Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Metamorf - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 maja 2023
Ebook
49,90 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Metamorf - ebook

Dla świata Arth Ven, były medyk jednostek specjalnych, jest ochroniarzem VIP-ów, pracownikiem Vertas, jednej z największych korporacji XXII wieku. Jego oficjalny profil przemilcza jeden fakt – jego podopiecznymi są metamorfy: rzadkie i nielegalne androidy mogące zmieniać wygląd przy pomocy ludzkiego DNA. Lojalny oraz skuteczny w swojej pracy znajduje uznanie przełożonych i pnie się w korporacyjnej hierarchii. Poukładane życie Artha rozsypuje się w gruzy, gdy ginie jego dziewczyna, a on sam musi podjąć decyzję oznaczającą zdradę przyjaciół i wypowiedzenie wojny bezwzględnemu pracodawcy.

 

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-967566-3-3
Rozmiar pliku: 4,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Matt wgryzł się w szyję mężczyzny i zaczął pić jego krew. To było nasze pierwsze wspólne zadanie i uprzedzono mnie, czego mogę się po nim spodziewać. Myślałem, że jestem na to przygotowany. Śmierć nie robiła już na mnie wrażenia – od lat stanowiła istotną część mojego życia i zdążyłem się z nią oswoić, tak jak oswajało się z przewlekłą chorobą. Dotychczas jednak nie zdarzało mi się sterczeć w nocy w ciemnym zaułku i patrzeć, jak ktoś ssie krew, pomrukując przy tym z zadowoleniem. Kurwa, nawet mu nie przeszkadzało, że zagryziony typ wciąż drgał i charczał!

Po jakichś trzydziestu sekundach Matt skończył, wytarł rękawem brodę i wstał. Musiałem wyglądać zabawnie z twarzą wykrzywioną grymasem obrzydzenia, bo gdy na mnie spojrzał, uśmiechnął się krwisto.

– Wszystko w porządku, Arth? – spytał z cieniem drwiny w głosie.

– Wszystko okej – odpowiedziałem, z trudem powstrzymując atak torsji.

– To dobrze. Lepiej, żebyś mi tu nie zemdlał, bo musiałbym cię resuscytować. – Przetarł palcami kąciki ust, oblizał się końcówką języka.

– Wolałbym nie.

Matt zrobił minę obrażonej panienki, po czym wzruszył ramionami, rozebrał się do naga i w teatralnym geście wzniósł rozłożone ręce ku niebu, jak artysta domagający się zasłużonych owacji. Zdążyłem tylko pokręcić głową z niedowierzaniem, gdy zaczęła się metamorfoza. Ciało stojącego przede mną mężczyzny zapadało się w sobie pod wpływem wewnętrznych sił. Mięśnie zanikały, jak gdyby ktoś spuścił z nich powietrze, głośne chrupnięcia towarzyszyły kurczącym i przesuwającym się kościom. Stawy wyginały się, przez co Matt przyjmował groteskowe pozy, niczym kukiełka w rękach początkującego kuglarza. Gładka, atletyczna klatka piersiowa stała się płaska, a wokół sutków wykwitły rude i siwe włosy. Skóra pozbawiona ciała, na którym jeszcze przed chwilą się opinała, zafalowała jak luźny żagiel. Z każdym ruchem kurczyła się i dopasowywała do nowej zawartości. Straciła brązową opaleniznę, zróżowiała i pokryła się cętkami piegów. Pod kolanem i na lekko wzdętym brzuchu pojawiły się stare, blade blizny. Kwadratowa szczęka modela wydłużyła się i pokryła zarostem, w rozszerzonych nozdrzach wyrosły włosy. Matt mrugnął i jego źrenice – dotąd idealnie niebieskie – zmieniły barwę na brązową. Wyregulowane brwi zgęstniały i przyprószyły się siwizną, a linia włosów cofnęła się i uformowała zakola w przerzedzonych włosach.

Wszystko to trwało najwyżej kilkanaście sekund. Po tym czasie zamiast dobrze zbudowanego trzydziestolatka miałem przed sobą podstarzałego, łysiejącego kurdupla – idealnego sobowtóra nieboszczyka leżącego na ziemi. Nie tak wyobrażałem sobie miliardera Craiga Dhorena.

Nowy Dhoren niezgrabnym krokiem podszedł do samochodu i z tylnego siedzenia podniósł sportową torbę. W środku znajdowały się takie same ubrania, jakie miał na sobie denat. Nieco luźny brązowy garnitur, biała koszula i wzorzysty krawat. Matt założył to wszystko na siebie, po czym dopełnił przeobrażenie staromodnymi okularami w okrągłych oprawkach.

– Jak wyglądam? – zapytał obco brzmiącym głosem i rozchylił poły marynarki, obracając się wokół własnej osi.

– Chujowo – odpowiedziałem zgodnie z prawdą i wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni kurtki minichłodziarkę z zestawem strzykawek. Klęknąłem na klatce piersiowej denata, uważając przy tym, żeby nie ubrudzić sobie spodni krwią. Moje osiemdziesiąt pięć kilo sprawiło, że Dhoren wykonał swój ostatni wydech. Odchyliłem jego głowę na bok, poszukałem na szyi odpowiedniej żyły, wkłułem się w nią na całą długość igły i odciągnąłem tłoczek. Ciemna krew zaczęła wypełniać strzykawkę. Standardowa procedura. Firma dbała o to, by przydatny kod genetyczny nie przepadał bez śladu, a specjalna chłodziarka gwarantowała, że krew będzie tak samo świeża za pięćdziesiąt lat jak w chwili pobrania. Napełniłem trzy strzykawki, zamknąłem je w chłodziarce i schowałem ją do kieszeni kurtki.

Wstałem z kolan i spojrzałem na wylot zaułka. Desmina Strip Club – staroświecki neon walił czerwienią po oczach. Nie przestawało mnie zadziwiać, dlaczego człowiek pokroju Dhorena wybrał Desminę na miejsce spotkania. Słowo daję, w całym mieście nie znałem nędzniejszej speluny. Smród potu i rozlanej wódy, głupkowato uśmiechnięte gęby podnieconych frajerów i dziewczyny mogące robić za miniaturowe laboratoria w centrum chorób zakaźnych. Craig Dhoren pasował do tego miejsca jak fiut do gilotyny. Gość ma… miał wszystko. Miliardy na koncie, wille, jachty, odrzutowce, małoletnie dziwki z każdego zakątka świata, dostarczane na zawołanie, i przyjaźń ludzi potrafiących wyciągnąć go z dupy samego Lucyfera. A jednak wciąż było mu mało. Gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że brakowało mu prawdziwych emocji, z rodzaju tych, których nie da się kupić za pieniądze, albo chciał pokazać kolegom, jakim jest twardzielem. Mógłbym mieć takie problemy, naprawdę. Zresztą, mniejsza o to. Miliarder czy nie, za chwilę nie zostanie po nim ślad.

Czasami firma zabezpieczała ciała celów, ale najwyraźniej w przypadku Dhorena nie miała dalekosiężnych planów i nie otrzymałem takiego polecenia. Zapakowałem nieboszczyka do kontenera na śmieci i wylałem na niego Genx-Del i Tpir N3 – każdego po pięć litrów, prosto z butli. Osobno można było te gówna nawet pić, za to zmieszane sprawiały, że w kilkadziesiąt sekund ciało zamieniało się w mokrą breję i wyparowywało bez śladu. Z człowieka nie zostawało nic. Nada. Zero. Czysta magia. Właśnie taką kąpiel do nicości zafundowałem Dhorenowi, prezesowi ArmTec Industries i przyjacielowi sekretarza obrony. Nie ma co, ego pęczniało jak trup w upalny dzień.

Skończyłem i spojrzałem na zegarek. Mieliśmy jakieś osiem godzin na załatwienie sprawy. Osiem godzin. Aż nie mogłem w to uwierzyć. Żaden z moich wcześniejszych podopiecznych nie zbliżył się nawet do połowy tego czasu. Cała akcja powinna zabrać nam nie więcej niż trzy, więc z pięcioma w zapasie nie było się czego obawiać. W teorii. W rzeczywistości wolałem nie ryzykować i nie zwlekać zbyt długo. Matt miał modelowe rekordy stabilności, ale z tymi arcydziełami biotechnologii i inżynierii genetycznej nigdy do końca nie było wiadomo.

Z bagażnika samochodu wyciągnąłem czarną walizkę, położyłem ją na masce i otworzyłem. Monitor umiejscowiony w wieku włączył się i zainicjował proces autoryzacji. Przyłożyłem kciuk do czytnika i poczułem ukłucie igły pobierającej materiał genetyczny i sprawdzającej ciepłotę ciała. Gdy weryfikacja potwierdziła, że nadal jestem tym samym i wciąż żywym sobą, otrzymałem dostęp do konsoli sterującej insertera.

Urządzenie służyło do bezinwazyjnego transferu jaźni. Nigdy nie byłem wybitnym znawcą ani wielbicielem technologii, ale nawet ja musiałem przyznać, że to cudeńko było niesamowite. W niecałą minutę potrafiło przesłać i zainstalować w mózgu pełen obraz świadomości dowolnej osoby. Oczywiście, zwykły człowiek nie miałby się najlepiej po czymś takim, ale od czego mieliśmy metamorfy? W mózgach Matta i jego kolegów przez ograniczony czas mogły współistnieć dwie świadomości: ich własna i dodatkowa, dowolnej osoby. Po transferze jaźni metamorf myślał, mówił i zachowywał się jak człowiek, pod którego się podszywał, a dodatkowo miał całą jego wiedzę i wspomnienia. Jednocześnie świadomość własna metamorfa pozostawała nadrzędna. Stawała się jego wolą i sumieniem.

Wpisałem swój PIN i uruchomiłem skróconą procedurę sprawdzającą. Przewód insertera, ułożony na spodzie walizki, rozświetlił się na niebiesko, a diody wbudowane we wtyczkę zaczęły migać czerwienią, stopniowo zmieniając kolor na zielony, w miarę potwierdzania sprawności podzespołów. Gdy urządzenie zgłosiło gotowość do pracy, konsola pozwoliła mi wybrać zapis osobowości Dhorena, wykradziony przed kilkoma godzinami z banku jaźni.

– Gotowy? – rzuciłem w kierunku Matta kręcącego się kilka metrów ode mnie i najwyraźniej próbującego oswoić się z nową fizycznością.

– Tak – odpowiedział i podszedł do samochodu. – Ależ to ciało jest chujowe! Bycie tym gościem uszkadza mi psychikę.

– Da się bardziej?

– Dobre pytanie – odpowiedział Matt.

Oparł się tyłem o błotnik i podskoczył, próbując usiąść na masce. Wątłe ramiona nie sprostały wyzwaniu i uderzył krzyżem w bok samochodu.

– Kurwa… Mówiłem, że chujowe – wydusił z siebie, kucając z bólu.

– Spróbuj się nie zabić przed zakończeniem zadania. – Chwyciłem go pod ramię i pomogłem mu wstać. – W porządku?

Matt skinął głową, rozmasowując potłuczone miejsce.

– Oprzyj się o samochód i stój przez chwilę spokojnie. – Wsunąłem mu do portu za uchem wtyczkę insertera i czekałem, aż urządzenie skończy skanować mózg. Po trzydziestu sekundach konsola zaraportowała, że nie widzi przeciwwskazań do namieszania mu w głowie. – Zaczynam.

– Dobra, dawaj to – potwierdził Matt i przymknął oczy.

Uruchomiłem transfer. Pozornie nic się nie działo, ale wystarczyło przyjrzeć się twarzy Matta, by dostrzec nienaturalnie szybkie ruchy gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami, nieodzowny znak postępującego przenoszenia jaźni. Wszystko poszło gładko i po minucie nawet matka by się nie zorientowała, że nie ma przed sobą swojego syna. Fascynujące i przerażające zarazem. Uroki życia w XXII wieku.

* * *

– Witamy, panie Dhoren!

Selekcjoner Desminy, chłystek przed trzydziestką ubrany w kolorowy, połyskujący garnitur i z tlenionymi włosami postawionymi na sztorc, ewidentnie nie mógł powstrzymać ekscytacji na widok Dhorena. Gdy tylko dostrzegł go idącego chodnikiem, zeskoczył z wystawionego przed wejściem do klubu stołka barowego i ukłonił się z przesadną uniżonością. Szkoda, że nie został z twarzą wlepioną w chodnik, bo ta aż się prosiła o korektę plastyczną, i to z rodzaju tych wykonywanych kijem bejsbolowym.

Selekcjoner nie był sam. Za jego plecami, przy drzwiach stało dwóch czarnoskórych olbrzymów. W życiu nie widziałem takiej kupy mięcha w człekokształtnej postaci dodatkowo wyposażonej w masywne wszczepy. Te dwa mutanty roztaczały taką aurę, że nawet samochody zjeżdżały na drugą stronę ulicy. Gdy do nich podeszliśmy, ochroniarze wyprostowali się, wypięli klaty i spletli na nich dłonie. Na ich grubych palcach połyskiwały złote sygnety mogące przy jednym uderzeniu zedrzeć pół twarzy do kości.

– Wszystko załatwione wedle życzenia. Pańscy goście już czekają. Kazałem dziewczynom się nimi zaopiekować – powiedział podekscytowany selekcjoner i dopiero wtedy zwrócił na mnie uwagę. – Przyszedł pan z ochroniarzem? – Odruchowo cofnął się o krok w stronę swoich goryli. Może nie był wcale taki głupi, na jakiego wyglądał? Przynajmniej miał instynkt samozachowawczy.

Olbrzym z bioniczną gałką oczną przypominającą metalową kulę otaksował mnie pogardliwym wzrokiem. Zrewanżowałem mu się tym samym, wzmacniając przekaz wyprostowanym środkowym palcem. Zacisnął szczęki, rękawy marynarki opięły się na ramionach. Zdecydowanie poczuł do mnie miętę. Zapewne kusiło go, żeby wkomponować moje dupsko w chodnik, ale spojrzenie selekcjonera utrzymało go w miejscu, a ja postanowiłem nie kusić dłużej losu. Doświadczenie mówiło mi, że jeżeli ktoś wygląda jak góra, to walczy z dynamiką góry, ale czasami można było trafić na wyjątek od tej reguły.

– Czy to jakiś problem? – zapytał Dhoren tonem jednoznacznie sugerującym, jakiej oczekuje odpowiedzi.

– Ależ skąd, panie Dhoren! Nie ma najmniejszego, po prostu zawsze przychodził pan sam… – Selekcjoner zerknął na niewielką walizkę niesioną przez Dhorena i zamilkł. Nie spodobało mi się to spojrzenie. Za bardzo przypominało wzrok, jakim spogląda się na roczną premię. Chłystek zauważył moją reakcję, uśmiechnął się obleśnie i ręką wskazał na drzwi lokalu.

– Zapraszam do klubu.

Ochroniarze rozstąpili się i otworzyli przed nami skrzydła drzwi. Na chodnik wylały się odgłosy stłumionej muzyki, słodkawy zapach perfum i czerwień świateł. Czarne ściany holu zdobiły neony uformowane na podobieństwo postaci w erotycznych pozach. Zza kontuaru ustawionego po prawej stronie służbowym uśmiechem przywitała nas recepcjonistka o azjatyckich rysach i pomarańczowych włosach sięgających ramion. Jej czarny kombinezon uwidaczniał detale ciała tak dobrze, jakby był drugą skórą i stanowił zapowiedź tego, co czekało za kolejnymi drzwiami. W głębi korytarza, przy bramkach skanujących stało kilku ochroniarzy wyraźnie różnych od tych sprzed wejścia. Wykorzystałem zoom w soczewkach i przyjrzałem się im dokładniej. Krępi, szybcy i najprawdopodobniej doświadczeni w walce, biorąc pod uwagę różnorodność prezentowanych blizn i augmentacji. Niedobrze. Służyłem kiedyś z podobnymi kolesiami i aż za dobrze wiedziałem, że do powstrzymania takich ludzi potrzebna jest rakieta, i to wpakowana prosto w czoło. Pech chciał, że żadnej przy sobie nie miałem.

– Miło pana znowu widzieć, panie Dhoren – odezwała się recepcjonistka, wychodząc zza kontuaru.

– Ciebie również, Jiao. Stęskniłaś się? – Na twarzy biznesmena pojawił się uśmieszek, a jego ręka wylądowała na biodrze kobiety.

– Bardzo – odpowiedziała recepcjonistka, odsuwając dłoń Dhorena. – Czy pana towarzysz dołączy do spotkania? – Jiao rzuciła mi krótkie spojrzenie.

– Nie, nie ma takiej potrzeby.

– Rozumiem. Proszę za mną.

Kobieta ruszyła przodem, ukazując odsłonięte aż do pośladków plecy, ozdobione wizerunkiem węża. Ruchomy tatuaż wykonany aktywnym tuszem składał się z milionów mikropikseli, które generowały obraz gada wyłaniającego się spod kombinezonu i przesuwającego syczącą głowę między łopatkami.

Przeszliśmy przez bramki, ignorując ostrzegawcze brzęczenie. Żaden z ochroniarzy nie próbował nas zatrzymać i nie pytał, czy mamy przy sobie broń. Nie było sensu marnować oddechu na takie oczywistości. W pracy zawsze towarzyszył mi wojskowy pistolet, któremu bliżej było do prostych konstrukcji z XX wieku niż do współczesnych cywilnych modeli. Powszechnie dostępne pistolety, odblokowywane czytnikiem kodu genetycznego, wyposażone w kamerę transmitującą na żywo informacje do najbliższego posterunku policji, nie były odpowiednim narzędziem w mojej pracy. Chyba że chciałbym bardzo długich wakacji…

Pogrążona w półmroku główna sala _Desminy_, w której się znaleźliśmy, prezentowała się zupełnie inaczej niż podczas mojej ostatniej wizyty sprzed kilku lat. Snopy świateł opadały z sufitu na podesty rozstawione po całym pomieszczeniu, gdzie wokół rur wiły się dziewczyny i chłopcy o urodzie mogącej zaspokoić wszelkie gusta i preferencje. W większości wyglądali na zbyt młodych jak na miejsce, w którym się znajdowaliśmy, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby w rzeczywistości byli starsi ode mnie. Przy stolikach ustawionych wokół podestów siedzieli klienci i popijając drinki, nagradzali co jakiś czas wysiłki tancerzy, wciskając przycisk na kontrolerze napiwków. Pomiędzy nimi kręciły się skąpo ubrane kelnerki, dbające o to, żeby żaden z gości nie męczył się z pustym szkłem. W głębi sali, obok schodów prowadzących na antresolę z prywatnymi pokojami, znajdowała się scena, na której stał czarny fortepian. Prawą stronę zdominował bar ze szklanymi pułkami zastawionymi alkoholem i podświetlony rzędami czerwonych, fioletowych i niebieskich neonów. Całość uzupełniały ciągnące się wzdłuż ścian i obite pikowaną skórą loże z okrągłymi stolikami, stonowana muzyka i przyjemny zapach kojarzący się z salonem masażu. Innymi słowy: cywilizacja w pełnym rozkwicie.

Recepcjonistka zatrzymała przechodzącą obok blondynkę o kręconych włosach mającą na sobie, poza szpilkami, jedynie przezroczystą bieliznę i wyszeptała jej do ucha kilka słów, po czym zwróciła się do mnie.

– To jest Cli. Zaopiekuje się panem. Drinki i wszystkie usługi oczywiście na koszt firmy.

Podziękowałem skinięciem głowy i dałem się poprowadzić w stronę baru, podczas gdy Dhoren w towarzystwie Jiao zniknął za drzwiami pokoju VIP-ów.

Moja eskorta usadziła mnie przy barze i sama zajęła miejsce obok.

– Czego się napijesz, przystojniaku? – Głos dziewczyny miał barwę przywołującą na myśli kobiety z filmów noir z lat czterdziestych XX wieku. Głęboki, lekko ochrypły, seksowny.

– Whisky będzie idealne.

Cli podniosła rękę i skinęła na barmana stojącego na przeciwnym końcu baru.

– Whisky dla mojego nowego przyjaciela – zarządziła, gdy mężczyzna przypominający nieco starszą i ubraną wersję chłopców tańczących na rurze zbliżył się do nas. – Dla mnie to samo co zwykle.

Barman postawił przede mną szklankę, wrzucił do niej dwie kostki lodu i zalał dno whisky.

– Czytasz mi w myślach – powiedziałem, unosząc szklankę do ust.

– Za to mi płacą – odparł z uśmiechem barman i zaczął przygotowywać drinka dla mojej opiekunki.

– Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić? – zapytała dziewczyna, mrużąc zalotnie oczy. – Jestem cała do twojej dyspozycji. Cała.

– Dziękuję i doceniam, ale whisky na razie wystarczy.

– Jesteś pewien? – Cli zbliżyła się do mnie na tyle, że poczułem zapach jej perfum. – Nie wiesz, co tracisz.

– Tak, jestem pewien – odpowiedziałem najuprzejmiej, jak potrafiłem. – Na razie wolałbym pobyć sam i pomyśleć.

– Jak sobie życzysz, przystojniaku. Znajdź mnie, gdybyś zmienił zdanie. – Cli zabrała z blatu przygotowany drink i ruszyła pomiędzy stoliki.

– To jej wizytówka. – Barman położył przede mną półprzezroczysty prostokąt. – Naciśniesz ten przycisk i przyjdzie do ciebie. – Wskazał umiejscowiony w rogu różowy trójkąt i odszedł do następnego gościa.

Uniosłem wizytówkę i przyglądałem się jej przez chwilę. Wyświetlała klip prezentujący wdzięki i umiejętności Cli. Zdecydowanie nie można było odmówić dziewczynie zaangażowania, ale i tak nie zamierzałem skorzystać z jej usług.

Odłożyłem wizytówkę, upiłem łyk whisky i wywołałem na soczewce oka dane Dhorena. Firma troszczyła się o swoją własność i każdy metamorf miał wszczepiony analizator do monitorowania przemiany. Mimowolnie uśmiechnąłem się i pokręciłem głową z uznaniem. W życiu nie widziałem stabilniejszych parametrów. Wszystkie linie wyglądały jak z wzorcowego modelu, a nie prawdziwego metamorfa. Zminimalizowałem obraz, zostawiając sobie tylko w kąciku wizji wskaźnik stabilności i odliczanie czasu do marginesu bezpieczeństwa: 07:25:34.

Z zadowoleniem uznałem, że moja praca robi się nudna, i upiłem kolejny łyk. Dotychczas w charakterze opiekuna pracowałem głównie z wczesnymi wersjami metamorfów o modelu stabilności tak nieprzewidywalnym, że można było dostać zawału od samego patrzenia na wykresy. Problem z przemianą polegał na tym, że metamorf mógł pozostawać w zmienionej formie tylko przez określony czas. Jak długo – było kwestią indywidualną, ale w dużym stopniu zależało od modelu i jaźni bazowej metamorfa, kontrolującej jego stan i dbającej o to, żeby każda nanocząstka odgrywała swoją rolę. W przypadku poważnej awarii metamorf wracał do podstawowej formy. Na tym jednak problemy się nie kończyły. Po przemianie wgrana jaźń nie potrafiła się odnaleźć w obcym ciele, synapsy zaczynały wariować i metamorf popadał w panikę, która szybko przeistaczała się w psychozę, a następnie dochodziło do uszkodzeń materii mózgowej. Moim zadaniem było do tego nie dopuścić. Przy pierwszych objawach miałem ewakuować podopiecznego, wymazać wgraną mu jaźń i wstrzyknąć krew wzorcową. Gdybym z jakiegoś powodu nie był w stanie tego zrobić i zaistniałoby ryzyko przechwycenia podopiecznego, zgodnie z procedurą powinienem wpakować mu kulę w łeb. Oczywiście miałbym wtedy tak przejebane, że równie dobrze mógłbym siebie potraktować w ten sam sposób.

Do tej pory tylko dwa razy byłem zmuszony ewakuować moich podopiecznych i wstrzykiwać im reseter. W pierwszym przypadku zawiodła technologia i moja metamorfka na oczach celu zmieniła się z sześćdziesięciolatki w nastolatkę – sytuacja jak marzenie, można by pomyśleć, ale jakoś nie wszystkim ta niespodzianka przypadła do gustu. A w drugim, no cóż, kontrahenci mieli inny pomysł na dobicie targu. Zostały mi po tym nieporozumieniu pamiątkowe blizny postrzałowe i uznanie w oczach szefów. Koniec końców, dobrze na tym wyszedłem.

Zresztą robota opiekuna nie była najgorsza, a dodatkowo sama mnie znalazła. Po odejściu z sił specjalnych nie bardzo miałem na siebie pomysł. Nie wiem, jak długo zastanawiałbym się nad wybraniem nowej ścieżki kariery, przepieprzając oszczędności, gdyby rekruterzy dosłownie nie zapukali do moich drzwi. Początkowo zastanawiałem się, w jaki sposób mnie znaleźli i skąd tyle wiedzieli na temat mojego doświadczenia medyka i zaliczonych misji bojowych. Później, gdy usłyszałem, dla kogo pracują, przestało mnie dziwić cokolwiek. Ktoś w firmie doszedł do wniosku, że skoro byłem gotowy pakować się za rządowe pieniądze w najgorsze gówno, jakie w danym momencie miało miejsce na świecie, to będę skłonny pakować się w lokalne gówno za jeszcze większą kasę. Cóż, miał rację.

Oficjalnie byłem pracownikiem ekskluzywnej firmy ochroniarskiej należącej do Vertas Corp, zajmującej się ochroną zarządu i innych najbardziej wpływowych przedstawicieli elit. Dla nikogo jednak nie było tajemnicą, czym tak naprawdę jest Vertas. Pod legalną przykrywką, za fasadą szanowanego przedsiębiorstwa kryła się mafia. Po dwunastu latach służby dla jasnej strony – nawet jeżeli tę jasność było widać tylko w mediach i wystąpieniach polityków – miałem służyć tym złym. Długo się wahałem, ale pozostałe opcje nie były kuszące: mogłem albo być bezrobotny, albo wrócić do wojska. Ostatecznie postanowiłem skorzystać z oferty. Tymczasowo. Tylko na kilka miesięcy. Dopóki się nie odkuję. I tak mijał trzeci rok mojej pracy dla zorganizowanej grupy przestępczej, posiadającej trzy fundacje charytatywne i biura na całym świecie.

W kąciku oka mignęła ikonka alertu. Zmaksymalizowałem obraz, by zobaczyć, co dzieje się z Dhorenem. Analiza chemiczna wykazała obecność niebezpiecznej substancji w jego organizmie. Sprawdziłem skład i wyszło, że to alkohol i kokaina, nic niezwykłego. Takie stężenie nie mogło być groźne nawet dla dziecka, a tym bardziej wywołać niekontrolowanej przemiany. Wszedłem w ustawienia analizatora, żeby skorygować progi alarmowe, ale okazało się, że nie mam uprawnień do edycji. Najwidoczniej Matt jako egzemplarz najwyższego poziomu był zbyt cenny dla firmy, by pozwolić nawet na najmniejsze ryzyko. W sumie nie powinienem się dziwić. W odróżnieniu od niższych wersji metamorfów, Matt nie miał gniazda iniektora genetycznego. Metamorfoza mogła zostać zainicjonowana przez zwykły zastrzyk albo – w warunkach ekstremalnych – przez ugryzienie. Matt uwielbiał ten drugi sposób i z nieukrywaną rozkoszą zagryzał swoje cele. W moich oczach czyniło to z niego chorego popaprańca, ale nie przeszkadzało chyba nikomu innemu w firmie. A nawet gdyby tak było, niczego by to nie zmieniło. Wytwarzanie metamorfów zostało zakazane międzynarodową konwencją pięć lat wcześniej i znalezienie drugiego takiego osobnika jak Matt było cholernie trudne i kurewsko drogie. Firma miała na swych usługach kilka zaawansowanych jednostek, jakimś cudem ocalonych z eksterminacji, ale ich dokładnej liczby mogłem się tylko domyślać, na podstawie liczby opiekunów.

Niepisana zasada mówiła, że każdy metamorf ma trzech opiekunów, czasem więcej, co przy trzydziestu czterech opiekunach dawałoby nam około dziesięciu metamorfów w całej firmie. Dziesięć zmiennokształtnych, programowalnych jednostek, których po przemianie nie sposób było odróżnić od oryginału i które po wgraniu osobowości mogły stać się oryginałem. W połączeniu z istnieniem sposobu na to, by w stu procentach wpływać na ich zachowanie, zapewniało to w zasadzie nieograniczone możliwości. Nic dziwnego, że każdy był na wagę złota.

Dopiłem whisky i odstawiłem szklankę na kontuar. Barman uniósł butelkę i spojrzał na mnie porozumiewawczo. Skontrolowałem parametry Dhorena, po czym skinąłem z przyzwoleniem głową.III

BRAK DOSTĘPU

Dobrze mi znany komunikat wyświetlił się na zamku genetycznym przy drzwiach do mojego mieszkania. Poprawiłem ułożenie kciuka i spróbowałem jeszcze raz potwierdzić tożsamość.

BRAK DOSTĘPU

Ależ mnie ten zamek irytował. Zdawałem się jedyną osobą na całym pieprzonym świecie, której nie mogły rozpoznać własne drzwi. Zupełnie nie miałem ochoty na rozmowę z działem obsługi klienta o drugiej w nocy, więc pozostawała najszybsza metoda – włamanie.

Wyciągnąłem z plecaka nakładkę serwisową podarowaną mi przez Viki kilka miesięcy wcześniej, gdy elektroniczny cerber postanowił olać mnie po raz pierwszy. Podłączyłem się do konsoli, uruchomiłem crack, trzy minuty pobębniłem palcami o ścianę i _voilà_, drzwi otworzyły się z zapraszającym kliknięciem.

Wszedłem do mieszkania najciszej, jak potrafiłem, żeby nie obudzić Lisy, ale gdy zobaczyłem niebieską poświatę bijącą ze studia, dałem sobie spokój z ostrożnością. Zrzuciłem plecak, zawiesiłem kurtkę na wieszaku i stanąłem w progu, oparty ramieniem o ścianę. Lubiłem patrzeć na nią, gdy pracowała, całkowicie odcięta od otaczającego ją świata. Siedziała przed terminalem na swoim ulubionym krześle z jedną nogą podwiniętą pod siebie i rekorderem na głowie. Kasztanowe, lekko kręcone włosy wypływały spod urządzenia i opadały na ramiona. Przewód łączący rekorder z terminalem biegł po jej plecach i jarzył się bladoniebieskim światłem. Przy każdym ruchu dłoni przestawiających holograficzne sześciany potoki danych przelewały się po otaczających ją ekranach.

Na chwilę odwróciła się bokiem i zobaczyłem, że ma na sobie tylko koszulkę na ramiączkach i majtki. Ręcznik leżący na podłodze obok fotela zdradzał, że znowu zgubiła się w drodze z łazienki do łóżka. Czasami zastanawiałem się, czy to już uzależnienie. Lisy nie potrafiła przejść obojętnie obok rekordera jaźni. Nie wystarczało jej, że praktycznie nie rozstawała się z nim w pracy. Każda wolna chwila była dobra, żeby spędzić ją na kopiowaniu i edytowaniu swojej osobowości. Tłumaczyła mi, że robi to jedynie w celach treningowych, ale nie byłem całkowicie przekonany, czy tylko to ją motywuje. Edycja przypominała pod tym względem tatuaże i augmentacje. Zaczynało się od ciekawości, potem przychodziły pojedyncze małe zmiany, a po nich następne, coraz większe, aż w końcu pogoń za perfekcją przeradzała się w obsesję. Lisy zachowywała przy tym na tyle rozsądku, że nie integrowała korekt z zapisem źródłowym, ale zawsze istniało ryzyko, że kiedyś pokusa przekroczenia tej granicy okaże się silniejsza. Miałem nadzieję, że dzięki doświadczeniom z pracy dobrze się nad tym zastanowi. Niemal każdego dnia do jej kliniki trafiały ofiary eksperymentowania z jaźnią. Większości z nich nie dało się pomóc.

Podszedłem do lodówki wkomponowanej w aneks kuchenny ciągnący się wzdłuż całej lewej ściany pomieszczenia, na ekranie dotykowym wybrałem piwo i po chwili trzymałem w dłoni oszronioną butelkę. Usiadłem na kanapie ustawionej za plecami Lisy i czekałem, aż skończy pracować.

Pasek postępu wyświetlany na ekranie głównego monitora wskazał sto procent i rozmył się zastąpiony twarzą awatara SI. Kobieta o czarnych prostych włosach kontrastujących z bladością skóry i czerwienią ust uśmiechnęła się do Lisy.

– Osobowość skopiowana. Możesz zdjąć rekorder. Mam nadzieję, że nie wymęczyłam cię za bardzo. – W ludzkim głosie awatara pobrzmiewała niekłamana troska.

Lisy zdjęła urządzenie z głowy, odłożyła je na biurko i przeczesała palcami włosy.

– Nie, Mira, byłaś cudowna jak zawsze.

– Dziękuję za komplement, Lisy. Czy mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze?

– Nie, na dziś wystarczy. – Lisy przeciągnęła się na krześle. – I tak już jest późno, a rano mam kilku pacjentów.

– Mogę zmienić twój grafik, żebyś mogła się wyspać – zaproponowała Mira.

– Wiesz przecież, że wolę się wcześniej położyć i wcześniej wstać. Do zobaczenia jutro. Dobranoc.

– Dobranoc, Lisy.

Ekrany zgasły, a pokój wypełniła ciepła pomarańczowa poświata przypominająca blask kominka. Lisy wypięła z portu za uchem przezroczysty przewód i przez chwilę wyglądało na to, że ma zamiar wstać, ale zamiast tego sięgnęła po chip leżący na biurku. Wiedziałem, co to jest, i uśmiechnąłem się pod nosem. W ciągu dnia dostałem kilkanaście wiadomości, że Rikaris stworzył nową wizualizację, którą koniecznie muszę zobaczyć.

– Naprawdę jest taka dobra? – zapytałem, gdy Lisy zbliżyła chip do swojego portu komunikacyjnego.

– Ooo!

Odwróciła się gwałtownie na fotelu.

– A skąd się tu wziąłeś? Miałeś pracować do rana.

– Skończyliśmy wcześniej. – Wzruszyłem ramionami i wskazałem butelką na trzymany przez Lisy chip. – Co tam pan Rikaris spłodził tym razem w swoim chorym umyśle?

– A spadaj. Nie jest chory! Zresztą dobrze wiem, że też lubisz jego kreacje.

Miała rację. Może nie należałem do fanatyków tej formy ekspresji, ale potrafiłem ją docenić. Nie tak dawno temu kolejna generacja skanerów fMRI umożliwiła tworzenie wizualizacji myśli i ludzkość nie musiała długo czekać, żeby potencjał tej technologii dostrzegli mniej lub bardziej utalentowani artyści albo tacy, którzy za artystów się uważali. Pociągała ich możliwość kreowania treści podlegającej jak najmniejszym ograniczeniom formy. Obrazy nie były już tylko reprezentacją wyobraźni, a samą wyobraźnią. Nawet taki ignorant jak ja musiał przyznać, że efekty potrafiły zachwycać.

– On i kilku innych nie są tacy najgorsi – przyznałem pojednawczo – ale większość powinna mieć zakaz tworzenia i zaśmiecania sieci wytworami swoich gównianych umysłów. To nie jest sztuka, tylko pseudoartystyczne szambo tworzone przez dupków przekonanych o swoim talencie i wyjątkowości.

– Może i tak – odparowała – ale to dzięki tym wszystkim ludziom zmapowano i zasymulowano działanie mózgu. Wiesz, ile normalnie trwałoby zebranie takiej ilości danych? Całą wieczność. Bez nich pewnie do tej pory nie udałoby się skopiować jaźni. Ja nie miałabym tej pracy, a ty nigdy byś mnie nie poznał, więc powinieneś być im wdzięczny za to szambo.

– No dobra, przekonałaś mnie. Jeżeli bez nich nie poznałbym ciebie, to niech sobie tworzą.

– Romantyk. – Lisy pokręciła głową.

– Może troszkę. – Wzruszyłem ramionami i upiłem łyk piwa. – Jak ci minął dzień, świat ocalony?

– Świat nie, ale kilka osób na pewno. – Lisy odwróciła się na chwilę w stronę biurka i odłożyła chip.

– Od czegoś trzeba zacząć.

– Sama nie wiem – westchnęła. – Widziałam dziś dane za ostatni kwartał, liczba zarejestrowanych przypadków spada, ale mam wątpliwości, czy można w to wierzyć.

– Dlaczego?

– Ci najbardziej potrzebujący nigdy nie zgłaszają się sami. – Rozłożyła bezradnie ręce. – Mamy wszystko, żeby im pomóc, ale najpierw musimy ich znaleźć, a tego nie robimy.

– Mówiłaś, że ten program rządowy do wyszukiwania chorych działa całkiem dobrze.

– Działał i kosztował, więc obcięto środki o połowę.

– Kiedy? – Byłem naprawdę zdziwiony. Kilka miesięcy wcześniej każdy polityk w Steris mówił o starcie programu, podkreślając swoją mniej lub bardziej istotną rolę w jego stworzeniu. – Nic nie słyszałem.

– W tym tygodniu nikt o tym nie słyszał, rząd nie chce się z tym afiszować. Dostaliśmy informację, że decyzja jest wynikiem spadku liczby przypadków, ale nikt nie chce przyznać, że nie stoi za tym zmniejszenie liczby chorych, tylko mniejsza skuteczność docierania do nich. Po tym wszystkim oni nadal nie rozumieją, z czym walczymy.

– Hej, to są politycy. Nie powinnaś się temu dziwić ani zadręczać. Dobrze wiesz, że nie możesz pomóc wszystkim.

– Wiem, ale co z tego? I tak mnie to dołuje. – Opuściła drugą nogę na podłogę, oparła łokcie na kolanach i pochyliła się w moją stronę. – Arth, zrozum, żyjemy w świecie technologicznego rozkwitu, a wykańcza nas pieprzona depresja. Jesteśmy ze sobą bardziej połączeni niż kiedykolwiek w przeszłości. Mamy NeuroLife i inne alternatywne rzeczywistości, mamy kombinezony czuciowe, możemy kontaktować się z każdym, zawsze i praktycznie w dowolny sposób. Człowiek może pieprzyć swoją żonę albo męża na kanapie w salonie, będąc jednocześnie na misji na Księżycu. I co? Nic! Nic to nie daje! Wręcz przeciwnie! Jesteśmy coraz samotniejsi. Nigdy nie było tak źle. Mamy na to dane, do cholery, ale te dupki nie potrafią zrozumieć, że żaden komputer, hologram czy kombinezon nie zastąpi żywego człowieka: ciepła, zapachu czy nawet zwykłego poklepania po ramieniu. Żadna społeczna gra nie stworzy poczucia misji, nie da prawdziwego celu w życiu, a oddychać, żreć i pieprzyć to za mało, żeby…

– Lisy, spokojnie – wszedłem jej w słowo. – Rozumiem i zgadzam się z tobą, ale na wszystko potrzebny jest czas. A ty musisz się jakoś do tego zdystansować, inaczej się wykończysz.

– Ale my nie mamy tego czasu, w tym problem! – Wyprostowała plecy i zaczęła gestykulować, jakby prowadziła wykład. – Rewolucja technologiczna nie daje nam szans na ewolucyjne dostosowanie. Większość społeczeństwa utraciła albo coraz bardziej traci umiejętność nawiązywania naturalnego, analogowego kontaktu i budowania więzi. Ja, ty i mały procent innych ludzi możemy uważać siebie za szczęściarzy, bo mamy pracę, mamy po co się budzić i wychodzić z domu. Nie przeraża nas przebywanie na ulicy pośród tłumów. Ale co zrobić z resztą? Jakie dać im zajęcie? Jak zmotywować do wstania z łóżka?

– Kochanie, robisz, co możesz. Nie znam nikogo innego, kto pomógłby tylu ludziom co ty. Spróbuj się tym cieszyć, zamiast zadręczać rzeczami, które są poza twoją kontrolą.

– Nie mogę się cieszyć, bo to wszystko wciąż za mało. – Lisy odchyliła głowę do tyłu i powoli wypuściła powietrze. – Przepraszam, że wylewam na ciebie moje żale. Po prostu za dużo się dziś działo. – Opadła plecami na oparcie krzesła i podwinęła nogę pod siebie.

– Nie przepraszaj, czasem trzeba. Poza tym chcę wiedzieć, co się u ciebie dzieje, nawet jak wszystko jest źle.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się do mnie, a ja odwzajemniłem uśmiech. – Nie wszystko było takie złe. Nom miał dziś wizytę.

– Ten twój nowy ulubiony pacjent? – Przekrzywiłem głowę i uniosłem lewą brew.

– Tak. – Szeroki uśmiech zagościł na twarzy Lisy. Normalnie byłbym zazdrosny o taką reakcję, ale Nom był dziewięćdziesięcioletnim gejem, który zdecydowanie nie próbował wyglądać młodziej. – I wiesz co, to była jego ostatnia wizyta. Siedem korekt wystarczyło. Mój nowy rekord.

– Serio?

– Yhm. – Pokiwała głową. – Ale jeśli mam być szczera, to nie było szczególnie trudno. Nom przeżył wiele pięknych chwil. Wystarczyło je trochę odświeżyć i złagodzić wspomnienie o śmierci jego partnera. To wszystko.

Zanim poznałem Lisy, nigdy nie myślałem, że kluczem do szczęścia mogą być wspomnienia. To ona uświadomiła mi, że tak naprawdę żyjemy w nich, a pozorna teraźniejszość jest nieuchwytna, bo wszystko, czego doświadczamy, co widzimy i czujemy, to rezultat analizy bodźców, które już w chwili samej interpretacji należą do przeszłości.

Wspomnienia mają to do siebie, że tylko częściowo odzwierciedlają prawdziwe przeżyte zdarzenia. Część z nich jest jednak niczym więcej jak wytworem naszego umysłu, zlepkiem obrazów odnawianym i zmienianym pod wpływem nowych doświadczeń. To właśnie ten mechanizm wykorzystywali architekci wspomnień. Wprowadzali minimalne zmiany w połączeniach neuronowych i tygodniami czekali na efekty, od czasu do czasu dokonując korekt, tak by smutne, nijakie lub traumatyczne wspomnienia zostały zastąpione nowymi bez zaburzenia osobowości. Człowiek miał być lepszą wersją siebie, a nie kimś zupełnie nowym. Zazwyczaj potrzebne było kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt sesji, żeby zauważyć różnicę w samopoczuciu i zachowaniu pacjenta. Dokonanie czegoś takiego w ciągu siedmiu sesji było mistrzostwem świata.

– Jesteś najlepsza.

– Dzięki. – Lisy rozpromieniła się. – A jak u ciebie? Skoro wróciłeś tak szybko, to chyba wszystko poszło dobrze.

– Tak. Dwie godziny i po pracy. Później skoczyłem z Viki na drinka.

– Ach, skoczyłeś z Viki na drinka… – Oczy Lisy zwęziły się jak u drapieżnika przyglądającego się ofierze, a na twarzy pojawił się uśmieszek. – Coś jeszcze chcesz mi powiedzieć?

– Nie, nic nie chcę ci powiedzieć. – Pokręciłem głową, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. – Już to przerabialiśmy. To moja przyjaciółka i pracujemy razem. Normalne, że się spotykamy.

– I wychodzicie na drinka.

– Wyszliśmy pierwszy raz od lat. Nie masz o co być zazdrosna.

– Arth, ty chyba nie wiesz, co to zazdrość. Pokaż mi drugą, która pozwoliłaby ci na przyjaźń z byłą.

– Viki nigdy nie była moją dziewczyną.

– Tym gorzej. Pozwalam ci na przyjaźń z kobietą, z którą po prostu sypiałeś.

Wypuściłem powietrze, spojrzałem w sufit i pokręciłem głową. Kiedyś w jakimś przypływie niepoczytalności wspomniałem o moim epizodzie z Viki i od tamtej pory co jakiś czas Lisy lubiła to wykorzystać przeciwko mnie. Nigdy nie wiedziałem, czy jest naprawdę zazdrosna, ale w jakiś dziwny sposób podobało mi się to, bo dodawało jej uroku.

– Już nic więcej nie mówię – powiedziałem, upijając łyk piwa.

– No przestań, wiesz, że tylko się z tobą droczę. Gdzie byliście?

– W Margo.

– Uuu, to widzę, że taki drink na bogato. Fajnie było?

– Całkiem przyjemnie. Spotkałem Horta.

– W klubie? – Lisy uniosła brwi. – On nie wyjechał przypadkiem na Wschodnie Wybrzeże?

– Wyjechał, ale wrócił. Radzi sobie i nieźle wygląda.

– Super! – Przechyliła głowę i przez chwilę nad czymś się zastanawiała. – Myślisz, że skoro tu jest, to dałby się namówić na sesję porównawczą?

– Raczej nie będziesz miała z tym problemu – odpowiedziałem z przekonaniem.

– Odezwę się do niego. – Odwróciła się w stronę monitorów, stuknęła w podstawkę holograficzną, po czym ponownie spojrzała na mnie. – Skoro to taka noc cudów, to może dokonamy jeszcze jednego? Zostało mi czterdzieści minut dostępu. Chcesz spróbować?

– Nie, dziękuję. – Uśmiechnąłem się, wiedząc z doświadczenia, że na tym się nie skończy.

Lisy splotła ręce na piersi.

– Obiecałeś mi, że kiedyś to zrobisz.

– Obiecałem. I kiedyś to nastąpi, ale to nie będzie dziś.

– Hej, zrób to dla mnie. – Lisy nie dawała za wygraną. – Chcę cię zobaczyć. Proszę.

– Przykro mi, skarbie, nie dzisiaj. Poza tym musisz uważać z tymi transferami. Rachunki za łącze nas zrujnują.

– Nie martw się, znalazłam na to sposób. – W jej oczach pojawił się tajemniczy błysk, a w głosie zabrzmiała z trudem skrywana duma.

– Legalny?

Moje pytanie było w pełni uzasadnione. Lisy lubiła wykorzystywać swoją technologiczną przewagę w sposób, który w przeszłości przysporzył jej kilku problemów.

– Może tak, może nie. – Pochyliła się w moją stronę. – Powiem ci, jeśli zgodzisz się na skan, co ty na to?

Udałem, że się namyślam, po czym wzruszyłem ramionami.

– Myślę, że mogę żyć bez tej wiedzy.

– Nie przekonam cię?

– Raczej nie. – Upiłem łyk piwa i rozparłem się na kanapie.

– A może jednak…

Znałem tę nutkę pobrzmiewającą w jej głosie i to szelmowskie spojrzenie. Uśmiechnąłem się mimowolnie, gdy wstała z krzesła i powoli ruszyła w moim kierunku, kołysząc krągłościami idealnego ciała. Fale kasztanowych włosów spływały na ramiona, cienki materiał koszulki opinał piersi, uwidaczniając wszystkie detale, a trójkąt majtek wcinał się pomiędzy uda. Wziąłem głębszy oddech i powoli wypuściłem powietrze, chłonąc obraz malujący się przed oczami.

Stanęła naprzeciwko mnie, przygryzła wargę, po czym uśmiechnęła się zalotnie. Jej dłonie oparły się o moje ramiona, a ciało zbliżyło się do twarzy. Czas zatonął w jej zapachu. Na policzkach poczułem ciężar piersi i twardość sutków. Lisy usiadła na mnie, oplatając moją talię udami i jednym, zdecydowanym ruchem przywarła mocniej. Zanurzyła palce w moje włosy i pociągnęła, odchylając głowę w tył. Przymknąłem oczy. Na twarzy poczułem ciepło oddechu, a miękkie usta dotknęły moich warg.

Po kilku chwilach byłem gotowy ulec jej we wszystkim, z wyjątkiem tego, do czego próbowała mnie przekonać. Nie bałem się kradzieży osobowości, ale nie dopuszczałem do siebie myśli, że ona mogłaby ją zobaczyć. Indeksy moich wspomnień raczej nie przypadłyby jej do gustu. Nie kryłem tego przed nią, ale ona odrzucała moje argumenty, powołując się na swoje doświadczenia w pracy z weteranami. Oczywiście prawdą było, że wśród jej pacjentów pojawiały się najcięższe przypadki, ale wymazywanie wspomnień zbrodni u obcego człowieka nijak się miało do zobaczenia swojego partnera w roli egzekutora.

– Zrobisz to? – wyszeptała mi do ucha.

Przeszył mnie przyjemny dreszcz, a skóra pokryła się gęsią skórką.

– Nie… – odpowiedziałem mniej zdecydowanie, niżbym chciał.

– Jesteś pewien?

Poczułem jej dłoń na kroczu. Guzik i rozporek spodni ustąpiły przed smukłymi palcami bez najmniejszego oporu. Dłoń wsunęła się głębiej i uchwyciła mnie, przejmując nade mną prawie całkowitą kontrolę. Lisy uniosła biodra i opadła, zespalając nas w jedność.

– No więc? – zapytała, poruszając rytmicznie biodrami. – Nadal chcesz ze mną walczyć?

– Urodziłem się, by walczyć… – odpowiedziałem i poczułem, jak Lisy przywiera do mnie mocniej, pochłaniając żarem swojego ciała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: