- promocja
Mężczyzna w celi - ebook
Mężczyzna w celi - ebook
Wyczekiwany i emocjonujący finał bestsellerowej serii „New York Timesa”!
Carl Mørck, zakuty w kajdanki, siedzi w radiowozie wiozącym go do kopenhaskiego więzienia Vestre. Choć ciężko w to uwierzyć, po piętnastu latach dopada go brutalna sprawa z przeszłości, a oskarżenia o handel narkotykami i morderstwo grożą zniszczeniem zarówno życia, jak i kariery. Co więcej, ktoś wyznaczył wysoką nagrodę za jego głowę, co naraża go na niebezpieczeństwo wśród osadzonych w więzieniu przestępców. Kto i dlaczego chce, by Carl zamilkł na dobre?
Rose, Assad i Gordon, partnerzy Mørcka z Departamentu Q, starają się mu pomóc, dowieść niewinności, a jednocześnie rozwiązać zagmatwaną sprawę, która ciągnie się od lat. Muszą jednak pracować znacznie szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, by oczyścić imię Carla i uratować mu życie…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-810-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2005
– Znów nam przykleili to badziewie? – Anker z impetem otworzył drzwi przy siedzeniu pasażera i sięgnął ręką do przedniej szyby. – Nalepili to pod takim kątem, że teraz gówno widać.
– Niech zgadnę – mruknął z tylnego siedzenia Hardy, wpatrując się w naklejkę, którą machał Anker. – Okej, nowa wersja – ciągnął. – „Trzej Muszkieterowie z Komendy Głównej”. Na pomysłowość naszych kolegów z pracy nie można narzekać.
– Po prostu zazdroszczą, że tak dobrze nam się razem pracuje – stwierdził Carl z siedzenia kierowcy. – Ale spójrzcie tam. – Wskazał na ulicę. – Na tych dwóch facetów stojących w wyłomie muru. Czy ten z lewej to nie ten nożownik, którego poszukujemy?
Hardy nachylił się między przednimi siedzeniami.
– Nie, to jego brat. Ale tamten na pewno za chwilę się zjawi.
– Jeśli z nas trzej pieprzeni muszkieterowie, to ja na pewno nie zamierzam być Aramisem, tym świętoszkowatym dupkiem, choć jestem najniższy z nas wszystkich – oświadczył cierpko Anker.
– Ależ dlaczego, staruszku? – Carl pokręcił głową. – Aramis był też przecież niezłym czarusiem.
– Nie, to ten wysoki, co pił – wtrącił się Hardy. – A nim jestem ja.
Na przednich siedzeniach rozległ się tłumiony śmiech. „Płeć piękna i Hardy” – to była osobna historia.
– Dajcie spokój. Myślicie, że siebie nie znam? – jęknął Hardy. – Kobiety! Można przez nie zwariować.
– Czy ty aby masz na co narzekać? – spytał Anker. – Minna jest przecież rozkoszna.
Carl spojrzał na ulicę jak gdyby nigdy nic. Nie pierwszy raz Anker trafił w czuły punkt Hardy’ego.
– Owszem, jest, i dobrze o tym wie. – Z przeciwległego chodnika doszły ich krzyki i Hardy odrobinę opuścił szybę. – Mam dość tego, że Minna flirtuje z kim popadnie, z wami dwoma też.
Anker się do niego odwrócił.
– Oj, Hardy, ty cieniasie, przecież masz z nią tak dobrze. Nie to co ja z Elisabeth. Coś mi się wydaje, że wkrótce będę musiał prosić jakiegoś dobrego kumpla o miejsce na sofie.
– Wiesz, że u mnie w domu zawsze jesteś mile widziany, prawda, Anker? – spytał Carl.
– U nas też – dodał Hardy.
Anker pomachał w stronę tylnego siedzenia i ścisnął Carla za ramię.
– Dzięki za gościnność, przyjaciele.
– Chyba nadchodzi ten koleś – odezwał się Hardy.
– Przecież to jego kobita. Ale może nigdy nie widziałeś babki w spodniach – droczył się Anker. – Carl, powiedz mi. Właściwie od kiedy jesteście z Viggą w separacji? Będziecie się rozwodzić?
Carl stłumił śmiech. Vigga była najbardziej osobliwym stworzeniem na ziemi. Żaden facet z choćby odrobiną oleju w głowie nie uznałby jej za kobietę na całe życie. Ale niełatwo było tak po prostu pozwolić jej odejść.
– Anker, a może ty liczysz na zielone światło? – spytał Carl. – Czy kroi ci się coś nowego?
Anker uśmiechnął się półgębkiem.
– Zawsze! Poznałem taką jedną. Naprawdę szalona laska, potrafi zaskakiwać. Znasz ten typ, co?
Carl kiwnął głową. Niespodzianki były również domeną Viggi.
Anker przymknął jedno oko.
– W każdym razie ta dziewczyna potrafi złożyć facetowi ofertę nie do odrzucenia. Jeśli nie będę uważał, doprowadzi mnie do zguby.
Hardy pokręcił głową w reakcji na jego słowa i otworzył drzwi. Coś musiało przykuć jego uwagę.
„Okej!” – pomyślał Carl. Akurat ta informacja była nowością, ale zdarzało się to za każdym razem, gdy pełnili służbę we trzech. Różnica między nimi a nastolatkami z wybrzuszeniem w spodniach polegała tylko na wieku. To jasne jak słońce, że żadna inna ekipa z komendy nie czuła się tak dobrze w swoim towarzystwie jak oni.
– Brzmi jak niebezpieczna i fascynująca osoba. Kim ona jest? – spytał Carl Ankera.
Ten siedział dłuższą chwilę rozmarzony, jakby już znalazł się w raju nieopodal zakazanego owocu. Potem na jego twarzy pojawił się uśmiech, który potrafił rozbroić większość kobiet.
– Carl, przecież wiesz!
Wtedy w Hardy’ego jakby diabeł wstąpił.
– Chodźcie, chłopaki, mamy go! – krzyknął i rzucił się biegiem na drugą stronę jezdni.PROLOG II
Sobota 26 grudnia 2020
– Masz odwagę powtórzyć, co przed chwilą powiedziałeś, Eddie? Odważysz się, ty wymoczku?
Eddie Jansen spuścił wzrok, by nie prowokować tamtego, ale i tak oberwał jeszcze raz.
– Mieliśmy jasną umowę, tak? Może byś jej dotrzymał? – drążył, podczas gdy wysoki ton w uchu Eddiego przybierał na sile.
Jansen ostrożnie kiwnął głową. Miał wielką nadzieję, że udaje mu się ukryć desperację, bo ostatnią rzeczą, której pragnął, było wejście na wojenną ścieżkę z wierchuszką. I działającym w jej imieniu facetem o różnobarwnych oczach, który teraz przed nim siedział.
Gość stwierdził, że Eddie ma dotrzymać umowy, tak jakby Eddie tego nie wiedział! Przecież właśnie o to chodziło, że musi jej dotrzymać, inaczej sprawy przybiorą fatalny obrót.
Jebana umowa!
Latami dawał się mamić licznymi łapówkami – i nic w tym dziwnego. Pensja detektywa w rotterdamskiej policji była ułamkiem tego, co ci wpływowi ludzie mu oferowali za jego usługi i informacje. Dlatego Eddie przystał na ten układ i zgodnie z przewidywaniami zdobył łatwe pieniądze, które od razu przełożyły się na lżejsze życie, prezenty dla ukochanej, a potem też ich córki oraz raty kredytu na domek letniskowy, łódź i samochody. Wtedy definitywnie zakończyły się u niego nocna gonitwa myśli i kłopoty finansowe.
A jednak nadeszła pora rozliczeń. Oczywiście, że musiała.
Wielokrotnie miał wątpliwości co do zadania, którego zakończenia domagał się siedzący naprzeciwko niego człowiek. Bo w porównaniu z poprzednimi to zadanie wyróżniało się niepodważalną bezkompromisowością i sporą brutalnością. I choć rzeczywiście na przestrzeni lat wykazywał się brakiem uwagi i niedbalstwem, to czas mu sprzyjał i wydawało się, że wymagania jego pracodawców zmalały. Czego miał się bać?
Eddie próbował zapanować nad drżeniem rąk. Czy naprawdę problem polegał na tym, że z upływem czasu stracił odwagę, by wypełnić wydane mu polecenie? Ale jakie to ma znaczenie, skoro niewykonanie zadania będzie go słono kosztować?
Nabrał powietrza i wyszeptał ze spuszczonymi oczami:
– Obiecujemy… nie, jeszcze raz. Ja obiecuję, że go dopadnę. Możecie być spokojni, że dotrzymam umowy w stu procentach.
W chwili, gdy uniósł wzrok, spojrzał prosto w obrys lufy pistoletu, którą sekundę później przytknięto mu do czoła.
Wysoki facet trzymał broń nieruchomo, nie mrugnąwszy nawet powieką.
– Wydaliśmy ci ten rozkaz trzynaście lat temu – powiedział lodowatym tonem. – A ty nie byłeś gotowy, gdy towar znalazł się w walizce na jego strychu. Teraz bredzisz, jakby to była pestka, że gość został zatrzymany i obecnie przebywa w duńskim areszcie. Zdajesz sobie sprawę, w jakich się, kurwa, wszyscy znajdziemy tarapatach, jeśli nagle on się wygada?
– Tak, ale… – Kliknięcie spustu sprawiło, że Eddie podskoczył.
Mężczyzna się zaśmiał.
– Jaki szok, co, Eddie? Jak u Chińczyka, który klęczy obok innych czekających na strzał w tył głowy i oszołomiony podskakuje przy strzale uśmiercającym jego sąsiada. To oczywiście nieprzyjemna myśl, ale możesz się znaleźć na ich miejscu, na tyle poważna jest ta sprawa. Bo gwarantuję ci, że gdy kolejny raz spotkamy się w podobnych okolicznościach, w komorze na pewno będzie znajdował się nabój, kapujesz? Więc weź się w garść, kurwa, i pokaż, na co cię stać. Nie możemy ryzykować tego, co wie Carl Mørck, i na jaki pomysł może wpaść.
Eddie wyjrzał przez okno na pogrążone w mroku Schiedam i Louis Raemaekersstraat, gdzie światła u podnóża wieżowca właśnie zmieniły się na zielone. Za kilka minut jego żona, Femke, wróci do mieszkania z ich małym trollem po całodniowej wizycie u dawnej koleżanki, Siri. Uśmiechnie się do jego gościa, a potem spyta Eddiego, kto o tej godzinie przychodzi z wizytą. Ale w tę dziedzinę jego życia nie może pod żadnym pozorem zostać wtajemniczona.
– Oczywiście, że tak! Zrozumiałem. – Eddie kiwnął głową i ostrożnie odsunął od twarzy lufę pistoletu. – Jeszcze dziś skontaktuję się z Duńczykami.1
Sobota–niedziela 26–27 grudnia 2020
CARL
Stan, w jakim Carl się znajdował, przypominał opary niewinności, które niegdyś w tak drastyczny sposób ulotniły się z jego dziecięcych lat. Kiedy po raz pierwszy musiał nagle nauczyć się widzieć wszystko aż nazbyt wyraźnie i poczuł, jak pali kłamstwo. Albo kiedy niesprawiedliwość wżerała mu się w policzek po niezasłużonym uderzeniu. Lub gdy w młodych latach miłość nie została odwzajemniona – lub w dorosłym życiu, gdy boleśnie zaskakiwała go zdrada ukochanej.
Carl przypomniał sobie to wszystko w chwili, w której jego najbardziej ceniony kolega, szef Wydziału Zabójstw Marcus Jacobsen, zakuł go w kajdanki, i to o wiele mocniej, niż musiał. Pamiętał o tym jeszcze boleśniej, gdy odciągnęli go od Mony i wepchnęli do oczekującego wozu policyjnego, podczas gdy stojąca na schodach żona dawała mu znaki, że nie jest w tym wszystkim sam.
Nikła to pociecha.
Nie poczuł się lepiej, gdy funkcjonariusz na przednim siedzeniu wydał rozkaz kierowcy, by nie wieźć Carla na Komendę Główną, lecz prosto do więzienia Vestre.
– Hej, nie! Co wy robicie? To jakaś pomyłka! Dlaczego nie jedziemy do chronionego oddziału Komendy Głównej? – spytał, ale nie uzyskał odpowiedzi. Z przedniego siedzenia doszło go jedynie mamrotanie, z którego dało się tylko wyłowić wielokrotnie powtórzone nazwisko Marcusa Jacobsena.
Carl nachylił się ostrożnie między przednimi siedzeniami, tak by zachować krążenie krwi w rękach spiętych kajdankami na plecach. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że choć pracował w Komendzie Głównej jako gliniarz i od wielu dekad rozwiązywał trudne, niemal niemożliwe do rozwikłania sprawy, to od tej chwili nie może liczyć na żaden rodzaj wsparcia od swoich kolegów.
Ale czego on się właściwie spodziewał?
Ileż to razy osobiście eskortował aresztanta do tego ponurego, gigantycznego więzienia? Ile razy tenże aresztant, na skraju łez, próbował się bronić wszystkimi możliwymi sposobami, siedząc na tylnej kanapie radiowozu? Niewinnością, żalem z powodu przewinienia, rodziną, która pozostanie sama? Warto zauważyć, że za każdym razem robił to na próżno. Każdy zatrzymany musiał po prostu pogodzić się z uczuciem zniewagi i upokorzenia aż do przesłuchania wstępnego. Poza tym nie towarzyszył tym przestępcom, by odgrywać rolę spowiednika. Na tym etapie procesu jest się winnym, dopóki nie dowiedzie się niewinności.
I podczas gdy wóz policyjny w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 2020 roku przejeżdżał przez lodowate, ciemne ulice, na których girlandy i ozdoby świąteczne straciły już rację bytu, Carl próbował sobie wyobrazić, o jaką linię obrony sam by się pokusił w obecnych okolicznościach.
„Przed czym mam się w ogóle bronić?” – pomyślał. Został aresztowany tuż po rozwikłaniu sprawy Sisle Park i uwolnieniu Gordona. Czym zawinił, że znalazł się w tej sytuacji? Niechęcią wobec mieszania się w sprawy licznych morderstw dokonanych gwoździarką? Naiwnością w kwestii poczynań swojego kolegi Ankera Høyera? Podejrzeniem, że Anker sam brał narkotyki? Niefrasobliwością przejawiającą się zabraniem do siebie jego walizki, bez dopytywania się o jej zawartość? Obojętnością, na którą wskazywało długoletnie przechowywanie jej na strychu i niezawracanie sobie nią głowy? Walizką, która jak się okazało, była wypchana po brzegi twardymi narkotykami i znaczną ilością gotówki w różnych walutach. Boże drogi, że też sam jej nie rozwalił przed przybyciem innych, tak by ją osobiście dostarczyć na policję. Dopuścił się wręcz grzechu śmiertelnego, wierząc ślepo, że nikt nie będzie podejrzewać jego – lojalnego detektywa – o działalność przestępczą. Po prostu nie wiedział, jak miałby się bronić. Wiedział tylko, że koledzy w samochodzie nie będą mieli ochoty wysłuchiwać jego zapewnień o niewinności czy smutku z powodu pozostawionej rodziny. Co mieliby z tym zrobić? Chcieliby raczej wysłuchać zeznań, słów skruchy i żalu za popełniony czyn, ale tego nie dostaną. Carl milczał więc, gdy minęli bramę więzienia i poprowadzili go dalej do wyróżniającego się zimową bladością i zmęczeniem strażnika w rejestracji.
Strażnik przestudiował dokładnie decyzję o skierowaniu do aresztu wręczoną mu przez jednego z funkcjonariuszy, po czym uniósł wzrok znad matowych okularów i stwierdził krótko, że nie wniesiono o odosobnienie aresztowanego, co najwyraźniej go zdziwiło, zważywszy, że chodziło o powszechnie znanego policjanta.
Carl również się zdumiał. Jak to, nie wniesiono o odosobnienie?
– Hej, proszę posłuchać – powiedział. – Na sto procent wielu z tych, którzy dziś tu siedzą, osobiście wsadziłem do paki, dlatego…
– Dostaniesz to, co mi zlecono – przerwał mu strażnik.
Nie wróżyło to dobrze, podobnie jak fakt, że koledzy Carla nie skinęli mu na pożegnanie, gdy poprowadzono go dalej i nakazano rozebranie się.
Przywiędły strażnik odpowiedzialny za przeszukania spojrzał na Carla z tym samym rodzajem pogardy, którym obdarzył go Marcus Jacobsen, odczytując mu jego prawa.
– No, no, patrzcie państwo! Wielce poważany Carl Mørck, coś takiego, no! – powiedział mężczyzna, ciskając na ziemię zwinięte ubranie Carla. – Kilku z naszego skrzydła będzie miało z tego ubaw. W każdym razie nie liczyłbym na to, że któryś z osadzonych w tym przybytku chciałby się znaleźć na twoim miejscu – ciągnął strażnik i rzucił mu jakąś odzież.
Choć Carl się tego spodziewał, to jednak słowa strażnika wywarły na nim większe wrażenie, niżby chciał. Tak jakby się łudził, że nagle rozewrą się przed nim czarodziejskie wrota, za którymi znajdzie jakieś rozwiązanie. Tylko gdzie, do licha, się one podziały?
Poprowadzono go dalej przez dobrze znane wąskie i bezbarwne korytarze oraz odrapane kraty. Gdy znalazł się we wschodnim skrzydle i powiedziono go imponującą plątaniną schodów, poręczy, siatek ochronnych i niezliczonych drzwi aż do celi 437, zniknął ostatni chroniący go pancerz i Carl zaczął się pocić. Wiedział już, że jeśli w jego duszy znajduje się jeszcze świadcząca o naiwności resztka poczucia sprawiedliwości, to zniknie ona w momencie, gdy zatrzasną się za nim ciężkie drzwi, wydając z siebie nieodwołalne kliknięcie.
Carl powiódł wzrokiem po wielkim, pustym skrzydle więzienia oświetlonym zimnym światłem lamp, zanim wprowadzono go do celi i klucz w zamku przekręcił się po drugiej stronie drzwi. Oczywiście widział już w życiu niezliczoną ilość cel więziennych, ale jeszcze nigdy czarny, wąski materac taki jak ten, który miał przed sobą, nie był jego łóżkiem. Na nim będzie próbował odpocząć bez Mony u boku. To tu nie będzie budzony wczesnym rankiem przez szalone skoki córeczki na jego brzuch i to tu nie będzie rozpoczynał kolejnego dnia z nadzieją, że czekają go tylko dobre rzeczy.
Przyjrzał się pokiereszowanej, szarej tablicy ogłoszeń nad łóżkiem i przeczytał, co napisał na niej długopisem poprzedni osadzony – i co potem częściowo zamazał.
Wszystkie wiadomości brzmiały deprymująco, żadnego światełka w tunelu.
Spędził większą część nocy, próbując przewidzieć, co się teraz będzie działo i co trzeba zrobić. W końcu zapadł w coś w rodzaju snu. Wtedy rozległo się łomotanie do drzwi i prostacki męski głos zawołał, że, kurwa, wiadomo, kim Carl jest i że go dopadną. Potem głos ucichł, najwyraźniej dzięki interwencji kilku funkcjonariuszy, którzy przegonili agresora.
Ale komunikat nie pozostawiał wątpliwości:
„Dorwiemy cię, psie”.
Carl uniósł się na łokciach i wziął głęboki wdech. Czyli szykanowanie już się rozpoczęło, tak będzie wyglądała jego rzeczywistość w tym miejscu. „Dorwać” oznaczało „zabić”. „Psie” – że na to zasłużył. Od tej chwili pobyt tutaj stanowił dla niego śmiertelne zagrożenie. Z trudnością przełknął ślinę na myśl o wszystkich zaaresztowanych policjantach, którzy marnie skończyli. Miał nadzieję, że przydzielony mu adwokat będzie umiał usunąć go z linii strzału, albo przez zwolnienie z aresztu po przesłuchaniu wstępnym, albo przez umieszczenie go w izolacji, do której prawo na pewno mu przysługiwało jako pozbawionemu wolności policjantowi.
Poza tym musiał w jakiś sposób porozmawiać z Rose, Assadem i może też Gordonem, jeśli biedak nie odchorował zbyt ciężko brutalnych wydarzeń, do których doszło w świąteczne dni, kiedy o mały włos nie został stracony przez seryjną morderczynię Sisle Park po wielodniowym uwięzieniu. Całą trójkę czekała niestrudzona praca w jego interesie, by się dowiedzieć, co takiego się stało w sprawie gwoździarki, skoro wydarzenia nabrały takiego tempa. Wreszcie fundamentalną kwestią była możliwość złożenia mu wizyty przez Monę w charakterze psychologa Komendy Głównej, a nie tylko w normalnym trybie dla bliskiej rodziny.
Genezy kompleksu spraw, w związku z którym chcą go teraz oskarżyć, należało szukać piętnaście lat wstecz. Kluczowy świadek alias główny oskarżony, dawny kolega Carla, Anker Høyer, zginął na Amager w 2007 roku. W wyniku tego samego incydentu ich inny kolega, Hardy Henningsen, został inwalidą po otrzymaniu strzału w plecy. Kto zatem mógł składać zeznania, nie licząc trzeciej osoby zamieszanej w strzelaninę, czyli samego Carla? Hardy? Czy będzie chciał? Czy on w ogóle trzyma stronę Carla?
Przygnieciony poczuciem bezsilności Carl opadł na cienki materac. Sprawa była gówniana, a wszystko wskazywało na jego niegdyś dobrego przyjaciela i kolegę z pracy, Ankera Høyera. Mørck był pewny, że nie leżałby tu teraz, gdyby nie Anker. Był on tego rodzaju policjantem, który nie widział się na jednej posadzie przez resztę życia; już wtedy się o tym przekonali. Miał ambicje, a dla Ankera on sam i jego potrzeby zawsze znajdowały się na pierwszym miejscu. Dlatego wyrzuciła go żona, dlatego przez cały czas szukał rozwiązań umożliwiających mu awans społeczny. Dla Ankera był on równoznaczny z dorobieniem się pieniędzy, i to niemałych. Dlaczego Carl się nie zorientował, że to się może wymknąć spod kontroli i stać problematyczne? Ale jednak nigdy by nie pomyślał, że jego kolega mógł być skorumpowany i wplątany w handel narkotykami, a nawet gorsze rzeczy. Nie podejrzewałby też, że Anker zapłaci za to życiem, wtedy w altanie na Amager. A teraz Carl tu leży, podejrzany o bycie jego wspólnikiem. Szczerze mówiąc, gówno pamiętał z tego, co się wtedy działo.
Jeszcze nigdy nie pragnął tak żarliwie, by jego stary przyjaciel Hardy siedział teraz u jego boku, tak by razem mogli zgłębić i odkryć, co mogło się stać w dwa tysiące siódmym w tak zwanej sprawie gwoździarki. Carl westchnął ponownie, bo przecież wiedział, jak jest. To tylko pobożne życzenia, gdyż sparaliżowany Hardy przechodził wielomiesięczną alternatywną i zapewne bezowocną rehabilitację w Szwajcarii. Jak miałby wrócić do gry?
Kolejne godziny spędził, analizując fragmenty przeszłości i próbując je z sobą posklejać. Patrząc na nie z dzisiejszej perspektywy, doszedł do wniosku, że był wtedy skończonym idiotą. Schował lewy towar Ankera w walizce na strychu. Dali się z Hardym zwabić na Amager, ignorując nietypowe zachowanie kolegi. Nie śledził późniejszych wydarzeń. A przecież mechanicy z Sorø zostali zabici za pomocą gwoździarki, podobnie jak ich wuj, Georg Madsen, starszy pan z Amager. Nie starał się dowiedzieć, co takiego zrobiły ofiary, których czaszki przewiercono gwoździami, że musiały pożegnać się z życiem w tak nikczemny sposób.
Carl skupił wzrok na plamie na suficie i nie odrywał od niej oczu, porządkując swoje wymówki. Przede wszystkim śmierć Ankera i dramatyczna niepełnosprawność Hardy’ego niemal zwaliły go z nóg, skutkując dwoma następującymi po sobie załamaniami nerwowymi i galopującym zespołem stresu pourazowego, do którego oczywiście nie chciał się przyznać. A poza tym przeklęta łatwowierność, tak przecież do niego niepodobna.
W niedzielę rano, po paskudnej nocy, Carla zawieziono do centrum i o 8.30 umieszczono w celi sądu. Zaledwie kwadrans przed rozpoczęciem posiedzenia zaprowadzono go do bocznej salki, gdzie czekał nieznany mu adwokat.
Na jego widok Carl westchnął. Szybki rzut oka na niechlujny zielony płaszcz z wełny i nieogoloną twarz mężczyzny wystarczył, by skonstatować, że z tej strony nie ma co liczyć na pomoc. Był to tego rodzaju adwokat z urzędu, który najwyraźniej porzucił mrzonki o wspaniałej karierze gwiazdorskiego obrońcy niczym z kiepskich seriali telewizyjnych. Mamią one adeptów prawa, że po ukończeniu studiów czeka ich podobny sukces. Ale czego można żądać? Wybór dostępnych i zmotywowanych prawników zapewne nie był zbyt duży w dzień po świętach, w dodatku w niedzielę.
– Czy powiadomiono moją żonę, że przesłuchanie wstępne w mojej sprawie odbędzie się dziś jako pierwsze? – spytał.
Adwokat wzruszył ramionami.
– Właściwie nie wiem. Odnoszę wrażenie, jakby tę decyzję podjęto dopiero teraz. – Wygładził połyskujące włosy. – Nazywam się Adam Bang – przedstawił się, podając Carlowi rękę. – W ten weekend mam u siebie dwoje młodszych dzieci, trzy- i pięciolatka, więc musiałem najpierw docisnąć siostrę, by przyszła ich popilnować. Przepraszam za swój wygląd. – Mężczyzna poprawił krzywy węzeł krawata. – Nie zdążyłem się nawet wykąpać.
Te słowa zjednały mu Carla.
Pobieżne spojrzenie wystarczyło, by Carl stwierdził, że na sali przesłuchań wstępnych nie znajdował się nikt z jego bliskich ani przyjaciół z Departamentu Q. Nie brakowało za to dziennikarzy z kopenhaskich gazet ani policjantów, którzy uczestniczyli w jego zatrzymaniu, między innymi, zgodnie z przewidywaniami, tych z DUP-u¹. Miał on odpowiadać za prowadzenie śledztwa, jeśli sąd uzna, że Carl, podobnie jak Anker Høyer, dopuścił się czynów niezgodnych z prawem podczas pełnienia służby. Carl rozejrzał się za jakąś przyjazną twarzą pośród siedzących na czarnych krzesłach obserwatorów, ale znalazł tylko jedną, należącą do komisarz Bente Hansen, która pochwyciła jego spojrzenie i skinęła do niego nieznacznie z ostrożnym uśmiechem na ustach. Zmieszany Carl spuścił jednak wzrok. To naprawdę wzruszające, że przyszła tu dla niego. Może Carl powie Rose, że ekipa Departamentu Q będzie mogła liczyć na jej pomocną dłoń.
– Co tu się w ogóle dzieje? – wyszeptał do obrońcy. – Co tu robią dziennikarze? Te hieny powinny natychmiast stąd zmiatać. Wie pan, skąd dowiedzieli się o moim aresztowaniu? – Carl odwrócił się do Marcusa Jacobsena, zajmującego miejsce za jego plecami w pierwszym rzędzie dla publiczności. – To twoja sprawka, Marcus? – spytał i wskazał głową na dziennikarzy, którzy już coś bazgrali.
Szef Wydziału Zabójstw zaprzeczył:
– Nie, niestety poczta pantoflowa. Informacja wyciekła najprawdopodobniej z więzienia Vestre. To oczywiście godne ubolewania.
Nie potrafił nawet zmusić się do spojrzenia Carlowi w oczy czy wypowiedzenia jego imienia. W sali panowała lodowata atmosfera; Mørck jeszcze nigdy nie doświadczył tak intensywnego rozczarowania.
Ale nie pozwoli mu się tak łatwo wyślizgać.
– Aha! A dlaczego nie pozwoliliście mi spędzić nocy na Komendzie Głównej, żeby uniknąć tego pieprzonego cyrku?
Szef Wydziału Zabójstw zwrócił się do „Psa Tropiącego”, Leifa Lassena, szefa Wydziału Narkotykowego, który siedział obok niego i szeptał mu coś do ucha.
– Areszt śledczy na komendzie jest dziś zarezerwowany dla obcokrajowców i tyle – odparł krótko, gdy w końcu nawiązali kontakt wzrokowy.
Drugi raz w ciągu doby Carl miał ochotę mu przyłożyć.
Wtedy do sali wszedł prokurator i zajął przynależne mu miejsce. Ten z kolei na pewno zdążył się wykąpać, bo ciągnął się za nim zapach kojarzący się z wonią dolatującą z perfumerii.
Sędzia, który wkroczył na salę i zasiadł na podwyższeniu, podczas gdy wszyscy inni wstali, był, podobnie jak obrońca i prokurator, osobą zupełnie Carlowi nieznaną.
Seans okazał się krótki. Prokurator, suchy jak żwir w słoneczny dzień, przeczytał protokół zatrzymania w takim tempie, jakby brał udział w mistrzostwach Danii w rapowaniu. Carl zdążył tylko przebiec wzrokiem informacje o aresztowaniu tymczasowym umieszczone na dużej planszy wiszącej na prawej ścianie sali, nim odczyt protokołu się skończył. Obrońca wstał powoli i wyprostował się na tyle władczo, na ile pozwalał mu na to pognieciony płaszcz, i wniósł o rozprawę przy drzwiach zamkniętych. Sędzia siedział przez chwilę, wlepiając oczy najpierw w adwokata, a potem w Carla, po czym pokręcił głową, jakby wnioskowali o szampan i kawior. Jednak przychylił się do wniosku o nieujawnianie danych Carla, w wyniku czego dziennikarze wstali i opuścili salę. Wśród wygłodniałych reporterów rozległy się oczywiście głośne protesty. Jak można żądać utajnienia nazwiska, skoro na mieście i tak głośno się o nim mówi? I jaki pożytek miałby wyniknąć z wyrzucenia ich z sali? Czy w interesie oskarżonego nie leży porządne i obiektywne relacjonowanie sprawy?
Jednak ich protesty na nic się nie zdały. Ze względu na bezpieczeństwo powszechnie rozpoznawalnego policjanta nie mogło być inaczej.
Carl z uznaniem skinął sędziemu głową, po czym prokurator, wyraźnie artykułując, wymienił punkty oskarżenia, przy których Carl tylko wytrzeszczył oczy. Oskarżano go o zabójstwo lub współudział w zabójstwie, korupcję, kradzież i handel narkotykami. Mørck niczego nie rozumiał, choć każdy z punktów został uzasadniony. Spojrzał za siebie na szefa Wydziału Zabójstw, który z zimnym spojrzeniem słuchał każdego słowa.
Carl potrząsnął głową i nachylił się do obrońcy.
– To wierutne bzdury, od początku do końca. Wszystko totalnie przekręcone – wyszeptał, ale adwokat ruchem ręki poprosił go o milczenie, by móc skupić się na treści wywodu.
– Mój klient oświadcza, że jest niewinny we wszystkich punktach oskarżenia – powiedział potem adwokat, nie naradziwszy się z Carlem. Czyli do pewnego stopnia nadawali na tych samych falach. Oczywiście, że jest niewinny. Poklepał delikatnie obrońcę po plecach, tak by szef Wydziału Zabójstw wyraźnie to zobaczył. Potem zastosowano wobec niego czterotygodniowy areszt tymczasowy.
Nad Carlem zebrały się czarne chmury. Zaledwie połowa wymienionych punktów oskarżenia mogła skutkować karą co najmniej pięciu lat więzienia, a jeśli oskarżenia nie zostaną podważone, areszt tymczasowy może zostać wielokrotnie przedłużony.
Zerknął znów na planszę na ścianie, z której wynikało, że w przypadku wysuniętych przeciwko niemu oskarżeń można by zastosować wiele punktów paragrafu 762 rozdziału kodeksu karnego o środkach zapobiegawczych.
Carl znalazł się w potrzasku.2
Niedziela 27 grudnia 2020
EDDIE JANSEN
– Owszem, po przesłuchaniu wstępnym trafił prosto do więzienia. Właśnie siedzi w pokoju widzeń ze swoim obrońcą. O ile dobrze rozumiem, policja już z nim krótko rozmawiała.
– Noż kurwa, Eddie, to naprawdę niedobrze. Jest w odosobnieniu? – spytał przez telefon człowiek z dziwnymi oczami.
– Nie. – Eddie uśmiechnął się do siebie. – Jeśli mój człowiek na miejscu mnie dobrze poinformował, to po przesłuchaniu i konsultacji z adwokatem zabiorą go z powrotem do celi czterysta trzydzieści siedem, ale jestem pewny, że wkrótce może trafić do izolacji, może już dziś po południu.
– Kto cię o tym poinformował?
– Jeden ze strażników, którego od kilku lat opłacam. Facet jest cenny jak złoto, a w dodatku dziś pracuje.
– Ze swojej strony uważamy, że wynagrodzenie za zabójstwo policjanta powinno wynosić sto tysięcy euro. Zgadzasz się?
– Tak!
– To jaki jest plan?
– Plan zostanie wdrożony, gdy gotowy będzie wózek z lunchem. Nasz strażnik zawarł umowę z osadzonym, dość ograniczonym i nieskomplikowanym gościem, który nie ma nic do stracenia, ale w ten sposób jest w stanie zabezpieczyć rodzinę.
Eddie odwrócił się do kolegów z komendy w Rotterdamie, którzy mieli niedzielny dyżur i siedzieli nachyleni każdy nad swoim raportem. Na ścianach widniały jeszcze resztki ozdób bożonarodzeniowych, ale po świątecznym nastroju nie został nawet ślad, bo przestępcy, jak zawsze, mieli w dupie niedziele i święta. Było co robić.
Eddie już od dwudziestu lat pracował z międzynarodowymi informatorami ze środowiska narkotykowego. Rozmawiał z nimi po angielsku i nikt się do tego nie mieszał. Każdy funkcjonariusz miał swoje wtyki, tak chroniło się je najskuteczniej. Eddiemu bardzo ułatwiało to wypełnianie jego alternatywnych obowiązków.
– Jak ten wyselekcjonowany zabójca tego dokona? – spytał mężczyzna w słuchawce.
– Cios nożem prosto w serce! – Eddie skinął głową, zadowolony z siebie. Za kilka godzin będzie mógł wrócić do swoich mocodawców i poinformować ich, że udało się załatać również i tę dziurę w starej, gównianej sprawie.
Odłożył słuchawkę, otworzył kluczem szafkę w biurku i wysunął szufladę z zawieszanymi skoroszytami. Akta sprawy zarchiwizowano pod numerem 2003. W teczce znajdowały się hasła sięgające aż dnia dzisiejszego, siedemnaście lat później. Pełno w niej było oznaczeń dni, w których ludzie zostali wysłani na wieczny odpoczynek, dni, kiedy pojawiły się przeszkody w transporcie narkotyków oraz oczywiście dni, w których Eddiego proszono o interwencję.
Osoba postronna uznałaby owe zaszyfrowane notatki za bełkot, ale dla Eddiego stanowiły gwarancję bezpieczeństwa w razie, gdyby wszystko się posypało. Wtedy Eddie mógłby zostać świadkiem koronnym i załatwić sobie układ, który wprawdzie nie uratowałby mu reputacji ani pracy, ale życie już tak.
Eddie znalazł się w swoim osobistym bagnie w 2003 roku, gdy ich domek letniskowy w Bergen aan Zee trafił pod młotek na licytacji komorniczej. Femke była niepocieszona. Odziedziczyła ten podupadający i zadłużony, ale też ukochany dom po rodzicach. Teraz mieli go stracić.
Eddie przesiadywał w banku, błagając o odroczenie terminu, by budynek nie poszedł za bezcen w stosunku do wartości, którą ich zdaniem posiadał. Na próżno. Na aukcji nie zjawiło się wielu licytujących, ale mężczyzna, który wygrał, przypadkowo wpadł na Eddiego w lobby banku. Nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu Eddie chciałby przekazać ich azyl. Mówił po niderlandzku, ale nie wyglądał na typowego Holendra; może miał korzenie na Antylach Holenderskich.
Chwilę potem mężczyzna wyszedł z banku, zostawiając Eddiego z poczuciem wstydu i pustki.
Dlatego Eddie doznał szoku, gdy pięć minut później ktoś zatrzymał go na ulicy, kładąc mu rękę na ramieniu. Był to człowiek, który właśnie przejął jego dom, choć teraz się do Eddiego uśmiechał.
– To porządny dom, Eddie – powiedział nieco zbyt poufałym tonem, zdejmując okulary i ukazując różnokolorowe oczy. Jedno brązowe, drugie niebieskie. – Nie ma takich wiele z pięknym widokiem na wydmy. Musieliście go kochać.
Tak właśnie sypie się sól w otwartą ranę, a człowiek nie może sobie pozwolić na nienawistną reakcję.
Eddie skinął głową, starając się zdecydować, na którym oku rozmówcy się skupić. Chłodnym niebieskim czy ciepłym brązowym?
– Tak, to prawda. Jego utrata to dla nas wielki cios.
– Hm! Kto mówi o utracie, Eddie? – Opalony mężczyzna przysunął się bliżej. – Przecież zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie.
Eddie był skołowany. Co tamten miał na myśli?
– Nie bardzo wiem jakie. Nie stać nas było na dalsze spłacanie kredytu i tyle. I żona, i ja pracujemy w budżetówce, więc nie mieliśmy skąd wyczarować tych pieniędzy.
– Myślę, że i na to znajdzie się rada. Może usiądźmy w kawiarni i o tym porozmawiajmy?
Początkowo mężczyzna nie żądał w zamian niczego szczególnego, chciał tylko informacji. A jako że Eddie z racji swojej pracy w policji miał wiele możliwości i uprawnień, to ceną było tylko nielegalne sprawdzenie czegoś w tej czy innej kartotece. Prawdziwa pokusa, a zarazem zobowiązania pojawiły się dopiero wtedy, gdy mu powiedziano, że zakup przez tamtych domku letniskowego można uznać za niebyły, a wszystkie raty kredytu zostaną spłacone. Podczas wizyty u notariusza Eddiemu została też za kilkaset guldenów przekazana spółka w Szwajcarii i nagle on i Femke nie tylko stali się właścicielami domku, ale dostali też do dyspozycji kilkaset tysięcy franków szwajcarskich zdeponowanych na koncie owej spółki.
Eddie postanowił nie wtajemniczać Femke w to, czego od niego oczekiwano w zamian, i oznajmił jej, że wygrał w Lotto. Femke skakała i piszczała z radości, machając rękami.
Potem żądania stały się poważniejsze i ryzykowniejsze.
Eddie miał już jakie takie pojęcie o tym, kim są jego zleceniodawcy, choć nie znał ich nazwisk. Najprawdopodobniej byli to różni zamożni biznesmeni pochodzący z Surinamu i Curaçao. Wiedział też, że nie uda mu się wymigać od wyświadczania im specyficznych przysług, bo przez swoją szemraną działalność za głęboko już ugrzązł w tym bagnie. Organizacja tworzona przez tych ludzi od dawna znajdowała się na celowniku jego kolegów, ale holenderska policja nie znała dokładnego profilu ich działalności – domyślała się jedynie, że wiąże się z handlem narkotykami i może też zabójstwami.
Eddie się postawił i próbował wyjaśnić przez pośrednika, że nie może w bezpośredni sposób angażować się w przestępcze działania tych pozbawionych skrupułów osób. Ale nagle kwota w szwajcarskim banku uległa potrojeniu, a w skrzynce na listy leżał ambitny plan rozbudowy domku letniskowego, sporządzony przez architekta. Dopiero wtedy Eddie zrozumiał, że wpadł po uszy i musi się dostosować do reguł gry. Oznaczało to, że po kilku latach stał się najważniejszą wtyką organizacji i źródłem wszelkiego rodzaju informacji. Dzięki nim powiadamiał przestępców o trwających dochodzeniach policyjnych, dzięki czemu mogli oni zawsze przesunąć lub zamienić swoich przemytników.
Z czasem Eddie zaczął odpowiadać za przekazywanie płatności, które odbywało się w jego wozie służbowym. Potem, gdy ładunki i pieniądze zrobiły się za duże, kupił sobie w tym celu ośmioosobowego, luksusowego SUV-a, co zresztą całkiem pasowało jego rodzinie.
Gdy usłyszał o pierwszej likwidacji dokonanej przez organizację, gwałtownie zaprotestował. Ale oznaczało to po prostu, że pętla na jego szyi zacisnęła się jeszcze mocniej.
– Jeśli się teraz wycofasz, Eddie, cała wina spadnie na ciebie. Możesz mi wierzyć, że posiadamy miażdżące dowody na poparcie twojego udziału. Będziesz skończony.
I tak, mimo protestów, Eddie został poinformowany o kilku zabójstwach gwoździarką dokonanych na zamówienie gangu.3
Niedziela 27 grudnia 2020
MALTHE
W szkole wołali na niego „Serdel”. I rzeczywiście, tłuszcz odkładał się na jego ciele symetrycznie, kamuflując skutecznie mięśnie na jego tułowiu. Przewyższał o głowę kolegów ze szkoły i był blady jak pędrak, przez co wiele osób odwracało się za nim na ulicy i szeptało po kątach. Ale Malthe był prostym i poczciwym gościem, pochodzącym z kochającej się, chłopskiej rodziny składającej się z młodszego brata i siostry oraz nadopiekuńczych rodziców, którzy nigdy nie mieli serca przekazać synowi, że ludzie potrafią być naprawdę niedobrzy.
Dlatego Malthe ze spokojem akceptował zarówno to przezwisko, jak i kilka innych: „Parówa”, „Sajgonka” czy „Bochen”. Aż do dnia, w którym uczeń z jednej ze starszych klas, znany z inklinacji do prowokowania, poszerzył listę przezwisk o „Baleron” i „Klozet”. Malthe uśmiechnął się do niego i skinął głową; przecież słyszał już gorsze rzeczy. Ale gdy koleś, który był trzy czy cztery lata starszy, nie tylko nie odwzajemnił uśmiechu, ale charknął plwociną na koszulę Malthego, a potem pchnął go mocno w klatkę piersiową, w Malthem coś pękło.
Koledzy próbowali go ostrzec, że gość uprawia sporty walki i chyba ma czarny pas, ale Malthe zebrał wszystkie siły i uderzył starszego chłopaka w twarz tak mocno, że jeden cios wystarczył, by tamtemu pękł kręg obrotowy. Chłopak z czarnym pasem już nigdy się nie podniósł.
Od tej chwili przyszłość Malthego wyznaczały pobyty w placówkach opiekuńczych, a później poprawczakach i więzieniach. Dobrze znana historia o demoralizacji, złych decyzjach życiowych i niekończącej się liście nadużyć i obustronnych aktów agresji.
Dopiero gdy Malthe skończył dwadzieścia pięć lat, przesiedziawszy kilka w więzieniu Vestre za kolejny incydent z brutalnym finałem, zrozumiał w końcu, że jego los zapewne nigdy się nie odmieni. Odnalazł się w tej sytuacji i był zasadniczo ułożonym i grzecznym osadzonym, którego pewnego dnia wybrano na korytarzowego skrzydła, do którego zadań należało między innymi rozwożenie posiłków dla pozostałych więźniów. Za dnia jego celi nie zamykano, by mógł wypełniać swoje pozostałe obowiązki polegające na sprzątaniu i drobnych pracach. Malthe się cieszył, że siedzi we wschodnim skrzydle, gdzie odbywało się przyjęcie nowych osadzonych.
Gdy jego ojciec zachorował na raka i zmarł po krótkiej chorobie o dramatycznym przebiegu, Malthe postawił sobie za punkt honoru wysyłanie każdego ciężko zarobionego grosza mamie i dwójce młodszego rodzeństwa. Kiedy kilka miesięcy temu również jego brat poważnie zachorował, a system opieki zdrowotnej zwlekał z przyjęciem go do szpitala na ostry dyżur ze względu na koszty leczenia i pandemię koronawirusa, Malthe uznał, że brat umrze, jeśli nie zostanie wysłany do Niemiec i nie zapłaci kwoty wymaganej przez tamtejszą prywatną klinikę.
Tamtego poranka strażnik, którego dobrze znał, złożył mu propozycję.
– Możemy ci pomóc w wysłaniu twojego brata na leczenie do Niemiec, Malthe, ale będziesz musiał zrobić dla nas coś w zamian.
– Naprawdę? – Malthe nie posiadał się ze szczęścia. – Co mam zrobić?
– Zabić więźnia z celi czterysta trzydzieści siedem. Zostanie tu przeniesiony jeszcze dziś – odparł strażnik. – W ten sposób zarobisz pięćset tysięcy koron dla swojej rodziny.
Początkowo Malthe był zszokowany, ale potem zaczął myśleć. Zabójstwo współosadzonego będzie go kosztować maksymalnie piętnaście dodatkowych lat w stosunku do poprzednich wyroków, a za dobre sprawowanie będzie mógł wyjść na wolność, do nadal żyjącego brata, jeszcze przed pięćdziesiątką. Nad czym się tu zastanawiać?
Jako że to on rozwoził posiłki, zdobycie broni kolnej nie było trudnym zadaniem. Tak jak zawsze, Malthe poustawiał na wózku pojemniki z kiełbaskami, remuladą, pomidorami, sałatką z kurczaka, chlebem, masłem i plastikowymi sztućcami, spośród których jeden widelec został zaostrzony na końcu jak igła.
Gdy więzień zostanie wprowadzony, Malthe zaproponuje mu lunch, a kiedy tamten zbliży się do wózka, wbije mu igłę prosto w serce, zadając cios od dołu tuż pod mostkiem. Słyszał, że jeśli takie zabójstwo ma się udać, ostrze należy wbić do samego końca, a jeśli więzień byłby bardzo tęgi i otyły w pasie, Malthe będzie musiał jeszcze potem uderzyć mocno w koniec widelca pięścią. Teoretycznie brzmiało to bardzo prosto.
Okazało się natomiast, że więzień z celi 437 nie zdążył się zakwaterować przed rozwożeniem lunchu, więc Malthe po prostu stanął na korytarzu i czekał.
– Co ty tam robisz? – spytał William Bastian, dotychczas najbardziej rozpoznawalny osadzony ze wschodniego skrzydła. Malthe już wcześniej podczas odsiadki się na niego natknął. Nazywano go „Króliczym Fiutkiem”, bo specjalizował się we wchodzeniu w związki z zamożnymi kobietami, które rzucał po opróżnieniu ich portfeli. Ale „Króliczy Fiutek” potrafił znacznie więcej, gdy bowiem w zakładzie dochodziło do awantur, można było mieć pewność, że to on maczał w tym palce. William Bastian sterował przebiegiem bijatyki; zajmował się tym od początku odsiadki i zapewne też w pozostałych więzieniach, do których go przenoszono.
– Ja? Nic nie robię. Tylko sobie czekam. A ty co robisz? – spytał Malthe.
– Nic ci do tego, ma się te przywileje. Na co czekasz?
– Na tego, co ma tam siedzieć – odparł Malthe, wskazując na celę numer 437.
– Aha, proszę, proszę! Czyli zamierzasz zadawać się z gliniarzami. Na co liczysz?
– Z gliniarzami? – Malthe pokręcił głową. – Dlaczego tak mówisz?
– Dlaczego? Bo gość z celi czterysta trzydzieści siedem to Carl Mørck. Nic nie wiesz, ty debilu?
Malthe nie miał pojęcia, o czym tamten plecie.
– Widać faktycznie nie wiesz. To taki policjant, którego większość tutaj najchętniej wysłałaby na tamten świat.
Malthe na chwilę wstrzymał oddech. Dobrze, że Bastian powiedział te ostatnie słowa. Czyli wszystko w porządku.
– Skoro o tym wspominasz, to… rzeczywiście, właśnie dlatego na niego czekam. – Malthe uśmiechnął się do tamtego. Przecież podanie mu tej informacji nic nie szkodzi.
Malthe nie potrafił rozszyfrować, co w tym momencie rozegrało się na twarzy „Króliczego Fiutka”, ale wszystkie bruzdy na jego twarzy się ściągnęły, jakby oślepiło go słońce.
– Wiesz, co ten człowiek zrobił? – spytał Malthe.
– Chcesz go tym zadźgać? – „Króliczy Fiutek” wskazał na zaciśniętą rękę, zwieszoną wzdłuż ciała Malthego.
Ten ostatni spojrzał na swoją dłoń. To naprawdę tak widać?
– Co za to dostaniesz? – drążył „Króliczy Fiutek”.
– Chyba nie wolno mi powiedzieć.
– No, no! To kogo mam spytać?
Malthe spojrzał na korytarz, ale jego strażnika nie było.
– Aaaa, pewnie któregoś ze strażników? Czyli Joensena, znaczy Petera „Wyjca”, prawda?
Skąd on to wiedział?
„Króliczy Fiutek” kiwnął głową, widząc wahanie Malthego.
– Dostaniesz za to milion, zgadza się?
Malthe pokręcił głową.
– Gdzie tam, mniej.
– To ile?
– Chyba tylko połowę z tego.
– Ciekawe, ile uczynny „Wyjec” zgarnie dla siebie – zaśmiał się „Króliczy Fiutek”. – Ale wiesz co, Malthe, chcę połowę tego, co dostaniesz. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy koron dla mnie, inaczej dam cynk gliniarzowi z celi czterysta trzydzieści siedem.
Malthe pokręcił głową. Dlaczego w ogóle miałby dawać cokolwiek „Króliczemu Fiutkowi”? To przecież jego zamówili. To on ma odwalić brudną robotę.
– Nie, William, to nie przejdzie – odparł w końcu. – Muszę dostać całość, bo mi nie starczy. Potrzebuję tych pieniędzy dla brata, który jest bardzo chory.
„Króliczy Fiutek” powoli podniósł głowę w stronę wyższego piętra i spojrzał na kilku więźniów opartych o poręcze. Paru z nich kiwnęło głowami, więc na pewno wszystko słyszeli.
– Wiesz co, Malthe, pogadam z „Wyjcem” i wyjaśnię mu, że musimy dostać milion, więc całkiem możliwe, że dostałbyś, powiedzmy, czterysta tysięcy. Idziesz na to?
Malthe się zastanowił. Klinika w Niemczech żądała właśnie czterystu tysięcy.
– Ale to się uda? – spytał. – Wydaje mi się, że nie można „Wyjca” do niczego zmuszać?
„Króliczy Fiutek” znów spojrzał na piętro, gdzie kilku osadzonych czekało na zamknięcie ich w celach. Śmiali się.
– Malthe, on się już ośmieszył, powierzając to zadanie tobie, nie sądzisz?
Z górnego piętra rozległy się okrzyki i Malthe ściągnął brwi.
– Gość nie będzie chciał wpaść w tarapaty – ciągnął „Króliczy Fiutek”. – Damy mu kilka godzin na negocjacje z tymi, co chcą zabić tego policjanta. „Wyjec” może dostać dodatkowe pięćdziesiąt tysięcy za fatygę, a wy tam na górze też zgarniecie kapkę, bez względu na wszystko.
Machnięciem ręki uciszył ich donośne, pełne entuzjazmu okrzyki, odwrócił głowę w kierunku drzwi na końcu długiego korytarza i zaczął nasłuchiwać.
– Idą! Co ty na to, Malthe? Mam cię od razu zdemaskować czy pogadać z „Wyjcem”, a ty mi dasz potem minimum połowę? – „Króliczy Fiutek” uciszył Malthego, nim ten zdążył odpowiedzieć. – I posłuchaj! Jak mnie oszukasz, długo tu nie pożyjesz.
Malthe był zupełnie skołowany. Nie lubił zmian, nie lubił szybkiego tempa. Chciał zadźgać tamtego już teraz, taki był plan, ale wtedy „Króliczy Fiutek” nie zdąży porozmawiać ze strażnikiem, który to wszystko nagrał. Co robić?
– Ale w takim razie mam z tym zaczekać?
„Króliczy Fiutek” skinął najpierw do Malthego, a potem z krzywym uśmieszkiem do policjanta, który właśnie ich mijał, eskortowany do celi 437.