Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mężczyzna do towarzystwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2022
Ebook
9,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mężczyzna do towarzystwa - ebook

Perypetie dwudziestopięcioletniej nauczycielki polskiego, która mimo swojego wieku jest już kobietą po przejściach. Młoda rozwódka weszła w nowy związek, który daje jej poczucie bezpieczeństwa i stabilność. Ale krew nie woda! Dominika ma klarowną wizję swojego ideału i nie zamierza przestać go szukać. Kiedy poznaje tajemniczego Pedra, zupełnie traci głowę. Zgadza się wszystko: atletyczna budowa, brwi zrośnięte nad nosem, odpowiednia zasobność portfela. Jest tylko jeden szkopuł - książę z bajki nie pamięta wiele ze swojego dotychczasowego życia. Lekka, zabawna lektura do podróży czy do porannej kawy. W sam raz dla miłośniczek twórczości Moniki Szwai lub Magdaleny Kordel.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-1893-2
Rozmiar pliku: 363 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JA NA POCZĄTKU

Pierwsze: uśmiechnij się. Więc uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Dzień zaglądający przez okna mojego stryszku zapowiadał się superzaście. Mam nadzieję, że nie przeszkadza wam to słowo? Sama za nim nie przepadam, ale po drugie: miej szacunek dla faktów. Fakty wyglądały tak, że pogoda skrzyła się jak Kilimandżaro w słońcu, nie znajdowałam w pamięci złych chwil i marzyłam, żeby wykonać coś szalonego. Na przykład użyć słowa „superzaście” na dobry początek. Niczym luzacki artysta estradowy. Zachwyt i oklaski! Wystawiłam ręce spod kołdry, przeciągnęłam się szeroko, jak najszerzej, aż do trzasku w stawach. Rozkoszne. Niewykluczone, że doznałabym ekstazy, gdybym miała większy pokój. A tak moje palce natrafiły na ścianę, pierwszy namacalny objaw czekającego na mnie niecierpliwie wszechświata. Nie zwlekając, usiadłam na łóżku, rozciągająca się jeszcze i radosna jak szczygiełek. Wrodzony optymizm mówił mi, że naprawdę warto. Jeżeli tego dnia coś wydarzy się w moim życiu, nie będę żałowała.

Prawdę mówiąc, tylko wnęka, w której ustawiłam łóżko, jest wąska, bo tak w ogóle mój stryszek liczy pięćdziesiąt sześć metrów powierzchni, choć częściowo nieużytkowej, pod pochyłym stropem, gdzie mieszczą się wyłącznie niskie regaliki ze sprzętem audio-wideo. Metraż wystarczający dla samotnej dwudziestopięciolatki o skromnych, acz atrakcyjnych gabarytach. Sto sześćdziesiąt osiem wzrostu, pięćdziesiąt osiem wagi, osiemdziesiąt dziewięć – sześćdziesiąt jeden – osiemdziesiąt siedem. Nie idealnie, ale blisko ideału. Podobno indeks WHR u króliczków „Playboya”, czyli stosunek talii do bioder, wykazuje tendencje zbieżne z moimi wymiarami. Regularnie odbywam ćwiczenia _feeling teung_, które dają wyniki w stosunku do proporcji sprzed roku. To gimnastyka wymyślona przez północnoamerykańskich Azjatów. Po polsku zwie się „czuj nerw”. Wierzę w nią bardziej niż w przestawianie mebli, choć Gośka, moja koleżanka ze szczenięcych lat, stosuje jedno i drugie. To ona mnie namówiła na _feeling teung._ Ma dziewięćdziesiąt – sześćdziesiąt – dziewięćdziesiąt, ale co z tego, skoro nikt w to nie wierzy. Zbyt podręcznikowo. Faceci są przekonani, że to numer telefonu, kiedy dowiadują się jej namiarów. Po Gośce zupełnie nie widać, że może tyle mieć. Za to po mnie widać mimo skromniejszego wyniku. Jestem wymarzoną bogdanką w wymarzonym mieszkanku. Aha, bo zapomniałam powiedzieć, że z mojego stryszku też istne cudo! Wyobraźcie sobie wielki błyszczący parkiet z drewnianą lakierowaną kolumną pośrodku, tu i ówdzie malutkie owalne dywaniki, dwa ukośne okna po jednej stronie, kominek po drugiej, miękkie kanapy, niskie stoliczki ze szkła...

Albo nic sobie nie wyobrażajcie. Kiedy powie się za dużo, zawsze znajdzie się taki, który zacznie wybrzydzać. Tu nie tak, tam nie siak. Niech wam wystarczy moje słowo, że stryszek jest ekstra. Kiedy siadam rano na kanapie, tak jak siadłam tego pogodnego poranka, mam na ścianie przed sobą obraz Johna R. Melga, podobno cholernie modnego artysty po tamtej stronie oceanu. To najcenniejsza rzecz w moim mieszkaniu. Przywiózł mi go wujek Ryś, właściwie stryjek, brat ojca, ale zawsze mówiłam na niego wujek. Ryś jest kierownikiem chóru mieszanego Kantans i w związku z tym otrzymał zaproszenie na występy w Stanach. Szczerze mówiąc, wcale nie w związku z tym. Bez związku. Ktoś źle odczytał nazwę chóru mieszanego i wujek Ryś odbył miesięczną trasę koncertową po Kansas. Sławy nie zdobył, ale przywiózł sporo kasy. Czy zdajecie sobie sprawę, ile amerykańskie stanowe towarzystwa kulturalne przeznaczają na kulturę? Budżet prowincjonalnego ośrodka nie ustępuje budżetowi naszego ministerstwa. Chór mieszany Kantans śpiewał po salkach parafialnych i farmerskich stodołach, a za honorarium wujek przywiózł mi w podarunku obraz gościa, o którego zabijają się galerie w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Nie za całe honorarium nawet. Za tę część, na której zupełnie mu nie zależało.

Teraz używam tego płótna do testowania facetów. Czekam na erudytę, który wykrzyknie: „Co widzę, u ciebie wisi oryginalny John R. Melg? Chyba straciłaś na niego majątek?”. To będzie czempion intelektu, ale jakoś nie zanosi się na nikogo takiego. W ogóle nie zwracają uwagi na obraz. Zwłaszcza Sebek, do którego wizja dociera, jeżeli się porusza i ma kolor. Zdjęć w gazetach nie pojmuje, bo nieruchome. Czarno-białe filmy w telewizji muszę mu tłumaczyć. Mnie też z początku obraz Melga wcale się nie podobał. Miałam zakodowane w głowie, że wujek zawsze kupował bohomazy. Tyle że tańsze. Trzymałam go za kanapą frontem do ściany. Nie wujka, rzecz jasna, tylko Melga. Nie rozumiałam go ani w ząb. Nie dlatego nie rozumiałam, że nie rozumiałam, ale dlatego, że tak został namalowany. Tak, żeby nie rozumieć. Abstrakcyjnie, chociaż abstrakcja kojarzy mi się z kanciastymi kształtami, a ten ma różne pluszowe miękkości i obłości. Dopiero kiedy uświadomiłam sobie, że pomarańczowa plama w lewym górnym rogu przypomina mi poduszkę-przytulankę z dzieciństwa, zapałałam do niego nieodpartą sympatią i od spojrzenia na niego rozpoczynam dzień.

Ileż on widział moich czarnych najczarniejszych godzin, bo nawet urodzona optymistka, jaką jestem, miewa przecież chandry. Wynagradzam mu to coraz lepszym zrozumieniem. Jak w dobranym małżeństwie, jeżeli takie istnieją. W każdym razie obraz można sobie dobrać do charakteru lepiej niż małżonka. W końcu nie jestem ćwierćinteligentką, która nie pojmie znaczenia paru kolorowych plam. Pracuję jako nauczycielka języka ojczystego w gimnazjum, mam za sobą studia polonistyczne. Pracę magisterską pisałam na temat: „Poetyka dygresji w «Kwiatach polskich» Juliana Tuwima”. Kwiaty jak kwiaty, ale z dygresji zawsze byłam dobra. Żartuję. Właściwie z początku zamierzałam pisać temat „Topika konsolacyjna «Trenów» Kochanowskiego”. Wiecie, cała pocieszycielska symbolika, że Niobe miała gorzej, że Urszulka jest w niebie, śmierć jako wyróżnienie, czas jako lekarz itepe. Prawie się nie wahałam, bo jednak bibliografia nieporównywalna. Na taką liczbę opracowań, jaką napisano o Kochanowskim od czasów renesansu, Tuwim długo jeszcze poczeka, zwłaszcza że poniekąd wyszedł z mody. Ale pomyślałam, że dajmy na to napiszę pracę, obronię, znajdę się w towarzystwie, na niezłej imprezce, gdzie chwilowo urwie się konwersejszyn i ktoś, nie daj Boże, spyta, na jaki temat pisałam? Mało prawdopodobne, ale jednak. Co wtedy odpowiem? „Topika konsolacyjna «Trenów» Kochanowskiego”? Wezmą mnie za smutasa, a przecież jestem wesoła z natury. Mam zszargać sobie opinię, bo u narodowego poety w Czarnolesie trafiło się nieszczęście, o którym już nikt nie pamięta? Więc zdecydowałam się na Tuwima. Kwiaty zawsze kobiecie pasują.

Do szkoły idę na ósmą, ale nie martwcie się, że nie zdążę, gdy tyle gadam. Przede wszystkim w tym czasie zdążyłam wziąć prysznic i ubrać się. A po drugie jest sobota. Zawsze jadam na śniadanie tosta i popijam sokiem pomarańczowym. Dawniej, kiedy się odchudzałam, nie jadałam śniadań, ale musiałam zrezygnować z tego pomysłu. Około dziesiątej zaczynało burczeć mi w brzuchu. Na normalnej lekcji to mały pikuś, ale na klasówce, kiedy panuje cisza jak makiem zasiał? Wyobraźcie sobie dwadzieścia sześć pochylonych nad zeszytami głów, które unoszą się jak na komendę i patrzą na ciebie z drwiącym uśmieszkiem. Tam Tristan i Izolda, tu burczenie w brzuchu, tam uduchowiona miłość, tu fizjologia. Można się pod ziemię zapaść ze wstydu. Więc jadam tosta i popijam sokiem pomarańczowym.

A propos, nie tylko wielka literatura istnieje w moim życiu. Nie mówiłam wam, że napisałam książkę. Sumiennie przeczytałam wszystkie klony Bridget Jones i pomyślałam sobie: Teraz ja! Nie wiem, dlaczego tak sobie pomyślałam, niemniej pomyślałam. Wujek Ryś twierdzi, że literatura demoralizuje. On sam wysłuchał wszystkich kompozycji Pendereckiego i nie wpadł na pomysł, że teraz skomponuje operę „Od stworzenia świata do apokalipsy”. Coś w tym jest. Z tym że ja nie napisałam żadnego modnego dziennika Bridget Jones, tylko jakby baśń fantasy. O zaczarowanym chłopcu, który spotkał ostatniego jednorożca na Ziemi. Lubię takie symboliczne opowieści. Odrealnione, pastelowe. Bez rozlewu krwi jak w całej tak zwanej typowo męskiej literaturze. Różnimy się z facetami w postrzeganiu sztuki tak samo jak różnimy się w postrzeganiu świata. Dla mężczyzny krew to kwintesencja okrucieństwa. Kobieta wpada w popłoch, kiedy krwi akurat nie ma w planowanym terminie.

Zaniosłam wydruk do wydawnictwa i dałam nieznanej mi bliżej pani redaktor. Szykowniejszej niż piękniejszej i na odwrót. Chryste, jakie ona miała rajstopy! Z lycry i pajęczyny, jeżeli takie połączenie jest możliwe. Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego, ale przecież nie będę jej pytać, gdzie kupiła to cudo. Tym bardziej że miała minę, jakby na chwilę wyszła z prywatnej sali tronowej. Na dzień dobry zapodała mi, że codziennie dostają pocztą czterysta dwadzieścia sześć maszynopisów powieści. Albo coś koło tego. Jeśli się mylę, to tylko co do liczby. Naród nie ma czasu czytać, bo pisze. Każdy ma nadzieję na karierę, gdyż w obliczu tej oszałamiającej podaży tekstów pisarzem zostaje się losowo, jak szczęśliwym zwycięzcą w audiotele. W końcu redaktorka łaskawie wzięła moją powieść i powiedziała, żebym dowiadywała się najwcześniej za trzy miesiące. Ona ma biurko zawalone i małe dziecko.

Muszę wam wyznać, że to była jedna z paskudniejszych przygód mojego życia i raczej staram się o niej nie myśleć rankami. Żeby nie zapeszyć dnia. Robię wyjątek dla was, bo nie będziecie mieli okazji dowiedzieć się inną drogą, że jestem pisarką. Zwykle szykując się do wyjścia z domu, wykonuję tylko te pozostałe czynności, to znaczy ablucje, śniadanie, makijaż, strój, myślę zaś o sprawach budujących. Na przykład o moich ideałach. Głównie o ideale faceta, albowiem musi kiedyś przyjść dzień, gdy wreszcie go spotkam. Będę sobie szła ulicą jak zwykle, a tu nagle zatrzyma się przy krawężniku najnowszy model, powiedzmy, forda harrisona. Nie mogę wymienić prawdziwej nazwy tego wozu z powodu kryptoreklamy, ale uwierzcie mi, że jest szałowy. Uchyli się okienko od strony chodnika, kierowca przechyli się w moją stronę, zsuwając na czoło czarne okulary, i zapyta matowym barytonem: „Przepraszam panią, jak dojechać do ulicy...”. I tu zamilknie, porażony moją urodą. I tak się zacznie. A właściwie to on w moich marzeniach zawsze przerywa w tym miejscu, bo tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, o jaką ulicę zapyta.

Wiem za to doskonale, jak będzie wyglądał. Brunet o gęstych, zrastających się nad nosem brwiach, sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, barczyste ramiona i stalowe spojrzenie. Najchętniej jednodniowy zarost, ale to najmniejszy problem. Zawsze mogę mu zapuścić. Wytrzymam jeden dodatkowy dzień, skoro wytrzymuję rok. Półtora roku. Dokładnie tyle upłynęło od mojego rozwodu z Markiem. Wiecie, ile to jest półtora roku w dzisiejszych superszybkich czasach? To nie osiemnaście miesięcy, to wieczność.

Ale wracam do powieści o jednorożcu. Zjawiłam się w wydawnictwie punktualnie po wymaganych trzech miesiącach. Redaktorka najpierw nie mogła sobie przypomnieć książki, potem znalazła wydruk i okazało się, że przeczytała. Już dawno przeczytała, zdążyła zapomnieć szczegóły. Dlaczego nie zjawiłam się wcześniej? Najlepiej żebym przyszła za tydzień, ona sobie odświeży. Miała jeszcze szykowniejsze rajstopy niż poprzednio, ale już mi się tak nie podobały. W ogóle zauważyłam, że kobieta zaczyna się starzeć. Skąd u niej w tym wieku małe dziecko? Widocznie zajęta karierą ocknęła się, gdy wybił ostatni dzwonek. Typówa. Zorientowałam się, że chyba jej czegoś zazdroszczę, ale czego? Rajstop, dziecka czy tego, że może zrobić z moją książką co chce, podczas gdy ja mogłam ją tylko i wyłącznie napisać? To znaczy nie zazdrościłam jej tego dosłownie, raczej wydawało mi się, że z powodu tego czegoś niezidentyfikowanego ona bije mnie na głowę.

Jednakże przyszłam za wymagany tydzień. Pani redaktor była uśmiechnięta, przywitała mnie jak dobrą znajomą, a rajstopy marzenie. Ósmy cud świata. Wcale nie miałam już ochoty pytać, gdzie je kupiła, bo zyskałam głęboką wewnętrzną pewność, że to nie na moją kieszeń. Wyciągnęła z półki znajomy wydruk i powiedziała, że książka jest niedobra. Wydawnictwo nie jest zainteresowane. Teraz tak dużo się pisze, że w związku z tym niewiele się wydaje. Jeżeli wydawnictwo nie wydaje, to wychodzi bardziej na swoje, niż gdyby wydawało, bo wydając, ponosi koszty, nie wydając zaś, ma zyski z tego, czego nie straciło, a moja książka jest zbyt układna, zbyt poprawna. Istna czytanka. Nie można mi odmówić umiejętności pisania, niemniej umiejętność ta nie służy niczemu poza formułowaniem hiperpoprawnych zdań. Idzie się zanudzić. Muszę może coś przerobić, wymyślić inaczej, popracować, zmienić zamysł twórczy. W każdym razie w tym kształcie nie nadaje się, niestety.

– Jak to, za poprawnie napisana? – zapytałam.

– Za pomocą okrągłych zdań, które nikogo nie poruszą. Nie zainteresują.

– Jeżeli napiszę niestylistycznie i z błędami ortograficznymi, zainteresują się wszyscy, ale chyba jako jakimś hip-hopem?

– Nie rozumiemy się! – obraziła się na mnie redaktorka w rajstopach. – Mam na myśli to, że pani pisze bez jaj! Jak kobieta bez jaj!

Musiałam zrobić zdumioną minę, bo wytłumaczyła się niepytana:

– Pani pisze oczywistości, banały, językiem poprawnym do bólu zębów. Jest takie powiedzenie „głupi jak but”, prawda?

– Nie wiem – odpowiedziałam podejrzliwie, bo nie chciałam jej dawać noża do ręki.

– Jest – zapewniła mnie. – I pani właśnie pisze „głupi jak but”! Żeby raz napisała pani coś zaskakującego. Na przykład „głupi jak sanki”!

– Jak co?

– Jak sanki.

– Jeżeli napiszę „głupi jak sanki”, to wydacie mi książkę?

– Nie umiem pani odpowiedzieć na tak postawione pytanie – obraziła się znowu. – Skąd mogę wiedzieć, co wydamy, a czego nie? Ale cóż pani ryzykuje, stosując się do mojej rady? W najgorszym razie będzie pani oryginalna.

Rajstopy miała już kompletnie beznadziejne. Jakieś brokatowo połyskliwe, różowe. Pretensjonalne i tyle. Ciekawa jestem, komu mogłyby się spodobać, tym bardziej że i nogi nietęgie. To znaczy – zbyt tęgie. Współczuję gustu jej facetowi.

Wyszłam z tego całego wydawnictwa, ze starego ponurego gmachu przy ruchliwej ulicy, w pieskim nastroju. Jeździły samochody, świeciło słońce, więc podniosłam głowę do góry i pomyślałam: czy ja matkę i ojca zabiłam, żebym się gryzła? A po co mi, kurczę, być oryginalną? O nie, pomyślałam znowu i uśmiechnęłam się sama do siebie. O nie, Grocholo, Sowo, Pisarzewsko, muzy moje niedościgłe! Nie wiedziałam, co mnie czeka, czy spotkam na szlaku przeznaczenia tego bruneta ze zrośniętymi brwiami oraz jednodniowym zarostem metr osiemdziesiąt, ale wiedziałam, że w życiu już nie napiszę żadnej książki. Nie zależy mi.PREZENT DLA GOŚKI

Nienawidzę wychodzić z domu w sobotę do południa, kiedy wreszcie mogłabym wyleżeć się, wyleniuchować, zwalczając w ten sposób przyszłe zmarszczki i wory pod oczami. Niemniej zawsze wychodzę z domu w sobotę do południa. Bo kiedy znajdę lepszą porę na połażenie po sklepach? Kiedy wracam ze szkoły, mam akurat tyle siły, żeby kupić coś na chybcika w markecie po drodze. A tej soboty koniecznie musiałam kupić prezent dla Gośki, która jutro urządza urodziny. Dwudzieste siódme. Jest ode mnie starsza o dwa lata, więc mnie przyjemniej balować na jej urodzinach niż jej na moich.

Ale poza wiekiem Gośka miała w życiu więcej szczęścia ode mnie. Mieszka w domu z ogrodem i basenem, i tarasem, i biznesmenem, i złotą kartą kredytową. Ledwie otworzy oczy, widzi wokół siebie to, co inni ludzie widzą, kiedy zamkną oczy i pomarzą. Ale narzeka. W okolicach dwudziestki słowo „orgazm” występowało w jej słowniku częściej niż w filmach Woody’ego Allena, teraz zastąpiła je słowem „horror”. „Wiesz – dzwoni do mnie na przykład – Berniemu całkiem odbiło! Jacuzzi ma być bez cyburatora! Horror!”. Wyjaśniam, że jej mąż jest Bernard, czyli Berni. Co to jest cyburator, nie wyjaśniam, bo nie wiem. Albo: „Horror, Do! (Nazywa mnie Do, jak moja rodzina. To jeszcze z dzieciństwa.) Berni zabiera mnie na sylwestra do Rosji! Kuligiem przez zaśnieżoną tajgę, kiedy na Florydzie takie cudowne upały!”. Na kilometr jedzie od jej wyrzekań kiepskim teatrem i nie daje sobie przetłumaczyć. „Kiedy byłam biedna jak mysz kościelna, mówiłam to, co wypada. Teraz mówię, co mi się podoba”. Rzecz w tym, że ona nigdy nie mówiła tego, co wypada. Występuje u niej organiczna niezdolność do takiego zachowania.

Ale nie to jest u Gośki najgorsze. Najgorsze jest to, że uparła się, żeby mnie wydać za mąż. Jak sięgnę pamięcią, próbowała mnie swatać ze wszystkimi dostępnymi facetami. Z wyjątkiem Marka, mojego byłego męża. Z tym wyswatałam się sama, czego Gośka nie omieszkała mi wytknąć w stosownym czasie. „Nigdy mu nie dowierzałam!” – oznajmiła, choć piała hymny pochwalne na jego cześć. Podówczas doskonale ją rozumiałam. Marek nie miał brwi zrastających się nad nosem, ale poza tym mógłby stanowić kanon męskiej urody. Barczysty brunet o stalowym spojrzeniu, metr osiemdziesiąt i śnieżnobiałe zęby. Czym mógł podbić nieuleczalną optymistkę, jaką jestem, jeżeli nie najszczerszym uśmiechem świata? Zresztą identyczny szczery uśmiech miał, gdy mi oznajmiał, że odchodzi z Marzeną.

Gośka wyswatała mnie również z Sebkiem, z którym spotykam się od czasu do czasu. Zbyt rzadko, żeby mogło to znaczyć coś poważnego, a zbyt często, żeby to mogło nic nie znaczyć. Jutro idziemy razem na jej urodziny. Jednakże prezenty dla Gośki tradycyjnie kupuję sama, od lat. To cała skomplikowana ceremonia. Nie da się kupić byle czego komuś, kto wszystko już ma. Byle co także. Z braku funduszy staram się wykręcić nieszablonowością. W zeszłym roku kupiłam Gośce na bazarze gipsowego amorka. To znaczy wyglądał jak gipsowy – taki biały, pozłacany – ale chyba nie był wcale gipsowy, tylko, o dziwo, z całkiem solidnego materiału. Pierwsze, co Gośka zrobiła, to wypuściła go z rąk, a on przetrzymał upadek bez najmniejszego uszczerbku.

Planowałam, że powiesi go sobie w narożniku sypialni, pod sufitem, żeby mierzył z pozłacanego łuku w jej okrągłe łóżko (naprawdę okrągłe, nie kłamię!). Miało się to nazywać „Miłość na okrągło”. Ale wylądował w ogrodzie na zegarze słonecznym. Bernard, czyli Berni, kazał go jakoś tam przyśrubować do tarczy zegara i teraz amorek zamiast frunąć stoi na jednej nodze, pokazując strzałą godziny. Nazwali to „Miłość czasami”. Są siedem lat po ślubie.

Na początku jednak, kiedy kupuję dla niej ten urodzinowy prezent, zawsze idę na łatwiznę. Zaglądam do najwykwintniejszego sklepu w mieście i myślę sobie, że gdybym miała więcej pieniędzy, nie musiałabym wysilać się na nieszablonowość. Kupiłabym największy flakon perfum i kazała go dostarczyć tirem wystrojonym kwiatami. Otóż to! Gdybym miała kasę, umiałabym być jeszcze bardziej nieszablonowa niż teraz.

Najwykwintniejszy sklep w mieście nazywa się z lekka bez sensu Moulin Rouge Shop i mieści się przy Starym Rynku w starym centrum miasta. Obecnie mamy już nowe centrum. Za mojego dzieciństwa stare centrum było przytułkiem dla meneli, unosił się w nim fetor przetrawionego alkoholu, a rozsądny człowiek nie zapuszczał się tam po zmroku. Dzisiaj Stary Rynek jest odrestaurowany w stylu „nowa przedsiębiorczość”. Latarnie stylizowane na gazowe, kwietniki, kolorowe kamienice i zakaz ruchu kołowego.

W Moulin Rouge Shop od progu tak pachnie, że nieprzyzwyczajonego może zabić. A jeżeli przeżyje, wystarczy, żeby zerknął na ceny. Też trup. Więc nie zerkałam na ceny, tylko na pewniaka przeszłam wzdłuż wszystkich tych błyszczących półek, lad, kas, pomiędzy którymi firmowe panienki w krótkich majtkach jeżdżą na wrotkach. I patrzą ci na ręce, jakby cię znały z listów gończych publikowanych w prasie. Już ukradła czy dopiero ma zamiar? Nienawidzę tego, więc zawsze podchodzę do lady, za którą stoi najbardziej ekskluzywna ekspedientka. Ta jest szkolona, żeby doradzić, potrzeć ci po przegubie szklanym koreczkiem, pokonwersować i w ogóle. Tym razem ekspedientka składała się ze znudzonej miny, dekoltu i rzęs. Chyba klejone z trzech warstw na upalne dni, żeby ocieniały twarz.

Zerknęłam z miną koneserki za jej plecy, gdzie na półkach stały, Chryste, jakie perfumy, w jakich wymyślnych kształtach i wymyślnych cenach! Wskazałam palcem na flakon jak kryształowe bonzai tej najlepszej firmy, wiecie. Nie mogę powiedzieć, jakiej, ale sami się domyślicie. Z rajskim ptakiem.

– Ten? – Obróciła się znudzona z rzęsami. – To raczej nie dla pani.

Normalnie mnie zatkało. Sama wiedziałam, że to nie dla mnie, i nie wiem, co mnie podkusiło do oglądania tego nieszczęsnego flakonu, ale żeby powiedzieć coś takiego człowiekowi w oczy?! Na dodatek będąc ekspedientką, czyli osobą, dla której klient to drugi pracodawca?! Naprawdę nie ubieram się byle jak, nie myślcie. Nie stać mnie może na krótką serię u Cardina, nawet na pewno mnie nie stać, ale nie wyglądam na nędzarkę. W moim zawodzie to niedopuszczalne. Wystarczy trochę zaniedbać się w ubiorze, a już na szkolnej wycieczce przewodnik zwraca się po instrukcje do najlepiej ubranej uczennicy. A tymczasem ta klejona do mnie: „To raczej nie dla pani!”. Takim piskliwym głosikiem sadystki erotycznej.

– Co pani ma na myśli, proszę mi wyjaśnić – powiedziałam zimno.

Zreflektowała się, pomyślała i powiada z drwiącym uśmieszkiem:

– Nie będzie w pani guście. Tak mi się zdaje.

– Proszę pozwolić, że sama ocenię, co jest w moim guście. Proszę podać to, o co proszę. Tak będzie najprościej proszę.

Zawsze, jak się zdenerwuję, przesadzam ze słowem „proszę”. Wydaje mi się, że ono podkreśla wyniosłość, tymczasem brzmi, jakbym się jąkała. Ale nie mogę tego z siebie wykorzenić. Kiedyś w czasie sprzeczki krzyknęłam do Sebka: „Proszę mi proszę proszę!”. Sama nie wiem, o co mi chodziło, ale musiałam być zirytowana do ostateczności.

Ta z rzęsami podała mi flakon i od tej pory nie spuszczała go z oczu. Ja przestałam istnieć dla niej, zrobiłam się przezroczysta. Kiedy podnosiłam dłoń z flakonem, jej wzrok podnosił się, kiedy opuszczałam ją, jej wzrok się opuszczał. Dla eksperymentu postawiłam flakon na ladzie i szybko przesunęłam dłonie w drugą stronę, ku torebce. Urzęsiony wzrok pozostał przy flakonie, jakby źrenice przymarzły do kryształu. Wcale się nie dziwię. Gdybym stłukła to cacko, szef potrąciłby jej miesięczną pensję. Ale zaraz sobie uprzytomniłam, że mnie poszłaby na to konto pensja kwartalna, więc oddałam perfumy czym prędzej.

– Wiedziałam, że pani nie weźmie! – ucieszyła się ekspedientka, uśmiechnięta złośliwie od kolczyka do kolczyka. Kolczyki w cenie mojej pensji miesięcznej.

Choć mogłabym już na dobrą sprawę odejść, w tej sytuacji nie mogłam. Moja cześć została nadszarpnięta. Wypatrzyłam sobie flakon tańszy o 127 złotych. Nawet opłacenie tej różnicy byłoby dla mnie nieuzasadnioną rozrzutnością, niemniej musiałam godnie odegrać swoją rolę do końca.

Stałam nad okazanymi mi perfumami i udawałam rozległe zainteresowanie. Ta z rzęsami znów patrzyła na flakon, ale już bardziej drwiąco, z luzem.

A gdybym tak zatkała jej twarz i kupiła to paskudztwo? – pomyślałam w desperacji. Ale zaraz pomyślałam: Opanuj się, proszę, wiesz, jaka czeka cię za to pokuta? Makaron z wody do końca miesiąca, bo nic innego do jedzenia w domu nie masz! A jest dopiero dwunasty, proszę bardzo.

Spojrzałam w bok, gdzie daleko za wielkimi oknami wystawowymi Moulin Rouge Shopu świeciło przecudne majowe słońce i znowu pomyślałam: Nie stać cię, żeby dla honoru pojeść trochę makaronu? Przecież lubisz spaghetti, a to niemal spaghetti, tyle że bez sosu. Z tego zacietrzewienia już prawie byłam zdecydowana, kiedy oprzytomniałam. A skąd weźmiesz pieniądze? Masz w torebce w sam raz na korek i etykietkę. Oczywiście zawsze jeszcze pozostawał mi tak zwany wariant Winnony Ryder. Wchodzę dyskretnie za ladę, a wychodzę ze sklepu na bezczelnego. Niestety, ten wariant w swoim klasycznym kształcie ma to do siebie, że wybiega za tobą ochroniarz. A na koszty postępowania sądowego też mnie nie stać. Niektórzy z biedy kradną, inni z biedy są uczciwi. Widocznie to mój przypadek.

Oddałam tej z rzęsami flakon, nie zważając na jej niemądry uśmieszek.

– Perfumy powinny być banderolowane jak alkohol – powiedziałam. – Inaczej człowiek nie ma za grosz pewności, że to nie podróbka.

Wyobraziłam sobie perfumy Chanel nr 5, które Marilyn Monroe ubierała do snu, pędzone w piwnicy na zardzewiałej aparaturze, i pożałowałam tego bon motu. Ale ta zza lady zatrzepotała rzęsami, jakby odfruwała. Widocznie takiego spostrzeżenia nie zaserwowała jej żadna klientka. Nie miała pojęcia, czy to żarty, czy serio, i formalnie ją zamurowało.

– Niech pani się nie głowi nad tym, co mówię – pocieszyłam ją nonszalancko. – To raczej nie dla pani.

I wyszłam z Moulin Rouge Shopu jak królowa angielska od Harrodsa. Chociaż za nią, zdaje mi się, wynoszą jednak zakupy.

A u mnie Gośka nadal nie miała swojego prezentu.

Szłam wzdłuż rynku, zerkając na wystawy. Księgarnię mogłam swobodnie skreślić. Nie miałam pojęcia, do czego Gośce przydałaby się książka. Mieli w gabinecie regał z tomami o jednakowych złoconych grzbietach, żadna normalna książka do tego wystroju nie pasowała, a jeszcze połowa to były atrapy. Same grzbiety, za nimi barek. Tam dopiero stały ekskluzywne edycje!

Odpadało też coś do ubrania. Kiedyś wysadziłam się na sweterek i tydzień później zobaczyłam, jak gosposia rwie go na szmaty. To nie była, broń Boże, wielkopańska pogarda Gośki. Gosposia po prostu się pomyliła. Bogata przyjaciółka jest przekleństwem. Zawadza i nie przydaje się do niczego, jeżeli ktoś – jak dajmy na to ja – nie uznaje pożyczania pieniędzy. Czasami odpala mi coś ojciec, ale to nie jest klasyczne pożyczanie. Mój papcio jest neurologiem z prywatną praktyką, kochanym i kochającym rodzicem jedynaczki, więc nie ma na kogo wydawać, póki nie dorobi się wnuka. Co, mam wrażenie, prędko nie nastąpi. Ech, życie! Najłatwiej kupowało mi się prezenty dla Gośki, kiedy jeszcze biegałyśmy po tym samym podwórku i huśtałyśmy się na tym samym trzepaku. Dlaczego przeminąłeś, trzepaku przy śmietniku, gdy nie ma cię kto zastąpić?

Zapomniałam wam jeszcze powiedzieć, że osobny problem to prezenty od Gośki. Pół biedy, kiedy daje mi kredkę do oczu Bukcharra, ale w zeszłym roku dostałam od niej telefon komórkowy, który miał książkę telefoniczną ze zdjęciami i w ogóle prawie że arie śpiewał.

– Nie mogę go przyjąć, Gośka – orzekłam. – Nie stawiaj mnie w takiej sytuacji. To jest stanowczo za drogie. Chyba że chcesz mnie zarżnąć przy rewanżu.

– Za drogi? – Gośka na to. – To zapytaj mnie, ile kosztował.

– No ile?

– Nie wiem. Rozumiesz? Nie mam pojęcia. Kupiłam go nie dlatego, że kosztował mało albo dużo, ale dlatego, że jest taki cudowny i pasuje do ciebie jak ulał. O co ty mnie w ogóle posądzasz? O kupowanie za pieniądze?

Wzięłam ten telefon. Logika nie jest mocną stroną Gośki, ale ma dobre serce. Przynajmniej dla mnie.

W bocznej uliczce przy Starym Rynku upatrzyłam porcelanowy wazon do układania ikebany, wielki, w formie karaweli pod żaglami. Gośka uwielbia takie kiczowate bibeloty. Ale karawela okazała się niewiele tańsza od pierwszej wyprawy Kolumba, poza tym mnie nie miało się zwrócić w indiańskim złocie.

Już miałam zmienić tereny handlowe, kiedy stało się coś, co sprawiło, że ugięły się pode mną kolana. Krew odpłynęła mi z twarzy, uszy zapłonęły mi żywym ogniem, serce wpadło w nerwowe staccato, stało się ze mną wszystko, co możecie sobie wyobrazić na podstawie romansów książkowych, filmowych i każdych innych.

To był on!

Wpadłam na niego za rogiem, jak wpada się na znajomego, na pijaka, na sprzedawcę baloników, tak całkiem po prostu. Był brunetem o gęstych brwiach zrośniętych nad nosem. Jego zarost był jednodniowy, a nawet bardziej. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt dwa, szerokie bary i być może stalowe spojrzenie, choć tego akurat nie widziałam, gdyż stał bokiem. A właściwie pochylał się bokiem. To było najgorsze.

Nie to, że pochylał się, ale to, w jakim celu się pochylał.

Nie ku mnie, zsuwając na czoło ciemne okulary. Nie siedział w fordzie harrisonie i nie pytał, jak dojechać gdzieś, gdzie on nie wiedział, jak dojechać, a ja ewentualnie mogłabym wiedzieć. Pochylał się, a właściwie przyklękał na jedno kolano nie przede mną.

Klękał przed siedzącym na składanym stołeczku facetem, który stawiał nogę na drewniany, umazany czarną pastą podnóżek. W dłoni zaś mojego ideału mężczyzny dostrzegłam szczoteczkę ze sztywnym włosiem i uchwytem na pięć palców.

Tak, owszem, dobrze zrozumieliście.

Mój wyśniony, wymarzony książę był czyścibutem. Takim zwyczajnym czyścibutem, który czyści cudze buty w celach zarobkowych. Chyba zresztą nie ma innych czyścibutów, prawda? Bardziej eleganckich, rzutkich zawodowo, z wyższą pozycją społeczną. Patrzyłam na niego z rozdziawionymi ustami, stojąc na środku chodnika, i dopiero teraz rozumiałam naprawdę, do końca, do serdecznego bólu, co ma na myśli Gośka, wołając: „Horror!”.STRACONY WEEKEND

Też słyszałam o optymistycznym micie „od pucybuta do milionera”. Ale po pierwsze, to było dawno temu w Ameryce, kiedy nosiło się getry i jeździło fordami o białych oponach. I to wszystko robił na niby Clarke Gable. A po drugie, mam już dwadzieścia pięć lat. Kiedy on dorobi się pierwszego miliona, czyszcząc buty, będę miała sto dwadzieścia pięć. Nawet wykwintnego grobowca rodzinnego nie doczekam w tym związku męsko-damskim.

Ale z drugiej strony – jednak ideał. Niełatwo trafić na ideał. Oczywiście na razie mogłam go ocenić wyłącznie pod względem czysto fizycznym. Wciąż istniała nadzieja, że przy bardziej duchowej wymianie myśli objawiłby się jako idiota. Ale jeżeli miałabym pecha i on nie okazałby się idiotą?

Więc z trzeciej strony najlepiej byłoby zapomnieć o tym facecie od progu raz na zawsze, ale z czwartej strony nie udawało mi się to i on mi się odbijał jak kanapka bez popicia.

Czy można się dziwić, że w tej sytuacji przeżyłam najbardziej zmarnowany weekend spośród moich zmarnowanych weekendów, głównie tych z Markiem? Na dodatek z tego wszystkiego kupiłam Gośce film DVD „Koszmar minionego lata” i byłam pewna, że gorzej nie mogłam trafić. Co mnie podkusiło? Gośka wprawdzie co drugie słowo mówi „horror”, ale horrorów nie cierpi. Kiedyś oglądałam z nią już nie pamiętam co na wideo, o rekinie albo o krokodylu, to albo krzyczała, albo siedziała z poduszką na głowie.

Sobotni wieczór spędziłam przed telewizorem. Zrobiłam sobie drinka z martini i lodu i pomyślałam, że urżnę się na chandrę. Bo przecież nie zacznę ćpać Bóg wie dla kogo! Ale jak można urżnąć się jednym drinkiem z przewagą lodu? Drugiego nie chciało mi się zrobić, ponieważ wciągnął mnie film o kobiecie, która sprzedała dziecko, a potem postanowiła je odzyskać. Bardzo głupie, ale nie sposób się oderwać, zwłaszcza że pomyślałam sobie o moim dziecku, którego nie miałam z Markiem, ale gdybym miała, to nie wiem, co by było teraz i w ogóle. Zwłaszcza z tym rozwodem z powodu zgodności charakterów. Mojego męża i Marzeny. Nawet inicjały im się zgodziły. Ja chciałam mieć dziecko, to on nie chciał. To znaczy mówił, że na razie nie chce, ale z tego wszystkiego widać, że wcale nie chciał. Nie chciał ze mną. Może chciał z Marzeną, chociaż nie słyszałam, żeby ona była w ciąży. Zaraz sobie pomyślałam, że może mam jakieś nie takie geny i Marek to wyczuł? W tym momencie byłam już na granicy pójścia po drugiego drinka, tylko zrobiłam się zbyt senna po tym pierwszym, żeby chciało mi się zwlec z fotela. Tym bardziej że kobieta w filmie postanowiła wyrżnąć nożem nową rodzinę swojego dziecka. No, to już było przesadzone, niemniej wciągało.

Potem przypomniała mi się Gośka ze swoim dzieckiem. Sciśle mówiąc, Gośka nie ma jeszcze dziecka, ale ma wiele poglądów na ten temat. Uważa, że posiadanie dziecka przez kobietę jest dyskryminacją płciową.

– Dlaczego wymyśla się ulgi dla kobiet w ciąży, a gdybym chciała dostać pracę, najgorszy mężczyzna miałby przede mną pierwszeństwo? To mi ubliża!

– Po co ci praca? – pytam ją. – Berni zastrzegł numer konta?

– Po co mi praca? Coś ty! – Gośka na to. – Mówię przykładowo. Co to za przepisy, że kobiecie w ciąży przysługuje to albo tamto. Co za wyróżnianie, jak jakiegoś ginącego gatunku zwierzaka? Czy kobieta nie jest takim samym człowiekiem, Do?

– Jak zwierzak?

– Jak mężczyzna. A nie, że kobieta w ciąży to albo tamto.

– Więc jak powinni napisać?

– Że człowiek! Człowiek w ciąży ma takie i takie prawa. Takie same. Bez wydziwiania! Bez udawania, że nikogo się nie dyskryminuje.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: