Mężczyzna i one - ebook
Mężczyzna i one - ebook
„Jestem w każdym wieku – miłe Panie. Bywam na przemian stary i młody. Dobry albo zły. Zupełnie jak Wy” – tak mówi o sobie Jan Nowicki. Intrygujące? A to zaledwie początek tej wyśmienitej opowieści...
Wybitny polski aktor teatralny, filmowy i telewizyjny w swojej najnowszej książce dzieli się z czytelnikami swoimi refleksami, pomysłami i wiedzą o tym, na czym zna się jak mało kto – o kobietach. Kochał je zawsze i kocha teraz, a i one odwzajemniają, i to do entej potęgi, uczucie sympatii bądź uwielbienia, oddania bądź przyjaźni. Nadszedł więc czas, aby nagromadzoną przez całe życie wiedzę przelać na papier, po części z pomocą Katarzyny Zimmerer, która pytaniami i komentarzami kieruje rozbiegane czasem myśli Pana Jana ku pewnemu uporządkowaniu. Tekst, mimo wielkości tematu i różnorodności form, tryska humorem, ale humorem refleksyjnym, który sprawia czytelnikowi niewątpliwą satysfakcję.
„Masz ten czar nienabyty, niewyćwiczony i dla większości śmiertelników nieosiągalny. Talent, który jest poza sztuką, poza aktorstwem i poza literaturą. Na czym to dokładnie polega, nie wie nikt, z grubsza polega to na tym, że każdy, kto się z Tobą zetknie, chce z Tobą być, chce z Tobą obcować, chce słuchać tego, co mówisz, i bez względu na to, czy kobietą jest czy mężczyzną – chce mieć z Tobą miłość. O sprawie duchowej teraz mówię, nie o zewnętrznych gestach”.
Jerzy Pilch
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-146-3 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lubię moje debaty z Panem Janem i lubię jego debaty ze światem. Z przemijaniem, wyciszaniem, Matką Boską, chlaniem i braćmi Mroczek. Nie wiem, co mnie do niego ciągnie. Czy trwamy, cytując autora: „Zlepieni nie tyle sympatią, ile raczej niechęcią powrotu do naszych samotnych cel”, czy jest w tej błazenadzie spotkanie dwóch małych facetów w za dużych kostiumach. Z jednej strony Wielki Szu, Tomasz Piątek czy kapitan Wyganowski, a z drugiej wieczny młokos, tracący ostrość widzenia bawidamek, pajac z prime time’u.
Ta książka jest książką dla przeciwników życiowej filozofii Jana N. Dla tych, którzy się go boją i nie lubią, bo ich wkurwia swym stanowczym światopoglądem lejącego na wszystko aktora prawie ze Skolimowa. Bo Ci będą najpiękniej rozczarowani... Ci, którym mało „rozumne życie mija po kryjomu” (to znowu cytat, tylko że ukryty). Będą zaskoczeni, że brawurowa biografia, wielki hałas i celna złośliwość to cudowny mundur bojowy, który aktor zakłada, gdy idzie wadzić się z rzeczywistością. A w domu (albo mieszkaniu, bo jak wiadomo, majątek ma nie lada) przywdziewa galowy rynsztunek sentymentalnego oficera zmysłowości i umiaru. Czyli typowy okazjonalny przebieraniec. W pewnym momencie tej książki ubzdurało mu się nawet, że jest diabłem. Nie da rady. Nie potrafi. I po to jest nam dziś właśnie Jan Nowicki. Po to, żeby pokazać, że i on potrafi być słaby. A jak on może, to i nam od razu lepiej...
Kuba Wojewódzki
PS Jan często kończy nasze rozmowy telefoniczne stwierdzeniem: „No to sobie porozmawialiśmy, a teraz spierdalaj!!!”. Czego i Państwu życzę.Panie Janie, czy możliwa jest miłość wieczna?
Chyba nie posiadamy mocy, która jest w stanie sprawić, by miłość trwała wieki. W zalewie atakujących nas co dzień zdarzeń i emocji musimy jedynie troszczyć się o ocalenie w naszym sercu wszystkich dobrych uczuć, jakie się w nim kiedykolwiek pojawiły. Trzeba pielęgnować w sobie pamięć miłości do ludzi, których się kiedyś spotkało, miejsc, w których się kiedyś było, przygód, które nam się kiedyś przytrafiły. Bo w pamięci tkwi nasza siła. W niej, jak w czarodziejskim rogu obfitości, mieści się całe nasze życie, ona jest dla nas opoką, na której możemy budować trwałe fundamenty naszej przyszłości.
Nie rozumiem, dlaczego z taką rozkoszą mówimy źle o naszych byłych partnerach. Czy to ma usprawiedliwić rozstanie z nimi? Może. Ale przecież negacja dawnych związków jest równocześnie negacją samego siebie. To tak, jakbyśmy chcieli przekreślić czy wymazać gumką fragment naszego życia. Taki zabieg jest możliwy podczas malowania portretu. Wtedy wszystko można zmienić, namalować od nowa.
W życiu jest inaczej. To, co wymażemy, pozostawi na zawsze białe plamy. Mówimy źle, bo nas porzucił/a, zostawił/a, opuścił/a, zdradził/a? Bo zachowywał/a się haniebnie? Bo nas skrzywdził/a? A przecież ten człowiek był przez jakiś czas częścią naszego życia, czyli nas samych. Dzięki niemu przeżyliśmy chwilę uniesień i chwilę szczęścia. A że była też rozpacz? No to co? Nadal żyjemy, nadal potrafimy kochać, nadal umiemy cieszyć się życiem. Dlaczego mielibyśmy uciekać od wspomnień? Bo są złe? Przecież tak naprawdę, to co nam się w życiu przytrafia, nigdy nie jest złe. Każde, nawet najbardziej nieprzyjemne doświadczenie jest konieczne, jako kolejny szczebel drabiny, którą się wspinamy na drodze ku naszemu szczęśliwemu końcowi.
Kobiety mają jednak, niestety, niezwykłą zdolność zapominania. Do każdego nowego związku pragną wnieść swoje dawno utracone dziewictwo. A mężczyźni są na ogół tak głupi, że im wierzą. To błąd. Jeśli kocham kobietę, pragnę kochać ją całą. Nie chcę, by obdarowywała mnie jedynie tą częścią siebie, która przynależy wyłącznie do mnie. Ja chcę doświadczyć jej pełni, na którą składają się przecież także jej dawne uczucia, emocje, namiętności, smutki i rozczarowania.
Nie mówię tu o dziewczątkach, które niczego jeszcze nie przeżyły, tylko o kobietach dojrzałych. Nie chcę zaczynać nowego związku od kłamstwa. Nie chcę, by mi wmawiała, że jej życie zaczęło się dopiero wtedy, gdy poznała mnie. Nie chcę, by przekreślała całą swoją przeszłość i zaczynała liczyć swój czas od pierwszego spotkania ze mną. Bo wtedy mam wrażenie, że spotykam się z niebytem i wbrew sobie zaczynam odczuwać ciężar obowiązku zapełnienia tej pustki odpowiednimi wrażeniami. Nie mam na to ochoty, bo skoro wykreśliła z pamięci tamtego, wykreśli zapewne kiedyś także i mnie. Więc po co mam się starać? Chcę odnajdywać w niej wspomnienia innych, nieznanych mi i obcych kontekstów jej życia. Bo gdy jestem świadom tego, że jej serce wypełnia wdzięczność wobec przeszłości, staję się człowiekiem szczególnie wyróżnionym, mogąc dzielić z nią jej czas.
Nie chodzi mi oczywiście o to, by nieustannie zasypywała mnie opowieściami o swych dawnych narzeczonych, kochankach, mężach... Nie. Ja tych opowieści wcale nie chcę znać. Choć z drugiej strony, często zdarza się, że takie wspomnienia, zwłaszcza szeptane pod wspólną kołdrą, stają się silnym afrodyzjakiem. Ona się zwierza, a gdy skończy, on rzuca się na nią w miłosnym szale. Jej się zdaje, że nigdy dotąd nie kochał jej tak namiętnie. A on swą namiętnością pragnie ją ukarać za to, że potrafiła być szczęśliwa z innym. Swymi gwałtownymi pieszczotami stara się wymazać tamtego z jej pamięci, choć wie, że to mu się zapewne nigdy nie uda. Czy zdaje sobie sprawę z tego, że motorem jego podniecenia jest zazdrość? Nie wiem. To nieważne. Mężczyzna, który wie, że w przeszłości kobiety tkwi jego rywal, starać się będzie ze wszystkich sił tak ją oczarować, by jego czar zakrył tamtego cieniem. Bo ona ma być teraz szczęśliwa tylko z nim. Świadomość jej przeszłości dopinguje mnie do działania. Wybrała mnie, mimo że tamci byli tacy wspaniali. Muszę im dorównać, muszę sprostać jej oczekiwaniom. Chcę być lepszy, najlepszy. Budzi się we mnie wojownik, gotowy podjąć walkę o wyłączne panowanie w jej sercu. Potrafię zrobić wszystko, po to, by posiąść ją na własność. Już niemal jestem pewny zwycięstwa, a wtedy ona jednym gestem czy słowem, które świadczy o tym, że nadal wszystko pamięta, sprawia, że znów mobilizuję wszystkie siły...
Panie Janie, czy pamięta pan jeszcze kobietę, która wzbudziła w panu pierwszy dreszcz erotyczny?
Nie. Pamiętam jedynie wczesne chłopięce emocje, a kobiet, które były ich powodem, nie pamiętam. Bo pierwsza kobieta, jaka pojawia się w życiu chłopca, nie istnieje. On tylko niespodziewanie popada w dziwny i tajemniczy stan, nic nie wie na jego temat i strasznie się męczy. Obiekt, który jest przyczyną jego pomieszania zmysłów, nie jest osobą, lecz wyłącznie rekwizytem – dreszcze wywołuje żółty beret, warkocz, nazwisko, spacer, czy rozgrzany na słońcu pień drzewa, na którym przysiada na chwilkę. Z wesołego, niesfornego chłopaka staje się nagle człowiekiem udręczonym. Jego trzewia przepełnia gorączkowe oczekiwanie spełnienia jakiejś tajemnicy i dojmujący lęk przed niewiadomą.
Moją zmorą był rumieniec, który bez mojej woli i zgody wypływał mi na twarz. To mnie demaskowało. Niczego nie pragnąłem bardziej niż wiecznie bladych policzków. Ciągle sobie obiecywałem, że się następnym razem nie zaczerwienię. Kiedyś podczas klasówki z matematyki wyglądałem przez okno. Na parapecie wróbelek skakał na wróbelkową. Chłopcy mówili, że zawsze robi to jedenaście razy. Liczyłem: raz, dwa, trzy... Zapomniałem o tym, że jestem w klasie, moje policzki płonęły, a ja oddaliłem się w tajemniczą krainę niekonkretnych marzeń... Do rzeczywistości przywrócił mnie profesor, waląc z całej siły linijką po łapach. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości i obrzydzenia. On oczywiście wiedział, o czym myślałem. Znów mnie zdradził ten przeklęty rumieniec. Marzyłem tylko o tym, by choć na chwilę uciec od codziennej rzeczywistości, by schronić siebie i swe skryte namiętności przed światem.
We wrześniu do naszej klasy przyszła nowa. Miała żółty beret. Kochałem szaleńczo ten jej żółty beret, bo nikt inny nie miał takiego jak ona. Poza tym wierzyłem, że obiecuje on spełnienie jakiejś cudownej niewiadomej. Więc kiedy w świetlicy szkolnej urządzono zabawę, zaprosiłem ją, choć nie umiałem tańczyć. Przed wyjściem z domu godzinami stałem przed lustrem. Przy pomocy wody z cukrem próbowałem ułożyć włosy nad czołem w falę, bo wiedziałem, że wtedy wydam się jej przystojniejszy. Przymierzałem kolejne miny, próbowałem pociągających spojrzeń. Chciałem ofiarować jej w swojej osobie Romea, nieśmiertelnego kochanka, a równocześnie dręczył mnie śmiertelny lęk, że wydam się jej żałosny. Wchodząc do sali, w której odbywała się zabawa, czułem, że mam strasznie spocone dłonie. Mutacyjnie skrzeczącym głosem poprosiłem ją do tańca. Wreszcie trzymałem w ramionach kobietę. Czułem, że drży. Miałem ochotę zgnieść ją w uścisku, lecz tylko muskałem jej ramiona dłońmi. Bałem się tej siły, która się nagle we mnie obudziła.
Miłość pojawiła się trochę później. Byłem wyrośnięty, bo każdy chłopak w tym wieku jest wyrośnięty, tylko potem jakoś maleje. A ona chodziła do czwartej klasy licealnej i miała ogromne piersi. Chciałem się z nią żenić, by zdobyć stałe, usankcjonowane sakramentem lub podpisem urzędnika, miejsce pod jej kołdrą. W jej łóżku chciałem spędzić wieczność całą. Wszystko inne przestało się liczyć. Na pamięć uczyłem się jej ciała, rysów twarzy, linii papilarnych dłoni. Przysięgałem, że nigdy nie zapomnę tych chwil. Wydawało mi się, że już wiem, co znaczy miłość na wieki. Jednak któregoś dnia, idąc do niej, zatrzymałem się nagle przy jakimś sklepie. Może to nawet nie był sklep, tylko opuszczony magazyn. Widać było jeszcze napis „rzeźnik”. Okna zasłonięto gazetami. Dzieliło mnie od niej jeszcze tylko czterysta metrów. I nagle, nie wiadomo dlaczego, jakaś siła sprawiła, że zawróciłem. Ona czekała, coraz bardziej niespokojna. Rozpaczała. Pierwszy raz kobieta rozpaczała z mojego powodu. A wtedy ja z chłopca przemieniłem się w mężczyznę. Szkoda.
Panie Janie, czy zna pan sposób na miłość wiecznie szczęśliwą?
Oczywiście, znam różne sposoby ułatwiające i umilające życie. Dlatego kochając posługuję się pewnymi zabiegami, które mają pomóc w ciągłym podsycaniu mej miłości. Ale to wcale nie znaczy, że pragnę miłości wiecznie szczęśliwej. Wręcz przeciwnie. Taka miłość z autentycznymi uczuciami i namiętnościami nie ma nic wspólnego. Nie można bezmyślnie chronić się przed rozpaczą, bo bez niej szczęście i chwile uniesień nie smakowałyby tak upojnie. A że boli? Trudno.
Rozpacz i miłość to uczucia bardzo sobie bliskie.
W naszym miasteczku istniały dwa teatry – teatr pożarów i teatr pogrzebów. Gdy się paliło: wyły syreny, ryczały zwierzęta, płakały dzieci. Podczas pogrzebów grała orkiestra strażacka, a baby monotonnymi głosami zawodziły pieśni żałobne. Kondukt szedł krok za krokiem w kierunku cmentarza. Droga wlokła się nieskończenie długo. Nad wąską ścieżką którą szliśmy, pochylały się gałęzie śliw. Jak łatwo było wtedy skoczyć na chwilę w bok i zniknąć za stogiem żyta, po to, by poprzez śmiech i pocałunki oddalić się na moment od cudzego nieszczęścia. Nasza radość była integralną częścią żałoby po zmarłym. A potem na cmentarzu siedzieliśmy na płocie i czekaliśmy na to, by wdowa rzuciła się do grobu. Bo rzucić się musiała. W przeciwnym razie gadano by, że nie kochała męża. W ostatnim momencie ktoś z rodziny łapał ją za ramię. Ale my zawsze mieliśmy nadzieję, że nie zdąży. Autentyczny żal żałobników, łagodzony obowiązującym zwyczajem, miał dla nas wymiar fascynująco pięknego spektaklu.
Zawsze odbierałem rzeczywistość przez pryzmat sztuki i pewnie dlatego nie traktuję życia zbyt poważnie. Po co? Ono się przecież kiedyś skończy, tak samo jak kończy się spektakl teatralny. Zapada kurtyna, gasną światła, a aktor odchodzi do innych zajęć... Życie to teatr, w którym zdarza nam się grać role zdobywcy i przegranego, szczęśliwego i zrozpaczonego. Więc grajmy naszą rozpacz do końca, walmy łbem o ścianę i wyjmy do księżyca. Ale nie zapominajmy o tym, że tylko gramy jedną z ról. W następnym akcie zmienimy się może w szczęśliwego kochanka najpiękniejszej kobiety świata... Przecież miłość też jest grą. Dobrze zagrana jest piękniejsza, pełniejsza i bardziej upojna...
Bo czym jest tak na dobrą sprawę miłość? Chwile uniesień, namiętność erotyczna, romantyczne spacery w świetle gwiazd... Po jakimś czasie zjawia się nuda. Wszystko, co mieliśmy odkryć w ukochanej osobie, zostało już odkryte. Dostrzegamy jej wady i zaczynamy tęsknić za tym ulotnym dreszczem, jaki towarzyszył naszym pierwszym spotkaniom. Dlatego nie wolno kochać kobiety jako takiej, lecz własne o niej wyobrażenie. Bo w twojej wyobraźni ona staje się i piękniejsza, i mądrzejsza, i bardziej powabna. Jeśli znajdziesz swój własny klucz do jej urody i do jej wnętrza, będziesz mógł zmienić, poprawić lub wyrzucić do kosza tę nowelę czy powieść, którą na jej temat piszesz. To ty będziesz autorem waszego związku. To od ciebie zależeć będzie jego smak i zapach. A że i ona kocha nie ciebie, lecz tylko swe wyobrażenie o tobie? Tym lepiej, zwłaszcza jeśli jej wyobraźnia pisze dla ciebie lepszą rolę, niż ty sam byłbyś w stanie wymyślić. Jeśli ona widzi w tobie Apollina, Herkulesa, Romea i Humphreya Bogarta w jednej osobie, to ty się nimi istotnie stajesz.
Kochając obraz kobiety, a nie ją samą, czujesz się też trochę bardziej bezpieczny. Bo przecież jesteś o nią zazdrosny i pragniesz mieć minimum pewności, jakiego ona nigdy tobie nie da.
Moje poczucie bezpieczeństwa bierze się więc z przekonania, że pewne rejony ukochanej, które sam wykreowałem, pozostaną dla innych na zawsze niedostępne. Nikt już nie wzruszy się jej spierzchniętym kolanem, widzianym kiedyś w świetle zachodu słońca, bo jej kolano wygląda dziś zupełnie inaczej. Nikogo też nie zachwyci już jej dłoń krojąca rzodkiewkę na parkingu w Łomży. Kochając wyobrażenie kobiety, a nie ją samą, stałem się właścicielem fascynujących tajemnic nie do rozszyfrowania. Nawet jeśli ktoś mi ją odbierze, nigdy nie uda mu się odebrać tego, co tylko ja potrafiłem w niej kochać. Dzięki temu prostemu zabiegowi moja miłość do niej trwać będzie wiecznie.
Panie Janie, czy myśli pan, że istnieje miłość, której nigdy nie towarzyszy uczucie zazdrości?
Jako aktor mogę sobie oczywiście wyobrazić każde, nawet najbardziej nieprawdopodobne zdarzenie. Pytanie tylko: po co? Po co miałbym zaprzątać sobie umysł wyobrażaniem sytuacji życiowych, które budzą mój wewnętrzny sprzeciw? Po co miałbym zatruwać sobie mózg myślą o miłości do kobiety, której jestem w każdej sytuacji stuprocentowo pewny? Po co miałbym wprowadzać się w beznadziejny stan, w którym dusza ogołocona została z wszelkiego niepokoju? Nie chcę żyć w letniej leguminie przekonania, że ukochana kobieta należy całkowicie i jedynie do mnie. Chcę ciągle na nowo odczuwać dreszcze lęku o nią, bo wiem, że moja miłość najlepiej rozkwita wtedy, gdy karmiona jest niepewnością jutra. Dlatego uważam, że zazdrość to niezła rzecz, choć różnie o niej mówią. Oczywiście, gdy jest zbyt wielka, staje się destrukcyjna, a w szczególnych wypadkach może się skończyć nieszczęściem.
Jednak pewna dawka zazdrości może być afrodyzjakiem.
Trzeba być trochę zazdrosnym. Trzeba mieć nieustanną świadomość tego, że ukochana osoba kryje nadal w swym wnętrzu niezbadane przez nas tajemnice. Zapewnianie mężczyzny o całkowitym oddaniu jest karygodnym błędem. Po pierwsze: on na to nie zasługuje, po drugie: on takich zapewnień nie oczekuje, a po trzecie: on sobie z nimi nie poradzi. Jemu do szczęścia potrzebne jest poczucie zagrożenia, bo on najlepiej czuje się w ciągłej gotowości do walki. W przeciwnym razie flaczeje i zamienia się w potulnego pantoflarza, którym kobieta w końcu zaczyna gardzić. Albo ucieka do innej, która pozwala mu wykazać się cechami zwycięzcy. Bo tak jak aktor nie potrafi dobrze zagrać swej roli, gdy nie czuje tremy, tak mężczyzna, który się nie boi o swą kobietę, nie jest w stanie prawdziwie jej kochać. Dlatego ona powinna bezustannie starać się o to, by on nigdy nie był pewien trwałości ich związku. Niech ciągle pamięta o tym, że nie jest jedynym samcem na świecie, niech wie, że prócz niego na kuli ziemskiej mieszkają miliardy innych, równie wspaniałych, a może nawet jeszcze wspanialszych mężczyzn. Bo świadomość ta popychać go będzie ciągle na nowo do coraz większych wysiłków na polu miłości.
Większe lub mniejsze ukłucia zazdrości podsycają nasze uczucia, nie pozwalając im do końca wygasnąć. Jak mogę porzucić kobietę, która nie objawiła mi się jeszcze w swej pełni? Gdy od niej odejdę, nigdy się nie dowiem, co przede mną kryła. Więc jestem z nią, zaintrygowany myślą o niezbadanych przeze mnie obszarach jej przeżyć i doznań. Chcę wiedzieć, dlaczego w jej oczach pojawia się rozmarzenie, gdy słucha piosenek Sikorowskiego, chcę pojąć, dlaczego taką złość budzi w niej zapach anyżku, drażni mnie, że nie wiem czemu tak bardzo lubi ten obrzydliwy niebieski wazon. A przede wszystkim niepokoi mnie myśl, co robiła sama przez trzy dni w Sopocie. Dzwoniłem przecież tyle razy, na próżno, do hotelu. Gdzie była w tym czasie? Spacerowała po plaży? Jak można spacerować w styczniu tyle godzin? Nie rozumiem, więc pytam, choć w gruncie rzeczy najbardziej lubię ten dreszcz niepewności, który sprawia, że nadal czuję się jak zakochany sztubak.
Panie Janie, dlaczego mówiąc o miłości, tak rzadko wspomina pan szczęście?
Słowo szczęście wydaje mi się akurat w tym kontekście nieco podejrzane. Może dlatego, że zbyt często się zdarza, iż ludzie, tkwiąc długo w tzw. udanych związkach, flaczeją wewnętrznie. Najpierw bardzo się starali, by zdobyć partnera. Dokonali najróżniejszych wysiłków. Pragnąc być bardziej interesującymi, niż są w istocie, roztaczali wokół siebie czar urody, wdzięku, inteligencji i dowcipu. A kiedy wreszcie osiągnęli cel, niespodziewanie przygaśli. Zniewoliła ich pewność, że człowiek, którego zdobyli, zawsze już będzie do nich należał, więc nie muszą się już o niego starać.
Niestety, takie szczęście rozleniwia. Sprawia, że człowiek traci ostrość widzenia, że gdzieś po drodze gubi zdolność kontrolowania siebie samego i partnera, że zadowolony z siebie zasiada wygodnie w fotelu samoakceptacji i tuli się do bylejakości, wdzięczny za to, że niczego się od niego nie wymaga. Jest przekonany, że wreszcie może sobie na wszystko pozwolić i nikt nie wyprowadza go z tego błędu. To dlatego segregując znaczki pocztowe machinalnie dłubie w nosie, mimo iż tuż obok siedzi ukochana kobieta. Zresztą czy to takie ważne, skoro ona kładąc pasjansa niedbale zwija sobie skórę na szyi w jakieś niepojęte wałki, mimo iż koło niej siedzi ukochany mężczyzna?
Nie zapomnę pewnego obiadu, na który zostałem zaproszony przez zaprzyjaźnione ze mną stare węgierskie małżeństwo. Ona ciepła i czuła pani domu, on malowniczy i piękny pisarz. Uwielbiał kobiety, więc zawsze miał przynajmniej jedną, odpowiednio młodszą, kochankę. Żona wiedziała o jego zdradach i zdawało się, że je toleruje. Tego dnia, jak zwykle na Węgrzech w niedzielę, był na obiad rosół i schabowy. On w pewnej chwili podniósł głowę znad talerza i szepnął z rezygnacją: „Znowu ta sama zupa!?”, na co ona odpowiedziała z całkowitym spokojem: „Na mieście to ty masz swoje kochanki, a u mnie będziesz jadł rosół”. Zrozumiałem wtedy, że to niedzielne danie jest nie tylko tradycją i rytuałem, ale i karą dla niego za to, że szuka atrakcyjnego życia poza swoim domem.
Od tamtej pory z nieufnością obserwuję uprawiany w tylu domach kult nudy i misterium bylejakości. Podejrzewam, że za przydeptanymi kapciami i ciągłym utyskiwaniem kryje się coś więcej. Że musi to mieć jakiś głębszy sens. Czy na dnie nie ukrywa się sprzeciw wobec upływu czasu, utraconych złudzeń i niespełnionych marzeń? A może to kara dla naszych bliskich za wszystko, co pogubiliśmy w życiu?
Chciałbym takie byle jakie szczęście partnerskie móc tolerować. Ale chyba nie powinienem, choć mój punkt widzenia jest całkowicie subiektywny! Bo według mnie – szczęście polegające na odpuszczaniu sobie, zamienia się w nieszczęście! Uważam też, iż odpoczynek w związku miłosnym jest prawdziwą zbrodnią przeciwko niemu. A kogo obchodzi moje przekonanie, że należy wiecznie pielęgnować w sobie poczucie, iż ta dziewczyna, choć żyję z nią na co dzień od lat, patrzy na mnie za każdym razem po raz pierwszy? Ja jedno wiem na pewno: w wyszarzałych gaciach na tyłku nie wolno przyglądać się sobie samemu, a cóż dopiero ukochanej osobie!
Panie Janie, dlaczego mężczyźni porzucają kobiety?
Wbrew obiegowym opiniom mężczyzna jest w swej istocie osobnikiem wiernym. Mówię tu oczywiście o prawdziwym mężczyźnie, a nie o takim, dla którego kobieta, jak samochód, stanowi wyłącznie powód do przechwałek przed kolesiami. Taki rzeczywiście zmienia je chętnie i często. Natomiast prawdziwy, inteligentny, znający swoją wartość facet wie, że siła partnerstwa polega między innymi na wspólnym uczestnictwie w przemijaniu. Dlatego z reguły chciałby trwać w swym związku z kobietą aż do wspólnej śmierci.
Mam jednak taki obrazek w głowie. Ona i on. Szczęście, bliskość, zaufanie. W małym mieszkaniu wszystkie drzwi są zawsze otwarte. Bo czego się wstydzić i co ukrywać, kiedy kochają się tak bardzo i już tyle lat. Pewnego dnia ona zamknęła się w łazience na klucz. Nigdy dotąd tego nie robiła. Zaintrygowany zmianą, wspiął się na szafkę w kuchni, by przez łączące oba pomieszczenia okienko zobaczyć to tajemne misterium, które ona zapewne odprawia. Przeraził się tym, co zobaczył. W wannie, zamiast jego ukochanej, leżała opasła foka. Wieczorem w knajpie pił jedną wódkę po drugiej. „Gdzie ja byłem, kiedy ona tak tyła?” – płakał do kolejnego kieliszka. „Co dzień rano budzę się koło niej w łóżku, a mimo to niczego nie zauważyłem” – zwierzał się z rozpaczą koledze. Nie rozumiał, co się stało. Przecież w czułych objęciach nocy była zazwyczaj wspaniałą kochanką. Zazwyczaj, bo ostatnio, nie wiadomo czemu, stroniła od bliskości z nim. Dlaczego? Co się zmieniło? Zamkniętymi drzwiami łazienki pokazała mu, że nie jest już warta jego spojrzenia. Więc przestał na nią patrzeć.
Kobieta, która ma pretensje do własnego ciała, przestaje być kobietą. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wysyła mężczyźnie niewerbalne informacje: odejdź, nie dotykaj mnie, nie chcę być z tobą blisko. Skoro tak mówi, to widocznie ma rację. Więc należy ją zostawić i poszukać innej. I może właśnie dlatego tak często odchodzimy i tak często porzucamy te, które przecież kiedyś kochaliśmy.
Kobieta świadoma swej kobiecości roztacza wokół siebie tajemniczy fluid, działający na mężczyzn jak lep. Może ten fluid należałoby nazwać erotyzmem? To w nim zawiera się misterium oczekiwania i tęsknoty, przeczucia i nadziei. Czy istnieje coś bardziej uskrzydlającego człowieka niż pragnienie? Przecież żyjemy nie chlebem, fotelem, zupą, cygarem czy seksem, lecz przede wszystkim wyobraźnią. A w męskiej wyobraźni najpiękniejsze wizje rodzą się w obecności kobiety, która nie boi się i nie ukrywa przed nikim tkwiącej w niej samicy. Taka kobieta, bez względu na wiek i na urodę, ma ten nadzwyczajny dar uruchamiania męskich marzeń. Marzeń, które w dużej mierze składają się z przeczucia możliwości, a nie z dążeń do realizacji. Bo tu nie chodzi o spełnienie, lecz o wolność. Wolność wyboru tego, z kim się jest, w jaki sposób się z nim jest i jak długo ten związek trwa. A kobieta, negująca z tych czy innych względów swą kobiecość, pozbawia tej wolności nie tylko mężczyznę, ale i siebie samą.