeciwników i zakończenia akcji strzałem na bramkę.
– Koledzy z drużyny prosili mnie, żebym podawał im piłkę, jednak nigdy nie dostrzegałem nikogo, który byłby gotowy dobrze ją przyjąć – mówił Ronaldo. – Widziałem tylko piłkę.
Odebranie futbolówki Ronaldo było nie tylko prawie że niemożliwe, lecz także wysoce niewskazane. W rzadkich przypadkach, kiedy ją tracił, i w jeszcze rzadszych, gdy jego drużyna przegrywała mecz, wybuchał rzewnymi łzami. Bywało, że ryczał jeszcze przez długie godziny po końcowym gwizdku.
– Nawet jeżeli jego zespół zwyciężył, ale Ronaldo uważał, że on sam zagrał słabo, też płakał – twierdzi Pedro Talhinas, trener zespołu dzieci w Nacional. – Nie potrafił przejść do porządku dziennego nad żadnym niepowodzeniem.
Szczęśliwie niepowodzenia zdarzały się Cristiano Ronaldo niezbyt często. W ciągu roku poprowadził Nacional do tytułu mistrza regionu, co stało się okazją do świętowania dla wszystkich, z wyjątkiem trenerów Nacional. Byli zrezygnowani i w pełni świadomi, że Ronaldo wkrótce opuści klub. Chłopak, który pierwszą piłkę otrzymał na Boże Narodzenie, bez wątpienia był namaszczony przez Boga.
– Wiedzieliśmy, że zbliża się koniec – powiedział Talhinas. – Piłkarze takiego formatu nie pozostają długo na Maderze.
____________________
Wszystkie dzieci z Portugalii, które kiedykolwiek marzyły i marzą o karierze zawodowego piłkarza, nieodmiennie wiążą swoje nadzieje z trzema wielkimi klubami: Benficą, Porto albo Sportingiem. Kluby te, znane jako Os Três Grandes, czyli Wielkie Drzewo, wywalczyły niemal wszystkie krajowe mistrzostwa – z wyjątkiem dwóch – w osiemdziesięciosiedmioletniej historii profesjonalnej piłki nożnej w Portugalii.
Jednak tytuły mistrzowskie to tylko część większej historii. Ponieważ Wielkie Drzewo zdobyło wyłączność na tytuły, ma także ułatwiony dostęp do młodych talentów piłkarskich w całym kraju. Niemal każdy godny uwagi piłkarz portugalski, jaki biegał po boiskach w ciągu minionych czterdziestu lat, jest wychowankiem akademii jednego z tych trzech klubów, a ich rywalizacja w pozyskiwaniu najlepszych młodych talentów jest zażarta jak w żadnym innym miejscu na ziemi. A to dlatego, że walka o talenty zawiera w sobie zarówno element ekonomiczny, jak i sportowy. W Portugalii, gdzie pieniądze od telewizji oraz od sponsorów są znacznie mniejsze niż w innych ligach europejskich, nawet takie organizmy jak Porto czy Benfica nie mogą pozwolić sobie na astronomiczne opłaty transferowe i wynagrodzenia, którymi mogliby kusić największe gwiazdy z zagranicy. Drużyny składają się zwykle z zawodników krajowych, zwerbowanych do klubów już w wieku dziewięciu lat, wychowywanych przeważnie w bursach i stopniowo kształtowanych na zawodowych piłkarzy. W wieku siedemnastu lat ci najlepsi wstępują na skróconą ścieżkę prowadzącą do zespołów klubowych Wielkiego Drzewa, a ci trochę słabsi zachęcani są do podpisywania kontraktów z piętnastoma innymi klubami Primeira Liga. Świadomość istnienia takiego zjawiska pozwala lepiej zrozumieć, dlaczego to kluby Os Três Grandes co roku zgarniają krajowy tytuł.
Ta ogromna koncentracja na rozwoju młodzieży oznacza, że jest ona najbardziej powszechnym portugalskim towarem eksportowym. Kiedy najbogatsze kluby z Europy wyruszają na poszukiwania nowych wielkich gwiazd, nieodmiennie kierują swoje kroki do Portugalii, oczywiście mając na uwadze kluby Wielkiego Drzewa. Dla młodych portugalskich piłkarzy Wielkie Drzewo nie tylko jest szansą na sławę i chwałę w Primeira Liga. Jest przede wszystkim bramą do najlepszych lig Europy oraz kariery i bogactwa.
Nie było więc cienia wątpliwości, że Cristiano Ronaldo znajdzie w końcu drogę do jednego z klubów Wielkiego Drzewa. W powietrzu wisiało tylko pytanie, który z nich dotrze do niego jako pierwszy.
Aurélio Pereira, weteran i jeden z najbardziej doświadczonych skautów, wiedział już o jego istnieniu. Niemal przez całe dorosłe życie Aurélio przemierzał Portugalię wzdłuż i wszerz z zadaniem ściągania najbardziej obiecujących dzieciaków do Sportingu. Wiosną 1997 roku jego misja zaowocowała spektakularnym sukcesem. Chociaż na boisku Sporting znów ukończył rozgrywki ligowe za plecami pozostałych klubów Wielkiego Drzewa – nie zdobył tytułu mistrzowskiego już od piętnastu lat – to przeżywał złotą erę pod względem rozwoju młodzieży klubowej.
Było to niemal w całości zasługą Pereiry, spokojnego, bystrego mężczyzny o gęstych brwiach, obfitych wąsach i szybko rzednących włosach. Jako trener akademii Sportingu Pereira osobiście ściągnął do klubu najbardziej utalentowanych młodzieńców, jakich posiadała Portugalia. Pod jego czujnym okiem w klubie rozwijali się Paulo Futre i Luís Figo, stopniowo osiągając status zawodników klasy światowej. Także Jorge Cadete, Luís Boa Morte i Simão Sabrosa znaleźli się wśród innych dzieciaków, których do klubu sprowadził Pereira (później stali się podstawowymi zawodnikami piłkarskiej reprezentacji Portugalii). W 1991 roku, kiedy Portugalia po raz drugi z rzędu zdobyła tytuł młodzieżowego mistrza świata, zespół składał się głównie z zawodników Sportingu. Ze Sportingu pochodził między innymi uznany za najlepszego zawodnika turnieju Emílio Peixe. Pereira natrafił na niego, kiedy chłopak miał dziewięć lat.
Umiejętności samego Pereiry dostrzeżono wtedy, gdy był on czternastoletnim zawodnikiem jednego z zespołów Sportingu. Pierwszą osobą, która zorientowała się, że Aurélio Pereira nigdy nie zostanie piłkarzem z najwyższej półki, był sam Aurélio Pereira. Jednak wiele lat później tenże Aurélio nie potrafił wyjaśnić, jak to się dzieje, że obserwując zgraję młokosów uganiających się za piłką, potrafi niemal natychmiast oddzielić brylant od reszty zwykłych szkiełek. Często decydował o tym drobny szczegół, jakiego nie zauważali inni skauci – na przykład sposób, w jaki chłopiec układa ciało, przyjmując podanie, albo jak biega po boisku. Pereira stwierdził kiedyś, że rozpoznał gwiazdorski potencjał dwunastoletniego Figo po tym, w jaki sposób ten wiązał buty.
Chociaż w jego kraju zarejestrowanych było ponad 100 tysięcy piłkarzy, Pereira miał pewność, że potrafi bezbłędnie zidentyfikować najlepszego spośród nich. Za nadmierne wyzwanie uważał jedynie konieczność przejechania aż tylu kilometrów, żeby móc rzucić okiem na wszystkich, mając do dyspozycji wyłącznie jedynego współpracownika, którego mu przydzielono, kiedy w Sportingu stanął na czele utworzonego w 1987 roku Departamentu Naboru i Szkolenia Młodzieży. Postąpił więc tak, jak czyni każdy szef, który dysponuje zbyt małymi zasobami ludzkimi i zarazem ogromem pracy. Wynajął ludzi z zewnątrz.
Wkrótce po objęciu nowego stanowiska Pereira napisał list do każdego z 90 tysięcy członków Sportingu, zwanych _socios_, prosząc ich o rekomendacje dla najbardziej rzucających się w oczy młodych piłkarzy, uprawiających futbol w najbliższej okolicy od swojego miejsca zamieszkania. Wystosowanie takiego zapytania okazało się genialnym posunięciem. Pismo nawiązywało do głębokiego przekonania każdego kibica piłki nożnej o posiadaniu naturalnego daru rozpoznawania futbolowych talentów. Już w ciągu kilku dni Pereira otrzymał mnóstwo odpowiedzi. Przez kilka tygodni on i jego ogromnie przepracowany asystent zbierali i systematyzowali zgłoszenia, kategoryzując je pod kątem wieku młodych piłkarzy i ich adresów. W ciągu kilku miesięcy Pereira zgromadził najbardziej aktualną bazę danych o młodych talentach piłki portugalskiej, jaka kiedykolwiek powstała.
Coś, co wyglądało jak wymuszona improwizacja, szybko stało się źródłem bezcennych informacji. W ciągu kolejnych dziesięciu lat sieć domorosłych skautów Pereiry przeobraziła się w system, który objął zasięgiem cały kraj. _Socios_ zwracali uwagę Pereiry na najlepszych piłkarzy ze swoich regionów, a on ściągał najzdolniejszych spośród nich do Sportingu. Żadnej rekomendacji nie lekceważono jako zbyt niejasnej czy zbyt powierzchownej. Pereira odbył kiedyś pięćsetkilometrową wyprawę do górskiego miasteczka Bragança, położonego przy północno-wschodnim odcinku granicy z Hiszpanią tylko po to, żeby obejrzeć jakiegoś młodego zawodnika. Na podjęcie decyzji, czy chłopak nadaje się do wielkiej piłki, wystarczyły mu trzy minuty. W poszukiwaniach potencjalnych gwiazd nigdy nie żałował czasu.
____________________
Aurélio Pereira nie miał zatem żadnych oporów przed odebraniem w pewne zimne lutowe popołudnie telefonu od kogoś, kto twierdził, że ma dla niego bardzo ważną informację. Tą osobą był João Marques de Freitas, zaprzysięgły kibic Sportingu, który mieszkał w odległości aż tysiąca kilometrów od Lizbony, na Maderze.
– _Mestre_ Aurélio, mam dla pana piłkarza – powiedział de Freitas. – Chodzi o dzieciaka, który uchodzi za wielki talent.
Pereira otrzymywał każdego tygodnia dziesiątki takich wiadomości, a jednak każdej wysłuchiwał z należytą uwagą. Akademia młodzieżowa Sportingu okazała się na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat doskonałym pomysłem, ale też pomysłem bardzo drogim. Młodzi piłkarze wymagali najlepszych warunków do trenowania, a bezustanne poprawianie bazy treningowej i nawierzchni boisk prowadziło do sytuacji, że funkcjonowanie akademii kosztowało w każdym sezonie ponad milion dolarów. Pereira zdawał sobie sprawę, że nie może ignorować jakichkolwiek informacji o potencjalnych talentach. Poza tym skoro do niego dotarł cynk o chłopaku z odległej Madery, po niedługim czasie taki sam cynk prawdopodobnie dotrze również do Benfiki i Porto.
– Ile chłopak ma lat?
– Jedenaście. – Pereira zrobił krzywą minę. – Bardzo młody.
– I jest mały, a do tego chudy i kruchy – dodał de Freitas.
Postura chłopaka nie była dla Pereiry zmartwieniem. W gruncie rzeczy im był drobniejszy, tym lepiej. W takim wieku większe dzieciaki wybijają się głównie dzięki przewadze fizycznej, a Pereira wolał ściągać takich chłopców, którzy nie byli jeszcze rozwinięci pod względem fizycznym. Ich umiejętności miały wypływać niezależnie od rozwoju postury młodych piłkarzy. Znacznie większym problemem było miejsce zamieszkania dzieciaka. Pereira bardzo ostrożnie podchodził do tych z Madery. Już wielokrotnie zdarzało się, że zmiana warunków życia okazywała się dla nich zbyt trudna, zwłaszcza spora odległość od domu. Kiedy pojawiały się pierwsze problemy, takie dzieci uciekały z powrotem na swoją wyspę położoną pośrodku Atlantyku.
– Związał się z Nacional – kontynuował de Freitas. – Trenerzy mówią, że jest piekielnie dobry.
Pereira zamilkł. Kiedy padło słowo „Nacional”, nieznacznie się uśmiechnął. Klub z Madery był winien Sportingowi około 20 tysięcy euro po ściągnięciu z Lizbony na Maderę obrońcy o nazwisku Franco – młodzieńca, którego Pereira sprowadził do klubu jako nastolatka niemal dziesięć lat wcześniej. Zaczął roztrząsać w głowie argumenty za i przeciw. Może kluby zdołałyby osiągnąć porozumienie w sprawie długu, gdyby dzieciak okazał się tak dobry, jak o nim mówili.
Pereira zgodził się, choć niezbyt chętnie. Powiedział de Freitasowi, że wyśle skauta z „armii Pereiry”, żeby przypatrzył się chłopakowi. Jeżeli dzieciak okaże się tego wart, zostanie ściągnięty do Lizbony na krótkie testy, a jeśli sprawy potoczą się tak jak zazwyczaj, najpóźniej po dwóch dniach Cristiano Ronaldo wróci na Maderę. Wtedy Sporting poniósłby jedynie koszt ceny jego biletu lotniczego.
Aurélio Pereira nie potrzebował długiego czasu, aby uznać, że Cristiano Ronaldo ma zadatki na wielkiego piłkarza, i wcale nie świadczył o tym sposób, w jaki chłopak wiązał buty.
Drugiego dnia testów Pereira wyszedł z biura i udał się na boiska treningowe położone niedaleko klubowego stadionu Alavade, żeby osobiście przyjrzeć się chłopakowi. Natychmiast dostrzegł, że Ronaldo dysponuje doskonałą techniką piłkarską. Potrafił kopać piłkę obiema nogami i był doskonale zbudowany. Pereira zauważył też, że chłopak porusza się z piłką bardzo szybko, tak jakby była ona przedłużeniem jego ciała. Nie uszło jego uwadze również to, że Ronaldo równocześnie doskonale widzi, co robią na boisku pozostali chłopcy. Wskazywał im, gdzie powinni biec i dokąd podać piłkę – zazwyczaj prosto do jego nogi. Pereira pomyślał, że chłopak uczy swoich kolegów gry w piłkę nożną. Przy tym niczego się nie boi, żadna sytuacja na boisku nie wytrąca go z równowagi. Jest po prostu zaprzeczeniem nieśmiałych introwertyków z Madery, którzy wcześniej pojawiali się w Sportingu na testach.
Pereira zawsze mawiał, że istnieją dobrzy piłkarze, wielcy piłkarze i czyste talenty. Dzięki poprawnemu treningowi i ukształtowaniu poprawnej postawy dobrego piłkarza można zmienić w wielkiego piłkarza. Jednak żadne treningi nie przemienią wielkiego piłkarza w czysty talent. Taka przemiana wymaga czegoś więcej – ogromnej siły charakteru i wewnętrznej pewności siebie. Wymaga charyzmy. Pereira obserwował Ronaldo w taki sposób, w jaki podziwia się idola z popołudniowego seansu telewizyjnego. Nie po raz ostatni gromadka chłopaków, których Cristiano Ronaldo właśnie upokorzył, zaczęła prawie natychmiast namawiać trenera, żeby go przyjął do drużyny.
– Starsi koledzy po prostu koniecznie chcieli z nim grać – wspominał Pereira. – To było nadzwyczajne, nigdy się z czymś takim nie spotkałem.
Wieczorem napisał do szefów Sportingu notatkę z sugestią, żeby koniecznie przyjęli Cristiano do klubu, nawet gdyby miało to oznaczać konieczność całkowitego anulowania długu Nacionalu. Wiedział, że jest to prośba o charakterze dotąd niespotykanym. Sporting nie miał w zwyczaju płacić za transfery dzieciaków ze szkół podstawowych, a już na pewno nie mogły wchodzić w grę opłaty sięgające dziesiątków tysięcy euro.
Pereira jednak nalegał.
„Może wydawać się absurdem przeznaczenie tak dużych pieniędzy na dwunastoletniego chłopaka, ale on ma nadzwyczajny talent”, napisał Pereira. „Niech ta decyzja oznacza poważną inwestycję w przyszłość klubu”.
Dwa dni później Pereira otrzymał informację, że jego propozycja została zaakceptowana, a od dyrektora finansowego klubu usłyszał, że jest zwykłym szaleńcem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki