Mgliste wzgórza Szkocji - ebook
Mgliste wzgórza Szkocji - ebook
Alana, nieślubna córka sir Comyna, dawno pogodziła się z losem. Ciąży na niej piętno bękarta, jest też oskarżana o czary. Tak, ma prorocze sny, ale czy to jej wina? Niestety czasy są niespokojne, Szkocja pogrąża się w chaosie wojny domowej. Nikt nie przejmuje się losem dziewczyny, którą nawet rodzina ma za nic. Gdy Alana ratuje życie Iaina, wie, że za ten akt miłosierdzia może zapłacić najwyższą cenę. Iain popiera króla Roberta Bruce’a, jej bliscy należą do jego przeciwników. Najlepiej byłoby zachować zdarzenie w tajemnicy, ale Alana nie umie zapomnieć o czułych słowach i gestach uratowanego rycerza. Będzie musiała zdecydować, czy posłuchać głosu rozsądku, czy serca.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-8218-5 |
Rozmiar pliku: | 804 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_1 grudnia 1307 r., Szkocja, zamek Brodie_
Rozbuchany rudozłoty żywioł pochłaniał bez litości wszystko, jak okiem sięgnąć. Szalejąca pożoga nie znała miłosierdzia. Nie szczędziła nikogo i niczego. Zbierając okrutne żniwo, trawiła okoliczne domostwa i paliła żywcem nieszczęsnych mieszkańców wioski. Zewsząd dobiegały rozpaczliwe jęki konających pogorzelców, rżenie strwożonych koni oraz brzęk krzyżowanego oręża.
Raptem dym nieco się rozrzedził i oczom Alany ukazał się przerażający widok bitwy toczonej pośrodku gorejącego folwarku.
Dwór stał w ogniu, płomienie smagały ściany kamiennego budynku od progu aż po dach, a na dziedzińcu rozgorzała walka na miecze i piki. Niektórzy bili się pieszo, inni rozdawali razy z siodła. Angielskich rycerzy chroniły zbroje i kolczugi, szkoccy górale, zgodnie z obyczajem, nosili kraciaste kilty.
Gdzie ja jestem? – pomyślała skonfundowana. Skąd się tu wzięłam?
Zachwiała się gwałtownie, gdy ziemia usunęła jej się spod stóp. Miała wrażenie, że wciąż spada, więc chwyciła się kurczowo podłoża i zadarła głowę, żeby spojrzeć w górę.
Zatrzymała wzrok na jednym z walczących rodaków. Nie wiedzieć czemu, tylko on przykuł jej uwagę. Być może chodziło o długie ciemne włosy, które w nieładzie opadały mu na ramiona. To one przyciągnęły jej oczy, a potem spostrzegła też szerokie bary pod futrzaną derką i potężne uda, ledwie osłonięte lnianą tuniką, która przesunęła się nieprzystojnie w ferworze walki. Nieznajomy trzymał w ręku zakrwawiony miecz i pokrzykiwał do pozostałych Szkotów, zagrzewając ich do walki. Szale zwycięstwa przechylały się kilkakroć to na jedną, to na drugą stronę. Choć większość Anglików w końcu salwowała się ucieczką i pogalopowała w las, ciemnowłosy wojownik nie dawał za wygraną. Alana przyglądała się przez chwilę zaciekłej potyczce, którą toczył z nieprzyjacielem, lecz nagle coś sprawiło, że musiała się rozejrzeć.
Co to było? Nie miała pojęcia. W każdym razie usłyszała jakiś hałas i popatrzyła z niepokojem w stronę płonącego domu. W środku wciąż byli ludzie. Jakaś kobieta wrzeszczała wniebogłosy, wzywając ratunku, a z głębi dobiegał rozpaczliwy płacz dzieci.
Alana poderwała się na nogi, lecz ciemnowłosy góral zdążył już dopaść drzwi i nie bacząc na żar i dym, wyważył je ramieniem.
Nagle wystraszyła się o jego bezpieczeństwo, a on równie nagle się ku niej odwrócił. Wtedy wyraźnie zobaczyła jego kanciaste rysy i niebieskie oczy, które przez ułamek sekundy spoglądały wprost na nią.
Po chwili już go nie było. Zniknął wewnątrz dworu, by po chwili wyłonić się z powrotem z maleńkim chłopczykiem na ręku. Tuż za jego plecami pojawiła się matka ze starszym synkiem u boku.
Uratował ich! – odetchnęła z ulgą Alana. Są cali i zdrowi… Jednak jej radość nie trwała długo, bo niemal w tej samej chwili zapadł się dach. Mężczyzna padł na ziemię i zakrył sobą dziecko, żeby uchronić je przed ognistym podmuchem, który wzbił w powietrze odłamki drewna.
Kiedy niebezpieczeństwo minęło, oddał niemowlę szlochającej kobiecie. Potem przystanął i powiódł dookoła wzrokiem, jakby próbował odnaleźć Alanę.
Nie zorientował się w porę, że ktoś ukradkiem zaszedł go od tyłu. Alana patrzyła ze zgrozą, jak jeden z jego kompanów – Szkot z grzywą rudych loków – unosi sztylet, żeby wbić mu go w plecy.
– Za tobą!– wrzasnęła na całe gardło. – Broń się!
Wyczuł zagrożenie, ale nie dość szybko. Obrócił się na pięcie dokładnie w tej samej chwili, gdy skrytobójca zadawał cios. Nie krzyknął, kiedy nóż wbił mu się w pierś. Znieruchomiał na moment, po czym błyskawicznie uniósł miecz i ciął nim rudowłosego zdrajcę. Nim sam padł bez ducha na ziemię, zdołał go jeszcze dobić.
– Alana! Alana, ocknijże się, dziewczyno! Aleś mi napędziła strachu…
Zaczerpnęła głęboko tchu i poczuła w ustach nieprzyjemny posmak śniegu wymieszanego z błotem. Oszołomiona widokiem zdrady i krwawej jatki, nie była w stanie się ruszyć. Włos jeżył jej się na karku i targały nią mdłości.
– Alana! Wstawaj dziecko! – ponagliła ją babka. – Prędko, nim ktoś nas zobaczy!
Oprzytomniała na tyle by uświadomić sobie, gdzie jest. Leżała plackiem na ziemi z twarzą w śnieżnej zaspie. Nie czuła policzków, a ręce przemarzły jej na kość. Poruszyła palcami, ale przemoczone wełniane rękawiczki zamieniły się w sztywne sople lodu. Musiała tkwić na mrozie od dłuższego czasu.
Oddychała z trudem i usiłowała powstrzymać nudności. Gdy w końcu usiadła z pomocą babci, zatrwożyła się na dobre.
Upadła tuż za murami zamku, tam gdzie wiosną płynął strumień. Dzień był mroźny, ale pogodny, więc wyszła, żeby przypilnować dzieci służących, które chciały pohasać na śniegu. To pewnie one wystraszyły się, gdy omdlała, i pobiegły zaalarmować babcię.
Zerknęła z przestrachem na potok. Spod tafli lodu tu i ówdzie prześwitywały wąskie stróżki wody, która spływała nieśpiesznie w głąb doliny. Dobry Boże… Ruczaj nigdy nie milkł, przyzywał ją nawet teraz, kiedy jego gardziel niemal całkiem zamarzła. Tajemniczy, niezbadany i niebezpieczny, wabił ją i kusił, by zdradzać jej tajemnice, których nie miał prawa znać żaden bogobojny śmiertelnik.
Wizje nie nawiedzały jej od dobrych kilku miesięcy. Łudziła się, że to kres jej udręki, że wreszcie zdołała uwolnić się od przekleństwa, które uprzykrzało jej życie na każdym kroku. Niestety na próżno oszukiwała samą siebie.
Puściła dłoń babki i obie podniosły się z klęczek.
Kiedy Eleanor opatulała ją szczelniej opończą, na jej pomarszczonej twarzy malował się niepokój. Alana dopiero teraz zorientowała się, że mają towarzystwo.
Zaledwie kilka kroków od nich stał Godfrey, syn Duncana z Frendraught. Wyraźnie pobladły przyglądał im się z mieszaniną lęku i odrazy. Krzywił przy tym usta, jakby najadł się dziegciu.
– Coś tam znowu zobaczyła, jędzo? – spytał, obrzucając Alanę lodowatym spojrzeniem.
– Nic – zełgała bez namysłu i zadarła hardo brodę. Mieszkali wprawdzie w tym samym domu, ale nie łączyły ich więzy krwi. Nie łączyło ich zupełnie nic. Choć w czasach wojny stali po tej samej stronie, młody Frendraught traktował ją jak najgorszego wroga.
– Potknęła się i upadła – dodała stanowczo Eleanor. Nie miała żadnych wpływów, a mimo to przemawiała tonem władczyni wszechświata.
Uśmiechnął się szyderczo.
– Pytam po raz wtóry, co widziałaś? – W jego głosie pojawiła się groźba.
– Twego ojca – nakarmiła go kolejnym kłamstwem. – W zwycięskiej bitwie.
Zajrzał jej w oczy, próbując orzec, czy mówi prawdę.
– Strzeż się, wiedźmo. Słono zapłacisz, jeśli przyłapię cię na łgarstwie. – Splunął z obrzydzeniem i odszedł w swoją stronę.
Alana oparła się na ramieniu babki i odetchnęła z ulgą.
– Po co na okrągło drzesz z nim koty? – fuknęła rozeźlona Eleanor. – Z takimi jak on nie warto szukać zwady. Powaliłby cię na ziemię jednym palcem, gdyby chciał.
Wnuczka ścisnęła ją za rękę.
– Sam mnie ciągle podpuszcza, babciu. Przecież wiesz…
Eleanor Fitzhugh była leciwą niewiastą o niebieskich oczach i siwych włosach. Mało kto się z nią liczył, bo za sprawą łagodnego usposobienia i drobnej postury uchodziła za słabowitą i niegroźną. W rzeczywistości krzepy i wytrwałości miała aż nadto. Wprawdzie stare członki nieraz odmawiały jej posłuszeństwa, lecz umysł zachowała sprawny, a język cięty jak brzytwa. Choć nie były spokrewnione, Alana uważała ją za babkę i powierniczkę. Za nic nie chciała przysparzać jej trosk, tyle że jakimś sposobem ciągle popadała w tarapaty.
– Nie przeczę, że Godfrey to gbur i kłótnik – podsumowała pani Fitzhugh. – Sęk w tym, że jest panem na tych włościach. Nie w smak nam to, ale nie ma innej rady, musimy się pogodzić z takim stanem rzeczy. Lepiej się pośpieszmy. Gotów wpaść w furię, jeśli nie podstawimy mu na czas strawy pod nos. I pamiętaj, dziecko, w skrytości możesz go nienawidzić, ile dusza zapragnie, ale nie wolno ci pod żadnym pozorem okazywać mu jawnie niechęci.
To raczej niemożliwe, pomyślała Alana. Odbyły tę rozmowę wiele razy i nic to nie dało. Młody Frendraught wzbudzała w niej wielką niechęć nie tylko dlatego, że nieustannie ją drażnił i prowokował do sprzeczki, ani nawet dlatego, że sam też pałał do niej odrazą. Kością niezgody między nimi było przede wszystkim to, że pewnego dnia miał zostać panem na zamku Brodie.
– Robię, co w mojej mocy, babciu. Wierz mi, naprawdę się staram.
– W takim razie musisz starać się bardziej. – Eleanor objęła ją ramieniem i pociągnęła w stronę bramy wjazdowej. Wyglądało to trochę dziwacznie. Alana liczyła zaledwie dwadzieścia lat, a mimo to nie była w stanie iść o własnych siłach i potrzebowała oparcia trzykroć starszej od siebie babki. Wizje zawsze ją osłabiały. Kręciło jej się w głowie, miała mdłości i nogi ciężkie jak z ołowiu.
Zwodzony most był spuszczony, a szerokie drewniane wrota stały otworem. Godfrey na szczęście zdążył zniknąć im z oczu. Niestety nie na długo. Nie dało się go długo unikać, zwłaszcza że Brodie obecnie było własnością hrabiego Buchana.
Zamek należał ongiś do Elizabeth le Latimer, czyli matki Alany. Dostała go w posagu, gdy poślubiła sir Huberta Fitzhugh, syna babki Eleanor. Gdy sir Hubert zginął bezpotomnie podczas bitwy, Elizabeth pocieszyła się po jego śmierci u boku sir Aleksandra Comyna, brata hrabiego Buchana. Alana była owocem ich nieformalnego związku. Matka zmarła, wydając ją na świat, a ojciec ożenił się wkrótce z kuzynką Elizabeth, Joan le Latimer. Dwa lata później Joan urodziła pierwszą córkę, Alice, a po niej kolejną, Margaret.
Alana spotkała ojca tylko raz, i to przez przypadek. Pobłądziwszy w borach podczas łowów, postanowił zjechać do Brodie na nocleg. Choć była wówczas zaledwie kilkuletnią dziewczynką, ta chwila na zawsze zapadła jej w pamięć. Do dziś stał jej przed oczami jak żywy, rosły, złotowłosy i skąpany w poświacie ognia z paleniska w westybulu. Spoglądał na nią z takim samym zdumieniem, z jakim ona wpatrywała się w niego.
– To moja córka… – rzekł, jakby jakimś sposobem ją rozpoznał.
– Tak, panie – potwierdziła Eleanor.
Podszedł bliżej, nie spuszczając wzroku z Alany, która ze strachu i przejęcia nie była w stanie się ruszyć. Nie miała pojęcia, co zrobi i co powie. Wydawał niesamowicie wielki i potężny niczym władca wielkiego królestwa, a nie „zwyczajny” wielmoża.
Potem nagle przed nią przyklęknął i natychmiast przestała się bać.
– Wyglądasz wypisz wymaluj jak twoja mama – rzekł łagodnie. – Masz po niej cudownie gęste włosy i takie same błękitne oczy. Była najpiękniejszą kobietą, jaką znałem. Nie ma drugiej takiej jak ona.
Uśmiechnęła się nieśmiało. Nie wszystko zrozumiała, ale była pewna, że powiedział coś pochlebnego. A nazajutrz, nim odjechał, poprosił babcię, żeby się nią opiekowała. Słyszała to na własne uszy, więc ubrdała sobie, że ojciec o nią dba. Nie wiedziała jeszcze, że czeka ją srogi zawód.
Wierzyła, że znów ją odwiedzi. Ba, przez kilka lat nawinie wypatrywała go z okna. Czekanie wkrótce zmieniło się w rozczarowanie i ból odrzucenia. Nie zapomniała, że ma ojca, ale z czasem pogodziła się z losem i przestała o nim nieustannie rozmyślać. Nie chciał jej znać, to trudno. Była tylko bękartem, a o bękarty nikt nie dba. Odwiecznego porządku świata nie da się zmienić. Ani pomstowania, ani pobożne życzenia nic tu nie pomogą. Widać tak być musi i basta.
Kiedy skończyła trzynaście lat, dotarły do niej pogłoski, że ojciec postanowił ją wyswatać. Nie dała im wiary. W owym czasie była już pewna, że Alexander Comyn nie pamiętał nawet o jej istnieniu. Zanim zaczęła robić sobie nadzieje na zamążpójście i na własny dom, okazało się, że jako wiano dostanie niewielki majątek w Aberdeenshire.
Babka dowodziła, że wypada się cieszyć i dziękować Bogu, bo jak wiadomo, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Oczywiście miała rację, rzecz w tym, że Alana nie potrafiła wykrzesać z siebie ani krztyny radości. Wbrew zdrowemu rozsądkowi od maleńkości marzyła o tym, że zostanie panią na zamku Brodie. Koniec końców kasztel należał niegdyś do jej matki. Niestety jako dziecko z nieprawego łoża nie miała żadnych praw i nie mogła po niej dziedziczyć. Jako że nie było innych spadkobierców, angielski monarcha, Edward I, podarował twierdzę hrabiemu Buchanowi, ten zaś odstąpił ją przed laty swemu wiernemu wasalowi, którym był Duncan Frendraught.
Na wieść o tym, że ojciec zamierza ją wydać za mąż, Alana łudziła się naiwnie, że cudownym sposobem odzyska Brodie w formie posagu. Naturalnie tak się nie stało. Co więcej, wciąż była niezamężna.
Mimo wysiłków ojca, nikt nie palił się do ożenku z „wiedźmą”.
Eleanor na wszelki wypadek ściskała ją mocno za ramię, gdy w drodze przez po części zamarznięty i po części zabłocony dziedziniec mijały pasące się nieopodal krowy, posługaczki, które czerpały wodę ze studni, oraz pachołka z naręczem drewna.
W westybulu było o wiele cieplej. W paleniskach po obu stronach ogromnej izby buzował ogień. Godfrey i jego ludzie debatowali o czymś przy stole, gestykulując z wielkim ożywieniem. Pewnie wadzą się o rzekome zwycięstwo Duncana w bitwie… – pomyślała nie bez satysfakcji Alana. Nie sądziła, że tak łatwo uwierzą w bujdę, którą wymyśliła na poczekaniu. Wiedziała, że to małostkowe, ale nic sobie z tego nie robiła.
Dopiero gdy znalazły się bezpiecznie w kuchni, babcia odciągnęła ją na bok i spytała konspiracyjnym szeptem:
– Co widziałaś?
Alana zdjęła wełnianą opończę i upewniła się, że kucharka i jej pomocnice są pochłonięte szykowaniem wieczerzy.
– Krwawą bitwę – odparła równie cicho. – Płonącą wioskę i nieznajomego wojownika, którego zdradził jeden z pobratymców. Zaatakował go znienacka i wbił mu sztylet w plecy.
Pani Fitzhugh popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami i spytała zdumiona:
– Odkąd widujesz w proroctwach obcych?
– Nie widuję. – Alana była równie wstrząśnięta jak babka. – A raczej do tej pory tak się nie działo. Ukazywali mi się ludzie, z którymi się już kiedyś się zetknęłam. – Na Boga, czemu zobaczyła nieznanego mężczyznę? Na dobitkę podczas walki z Anglikami? Co to miało z nią wspólnego? Gdy przypominała sobie tę złowróżbną wieszczbę, nadal przebiegał przez nią dreszcz przerażenia.
– Jesteś pewna, że nie znasz tamtego wojownika?
Alana przywołała w pamięci jego obraz, kanciastą twarz, ciemne włosy i niebieskie oczy.
– Owszem, wydał mi się znajomy, ale nigdy się nie spotkaliśmy. Jak ci się zdaje, babciu, co to może znaczyć? – Że od dziś będę dźwigała kolejne brzemię, dodała w duchu. Jakby mało mi było własnej niedoli… Czy oprócz przyszłości rodziny i znajomków będę popatrywała w przyszłość obcych?
– A skąd mnie to wiedzieć, dziecko? Sam diabeł nie dojdzie…
Raptem otworzyły się drzwi i stanął w nich Godfrey.
– Gdzie nasza strawa? – zagrzmiał rozeźlony. – Długo każecie nas głodzić?
Alana posłała mu chłodne spojrzenie. Podobnie jak jego ojciec, Godfrey był raptusem i okrutnikiem. Gdy wpadał w paskudny nastrój, wyżywał się na otoczeniu. Wtedy należało zachować rozsądek i udawać potulną owieczkę, a najlepiej unikać go jak ognia.
– Posiłek już prawie gotowy – zapewniła ugodowo Eleanor. – Zaraz każemy podawać.
– Ja myślę.
– Widziałam w południe posłańca – zagadnęła Alana, siląc się na uprzejmy ton. – Czyżby przyniósł złe wieści?
– I owszem. Bardzo złe – opryskliwie odparł Frendraught. – Robert de Bruce uderzył na Inverness. Splądrował miasto i zrównał je z ziemią. Ponoć spłonęło ze szczętem niemal wszystko. Nie został kamień na kamieniu.
Zamarła. Inverness leżało zaledwie pół dnia drogi na południe od Brodie!
Odkąd sięgała pamięcią, Szkoci nieustannie wojowali z Anglikami, broniąc suwerenności i swoich ziem. Ludzie przywykli do konfliktów i nieustannej wojaczki, ale niespełna dwa lata temu sprawy przybrały wyjątkowo tragiczny obrót. Robert Bruce, który rościł prawa do tronu Szkocji, zamordował Czerwonego Johna Comyna, lorda Badenoch i kuzyna Alany, a właściwie kuzyna jej ojca. Zaraz potem Bruce koronował się na króla, choć w tych okolicznościach zyskał poparcie tylko części rodaków. Pozostali widzieli w nim bratobójcę i samozwańca. Od tamtej pory podzieleni na wrogie obozy Szkoci wojowali ze sobą nawzajem.
Zapadała złowroga cisza. Kucharki pobladły jak płótno i wlepiły zalęknione spojrzenia w Godfreya.
– Tak, tak, drżyjcie, niewiasty – skwitował złowieszczo Godfrey. – Bo nadchodzi godzina trwogi. De Bruce od ponad roku wędruje z wojskiem przez kraj, zrównując z ziemią wszystko i wszystkich po drodze. Jeśli zapędzi się tutaj, puści z dymem Brodie i wszystkich nas żywcem upiecze! – Wymaszerował na korytarz.
Jak reszta mieszkańców zamku, Alana miała poważne powody do obaw. Tuż po koronacji, którą celebrowała ledwie garstka sprzyjających Bruce’owi biskupów, wydawało się, że nowy monarcha jest skazany na niepowodzenie. Dla większości Szkotów jego nieuchronna klęska była tylko kwestią czasu. Ludziom nie mieściło się w głowach, że jeden, choćby najmężniejszy i najbardziej zaprawiony w bojach człowiek, może w pojedynkę pokonać potężne siły Anglików, a także „ugłaskać” żądny zemsty ród Comynów. Żaden śmiałek nie zdołałby tego dokonać, zwłaszcza przy wsparciu tak mizernej grupki popleczników. Co więcej, niedługo potem hufce Roberta zostały zdziesiątkowane pod Methven przez Aymera de Valence’a, obecnie hrabiego Pembroke’a. Rozproszona i cierpiąca głód armia Bruce’a spędziła resztę lata 1306 roku na tułaczce, ukrywając się w górach i w lasach przed Aymerem oraz oddziałami Anglików. Po kilkumiesięcznej pieszej wędrówce siły króla znalazły w końcu schronienie u Angusa Oga MacDonalda, przywódcy klanu i pana na ziemiach Kintyre. MacDonald i Christina MacRuari do końca roku wspomagali Bruce’a, zapewniając mu broń, ludzi, konie oraz łodzie i statki.
Robert wraz z odrodzoną armią wrócił do kraju w styczniu i przez całą zimę próbował odzyskać zagrabioną ziemię w Carrick. Ponieważ dawni lennicy zgotowali Robertowi chłodne przyjęcie, zaszył się w pobliskich borach i zaczął siać postrach w okolicznych wsiach i majątkach, bez opamiętania grabiąc, mordując i paląc, co popadło. Nie oszczędzał nawet zasobnych i wpływowych obszarników, którzy w końcu rozpoczęli negocjacje i wyprosili pokój w zamian za pokaźną daninę. Tym sposobem, ze znacznie zasobniejszą kiesą, monarcha mógł rozpocząć podbój Galloway. Nosił się z tym zamiarem od czasu, gdy stracono tam jego dwóch braci. Poprzysiągł pomstę i słowa dotrzymał. Starł się ponownie z Aymerem de Valence’em pod Loudoun Hill i tym razem odniósł zwycięstwo. Ostatnio zaś skoncentrował wysiłki na północy Szkocji, na terytorium Buchanów. Nie bez przyczyny, ma się rozumieć. Hrabia Buchan oraz cały klan Comynów byli jego odwiecznymi wrogami.
Jesienią Bruce zajął kilka pomniejszych kaszteli, po czym napadł i zburzył dwie wielkie twierdze Buchana w Inverlochy oraz Urquhart. Z doniesień Godfreya wynikało, że poszedł za ciosem i kontynuował marsz w kierunku Great Glen. A skoro zajął Inverness, znajdował się niebezpiecznie blisko.
Widać optymistyczne wizje klęski Roberta okazały się wyssanymi z palca mrzonkami i wypadało je schować między bajki. Nie było pewności co do tego, czy król zaatakuje Brodie, niemniej należało się przygotować na najgorsze.
Do tej pory Alana nigdy nie doświadczyła wojny na własnej skórze, znała ją jedynie z opowieści oraz meldunków dostarczanych do zamku Brodie. Owszem, żywo interesowała się przebiegiem wypadków, ale tylko dlatego, że brali w nich udział jej krewni. Choć nigdy nie poznała rodziny ojca, jej losy leżały jej na sercu. Więzy krwi okazały się silniejsze niż zadawnione żale i urazy.
Pocieszała się myślą, że Brodie nie jest szczególnie wielkie i okazałe. Niewykluczone, że Bruce uzna je za mało znaczące i niewarte zachodu… Gdyby tylko nie owa dziwna wizja… Nie wiedziała, jak ją rozumieć, i dręczył ją przemożny niepokój. Czyżby widziała jedną z bitew w walce o tron?
Niewiele myśląc, pobiegła za Godfreyem. Nie zważając na protesty babki, która próbowała ją zatrzymać, dogoniła go na korytarzu.
– Dokąd zmierza Bruce? – zapytała bez wstępów.
– Dalej na północ – odparł zwięźle, spoglądając na nią nieprzychylnie. – Uderzy na Nairn i Elgin, to pewne jak amen w pacierzu – dodał ze złością, mając na myśli dwie największe twierdze Comynów. – A Brodie leży między nimi!
– Napadnie również na nas? – spytała niespokojnie.
– Oby nie. Nie jesteśmy gotowi na oblężenie. Nie zdołamy odeprzeć ataku. Posłałem umyślnego do ojca z prośbą, żeby zapewnił nam wsparcie. Liczę na to, że również Buchan przyśle nam więcej ludzi. I wzywam mieszkańców wioski, by chwycili za broń i szykowali się do obrony.
Zamarła. W najgorszych koszmarach nie śniła, że do tego dojdzie. Nie sądziła, że znajdzie się tak blisko wojennej zawieruchy. De Bruce był bezwzględny i nieobliczalny, niech go piekło pochłonie.
Godfrey pochylił się, jakby chciał jej coś szepnąć do ucha. Znalazł się stanowczo za blisko. Tak blisko, że czuła na policzku jego oddech.
– To dziwne, że nie zobaczyłaś tego w swoich wieszczbach – warknął z wyrzutem. – Powinnaś przewidzieć, co się stanie z Brodie i jego mieszkańcami! Od tego jesteś wiedźmą!
– Dobrze wiesz, że proroctwa nie nawiedzają mnie na zawołanie! – odparła zapalczywie.
– Nie może być? – prychnął drwiąco. – Naprawdę trudno dać temu wiarę. Coś mi się widzi, że po prostu nie dbasz o to, co będzie z Brodie i z nami wszystkimi. – Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do stołu i do swoich ludzi. – Przynieś nam wino, tylko nie marudź! – rzucił na odchodne.
Przyglądała mu się przez moment. Od zawsze go nie cierpiała i w żaden sposób nie potrafiła wyzbyć się tej niechęci. A Bóg świadkiem, że bardzo się starała. W jednym Godfrey niewątpliwie miał rację. Jego los zupełnie jej nie obchodził, ale to nie znaczy, że dbała o innych.
Kiedy wróciła do kuchni, Eleanor chwyciła ją za rękę.
– Co ci, dziecko?– szepnęła zatroskana. – Stało się coś?
– Bruce może na nas napaść, babciu.
Pani Fitzhugh zamilkła jak rażona piorunem.
– Szczęście, że to nie Brodie płonęło w twojej przepowiedni – rzekła w końcu. – Zawsze to jakaś pociecha.
W istocie, pomyślała z ulgą Alana. W jej wróżbie stał w ogniu zupełnie inny dom.
Alana wyprostowała się i otarła dłonią czoło. Mimo mroźnej pogody spociła się z wysiłku od wymachiwania łopatą. Wraz z innymi kobietami, starcami i chłopcami z okolic zamku pracowała nad pogłębieniem i umocnieniem fosy.
Ręce zmarzły jej na kość. Upłynęło kilka godzin, nim zdołali pozbyć się wierzchniej warstwy lodu, a teraz przekopywali się przez bryły zamarzniętego błota. Znacznie lepiej i szybciej poradziliby sobie z tym zadaniem dorośli mężczyźni, ale większość z nich wojowała z dala od domu, a ci nieliczni, którzy pozostali, zbroili się i zwierali szyki na wypadek oblężenia.
Kiedy Godfrey Frendraught polecił jednemu z przybocznych, by ogłosił, że mogą udać się na spoczynek, Alana słaniała się na nogach z wyczerpania. Zaczerpnąwszy głęboko tchu, oparła głowę o rękojeść szpadla, przymknęła powieki… i niemal natychmiast zatańczył jej przed oczami obraz ciemnowłosego rycerza, który ukazał jej się w ostatniej wizji w zaciekłej walce z Anglikami. Jego widok wprost prześladował ją od tamtej pory i żadną miarą nie potrafiła wybić go sobie z głowy. Dręczyło ją to, bo nie wiedziała, kim jest ani dlaczego ją nawiedził.
Nie rozpoznała nawet domu, który płonął w jej przepowiedni. Usiłowała przypomnieć sobie jakieś szczegóły, barwy sztandaru albo wzór kraty tartanu rycerza, cokolwiek, lecz wszystko na próżno. Pamiętała tylko jeden nowy szczegół. Była pewna, że na ziemi leżał śnieg, a zatem bitwę stoczono w zimie.
Westchnęła ciężko i powłócząc nogami, powlekła się do westybulu. Godfrey chodził nerwowo w tę i z powrotem, więc zeszła mu z oczu i zbliżyła się do paleniska, żeby ogrzać zziębnięte dłonie. Jednak nie dane jej było zaznać spokoju, bo Frendraught podszedł do niej z zasępioną miną, która nie wróżyła nic dobrego.
– Zapewne ucieszy cię wieść, że mój ojciec nie udzieli nam wsparcia – oznajmił, rzucając w nią pergaminem, który trzymał w ręku. – Ponoć też brakuje mu ludzi i nie może nam podesłać choćby jednej duszy.
– Bądź pewien, że wcale mnie to nie cieszy – odparła szczerze.
– Kłamiesz! Oboje wiemy, że to zwykłe mydlenie oczu. Nie od dziś wiadomo, że pragniesz, aby Brodie przeszło w twoje władanie. Ubrdałaś sobie, że masz prawo do tej ziemi, a ja stoję ci na przeszkodzie. Wzdragasz się na mój widok, bo nie potrafisz przeboleć, że kiedyś zostanę panem tego zamku. – O dziwo, w jego głosie nie było satysfakcji. Usłyszała tylko gniew człowieka przypartego do muru.
– Brodie kiedyś należało do mojej matki – odparła, ważąc każde słowo. – Zatem niczego sobie nie ubrdałam. Dobrze wiesz, że mogę dochodzić swoich praw, ale tylko wtedy, gdyby przytrafiło ci się jakieś nieszczęście.
– I pewnie każdego dnia wznosisz o to modły do Stwórcy, prawda? Nie ufam ci ani na jotę i nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
– Zatem nie muszę się wysilać, bo cokolwiek powiem, i tak cię nie przekonam… Ale powinieneś wiedzieć, że nie chcę, żeby Brodie wpadło w ręce Roberta de Bruce’a. To ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła. – Owszem, ojciec zapomniał o jej istnieniu, ale nadal był jej ojcem i nic tego nie zmieni. Darzyła go szacunkiem i zamierzała pozostać wobec niego lojalna. – Jak będziemy się bronić?
Godfrey łypnął na nią spod oka i zaczął maszerować, jakby wstąpiła w niego nowa energia.
– Jeśli Bruce przypuści szturm, nie zdołamy go odeprzeć, to znaczy nie wytrwamy długo. Jedyna nasza nadzieja, że zadowoli się tym, co podbije i złupi po drodze, czyli Nairn, Elgin i Banff. Hrabia już ruszył do Nairn, gdzie stacjonuje mój ojciec. Będą obmyślać strategię obrony włości Buchanów. – Z trudem panował nad gniewem, ale w jego oczach malowały się także przerażenie i bezsilność.
Nie zazdrościła mu, bo znalazł się w wyjątkowo niekorzystnym położeniu. Nie sposób bronić twierdzy z zaledwie garstką ludzi. Duncan najwyraźniej oczekiwał, że syn stawi czoło armii króla w pojedynkę. Zrobiło jej się go trochę żal. No, prawie…
– To prawda, że Bruce spustoszył Inverlochy, Urquhart i Inverness? I zostawił po sobie tylko zgliszcza?
– Prawda. Trudno orzec, czy puści z dymem także Brodie. To diabeł wcielony, więc musimy się najgorszego, zwłaszcza że do tej pory palił wszystko jak leci.
Nie zniosłaby, gdyby jej ukochane Brodie obróciło się w popiół i zgliszcza. Zacisnęła powieki, żeby odepchnąć od siebie ten straszliwy obraz. Na samą myśl o takim nieszczęściu robiło jej się słabo. Nie chciałaby tego zobaczyć w swoich proroczych widzeniach. Oby tym razem obyło się bez nich.
– Trzeba ci wiedzieć coś jeszcze – odezwał się ponownie Godfrey, wyrywając ją zadumy. – Sir Alexander zjedzie wkrótce do Nairn. Powiadają, że jest już w drodze. – Gdy zastygła jak słup soli, dodał z kąśliwym uśmieszkiem: – A cóż to? Nie cieszysz się? – Posłał jej kąśliwy uśmiech. – Pobladłaś, jakbyś zobaczyła zjawę. Nie pierwszy raz twój ojciec, przebywając w pobliżu, nie odwiedzi ciebie.
Serce ścisnęło jej się z żalu. Wiedział, gdzie uderzyć, żeby zabolało. Prawda była taka, że ojciec nie chciał jej widywać. Choć dość często bywał w okolicy, nigdy nie pojawił się w Brodie, tylko tej jeden jedyny raz, gdy była dzieckiem. Czyżby wciąż się łudziła, że jeszcze go kiedyś zobaczy? A nawet gdyby się spotkali, co by na tym zyskała?
Owszem, kiedyś próbował ją wyswatać, ale jego wysiłki spełzły na niczym. A potem przez siedem długich lat nie odezwał się ani słowem. Nie posłał po nią ani nie zainteresował się jej losem, więc albo zupełnie o niej zapomniał, albo w ogóle o nią nie dbał.
Nadal ją to bolało, choć od dawna boleć nie powinno.
– Nie dziwota – orzekł z zadowoleniem Godfrey. – Nie chce cię znać, bo jesteś bękartem.
– Znęcasz się nade mną, bo sprawia ci to przyjemność? – rzuciła rozeźlona.
– Nie inaczej. To moja najmilsza rozrywka. – Posłał jej nieżyczliwy uśmiech. – Jeszcze dziś ruszasz w drogę do Nairn – dodał ku jej zaskoczeniu.
Czy to jakiś ponury żart? – pomyślała, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami.
– Mój ojciec chce cię widzieć – zakomunikował z satysfakcją. – Jak najrychlej.
– Duncan mnie wzywa? Po co?
– A jak ci się zdaje, wiedźmo?
Na moment oniemiała z przerażenia, dopiero po chwili spytała ostrym tonem:
– Coś ty mu naopowiadał?
– Jak to co? Przekazałem ojcu, że widziałaś go w zwycięskiej bitwie.
Matko przenajświętsza… Stary Frendraught wiedział o jej darze, a raczej przekleństwie jasnowidzenia. Widziało o nim całe Brodie.
– Powiedziałeś mu o moim widzeniu? – powtórzyła powoli.
– I owszem, powiedziałem. Dlatego chce z tobą rozmówić. – Podniósł z ziemi pergamin i cisnął go do paleniska. – Radziłbym ci sobie przypomnieć, co dokładnie zobaczyłaś. Będzie pytał o szczegóły.
– Mówiłam ci już, co widziałam. – Nie cierpiała Duncana jeszcze bardziej niż jego syna, a w dodatku się go bała. Co robić? Co robić? – zastanawiała się popłochu. Jeśli Frendraught odkryje, że zełgała, gotów obić ją gołymi pięściami. A nawet jeśli nie spierze jej na kwaśne jabłko, ukarze ją w jakiś inny równie okrutny sposób.
– Co to? Nie cieszysz się na spotkanie z sir Alexandrem? – szydził Godfrey.
Ze strachu trudno jej było zebrać myśli, ale jego pytanie wyrwało ją z chwilowej niemocy. Całe życie marzyła, że znów zobaczy się z ojcem. Choć nie powinna sobie wiele obiecywać, serce rosło jej w piersi.
Boże, nie pozwól, żeby Bruce ani ktokolwiek inny zaatakował Nairn, modliła się w duchu. B co ze mną będzie, jeśli moja rzekoma przepowiednia okaże się fałszywa?
– Toż to czysta głupota i nieodpowiedzialność! – zawołała pobladła Eleanor. – Rozum mu odjęło czy jak? Nie może ot tak, wysłać cię samej w drogę…
Alana uraczyła ją ponurym uśmiechem.
– Nie ma co gadać, niczego nie uradzimy, po prostu muszę jechać, skoro Duncan wzywa. Wyobrażasz sobie, jak mógłby mnie ukarać, gdybym sprzeciwiła się jego woli? Modlę się, żeby nie wyszło na jaw, że zmyśliłam tę przepowiednię…
Pani Fitzhugh opadła na ciężko na siennik. Rozmawiały w ciasnej komnacie znajdującej się w baszcie alkierzowej. Oprócz dwóch wąskich łóżek przedzielonych stołem i pary krzeseł, była tu tylko dębowa skrzynia na odzienie i różne inne drobiazgi.
Alana starannie złożyła tunikę i ułożyła ją obok reszty rzeczy, które zamierzała ze sobą zabrać.
– Cóż – odezwała się posępnie babka – oby obróciło się to na dobre. Zobaczysz się z ojcem, może wreszcie przypomni sobie o twoim istnieniu…
Zabolało, jakby ktoś wbił jej nóż w serce.
– Skoro nie przypomniał sobie do tej pory, to nie zamierzam karmić się złudzeniami – odparła beznamiętnie. – Zresztą gdyby nie Duncan, nie wiadomo, czy w ogóle kiedykolwiek byśmy się jeszcze zobaczyli.
– Daj pokój, dziewczyno, mnie oczu nie zamydlisz. Nie możesz się doczekać tego spotkania. Przecież pamiętam, jak wypatrywałaś ojca. Kto wie, może dotrzyma słowa i wyda cię za mąż, jak obiecał. Wreszcie byłabym o ciebie spokojna…
– Nie obiecuj sobie zbyt wiele. Sir Alexander nie zmieni tego, jak mnie widzą ludzie. – Uśmiechnęła się, bo nie chciała dać po sobie poznać, jak bardzo przejmuje się zdaniem innych.
– A czemu by nie? Jeśli naprawdę zechce, raz dwa to załatwi. Przecież jest ważnym wielmożą, bratem hrabiego Buchana.
– Ech, babciu, co ja bym bez ciebie poczęła? – Tym razem Alana uśmiechnęła się szczerze.
Pani Fitzhugh podeszła do kufra i zaczęła wyjmować z niego swoje rzeczy.
– Lata lecą, a ja z każdym dniem staję się starsza – oznajmiła z powagą. – Przyjdzie dzień, że będziesz musiała radzić sobie beze mnie. Właśnie dlatego chciałabym cię widzieć u boku dobrego męża, który o ciebie zadba. Łatwiej byłoby mi odjeść z tego świata, gdybym wiedziała, że masz kogo kochać. Ciężko samotnie iść przez życie… – Wygrzebała ze skrzyni worek i zaczęła się pakować. – Jadę z tobą do Nairn.
– Ależ babciu… – zaprotestowała odruchowo Alana. Eleanor była zwinna i dziarska jak na swój wiek, a Nairn leżało zaledwie pół dnia drogi od Brodie. Szkopuł w tym, że nie potrafiła jeździć konno, mogła podróżować tylko lektyką albo wozem. Do tego był środek zimy i w każdej chwili mogło spaść więcej śniegu. Więc lepiej, żeby babka została w domu.
– Nie próbuj się ze mną sprzeczać, dziewczyno. Na nic ci się to nie zda. Nie rozmawiałam z sir Alexandrem i Buchanem od wieków. Buchan nigdy nie widział cię na oczy, ty też nie miałaś okazji choćby zerknąć na niego. Jeśli ojciec nie dba twój los, to może we dwie przekonamy hrabiego, żeby zapewnił ci godziwą przyszłość. Krew nie woda, a ty, jakkolwiek by na to patrzeć, jesteś jego bratanicą.
Alana nie chciała narażać zdrowia babki na szwank, a podróż w mroźny dzień mogła skończyć się poważną chorobą. Do tego lord Buchan cieszył się mroczną sławą okrutnika, mówiono o nim, że jest bezduszny, bezwzględny i wyniosły. Prędzej kury zaczną latać, niż hrabia otoczy ją stryjowską opieką.
– Hrabia w niczym mi nie pomoże – oznajmiła stanowczo. – Nie zmyje ze mnie złej sławy. Kto raz okrył się hańbą, nigdy się nie uwolni się od jej piętna. Nawet Buchan ze swym tytułem i znaczeniem nic na to nie poradzi.
– Już ty się nie bój, jeśli zechce, to poradzi. Nie zapominaj, że to najpotężniejszy włodarz w całej północnej Szkocji.
Nazajutrz o świcie ruszyły w drogę. Zza chmur wyzierało słońce, ale powietrze ścinał mróz. W nocy spadło sporo śniegu, więc główny trakt i wierzchołki gór pokrywała gruba warstwa białego puchu.
Eleanor i Alana siedziały w wozie zaprzęgniętym w muła. Godfrey nie miał nic przeciwko temu, żeby pani Fitzhugh towarzyszyła wnuczce, ale przydzielił im do eskorty zaledwie jednego wartownika. Connaught jechał obok nich wierzchem opatulony w futrzany kubrak.
Śnieżne zaspy bardzo ich spowalniały. Wczesnym popołudniem wciąż znajdowali się dość blisko Brodie.
Alana raptem wyprostowała się jak struna i nadstawiła ucha. Coś było nie tak. Jakimś sposobem wyczuła, że nieopodal dzieje się coś złego. I nawet nie potrzebowała do tego wizji. Tym bardziej że chwilę później poczuła ostry swąd dymu.
– Pali się – powiedział Connaught, zatrzymując konia. – Gdzieś w pobliżu.
Alana ściągnęła lejce i spojrzała w niebo. Nad linią drzew wznosiła się smolista szara smuga i usłyszała skowyt spłoszonych zwierząt oraz wrzaski przerażonych ludzi. Odgłosy wydały jej się znajome, do złudzenia przypominały okrzyki z proroczego widzenia.
– Dasz radę przemknąć się obok niezauważonym? – spytała.
Connaught skinął głową i pogalopował przed siebie.
Gdy zostały same, Eleanor chwyciła ją za rękę.
– Lepiej zawróćmy – powiedziała, rozglądając się w popłochu. – Tu nie jest bezpiecznie.
– Chyba natknęłyśmy się na bitwę z mojej wizji – z wahaniem odparła Alana.
Wrócił Connaught i oznajmił:
– Boath Manor płonie! Ludzie de Bruce’a szturmują na dom MacDuffa! Widziałem ich proporce.
Alana poczuła, że cierpnie jej skóra.
– Armia króla jest tuż obok?! – zapytała skrajnie zaskoczona. – Nie może być…
– Zaledwie mały oddział. Kilkudziesięciu górali, ale biją ludzi Duncana.
Chryste, pomyślała wystraszona. Znalazłyśmy się w środku wojny o szkocki tron.
– Powinniśmy jak najszybciej wrócić na zamek – odezwał się wartownik. – Zanim nas tu odkryją.
Alanie stanął przed oczami ciemnowłosy góral, którego skrytobójczo ugodził jego własny człowiek. Jeśli właśnie tę bitwę przewidziała kilka dni temu, to nie mogła tak po prostu wrócić do Brodie. Nie darowałaby sobie, gdyby nie spróbowała zapobiec takiej podłości. Musiała go ostrzec i wiedziała, że nic jej od tego nie odwiedzie.
Zeskoczyła z wozu i spojrzała na wartownika.
– Zabierzesz do domu panią Fitzhugh?
– Co ty wygadujesz, dziewczyno! – zawołała Eleanor. – Nie możesz sama tu zostać. To szaleństwo!
– Muszę sprawdzić, co tam się dzieje. Chcę to zobaczyć na własne oczy, babciu. Ale będę ostrożna, obiecuję. Zerknę tylko zza drzew.
Odgłosy walki były coraz głośniejsze, oczywisty znak, że bitwa z każdą sekundą przesuwa się bliżej nich. Nie było czasu do stracenia. Gdy odwróciła głowę, oprócz dymu zobaczyła w oddali płomienie.
Connaught spojrzał w tę samą stronę i zacisnął szczękę.
– Nie zdołasz im umknąć tym ciężkim wozem – oznajmił bez ogródek. – A ja nie dam się zaszlachtować, żeby ratować wiedźmę i bezużyteczną staruchę. Jeszcze mi życie miłe! – Spiął konia i pogalopował w kierunku Brodie.
Alana zachłystnęła się z oburzenia. Łotr bez serca i czci! Zostawił na pastwę losu dwie bezbronne kobiety! Niech go piekło pochłonie!
– Chowaj się, póki jeszcze możesz, dziecko! – zawołała strwożona Eleanor. – Prędko! Mniejsza o mnie! Nie tkną mnie, bom stara, a nawet jeśli, to swoje już przeżyłam. Ty to co innego…
– Nie ma mowy. – Alana chwyciła muła za uzdę i pociągnęła go razem z wozem. – Nie pozwolę, żeby włos spadł ci z głowy, babciu. Ukryjemy cię w zaroślach.
– A ty? Co będzie z tobą?! Mnie niechaj i usieką, ale ty masz całe życie przed sobą! Alana, słyszysz?!
– Nie waż się tak o sobie mówić, babciu. Nie chcę tego słuchać. Tym razem zrobimy po mojemu.
Muł jak to muł, wierzgał i protestował, ale w końcu udało im się zepchnąć go z traktu w głąb lasu. Nie było ich widać od strony drogi, jednak Alana wciąż miała obawy. Rozejrzawszy się, spostrzegła w pobliżu kilka spiętrzonych skał. Może lepiej schować babcię w pieczarze?
– Wolę zostać tutaj – powiedziała Eleanor, podążając za jej wzrokiem.
– Nie zabawię długo – odparła Alana, starannie okrywając ją futrem.
– Boję się o ciebie. Dlaczego uprałaś się tam iść? Nie lepiej przeczekać tu ze mną?
Alana zmarszczyła brwi. Co ja najlepszego wyczyniam? – zasępiła się, spoglądając w pomarszczoną twarz babki. Nie mam pewności, czy to ta sama bitwa, którą widziałam nad strumieniem… Więc na co mi to? Czemu tak bardzo pragnę ostrzec tego człowieka? Przecież jest dla mnie nikim. Nawet go nie znam… a czuję, że muszę ratować go od zdrady, a może i od śmierci… Dlaczego właśnie ja? Widziałam, jak padł ugodzony sztyletem w plecy, ale nie wiem, czy przeżył. To dlatego chcę się upewnić, jaki spotkał go los…
– Nawet się nie obejrzysz, a będę z powrotem – powiedziała, mocno obejmując Eleanor. – Nie bój się, nie zostawię cię tu samej.
Pani Fitzhugh ujęła ją za policzki.
– Uparta jesteś jak koza. I dzielna ponad miarę. Zupełnie jak twoja matka.
Alana uśmiechnęła się i pognała przed siebie. Była zbyt przejęta, by odczuwać chłód, brodziła przez zaspy śniegu, ile sił w nogach, nie zważając na mróz. Z każdym krokiem coraz wyraźniej czuła w gardle i oczach duszący posmak dymu, odgłosy walki też narastały. W końcu dotarła na skraj lasu i zdyszana zatrzymała się z sercem na ramieniu, żeby się rozejrzeć. Była tak wyczerpana, że musiała uczepić się gałęzi, żeby nie upaść.
Gdy podniosła wzrok, od razu wiedziała, że przygląda się własnej wizji, która ziściła się w najdrobniejszym szczególe. Folwark Duncana MacDuffa stał w płomieniach. Angielscy i szkoccy rycerze mierzyli się w morderczej potyczce na piki i miecze, a śnieg spływał brunatną posoką.
Zemdliło ją od zapachu świeżej krwi i zachwiała się. Przez chwilę obawiała się, że omdleje, ale zacisnęła zęby i siłą woli utrzymała się w pionie. Powiodła oczami po walczących mężczyznach i z przejęcia wstrzymała oddech.
Od razu go zobaczyła i rozpoznała bez najmniejszego trudu, bo wyglądał identycznie jak wtedy, gdy widziała go oczyma wyobraźni. I tak jak wtedy, pojedynkował się zaciekle z jakimś Anglikiem.
Zdumiona nie dowierzała własnym oczom. Co to wszystko znaczy? Nidy dotąd nie oglądała swoich widzeń na jawie, ani tym bardziej nie brała w nich udziału.
Wewnątrz domu rozległy się rozpaczliwe wrzaski kobiety wzywającej pomocy, a ciemnowłosy nieznajomy ruszył jej na ratunek. Wyważył ramieniem drzwi, ale nim wbiegł do środka, odwrócił się i spojrzał wprost na Alanę. A raczej tak jej się tylko zdawało. Dopiero po chwili zorientowała się, że spogląda w głąb lasu, jakby czegoś w nim szukał. Tak czy owak, miała wrażenie, że spotkali się wzrokiem.
Sekundę później zniknął wewnątrz płonącego budynku.
Alana bez wahania wypadła zza drzew i podbiegła bliżej folwarku. Kiedy nieznajomy wydostał się z powrotem na zewnątrz, znalazła się w samym środku bitwy. Dokładnie tak jak w jej proroctwie, trzymał na rękach dziecko, a tuż za nim pojawiła się kobieta z drugim malcem. I tak jak wtedy zawalił się dach. Mężczyzna padł na ziemię, żeby osłonić sobą chłopca.
Potknęła się o własne nogi i na moment straciła równowagę. Nim pozbierała się z klęczek, zdążył oddać syna matce i tym razem rzeczywiście popatrzył wprost na nią. Ich oczy się spotkały i czas na moment stanął w miejscu. Nie wiedzieć czemu zaparło jej dech i nie była w stanie się ruszyć. A potem nagle spostrzegła za jego plecami rudowłosego zdrajcę, który mknął ku niemu ukradkiem ze sztyletem w ręce.
Serce zatrzymało jej się w piersi.
– Broń się! – wrzasnęła na całe gardło, by nie dopuścić do bratobójczego mordu. – Za tobą!
Obejrzał się, ale widok towarzysza broni nie wzbudził w nim podejrzeń. Nie wyczuł zagrożenia i spojrzał ponownie na Alanę.
– Odwróć się! – zawołała rozpaczliwie. – Jesteś w niebezpieczeństwie!
Obrócił się, lecz w tej samej chwili zabójca ugodził go nożem w pierś. Zaskoczony góral zadał mu śmiertelny cios mieczem i znowu popatrzył w jej stronę, jakby wypatrywał u niej ratunku.
Ruszyła ku niemu, gdy opadł na kolana, a potem legł bezwładnie na śniegu, który natychmiast przemieszał się z krwią.
Nieliczni pozostali na placu boju Anglicy rzucili się do ucieczki. Szkoci wyszli z bitwy zwycięsko, ale wielu przypłaciło to życiem. Alana nigdy nie widziała takiej jatki. Dookoła leżało mnóstwo rozpłatanych ciał i konających rannych. Po drodze kilka razy przystawała, żeby ich ominąć. Nie było łatwo, lecz w końcu dopadła ciemnowłosego górala i przyklęknęła u jego boku.
– Jesteś ranny. Pomogę ci.
Łypnął na nią podejrzliwie i chwycił ją za nadgarstek.
– Ktoś ty? Skąd się tu wzięłaś?
Otumaniona jego błękitnym spojrzeniem, nie zareagowała od razu.
– Uchodzi z ciebie mnóstwo krwi, panie. Pozwól sobie pomóc, zanim twój czas minie.
Ścisnął ją mocniej za rękę.
– Chcesz mnie opatrzyć? – spytał podejrzliwie. – Skąd mam wiedzieć, że nie przybiegłaś mnie dobić?