- W empik go
Mezalians - ebook
Mezalians - ebook
Warszawa końca XIX wieku. Miesza się ze sobą dawne ziemiaństwo, inteligencja, damy półświatka, Rosjanie i żydowska finansjera. Jedni tracą majątki i rozpamiętują nieudane powstanie styczniowe, inni się dorabiają. Jedni mozolnie wspinają się po drabinie społecznej, inni z niej spadają. Na tym tle rozgrywa się historia wymuszonego związku pomiędzy młodym przystojnym arystokratą Henrykiem Długopolskim, a uchodzącą za brzydką, ale bogatą córką bankiera żydowskiego pochodzenia - Emilią Złotkiewiczówną. W świecie, gdzie o karierze człowieka bez majątku decyduje prawidłowy akcent rosyjski, wielu potomków znanych szlacheckich rodów trwoni ostatnie pieniądze na hazard i rozpustę. W świecie, gdzie młoda panna z dobrego domu nie ma praktycznie żadnych praw ani radości z życia - jedynym wyjściem dla niej jest zamążpójście. W takim właśnie świecie bankier Leon Złotkiewicz postanawia wyszukać sobie i wychować następcę, który wraz z ręką jedynaczki Emilii przejmie kiedyś po nim bank. Czy to mu się uda? "Mezalians" jest pierwszą częścią sagi, która przedstawia sto lat barwnego życia rodziny Długopolskich.
Elę Pytlarz fascynuje historia, także ta społeczna. Lubi zwiedzać, więc została przewodniczką po Krakowie i skończyła historię sztuki. Jest pilotką wycieczek zagranicznych, tłumaczką i działaczką samorządową, ponieważ i współczesność jest jej nieobojętna, a wiąże się nader często z historią. Podróżniczka, zafascynowana historią kultury, zwłaszcza XVIII i XIX w. Spędziła pół roku we Francji, pracując u francuskiej rodziny arystokratycznej w prywatnym zamku niedaleko Sancerre.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-450-0 |
Rozmiar pliku: | 578 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Emilia wyszła z domu, który od teraz przestał już być jej własnym. Pożegnała się ze wszystkimi w miarę spokojnie. Po nieprzespanej nocy marzyła tylko, żeby przyłożyć głowę do poduszki, zasnąć i nie myśleć.
Ojciec i jej świeżo poślubiony małżonek wciąż konferowali w gabinecie. Gdy wreszcie wyszli, ojciec przytulił ją na pożegnanie i szepnął:
– Uśmiech, uśmiech, moja maleńka. I głowa do góry, wszystko jakoś się ułoży.
Mąż wsiadł wreszcie i kareta ruszyła. Emilia otworzyła okno po swojej stronie i machała zebranym na pożegnanie, dopóki dwór nie znikł za zakrętem. Potem obróciła się w stronę małżonka.
Przeraziła się na jego widok. Twarz miał wykrzywioną złością, palcami wściekle wystukiwał coś na szybie.
– Czy coś się stało?
Musiała powtórzyć pytanie, bo zamiast odpowiedzieć, odwrócił się tyłem.
– Stało się, stało! – wybuchnął. – Ładnie mnie pani papcio urządził!
– Nie rozumiem.
– O tak, pani nie rozumie. Pani niczego nie rozumie, a ja mam w to wierzyć! Proszę nie udawać niewiniątka, przecież pani o wszystkim wie!
– Być może, ale proszę mi wyjaśnić, o czym mam wiedzieć. – W duchu powtarzała sobie słowa rodziców: cierpliwość i wyrozumiałość, cierpliwość i wyrozumiałość!
– Pani kochany tatuś mnie oszukał! Potraktował jak… jak psa!
– Ja… nic o tym nie wiem, doprawdy – usiłowała go udobruchać. W życiu nie widziała tak rozwścieczonego mężczyzny i zupełnie nie wiedziała, co ma robić. Kazać zawracać? Zostawić go i uciekać? Boże! – To… to na pewno jakieś nieporozumienie – wybąkała po chwili. Mąż, siedząc twarzą do okna, nawet na nią nie spojrzał. – Może zawrócimy i poprosimy papę o wyjaśnienia?
Boże, uciekać stąd! – modliła się w duchu.
– Po co? Wszak drugiej córki do sprzedania nie ma!
– Słucham? – odparła lodowato. Jej wyrozumiałość i cierpliwość mają swoje granice. – Obawiam się, że nie pojmuję pana.
– No to niechże pani wreszcie zrozumie: wydano panią za mnie tylko dlatego, że byłem pani ojcu winien pieniądze. Comprenez-vous1? Tę właśnie sumę mój szanowny teść potrącił teraz z pani posagu. A na domiar złego… – Urwał nagle i spojrzał na Emilię. – Ech, po co ja będę o tym opowiadał, pani z pewnością zna prawdę.
– Czyli… – spytała, czując, jak od dawna hodowany w sercu kamyczek wątpliwości rozrósł się nagle w głaz dławiący gardło i tłumiący oddech. Zdołała jednak wymówić wyraźnie każde słowo. – Ożenił się pan ze mną tylko dla pieniędzy?
Roześmiał się drwiąco i złośliwie.
– Tak jakby pani o tym nie wiedziała!
– Nie wiedziałam – odrzekła cicho, dzielnie przełknąwszy pierwsze napływające łzy. Ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć, że to najgorsze, czego się tak obawiała, właśnie nastąpiło.
Zapadła cisza. Małżonek, już spokojniejszy po tym wybuchu, przyglądał jej się przez chwilę z niedowierzaniem. Wreszcie zapytał:
– Skoro już rozmawiamy szczerze… Nigdy nie zastanawiała się pani, dla jakiej przyczyny miałbym się z panią żenić?! Chyba zdaje sobie pani sprawę z różnicy między naszymi rodzinami, między nami? Nie jest pani głupia, musiała pani o wszystkim wiedzieć!
Emilia wyszeptała te słowa bardziej do siebie niż do siedzącego obok niej męża:
– Myślałam, że pan mnie kocha.
------------------------------------------------------------------------
1 Rozumie pani?ROZDZIAŁ 1.
EMILIA
W pewien majowy poranek tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku pan Stefan Kłosowski oficjalnie się zdeklarował. Być może jego decyzję przyśpieszył fakt, że Emilia z matką miały wkrótce jechać do Budapesztu na wystawę tysiąclecia Węgier.
Już rano do ich domu na Bielanach przyniesiono bukiet ciemnoróżowych róż z zieloną wstążeczką, co, jak wiadomo, symbolizowało miłość i nadzieję na wzajemność panny Złotkiewiczówny.
Tymczasem wszystko poszło nie tak.
Emilia, ubrana w najstosowniejszą na tę okazję – zdaniem mamy – błękitną jedwabną suknię, całą w riuszkach i z bufami, czekała w swoim pokoju na znak, kiedy będzie mogła wejść do salonu. Tymczasem ojciec zamknął się z Kłosowskim w gabinecie i rozmawiali coraz bardziej nerwowo i hałaśliwie. Najwyraźniej się pokłócili, bo nagle usłyszała trzask drzwi i po chwili zobaczyła z okna Kłosowskiego, jak wybiegł z domu, w pośpiechu naciągając rękawiczki, i wcisnął szapoklak na głowę.
Nawet się nie pożegnał.
Wychyliła się ostrożnie zza firanki i patrzyła na niego, gdy szedł powoli do furtki. W panieńskim pokoju Emilii znajdował się narożny wykusz w kształcie wieży, skąd miała widok na trzy strony świata.
Dobry obraz, pomyślała, wciąż obserwując niedoszłego narzeczonego, który maszerował po wysypanej tłuczoną cegłą ścieżce. Horyzont zasłonięty drzewami, wokoło wiosenna, świeża zieleń, jeszcze podkreślona ceglastym kolorem ścieżki, i kroczący samotnie młody mężczyzna w czarnym fraku. Im dalej, im wyżej się wspinał na bielańską skarpę, tym bardziej widać było, jak zwiesza ponuro głowę, a ramiona opadają mu coraz niżej, jakby pod rosnącym w miarę marszu ciężarem.
Żal się jej zrobiło biednego pana Stefana, który niespodziewanie dostał kosza od jej papy.
Nie, żeby była w nim zakochana. Zupełnie nie wyglądał jak jej wymarzony mężczyzna (ideał męskiej urody sprecyzowała sobie niecały rok temu po pewnej wizycie w teatrze, gdy w loży obok zobaczyła najprzystojniejszego młodego człowieka, jakiego kiedykolwiek w życiu spotkała). Kłosowski wydał jej się dość nieśmiały, czasem sprawiał wrażenie zagubionego i nieporadnego w obyciu. Owszem, mógł się podobać; tyle że nie jej. Był wysoki, barczysty, jakby grubokościsty, miał dużą głowę, blond włosy i szare oczy. Prawił Emilii prowincjonalne, banalne komplementy, nie potrafił tańczyć i w ogóle nie znał się na sztuce – ale przecież był pierwszym mężczyzną, który w ogóle starał się o nią.
A teraz znikł za linią horyzontu.
Emilia westchnęła i odeszła od okna. Nałożyła fartuszek na wizytową suknię i usiadła do szkicowania martwej natury, jaką wczoraj sobie ustawiła. Nic specjalnego, ot, leżący na wykrochmalonym obrusie fajansowy talerzyk i obok dzban pełen świeżo rozkwitłego, białego bzu.
O ile bzy nie zwiędną zbyt szybko, spróbuje namalować olejno takie studium bieli.
I jeśli matka jej na to pozwoli.
Emilia zaczęła szkicować zawiłą linią obrys poszczególnych kiści kwiatowych. Nie potrafiła jednak się skupić na rysowaniu.
Co teraz z nią będzie?
– Nie martw się – pocieszył ją ojciec przy obiedzie – jeszcze dostaniesz swego księcia z bajki.
Mama nie odezwała się ani słowem. Dopiero wieczorem, jak zawsze, wezwała ojca na rozmowę do buduaru.
Ponieważ panieński pokój znajdował się dokładnie powyżej matczynego, Emilia dość wcześnie przekonała się o cudownych właściwościach miedzianego kubeczka, w którym na co dzień trzymała pędzle. Otóż odkryła kiedyś przypadkiem, gdy kubeczek upadł na podłogę, że wzmacnia on głosy z pokoju poniżej. Podsłuchiwanie nie było może najuczciwszą rzeczą na świecie, ale uznała, że ma prawo wiedzieć, jaką przyszłość planują jej rodzice.
Nigdy nie zapomni pierwszego razu, gdy, tłumiąc w sobie wyrzuty sumienia, pochyliła ucho nad garnuszkiem. Było to równo dwa lata temu, właśnie skończyła pensję i według wszelkich reguł jako szesnastoletnia panna mogła wejść w świat i wyjść za mąż.
– Jest jeszcze za młoda do małżeństwa – wybijał się głos matki, a ojciec tłumaczył coś cicho. – Nie ma woli bożej.
Słów papy nie usłyszała.
– A jaką masz gwarancję, że przyszły zięć zechce pracować w twoim banku?
– Wobec tego – zdecydował – należy dać Emilii odpowiednią edukację, by mogła pokierować nim sama.
– Co?! Chcesz z niej zrobić sawantkę? By nigdy za mąż nie wyszła?
– W Stanach kobiety zarządzają bankami. Na przykład w Maine…
– Nie jesteśmy w Maine! Tu innych zalet wymaga się od panien na wydaniu.
– W takim razie nie pozostaje nic innego, jak znaleźć odpowiedniego następcę.
– Zatem teraz oskarżasz mnie, że nie dałam ci syna, tak?!
Emilia cofnęła się, przestraszona zasłyszanymi wyrzutami. Nigdy dotąd nie zastanawiała się, dlaczego nie miała rodzeństwa. Czyżby papa czynił z tego powodu wyrzuty matce? Dlaczego?
Ojciec był właścicielem jednego z największych prywatnych banków warszawskich. Założył go jeszcze jej dziadek, który też pierwszy w rodzinie ich ojca przechrzcił się i zmienił nazwisko z Goldbaum na Złotkiewicz.
Rodzice najwyraźniej nie mieli już nadziei na więcej potomstwa. Od dawna wiedziała, że papa martwi się brakiem następcy w banku. Potrzebował męskiej głowy – i to tęgiej. Dlaczego mama nie chciała tego zrozumieć? Czemu obrażała się na papę? Co i z jakiego powodu ojciec miał do wyrzucenia matce?
Gdy Emilia była dzieckiem, zawsze wydawało jej się, że to ona jest jedyną krytykowaną osobą w rodzinie. Matka traktowała ją surowo, ojciec nigdy nie znajdował dla niej czasu. Na pensji nie miała bliskiej koleżanki. Koleżanki przezywały ją rudzielcem lub mecheską2, a jej ojca dusigroszem. Jedynym towarzystwem dziewczynki była Ewka, wnuczka pana Morgenbluma, zastępcy papy, oraz Melania Gandalówna, koleżanka jeszcze z jej lat dziecinnych, kiedy mieszkali w Łodzi. Mela, córka właściciela fabryk i przędzalni bawełny, przyjechała do Warszawy wkrótce po Złotkiewiczach. Gdy jej matka zmarła na suchoty, dziewczynką zaopiekowała się rodzina po kądzieli. Jednak prawdziwą przyjaciółkę od serca Emilia znalazła dopiero w wieku czternastu lat, w osobie nowo przybyłej do klasy Zosi Toczewskiej. Ta nieśmiała blondyneczka od czterech lat była jej jedyną powiernicą.
Ojciec Zosi miał przeszłość barwną i waleczną, ale gdyby nie pomoc Złotkiewiczów, nigdy nie zdołałby kształcić córki na najlepszej warszawskiej pensji. W roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim, jako osiemnastoletni młodzieniec, stanął do boju u boku ojca. Toczewski senior zginął w potyczce, syn został skazany na zsyłkę, majątek skonfiskowano.
Dwanaście lat później z pustymi rękoma powrócił do Warszawy. Pomogła mu dalsza rodzina, żeniąc dobrze i znajdując jakąś posadę o mizernej pensyjce. Zaczął dorabiać pisaniem do gazet; wkrótce zasłynął z tęgiego i złośliwego pióra. W dziewięćdziesiątym roku los zetknął go z ojcem Emilii, którego zdołał przekonać do stworzenia nowego czasopisma kulturalnego. Najpierw był jego redaktorem naczelnym, a po dwóch latach stał się także współwłaścicielem „Przeglądu Literacko-Artystycznego”.
Toczewscy niezmiernie wzbogacili małe kółko znajomych rodziców Emilii. Bywając u nich, miała okazję poznać wielu artystów, mistrzów pędzla i pióra, jak również dobrze urodzonych krewnych pani redaktorowej.
Bliższej rodziny Złotkiewiczowie nie mieli. Mama nie utrzymywała ze swoimi krewnymi żadnych kontaktów, a jej rodzice zmarli dawno temu. Jedyny kuzyn ojca, zesłany na Sybir, ograniczał się do przysyłania jednego listu rocznie.
Zresztą rodzice Emilii nie mieli ambicji towarzyskich. Morgenblumowie, Toczewscy i ciotka Meli wystarczali im w zupełności.
Po wielkiej awanturze między rodzicami, jaka odbyła się wkrótce po skończeniu przez panienkę pensji („Skąd ojcowie mogą wiedzieć, co jest dobre dla ich córek?!”, „Nie pozwolę, byś zmienił ją w jakąś przeedukowaną starą pannę!”, „Kobiet nie stworzono do zarządzania finansami!”), matka wywiozła ją prawie na rok za granicę. Gdy przejeżdżały bez postoju przez Brukselę, Emilia prosiła, by mogły zatrzymać się tam choć na jeden dzień.
– Maman, tylko po to, by obejrzeć wystawę Morrisa i Beardslaya!
Za karę, że ośmieliła się w ogóle wspomnieć o osławionym angielskim skandaliście, skonfiskowano jej cały zapas czasopism, kupionych na dworcu w stolicy Belgii.
Zatrzymały się dopiero w Ostendzie. Tam codziennie musiała przesiadywać na plaży i udawać, że zanurzanie się w brudnej, przybrzeżnej wodzie na kilka sekund sprawia jej przyjemność. Na szczęście zatłoczona Ostenda matce także nie przypadła do gustu i wyjechały do położonego o dziesięć mil dalej Blankenberghe, niedawno odkrytego kąpieliska, komfortowego i znacznie spokojniejszego.
– Wspaniale tu, nieprawdaż? – zachwycała się pani de Lamontagne, dama do towarzystwa matki.
Emilia szkicowała pastelami nadmorskie pejzaże i ukradkiem, za pośrednictwem boya hotelowego, kupowała najnowsze wydania L’Art Moderne, Le Reveille i Pour l’Art.
Jesień spędziły w Paryżu, gdzie matka spotkała jakichś swoich znajomych i spędzała z nimi większość czasu. Emilia z panią de Lamontagne, pozostawione same sobie, biegały po muzeach. Gdy jej opiekunka zagadała się z kimś, Emilia ukradkiem zerkała do zakazanej sali ze sztuką antyczną, gdzie podglądała greckich herosów, dumnie prezentujących swą nagość. Czy wszyscy mężczyźni są tak zbudowani? Po co?
Zawsze nosiła ze sobą mały szkicownik i starała się ćwiczyć kreskę, kopiując wielkich mistrzów. Nie mogła jednak poświęcać temu zbyt wiele czasu, matka bowiem, goniąc ją w wolnych chwilach do pianina, jednocześnie zabraniała Emilii rozwijać talent malarski („Bo się przy tym za bardzo podniecasz”). Istotnie, jeśli udało jej się spędzić kilka godzin na ukochanym zajęciu, robiła się purpurowa z przejęcia i rozgorączkowana. Toteż ze względu na zdrowie matka zabroniła jej stania przy sztalugach dłużej niż pół godziny na tydzień.
Boże Narodzenie spędzili wszyscy troje w Vevey. Pan Złotkiewicz postraszył żonę, że Emilia blado wygląda. Kazał córce więcej czasu przebywać na powietrzu, chodzić na ślizgawkę i uczyć się jeździć na nartach. Nawet jej się to spodobało.
Po miesiącu, niestety, mama postanowiła udać się do swego ukochanego Merano i tam doczekać wiosny. Nie lubiła Szwajcarii i nie cierpiała mrozów.
Emilia wiele razy zastanawiała się, jaki był sens ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Mama nie przywiązywała specjalnej wagi do pięknych miast, muzeów ani zabytków, znajdujących się w mijanych miejscowościach. Było to dość męczące, takie ciągłe proszenie o zatrzymanie, by obejrzeć choćby jedną wystawę.
– Zachowuj się przyzwoicie! Panna na wydaniu nie interesuje się tak skandalicznymi rzeczami jak moderna! – Słyszała tylko. – Nie marudź! Trzymaj się prosto!
Z poczuciem ulgi wróciła do domu na Wielkanoc tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego piątego roku. Przez całą tę podróż miała wyrzuty sumienia, że nie jest dla matki dość dobra i posłuszna. Nigdy jej nie zadowolę, płakała w poduszkę. To moja wina, myślała, gdy w nocy znowu słyszała zirytowane głosy rodziców, to przeze mnie tak się kłócą. Ostatnio powtarzało się to coraz częściej.
– Skoro nie udało ci się znaleźć dla niej męża za granicą, ja teraz zajmę się jej wychowaniem. – Ojciec podniósł głos.
– Wtedy już w ogóle za mąż nie wyjdzie!
Po powrocie papa poprosił Emilię, by kilka razy w tygodniu jeździła z nim do banku. Przepisywała jego korespondencję, robiła notatki ze spotkań, przysłuchiwała się negocjacjom, czasem nawet zastępowała któregoś z sekretarzy ojca. Stenografowała całkiem dobrze.
Kazał jej zapisać się, jako wolnej słuchaczce, na dokształcające kursy handlowe dla kobiet. Uczyła się tam podstaw korespondencji handlowej, buchalterii, ekonomiki, słuchała wykładów z prawa handlowego i wekslowego oraz geografii handlowej.
Lubiła jeździć do banku. Po pierwsze – nikt tu na nią nie krzyczał, po drugie – czuła się wreszcie potrzebna. Po trzecie – spotykała nowych ludzi, z którymi mogła porozmawiać bez matczynej cenzury. Była to jedyna jej rozrywka w monotonnym życiu panny na wydaniu.
Cóż innego miała do roboty? Gdy chciała znowu zapisać się na kurs malowania do pana Gersona, matka odmówiła stanowczo. W zamian kazała jej haftować i dziergać jakieś głupie serwetki, ekraniki, a także dłubać szydełkiem frywolitki, które w przyszłości miały ozdobić jej wyprawę. Emilia nienawidziła robótek, produkowania nikomu niepotrzebnych rzeczy, robionych tylko dlatego, że pannie nie wypadało siedzieć bezczynnie. Wolno jej było jeszcze szyć ubranka dla biednych dzieci, ścierać kurze w salonie i układać kwiaty. To ostatnie akurat lubiła – na Bielanach od wielu lat dbała o wszystkie bukiety.
Owszem, jeździły z matką na wizyty, do teatru i na koncerty. Bywały na balach i wieczorkach tańcujących organizowanych przez Toczewskich czy ciotkę Meli. Musiała tam stawiać czoło rozmaitym utytułowanym i upierścienionym damom, prowadzącym niezmiennie te same rozmowy i zadającym te same pytania:
– A pani rodzina skąd pochodzi? – zwróciła się do niej łaskawie jakaś ciotka Zosi.
– Z Długopola.
– Długopole, Długopole – wymruczała tamta, zastanawiając się chwilę. – To byli państwo sąsiadami Długopolskich?
– Owszem.
– Majątek ostał się przy rodzinie?
– Mój dziadek wyjechał stamtąd.
– Wiele było mórg?
– Naszym przodkom nie wolno było posiadać ziemi – odpowiadała spokojnie.
– Tiens, tiens – szeptała dostojna pani i oglądała ją starannie przez lorgnon. – Juivesse!3
– A ileż ta panna jest warta? – pytali za jej plecami panowie o wielkich nazwiskach, a po usłyszeniu odpowiedzi uśmiechali się do niej słodko i fałszywie.
Zastanawiała się nieraz, do jakiej sumy takie jak ona pozostają „tymi Żydóweczkami”, a od jakiej stają się dobrymi partiami.
Nic zatem dziwnego, że w skromnym światku Złotkiewiczów wizyty pana Kłosowskiego były wielkim urozmaiceniem domowej monotonii.
Poznała go jakiś rok temu, wkrótce po powrocie do Warszawy. Ojciec przywiózł kiedyś na obiad tego młodego człowieka i przedstawił. Zyskawszy akceptację matki, pan Kłosowski zaczął bywać u nich regularnie.
Teraz okazało się, że to nie on ma być tym księciem z bajki, którego obiecywał jej papa.
Tyle że ona wcale nie chciała żadnego księcia. Pragnęła wyjść za mężczyznę, który dostrzegłby w niej coś więcej niż posag, kolor włosów czy stanowisko ojca.
Ileż to już razy słyszała o sobie, że jest „złotym cielęciem”, „rudym rozczochrańcem” czy „przechrztą”. Czasem nawet padało za jej plecami, szeptane cicho, a nienawistnie: „Żydówa”.
Tak jakby to, kim jest, było jej winą.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
2 Żyd, który zmienił wiarę.
3 Tutaj: Proszę, proszę! Żydówka!