Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Mgły z Donlonu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 maja 2025
3024 pkt
punktów Virtualo

Mgły z Donlonu - ebook

Kontynuacja Cieni z Donlonu

Przed wielu laty ośmiu potężnych magów stworzyło w sercu stolicy Anglii Donlon, czarodziejską enklawę. Pozostawili oni po sobie potomków, niespokojną magię, wypełniającą miasto i osiem miejsc, będących jej źródłem. A przynajmniej tak dotąd się wydawało: bo jeśli wierzyć słowom opiekunki kruków z Tower, żadne z nich nie odeszło naprawdę. Jeden z założycieli powraca i ma zamiar przywrócić Donlonowi dawną świetność: oczywiście pod jego przewodnictwem.

Funkcjonariusze Scotland Yardu muszą zadbać o utrzymanie porządku w mieście i pochwycenie czarnoksiężnika. Nie jest to jednak łatwe i to nie ze względu na jego potężną magię, a raczej na dar przekonywania do siebie ludzi. Pośród mgieł Donlonu dawnych wrogów łatwo mogą połączyć wspólne interesy, a przyjaciele odkrywają, że stoją po przeciwnych stronach barykady.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8330-868-5
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Edward Ravensbruk wiedział, że otacza go magia: tą niepodlegającą kwestionowaniu wiedzą, którą przyswaja w pewnym momencie każdy rozsądny człowiek, tak samo jak na przykład świadomość tego, że Ziemia jest okrągła, a Słońce wstaje na wschodzie. Magia przenikała ściany budynku, osmalone podłogi, nieliczne ocalałe okna i te fragmenty dachu, które się nie zawaliły. Unosiła się w powietrzu i nabierał jej w płuca z każdym oddechem. Muskała jego skórę, wprowadzała zamęt w snach i niekiedy mamiła zmysły.

Tak, wiedział, że magia tu jest. Nie mógł jednak jej wyczuć, jak wyczuwali ją wszyscy inni, nawet ci niezbyt utalentowani. W każdym razie nie bezpośrednio, bo emocje tych, na których oddziaływała, zaskakując ich, przerażając, upajając albo dając się we znaki, odbierał aż za mocno.

Trochę go to frustrowało.

Może i dobrze. Frustracja przynajmniej pochodziła od niego, była jego własna, zawsze jego własna, nie odbicie zaledwie, wciskające się do głowy i serca z cudzych dusz i umysłów. Jeżeli istniało jakieś uczucie, które Edward Ravensbruk znał doskonale, to z pewnością właśnie ją. Frustrowała go obojętność ojca. Niezadowolenie dziadka, którego ten nie okazywał wprawdzie nigdy miną, tonem czy zachowaniem, ale które bombardowało Edwarda, ilekroć znaleźli się w jednym pomieszczeniu. Rozczarowanie i gorycz babki, błyskające w jej wielkich, pięknych oczach, którymi kiedyś oczarowała arystokratę do tego stopnia, że przeciwstawił się dla niej rodzinie. Te wszystkie razy, gdy oblewał testy z zaklęć praktycznych, a zdawali je koledzy poświęcający na naukę znacznie mniej czasu i starań. Nawet własny język, stający kołkiem, kiedy próbował – bo na początku jeszcze próbował – porozmawiać z rówieśnikami w szkole, ale nie mógł wykrztusić z siebie słów, skupić się na swoich myślach, kiedy zewsząd płynęło tak wiele obcych emocji. Frustrowały spojrzenia i ciche szepty za plecami później, gdy może już dałby radę zebrać te słowa, ale po prostu nie chciał.

Najbardziej jednak zawsze frustrował go William Doe.

Także teraz, gdy Edward sądził, że wreszcie się od niego uwolni.

William Doe.

Kundel znikąd, chłopak, który może i miał w sobie kroplę krwi jednego z Yorków, ale tak rozrzedzoną, że nie powinno to mieć żadnego znaczenia. Syn sklepikarza i pijaczki, która pewnego dnia nie wróciła do domu z jednej ze swoich eskapad. Od ósmego roku życia mieszkający w sierocińcu, pozbawiony krewnych, pieniędzy, wsparcia i starannej edukacji.

Genialne dziecko.

Lepszy od Edwarda, w prostej linii potomka wspaniałego rodu Ravensbruków, uczonego za młodu przez prywatnych guwernerów, właściwie we wszystkim. Od magii przez teorię po kontakty towarzyskie. Popularny wśród rówieśników, podziwiany przez młodszych, wzbudzający zainteresowanie dziewcząt i szacunek nauczycieli.

Edward nie był pewny, kiedy zaczął pragnąć, aby William Doe znikł. Czy tamtego dnia w pierwszej klasie, gdy siedząc na uboczu, obserwował chłopca otoczonego przez grupę kolegów, z których każdy chciał zamienić z nim choć kilka zdań? Kiedy wywieszono wyniki rocznych egzaminów i nazwisko Doe dumnie znalazło się na pierwszym miejscu we wszystkich testach praktycznych, a potem mówili o nim absolutnie wszyscy? A może na drugim roku Avallen, gdy starszy chłopak popchnął Edwarda, nazywając go dziwakiem – i William Doe bohatersko przyszedł mu na ratunek, a potem wszyscy sądzili, że Ravensbruk powinien być mu za to wdzięczny? W dniu, w którym parę lat później William kazał Brandonowi trzymać się z dala od Collen? Po wygranej Williama w międzynarodowym konkursie, po której wszyscy już szeptali, że pewnego dnia stanie się najpotężniejszym czarodziejem Anglii? Po pytaniu dziadka, czy naprawdę nie mógłby bardziej przypominać Williama Doe? A może wtedy, gdy Edward podsłuchał jego rozmowę z Jonathanem: Ravensbruk to przecież nikt ważny, nie ma co się nim przejmować…

A może wszystkie te chwile nałożyły się na siebie, aż to pragnienie utkwiło w głowie Edwarda na dobre, nie gwałtowne, nie palące, lecz stale obecne. Niepostrzeżenie zmieniło się w postanowienie, pewność wręcz: pewnego dnia…

„Pewnego dnia”.

Pewnego dnia William Doe zszedł do podziemi i wpadł do starannie przygotowanej pułapki, ale w niej nie zginął.

Pewnego dnia zdawało się, że William będzie pierwszym podejrzanym o przyczynienie się do śmierci kolegi, ale tak się nie stało.

Pewnego dnia William był bliski wydalenia ze szkoły, ale uniknął kary.

Pewnego dnia William miał umrzeć na brzegu sadzawki wypełnionej czernią, ale otworzył oczy i – co gorsza – zajął należne Edwardowi miejsce ulubionego ucznia Richarda Woodville’a.

Wszystkie drobne manipulacje Edwarda zawiodły.

Czy było to szczęście, ślepy los czy ręka Avy Carey, która wiecznie mieszała się w nieswoje sprawy?

Edward przez moment prawie ją lubił: na tyle, na ile jego serce było zdolne do odczuwania sympatii. Rzadko biły od niej negatywne uczucia. Promieniowała ciepłem, tak dobrze panowała nad emocjami, że go nie przytłaczały, i czuł się przy niej jakoś dobrze. Poza tym przyjaźniła się z panną Malory Rhodes, a ona zawsze była dla Edwarda dobra. Tak dobra, że przez chwilę żałował, że musiała umrzeć: a przynajmniej zdawało mu się, że trochę żałuje. Że w morzu żalu za przyjaciółką, który zalewał Avę Carey, a którego szum i wilgoć sięgały ku Edwardowi, ilekroć rozmawiała z nim o Malory, znalazła się kropla należąca tylko do niego.

Teraz każda myśl o Careyównie była kolejnym źródłem frustracji. To przez nią musiał znosić Williama Doe.

I ten, oczywiście, tkwił już przy punkcie obserwacyjnym, który chciał zająć Edward.

– Ravensbruk – mruknął William, oglądając się na dźwięk kroków. – Też usłyszałeś, że Richard ma gości?

Chłopak stał przy oknie wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec. Oczywiście, takich okien było o wiele więcej, jednak ktoś patrzący z parteru mógłby zostać łatwo zauważony, z drugiego piętra z kolei mniej dało się zobaczyć. Ledwo kilka metrów dalej uszkodzona podłoga stawała się niestabilna, natomiast po skrzydle, które najmniej ucierpiało od ognia, zawsze ktoś się kręcił. To był najlepszy punkt obserwacyjny.

– Powinieneś nazywać go mistrzem, Doe.

– York – sprostował William, a Edward wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.

Nazwanie kundla hartem nie sprawi, że ten stanie się rasowcem, pomyślał.

– Co cię tak bawi? – warknął William, który najwyraźniej wyłapał ten uśmiech. Edward przez moment czuł jego złość i to przyniosło mu odrobinę satysfakcji. Doe jednak zaraz się opanował. – Moment, zapomniałem, nic przecież nie bawi naszego zepsutego chłopca.

– Nie jestem zepsuty – odparł Edward ze spokojem. Ale słowa Williama znów przywołały frustrację. Richard obiecał, że mu pomoże i w opanowaniu mocy, i w sprawieniu, by emocje odczuwał, a nie tylko wyczuwał. Zaczął nawet go uczyć i zdawało się, że to działa, tyle że później wciąż były jakieś ważniejsze sprawy. – A ty nie jesteś Yorkiem.

– Moim przodkiem był Henry York.

– Jeden z twoich przodków jest bękartem któregoś z jego potomków – sprostował Doe. – Coś podobnego może pewnie powiedzieć o sobie ze dwieście osób w Donlonie. Nie masz jego magii ani praw do jego dziedzictwa.

I znów gniew, tak silny, że zdawał się parzyć.

Edward nie lubił odbierać cudzych emocji. Zwłaszcza tych negatywnych. Przytłaczały go, utrudniały mu skupienie i pozostawiały go z dziwną myślą, że sam jest wadliwy, bo nie czuje, nie myśli tak, jak pozostali. Unikał innych ludzi tak bardzo, jak tylko się dało w szkole, w której uczyło się tysiąc dzieciaków. Złość Williama jednak prawie go cieszyła. Może nie czuł się szczęśliwy ze świadomością, że go rozgniewał: ale choć przez chwilę czuł się od niego lepszy.

– Naprawdę chcesz rozmawiać o magii, Ravensbruk? I o tym, który z nas ma jej więcej? – spytał Doe.

Gdyby emocje Edwarda pracowały normalnie, pewnie wściekłby się albo przynajmniej poczuł zraniony. W końcu William Doe trafił w sedno, po raz kolejny. Jedyną silną magią, jaką Edward władał, było wyczuwanie cudzych uczuć – i nie umiał ani kontrolować tej zdolności, ani wpływać na emocje innych; co najwyżej mógł je odrobinę podsycić. Za to Doe był napakowany mocą aż po uszy.

Edward nie zezłościł się jednak. Powtórzył sobie tylko w duchu po raz kolejny…

Pewnego dnia.

Z tą myślą podszedł do okna i stanął możliwie jak najdalej od Williama. Wyjrzał na dziedziniec.

– Jeanette Brown? – wyrwało się mu, gdy dostrzegł trójkę ludzi. Dwóch mężczyzn, w tym Percivala Fitzroya, oraz jedną kobietę.

– Kto?

– Jeanette Brown. Maleficent. Najlepsza klątwołamaczka w Anglii. Każdy o niej słyszał – stwierdził Edward. Mówił obojętnym tonem, ale ostatnie zdanie dodał celowo. Może sam nie do końca rozumiał ludzkie emocje, jednak nauczył się manipulować nimi bez pomocy choćby odrobiny magii. – Oczywiście każdy, kto należy do odpowiedniej sfery.

– Jaka to sfera, Ravensbruk? – parsknął cicho William. – Bo na razie to obaj jesteśmy dokładnie w tej samej. Stoimy w oknie w ruinach i próbujemy się dowiedzieć, co się dzieje wokół, bo nikt nas nie informuje bezpośrednio…

Morze złości Williama się cofnęło, pozostawiając po sobie gorycz. Edward przez moment prawie czuł gorzki smak w ustach. Tym razem nie próbował się bronić przed napływem cudzych emocji, bo może tego nie czuł, ale wiedział, że ta gorycz powinna być i jego własną goryczą. Jako pierwsi stanęli u boku Richarda Woodville’a. Pomogli mu przebudzić się po latach snu i wprowadzili go w świat Donlonu XXI wieku.

A potem zostali odstawieni na boczny tor, gdy tylko pojawili się pierwsi dorośli, mogący wesprzeć sprawę Woodville’a.

Przynajmniej tyle, że dotyczyło to ich obu. Gdyby Richard poświęcał wiele czasu Williamowi, a Edwarda ignorował… tego Ravensbruk chyba by już nie zniósł. Narosłoby w nim coś dziwnego, jak tamtego dnia, gdy zaplanował posłanie Williama do podziemi, i zrobiłby… coś. Nie miał jeszcze pewności co, ale coś na pewno.

– To jasne, co się dzieje – powiedział Edward beznamiętnie. – Zwerbowali Jeanette Brown. Jest krwią z krwi Cassandry Bird. Prawdopodobnie włada magią, która wywodzi się od Birdów. Zyska na planach Richarda. Poza tym ma żal do władz i do Scotland Yardu.

Pomyślał, że to doskonała zdobycz. Jeanette Brown była potężna, bogata i wpływowa. Nikt jej nie lubił, ale prawie każdy się jej bał. I wywodziła się w prostej linii od najmłodszej z czterech córek Cassandry, kobiety, która pomogła stworzyć Donlon.

Cztery piękne córki Cassandry Bird. Edward przypomniał sobie ich portret z podręcznika do historii. Rudowłosa Eva, która poślubiła Fairbanksa i umiała sprawić, że ludzie ją pokochają. Catherine Song, piękna jak sen, podobnie jak jej matka zaklinająca obrazy: jej potomkowie po dziś dzień prowadzili Galerię Donlońską. Z linii Luny wywodzili się Thunderbirdowie, którzy nie odziedziczyli żadnej z trzech potężnych zdolności Cassandry – zamiast tego, jak mąż Luny, władali magią błyskawic.

I wreszcie Brownowie. Z linii Anny Fray, najmłodszej córki Cassandry. Klątwołamacze.

William zerknął szybko na kolegę i otworzył usta, jakby chciał o coś spytać: może o to, skąd ten żal u Jeanette Brown? Nie odezwał się jednak i Edward był pewien, że Doe nie chciał przyznawać się do swojej niewiedzy.

– Zawrzyjmy drobny układ, Ravensbruk.

– Układ?

– Tak. Ja powiem ci, o czym oni rozmawiają – mruknął William, ruchem głowy wskazując na trójkę na dziedzińcu. – A ty mi powiesz, co czują.

Edward rozważał przez chwilę tę propozycję. Miał ochotę odmówić. Zwłaszcza że wcale nie był pewny, czy William nie blefował: Edward nie słyszał o zaklęciu, które umożliwiałoby podsłuchiwanie. Ale to był pieprzony William Doe, genialne dziecko, a to, że Edward nie znalazł informacji o jakimś czarze, nie znaczyło, że taki nie istniał…

– Zgoda. Ty pierwszy.

– Ta Brown twierdzi, że tylko niekompetentny idiota, czyli prawdopodobnie trzeci z tych gości, może pomyśleć, że skuszą Fairbanksów. Według niej oni lubią status quo i nigdy się w nic nie mieszają. Percival zgodził się z nią i wspomniał Noaha Blythe’a. Na co Jeanette roześmiała się i powiedziała, że jeśli na tym etapie Caleb Blythe o czymś się dowie, mogą równie dobrze kłaść się do grobów… Percival stwierdził, że Caleb nie utrzymuje kontaktów z ojcem, a ten trzeci się obruszył, że Richard jest od Caleba silniejszy.

– Percival w to wierzy, Jeanette nie – powiedział Edward cicho. Cudze emocje atakowały go niepowstrzymywanymi falami, ale kiedy usiłował skupić się na konkretnej osobie, odczytać dokładnie, co działo się w jej głowie i sercu… to wymagało wiele wysiłku. Zwłaszcza w przypadku Percivala Fitzroya, który potrafił całkiem dobrze maskować swoje emocje. Ustawił się tak, by William przypadkiem nie dostrzegł, że pot zrosił mu czoło. – W to, że Richard jest silniejszy. Ją zżerają żal i nienawiść, a Percivala…

– No?

– To samo, co zwykle. Jest nieszczęśliwy – skwitował Ravensbruk. Wzruszył ramionami, niby to obojętnie, a potem odsunął się od okna i oparł o ścianę. – Idę o zakład, że wie, że ich obserwujemy.

Kręciło mu się w głowie, ale rozpaczliwie nie chciał okazać słabości. Przymknął na moment oczy, próbując przeanalizować uzyskane informacje. Nie wiedział za dużo o Fairbanksach, za to wiele słyszał o obu Blythe’ach. Niestety, nie mógł spokojnie przemyśleć sprawy i zastanowić się, w jaki sposób wykorzystać tę wiedzę, bo William – niby natrętna mucha bzycząca tuż nad uchem – znów się odezwał.

– Sądzisz, że żałuje, że z nami poszedł? Powinniśmy ostrzec Richarda?

– Naprawdę myślisz, że Richard Woodville nie wyczuje czegoś, co ja zdołałem wyczuć? – zapytał Edward, uśmiechając się krzywo. – Nie ma w nim żalu. Nic się nie zmieniło. On po prostu nigdy nie był szczęśliwy. Ani razu nie wyczułem od niego niczego… dobrego. Nie. Zaraz. Raz.

Pewnego wieczora, tuż przed opuszczeniem Avallen, gdy zszedł na kolację. Edward na posiłki zawsze przychodził późno, kiedy większość uczniów opuszczała jadalnię. Tamtego dnia sala już niemal opustoszała. Przy stole nauczycieli wciąż jednak siedzieli Percival Fitzroy i Ava Carey. Pochyleni ku sobie rozmawiali o czymś żywo – i na pewno nie chodziło o śledztwo ani dziwne wydarzenia w szkole, bo oboje się uśmiechali. Edward, wiedziony impulsem i ciekawością, podszedł nieco bliżej i nawet się skupił, próbując wyczuć emocje dyrektora.

Pierwszy raz nie były ciemne.

Avalon Carey władała magią ciemności, ale to Percival Fitzroy był pełen mroku. Świat po prostu tego nie zauważał.

– Myślę, że Percival Fitzroy może być słabym ogniwem – oświadczył William z uporem. – Ma wielu przyjaciół.

– Ty też – odparł Edward obojętnie. – Równie dobrze mogę się zastanawiać, czy zaraz nas nie zdradzisz, bo Collen ładnie poprosi.

William zesztywniał. Odwrócił wzrok od ludzi, którzy właśnie przechodzili pod oknami ku jednemu z wyjść z dziedzińca, i skierował spojrzenie na Edwarda. Ravensbruk się nie przestraszył: nie umiał. Cofnął się jednak mimowolnie, bo nie potrzebował mocy empaty, by wyczuwać niebezpieczeństwo.

– Collen do nas dołączy – stwierdził w końcu Doe. Ton miał chłodny. – Chcę, by najpierw ona i Jonathan skończyli szkołę. To dla niej ważne.

– Naprawdę tak sądzisz? – powiedział Edward i się uśmiech­nął. To nie był szczery uśmiech, a wyćwiczony grymas, który przywoływał na twarz niezmiernie rzadko, bo już dawno porzucił próby dostosowania się. – Gdy w pewnym sensie śmierć Brandona była związana z Richardem?

– Ty tu jesteś mimo tego.

Edward wygiął kąciki ust jeszcze bardziej. Myśl o tym, co za chwilę powie, sprawiała mu… odrobinę satysfakcji. Nie był pewien, czy eksperyment Richarda zaczynał działać, czy po prostu zranienie Williama Doe mogło ucieszyć nawet jego.

– Ja go nie kochałem. Ona tak.

Oczy Williama pociemniały z gniewu, dłonie chłopaka zacisnęły się w pięści. Cudza złość owionęła Edwarda, ale nie próbował z nią walczyć: chciał ją podsycić.

– Nie wiesz, o czym mówisz.

– Jestem empatą, Doe. Doskonale wiem, o czym mówię. Collen Standford była zakochana w Brandonie Me­yersie. Z wzajemnością.

Nie dodał – nigdy nie miał zamiaru dodać – że ostatecznie przyjaciół kochała jednak trochę bardziej i wybierając między nimi a Brandonem, nie wahała się długo. Ale nawet gdyby chciał to powiedzieć, nie dostałby szansy.

Pięść Williama trafiła go prosto w twarz.

A kiedy Edward upadł i chwycił się za zakrwawiony nos, pomyślał, że wcale nie żałuje: i że ta reakcja udowadniała tylko, że jego słowa będą jeszcze długo dręczyć Williama. Długie dni, długie noce. Dobrze, bo na razie Edward nie mógł zrobić nic więcej.

Ale…

…pewnego dnia…Ava Carey kochała i Donlon, i Rainharbour – miłością równą, choć zupełnie różną. Nie umiałaby zrezygnować z jednego z nich, czy raczej rezygnować nie chciała. Potrzebowała donlońskiego zgiełku, przedziwnej magii, która rezonowała z jej własną mocą, wiecznego zamętu Scotland Yardu, spacerów miejskimi ulicami, a kamienica Careyów zawsze była dla niej domem. Jednocześnie domem był też kamienny budynek na wzgórzu w Rainharbour i kochała szum tutejszego morza, niebo, na którym nocą płonęły gwiazdy, ciszę lasów, nawoływania mew, ciemność różną od tej panującej w Donlonie i tak podobną jednocześnie.

Teraz jednak w żadnym z tych miejsc nie czuła się ani spokojna, ani bezpieczna.

Było coś nowego w magii Donlonu. Coś, co sięgało poza chaos Czerwonego Poniedziałku. Coś, co Ava wyczuwała, ale czego nie rozumiała i nie umiała ubrać w słowa. Coś nowego, obcego i znajomego zarazem, oblepiającego jej skórę wraz z wilgocią donlońskich mgieł, pobłyskującego w błękitnym świetle zaklętych latarni, pobrzmiewającego echem w miejskich hałasach, kryjącego się w ciemności, tuż poza zasięgiem magii czarownicy. Deprymowało to Avę i sprawiało, że pierwszy raz od dawna była niepewna, gdy chodziła samotnie nocą po magicznym mieście. Co gorsza, stale towarzyszyła jej świadomość, że gdzieś tam, w mroku, do którego nawet ona nie potrafiła sięgnąć, skrywa się Richard Woodville.

W Rainharbour było jednak jeszcze gorzej.

Ilekroć Ava odwiedzała niewielką enklawę na wybrzeżu, całą sobą czuła, że powinna być gdzie indziej. W Donlonie, w Scotland Yardzie, gdzieś w plątaninie miejskich ulic. Szukając Richarda Woodville’a i Percivala Fitzroya. Czekając w gotowości, aby zareagować na każde ich posunięcie.

Tyle że…

– Rozmawiałem rano z Robertem. To był fałszywy donos. Wciąż nic. Żadnych tropów. Żadnych oznak, że działają – mruknął Lance Carey, jej starszy brat. Z frustracją wbił grabie nieco za mocno i wraz z zeschłymi liśćmi i trawą zgarnął także ziemię.

Nic.

Żadnych tropów.

A była już jesień. Maj i czerwiec uleciały, nawet jeżeli schyłek wiosny i początek lata, żałoba i groza, jaką ze sobą przyniosły, pozostawały żywe w pamięci Avy. Powietrze w Rainharbour pachniało wilgocią, mokrą ziemią i rozkładem. Bluszcz porastający kamienną ścianę ich domu zabarwił się czerwienią i brązem, mgły coraz częściej osiadały pośród okolicznych wzgórz. Dni były krótkie, a szyby i w Donlonie, i w Rainharbour, wciąż obmywały deszcze. Przyrodę ogarnęła stagnacja, wyczekiwanie najpierw na śniegi, a później wreszcie na przyjście wiosny.

Ava też czekała, choć przecież nie na wiosnę. Nie bezczynnie, bo próbowała być wszędzie i robić wszystko naraz. Poza zwykłymi obowiązkami w Scotland Yardzie obsesyjnie wręcz starała się trafić na ślad Woodville’a… i Percivala (przede wszystkim Percivala: taka była prawda, do której przyznawała się niechętnie nawet sama przed sobą). Obaj rozpłynęli się tak, jak rozpływała się mgła i niektórzy zaczęli nawet wierzyć, że nie ma żadnego zagrożenia albo że grupa opuściła Donlon.

Ona była pewna, że są gdzieś w mieście. Czasem zdawało się jej, że prawie wyczuwa ich obecność. Prawie.

Czerwiec przeminął i przeszedł w lipiec, a ten w sierpień, ciepły i pogodny nawet w Donlonie. Rozpoczął się wrzesień, a wreszcie październik, chłodny i deszczowy w obu Londynach, i w Rainharbour. I nie stało się nic z tego, na co Ava czekała od ponurej nocy w podziemiach Avallen.

– Są oznaki, że działają – sprostowała, zgarniając liście na płachtę. Ava wróciła do domu niby „chwilę odpocząć”, ale matka natychmiast zagoniła dzieci do roboty. I córka była jej właściwie za to wdzięczna, bo siedząc w pokoju i bezczynnie patrząc za okno, miała zbyt wiele czasu na myślenie. – Tak dużo, że równie dobrze mogliby przelecieć nad Londynem samolotem z transparentem „Jesteśmy tutaj, hahaha, tylko nie umiecie nas złapać”.

– Nic nie jest oczywiste.

– Bo wiedzą, że muszą działać po cichu – powiedziała Carey z irytacją. – Percival Fitzroy to wie. Ale działają. Zabójstwo Spencera?

– Tło rabunkowe.

– Sny Laine Song?

– Mogą być tylko snami.

– Przepowiednie Ris?

– Zawsze były nieścisłe.

– W podziemiach Donlonu ostatnio jest ponoć… niespokojnie.

– Tam zawsze jest niespokojnie.

– Zniknięcie Jeanette Brown?

– Wciąż jest w żałobie, zdarzało się jej już wyjeżdżać bez słowa i wszystko wskazuje na to, że opuściła mieszkanie z własnej woli.

– Pożar u Alberta Craforda?

– Przypadkowe podpalenie.

– Lance, zaczynasz mnie wkurzać – wyznała Ava, przymykając oczy. – Proszę, nie mów, że zastępca dyrektora wydziału specjalnego Scotland Yardu uważa, że nic się nie dzieje. Powtarza to wystarczająco wiele osób.

– Nie uważam tak. – Lance westchnął, nie przerywając grabienia. – Ale muszę tworzyć przeciwwagę dla ciebie i dyrektora wydziału specjalnego Scotland Yardu, bo wy z kolei we wszystkim upatrujecie ręki Richarda Woodville’a. Nawet w zwykłych snach. Pamiętasz sierpień? Sprawę tego przerośniętego psa atakującego ludzi i jak bardzo byliście pewni, że to on, a okazało się, że to nielegalne eksperymenty pary czarowników, którzy chcieli wyhodować nowy, magiczny gatunek? Niedługo zaczniecie szukać Woodville’a we własnych lodówkach.

To nie są zwykłe sny, chciała odpowiedzieć Ava.

Jasne, z psem nie mieli racji, było jednak wiele innych dziwnych przypadków. Laine Song była jej szkolną przyjaciółką i wspomniała Avie o tych snach całkiem niedawno, w charakterze ciekawostki. A gdy Carey o nich usłyszała – o tym, że Laine śni o Galerii Donlońskiej, o swojej przodkini, o cichym wezwaniu, dobiegającym gdzieś z mroku – poczuła, że wstrząsa nią zimny dreszcz.

Namówiła Laine na krótki wyjazd poza Donlon, by wypoczęła, a gdy dostała klucze od jej mieszkania, by zadbać o kwiaty i koty, zabezpieczyła lokum najlepiej, jak mogła. Zaangażowała w to także specjalistę Scotland Yardu od magii ochronnej. Okazało się, że panna Song podczas wycieczki do rodziny nie śniła już żadnych dziwnych snów. I nie nawiedziły jej znowu, kiedy wróciła do mieszkania pełnego nowych zabezpieczeń.

Manipulacja snami była magią z baśni. Istniały zaklęcia pozwalające na drobne ingerencje, jednak na nic więcej. Ale Richard Woodville był władcą marionetek, jednym z twórców Donlonu, znającym wiele zapomnianych czarów, a Percival Fitzroy najbardziej uzdolnionym z jego potomków.

Co, jeżeli nie tylko Laine śniła takie sny?

Co, jeżeli próbowali zwerbować kilka innych osób właśnie w ten sposób – jak stało się z Edwardem, Williamem i Percivalem – osłabiając wolę oraz przekonując do swoich racji przez sny, kuszące i przerażające?

Co, jeśli Jeanette Brown podążyła za takim snem?

Tak, zdarzało się jej znikać bez słowa, ale nigdy na tak długo i nigdy nie była całkowicie nieosiągalna. Ava martwiła się o nią, tym bardziej że gdy widziała Brown po raz ostatni, żal i gorycz zdawały się oblepiać ją jak skorupa: Carey nie musiała być empatką, by to widzieć. Jeanette od wielu lat nazywano Maleficent, budziła strach w całym Donlonie, ale Ava nigdy nie dostrzegła w niej ani grama ciemności. Nigdy, aż do śmierci Thomasa Doherty’ego, po której Brown nie umiała się pozbierać. Teraz naprawdę była jak zła wiedźma z bajki, przepełniona nienawiścią do świata.

Nawet zabójstwo Spencera, majętnego twórcy amuletów, mogło mieć związek ze sprawą. Zginął zabity magią umysłu, a z jego mieszkania zniknęły pieniądze, biżuteria i artefakty. Ava była pewna, że Richard Wodville potrzebował zarówno funduszy, jak i magicznych przedmiotów. W końcu chciał walczyć ze Scotland Yardem i z obecną władzą: nie idziesz na takie starcie bez zwolenników i bez zasobów.

O czym ostatnio śniłeś?

Ava coraz częściej zadawała to pytanie swoim znajomym. Mało kogo dziwiło, bo przyjaciele przywykli do tego, że Careyówna lubiła niekiedy wygadywać dziwaczne rzeczy albo skakać po tematach. I jak dotąd nie wydawało się, aby ktoś poza Laine miał jakieś podejrzane sny, ale nie mogła oprzeć się myśli, że to nic nie znaczyło. W Avallen Woodville miał znacznie większe możliwości: masa dzieci i nauczycieli zebranych w jednym miejscu, moc Malory i podziemnej sadzawki wypełnionej magią. Teraz prawdopodobnie mogli celować wyłącznie w pojedyncze osoby, więc nic dziwnego, że z tych setek tysięcy mieszkańców Donlonu Ava wpadła tylko na jedną z wybranych…

To nie tak, że nie działali.

Działał Scotland Yard.

Działał Caleb Blythe.

Ale jak mieli pochwycić kogoś, kto chwytał ludzi w sieć w snach?

– Ava?

Wyrwana z zamyślenia drgnęła, gdy dłoń brata dotknęła jej ramienia. Spoglądał na Avę ze zmartwieniem i poczuła wstyd, że w ogóle się na niego zdenerwowała. A przecież prawie nigdy nie denerwowała się na Lance’a. Nie powinna się wściekać: wiedziała przecież, jaki miał charakter. Lance wierzył tylko w to, na co miał twarde dowody, zawsze był bardzo metodyczny, dużo spokojniejszy niż siostra i nieskłonny do ulegania gwałtownym emocjom.

– Przepraszam, zamyśliłam się. Kontemplowałam stan trawnika. Sądzisz, że zdaniem mamy będzie akceptowalny, czy powinnam jeszcze poczołgać się pod krzakami, tak dla pewności, że nie zostały się żadne liście? Strząsnąć te ostatnie z drzew, bo jeśli spadną, jak stąd wyjdziemy, dosięgnie nas gniew niebios?

– Lepiej idź odpocząć, a ja przerzucę to do kompostownika – oświadczył brat i wskazał na płachtę zaścieloną zbrązowiałymi liśćmi. – Za mało ostatnio sypiasz.

– Wyśpię się w grobie, a poza tym przyganiał kocioł garnkowi. Też ostatnio robisz nadgodziny.

– Nie aż tyle. Nikt nie robi tylu nadgodzin, co ty.

– Layamont depcze mi po piętach.

– Co nieustannie wprawia mnie w zdziwienie, bo ze stażu pamiętam go jako przeciętnie obowiązkowego, ale może dorósł albo chce się wykazać na nowym stanowisku. No już, Ava, zmykaj stąd. Poczytaj, zjedz coś, a najlepiej to wreszcie odeśpij. I tak zaczyna się ściemniać.

Layamont nie chce się wykazać, pomyślała Ava. Chociaż może i chce, ale nie chodzi tylko o to.

Podejrzewała, że kierowało nim dokładnie to samo, co nią. Zawsze miewała skłonności do pracoholizmu, ale nigdy nie przejawiała go na taką skalę jak teraz. W tej chwili jednak pchały ją żal wobec Percivala, poczucie winy, że zawiodła, pragnienie znalezienia chłopców, którzy odeszli z Richardem, i przede wszystkim strach oraz zapiekła wściekłość, zrodzone we śnie, który zesłał na nią Woodville w Avallen.

Nie wiedziała, co Arthur zobaczył we własnym koszmarze. Ale to, co mu pokazano, gorycz i poczucie zdrady, te chwile, kiedy ciężko ranny dryfował pomiędzy śmiercią a życiem, odcisnęły na nim swoje piętno. Chciał dopaść Woodville’a nie dlatego, że to był jego obowiązek, nie po to, by się pokazać i ugruntować swoją pozycję, ale ponieważ stało się to osobistą vendettą.

– W porządku.

Ustąpiła z westchnieniem. Tak naprawdę wcale nie chciała spać, miała ochotę iść nad morze, patrzeć, jak zapada noc, jak niebo staje się czarne i jak woda zdaje się zmieniać w płynną ciemność. A potem pozwolić, by mrok Rainharbour, w którym nie kryły się żadne potwory, otulił ją ze wszystkich stron. Ale Lance miał rację: naprawdę musiała odpocząć. Może tutaj zdoła zasnąć spokojnie, co w Donlonie stawało się coraz trudniejsze – i to mimo tego, że kamienica Careyów była zbyt dobrze chroniona, aby Richard Woodville mógł mieszać Avie w snach.

Wróciła do domu i wspięła się po drewnianych schodach na piętro, a potem weszła do swojego pokoju utrzymanego w bieli, zieleni i naturalnym kolorze drewna. Podciągnęła się na szeroki parapet, zasłany kocami i poduszkami, i obserwowała, jak niebo ciemnieje. A gdy zapadły zupełne ciemności i stary zegar wybił dziewiętnastą, drzwi pokoju otworzyły się i w progu stanęła matka.

Aisling Carey potrafiła poruszać się bezszelestnie, ale Ava i tak wiedziała, że matka nadchodzi: ciemność zawsze reagowała na pojawienie się Aisling.

Były do siebie bardzo podobne i bardzo różne jednocześnie. Aisling była dużo od córki niższa i drobniejsza, zarówno z powodu delikatniejszej budowy, jak i tego, że nie spędzała godzin na ćwiczeniach, ale to po niej Ava odziedziczyła jasne włosy i rysy twarzy. Tylko wzrost wzięła po Careyach, no i oczy, równie niebieskie jak u brata, ojca i dziadka, nie czarne niby nocne niebo. Matka i córka związały się z magią ciemności, ale ta inaczej się objawiała – cienie Avy na jej rozkaz szpiegowały, cięły i stawały się tarczą. Aisling Donelly-Carey szeptała do mroku, a mrok jej odpowiadał: i na jedno jej słowo ożywały w nim wszystkie strachy i koszmary.

Aisling zdawała się spokojna, zrównoważona i dość cicha, Ava zaś rozgadana, towarzyska i pełna energii. Ojciec lubił jednak powtarzać, że jego żona za cichością skrywa wolę z hartowanej stali, a córka dziedziczyła po niej tę cechę.

– A stór.

– Mamo.

Ava przesunęła się na parapecie i zrobiła matce miejsce. Choć na zewnątrz było chłodno, Aisling pchnęła ramę i otworzyła okno na oścież,żeby wpuścić do środka wilgotne, nocne powietrze.

– Jesteś niespokojna.

– Ciemność ci to powiedziała?

– Matczyny instynkt, kochanie – powiedziała Aisling, uśmiechając się lekko. Choć skończyła już pięćdziesiąt pięć lat, wciąż wyglądała młodo: tak młodo, że drobne zmarszczki na jej twarzy uwidoczniały się tylko wtedy, gdy się uśmiechała, tak jak teraz. Lance’a niektórzy brali za jej brata, a nie syna. Jeszcze jeden dar płynący we krwi jej rodu. – Masz w zwyczaju za bardzo się wszystkim przejmować. Winię za to geny i wychowanie twojego ojca.

– Sama wybrałaś go na ojca swoich dzieci, mamo, więc możesz winić wyłącznie siebie – odparła Ava i też mimowolnie się uśmiechnęła.

Elijah Carey miał surową twarz, chłodne oczy i rzadko się uśmiechał, ale był najlepszym z ludzi. Jego drobniutka wybranka, delikatna jak porcelanowa laleczka, choć zawsze była kochającą żoną i matką, potrafiła być dużo groźniejsza i bardziej bezlitosna od męża. W jej oczach mieszkała ciemność bezgwiezdnych nocy, a uśmiech, często goszczący na ustach, mógł skrywać w sobie tysiąc znaczeń.

Jeżeli ktoś w domu Careyów uśmiechnąłby się na myśl o rozmówcy stojącym w płomieniach, byłaby to właśnie Aisling.

– Mrok zawsze ciągnie do światła. – Pani Carey westchnęła z udawanym ubolewaniem. – Może nigdy nie miałam wyboru.

– Myślałam, że to on o ciebie zabiegał?

– Tak mu się zdawało. W istocie postanowiłam, że zostanie moim mężem, kiedy miałam piętnaście lat, i on już nie miał w tej sprawie wiele do powiedzenia – oświadczyła Aisling, a potem uśmiech znikł z jej ust i rozbawienie opuściło ciemne oczy. – Nie zmieniaj tematu, a stór.

– Wiesz, mamo… – Ava zawahała się na moment, a potem spojrzała prosto w oczy matki. – Po Donlonie grasuje wariat, który włada potężnymi mocami i chce w jakiś sposób cofnąć nas… no dobra, nie do średniowiecza, ale tak do początków epoki pary. Porwał dwóch chłopców, doprowadził do śmierci mojej przyjaciółki i w tej chwili kombinuje coś gdzieś tam, w mroku. To chyba normalne, że jestem odrobinę niespokojna.

– Jeżeli skrywa się w mroku, znajdziesz go z pewnością.

Gdyby to było takie proste, westchnęła Ava w duchu.

– Nie wszystkie cienie w Donlonie mi służą, mamo.

– Powinnaś więc zabrać je dla siebie.

– Sama mówisz, że nie przepadasz za ciemnością miasta – odparła Ava i tym razem w uśmiechu, jaki posłała Aisling, kryły się raczej zmęczenie i rezygnacja niż wesołość.

– Walczy z nią zbyt wiele fałszywych świateł. Ale ty, kochanie, radzisz sobie nie tylko z ciemnością, ale i z cieniami, które rodzą się na granicy jej i światła.

Nie jestem jak ty, mamo, pomyślała Ava, odwracając głowę i spoglądając na szybko ciemniejące niebo. Przez ułamek sekundy miała chęć poprosić o pomoc: bo matka potrafiła sięgnąć w ciemność znacznie dalej niż ona. Nie tylko w tę, która zapadała wraz z nocą, z wygaśnięciem wszystkich świateł, lecz także w tę w ludzkich głowach i sercach. Aisling Carey jednak nie mieszała się w sprawy Scotland Yardu i musiała mieć ku temu dobre powody. Może nie potrafiła pomóc, a może po prostu nie mogła.

Może bała się, że zaprowadzi ją to zbyt daleko: tak daleko w mrok, że nie zdoła już wrócić do światła.

– Ten czarownik też zna się na ciemności – mruknęła wreszcie. Wprawdzie zupełnie innym jej rodzaju, ale to wystarczyło, aby moc Avy Carey nie mogła go sięgnąć. – Nie potrafię go znaleźć.

– Znajdź w takim razie kogoś, czyj cień cię do niego doprowadzi.

*

Znajdź kogoś, czyj cień cię do niego doprowadzi.

Słowa matki odbijały się w głowie Avy jeszcze długo po tym, jak położyła się do łóżka i kolejnego dnia, gdy wróciła do Donlonu, za swoje biurko w siedzibie Scotland Yardu. To nie tak, że tego nie próbowali. Ktoś stale miał oko na Avallen, na wypadek gdyby William Doe próbował dotrzymać obietnicy i wrócić po swoich przyjaciół. Bardzo dokładnie sprawdzono Matthew Ravensbruka, dziadka Edwarda i przy okazji jednego z ostatnich potomków Wood­ville’a obdarzonych magią linii jego krwi. Ava, chociaż była tak zajęta, że brakowało jej czasu nawet na sen, częściej niż zwykle odwiedzała Laine Song.

Bez rezultatów.

Znajdź kogoś, czyj cień cię do niego doprowadzi.

Myślała o tym wciąż, kiedy wyszła na dach budynku, kilka godzin po zmroku. Robiła tak często od wielu lat, ale odkąd Richard Woodville powrócił, stało się to jej zwyczajem: niemal każdej nocy wdrapywała się na górę i rozpuszczała cienie po całym Donlonie. Tutaj, w siedzibie Scotland Yardu, jej magia zawsze zdawała się silniejsza niż gdziekolwiek indziej i mogła rozsyłać strzępy mroku na większe odległości oraz skuteczniej podczepiać je do innych. Sukcesywnie szukała więc teraz czegokolwiek podejrzanego w kolejnych budynkach i na ulicach. I nie znajdowała niczego – niczego, co mogłoby być związane z Woodville’em.

Tej nocy cienie też wróciły do niej z niczym. Zbiegły się do siedzącej na dachu Avy, popełzły po dłoniach, owinęły się wokół szyi, wplątały we włosy, a ona położyła się na zimnej powierzchni i z rezygnacją zapatrzyła na niebo. Choć wyjątkowo nie zasnuwały go chmury, poświata donlońskich świateł rozjaśniała je i pochłaniała blask gwiazd.

– Wiesz, że w tym tempie szybko się wykończysz? Na darmo w dodatku, bo to nie przynosi rezultatów?

Avalon przysłoniła oczy ramieniem, a otaczające ją cienie pierzchły. Nie była zaskoczona pojawieniem się Arthura Layamonta i to nie tylko dlatego, że w ciemności podkradnięcie się do niej graniczyło z cudem. Bywał tu ostatnio niewiele rzadziej niż Ava: spotykali się tu nieraz, zwykle o zmierzchu lub o świcie. Niekiedy pojawiał się ze światłem dnia, gdy ona odchodziła lub on znikał wraz z mrokiem nocy, który z kolei ją przyciągał na górę. Bywało, że po prostu się mijali, ale czasem siedzieli parę minut na dachu oboje, równie często milcząc, jak rozmawiając.

Skoro się pojawił, musiała tu spędzić więcej czasu, niż sądziła: prawdopodobnie zbliżał się już ranek.

– Tylko coś sprawdzałam.

– Jest ledwo kilka stopni na plusie. Ile godzin tutaj spędziłaś?

– Daj spokój, nie jesteś moją matką, panie dyrektorze – burknęła Ava, opuszczając rękę. Usiadła, trochę zbyt szybko: w głowie jej zawirowało i w duchu musiała przyznać, że cholerny Layamont miał rację. Przesadziła. Była zmęczona, a chociaż włożyła gruby, wełniany płaszcz, po tylu godzinach na dachu przemarzła do szpiku kości.

– Jestem za to twoim przełożonym i jeśli stracisz tu przytomność i zamarzniesz, czeka mnie mnóstwo papierkowej roboty – odparł sucho Arthur, spoglądając na nią z góry. W jego głosie pobrzmiewało zniecierpliwienie, ale na twarzy malowała się raczej rezygnacja niż złość. – To nie ma sensu, Avalon Carey. Richard znalazł sposób, żeby się przed tobą ukryć.

– Trzeba więc znaleźć sposób, żeby go dopaść mimo tego.

– Myślisz, że nie próbowałem? Jeśli istnieje jakieś zaklęcie albo rytuał poszukiwawczy, z którego nie skorzystaliśmy, to tylko dlatego, że jest tak cholernie nielegalny, że ścigano by mnie w całej Europie.

– Nie wierzę, że to cię powstrzymuje.

Arthur uśmiechnął się krzywo i przykucnął.

– Nie. Ale składniki do niego bardzo trudno zdobyć – powiedział, a ona miała dziwne przeczucie, że nie był to żart: przynajmniej nie do końca. – Richard Woodville prędzej czy później wyjdzie z kryjówki. Musimy być po prostu gotowi na ten moment.

– Nie mam ochoty czekać na moment, który on wybierze – zaprotestowała Ava. – Chcę spotkać się z Matthew Ravensbrukiem.

Znajdź kogoś, czyj cień cię do niego doprowadzi.

– Przesłuchiwaliśmy Matthew Ravensbruka dwukrotnie, sprawdziliśmy, z kim się kontaktuje, a jego dom jest obserwowany. Nic to nie dało, a on będzie sączył do uszu innych truciznę o dręczących go funkcjonariuszach.

– Jeżeli spotkam się z nim po zmroku i go dotknę, mogę zostawić przy nim mój cień.

– O tym nie wspomniałaś wcześniej – odparł Arthur i w jego tonie pojawiła się nowa, jakby ostrzegawcza nuta, srebrzyste oczy pociemniały: być może z gniewu.

Ava przypatrywała się mu przez moment z namysłem, ale uznała, że jednak nie. Wyglądał na niezadowolonego, ale nie na wściekłego.

– Bo to nie jest takie proste, ale wydaje mi się już jedynym sposobem, jaki został – mruknęła, chociaż tak naprawdę dotąd nie pomyślała nawet, żeby powiedzieć o tym Arthurowi. Być może był to błąd, bo nieważne, jak wiele dzieliło ich wcześniej, teraz byli towarzyszami broni i chyba nikomu w Donlonie, ba, nikomu w całej Anglii, nie zależało na dopadnięcia Richarda Woodville’a tak, jak ich dwójce. Wszystko, czego doświadczyli w podziemiach Avallen, zostawiło na nich swoje piętno.

Luca powiedział Avie, że tam, na końcu, nikt nie będzie po jej stronie: nigdy, już lub jeszcze.

William i Edward nigdy nie byli po jej stronie, Percival nie był po niej już, a Arthur jeszcze. Koszmary, które chwyciły ich w sidła, wszystko zmieniły. Ava nie umiała wyjaśnić, dlaczego wierzy w to aż tak głęboko, ale… po prostu wierzyła.

Jeszcze trzy miesiące temu Arthur Layamont był jedną z ostatnią osób, którym byłaby skłonna zaufać. Teraz był jedną z pierwszych, do których zwróciłaby się po pomoc. Nie tylko dlatego, że też uwierzył, że zmutowane, magiczne psy to robota Woodville’a, chociaż na pewno miało to znaczenie.

– Zakładam, że Percival wie. A w takim przypadku Ravensbruk będzie miał się na baczności. To nie przejdzie niezauważone – powiedział Layamont, podnosząc się. Wyciągnął ku niej rękę wymownym gestem. – Wstawaj, nie możesz tu dalej siedzieć.

– Ravensbruk nie musi wiedzieć, że ja to ja – odparła Ava, przyjęła jego pomoc i też dźwignęła się na nogi. Arthur miał rację i to była jedna z przyczyn, dla których dotąd nie próbowała. Jeżeli Matthew został ostrzeżony, będzie uważał, a gdyby zdobył dowody na taką ingerencję magiczną, mógłby to wykorzystać przeciwko nim. Istniały jednak sposoby na obejście tego problemu.

– Niby w jaki sposób? Ile ty tu siedziałaś? Masz cholernie zimne ręce – mruknął, zaciskając palce na jej dłoniach, próbując ogrzać skostniałe ciało własnym ciepłem. Przez ułamek sekundy wahała się, czy nie powinna cofnąć rąk.

– Nie tak długo i mogę wystąpić jako ktoś inny.

– Każde zaklęcie maskujące może zostać wyczute, zwłaszcza że Ravensbruk rozmawia z nami wyłącznie w swoim gabinecie. Gdzie na pewno ma specjalne urządzenia, amulety i zaklęcia.

– „Przypadkowe” spotkanie gdzieś na mieście albo niemagiczna zmiana wyglądu. Peruka, profesjonalny makijaż. Nie rozpozna mnie. Widzieliśmy się ledwo parę razy, zawsze w przelocie.

– Widzę, że wszystko sobie przemyślałaś – powiedział Arthur i puścił wreszcie jej dłoń. – W tym planie może nie udać się jakiś milion rzeczy.

– Ma pan lepszy pomysł, dyrektorze?

Skrzywił się i mogłaby przysiąc, że dostrzega niechęć w jego oczach. Jeszcze parę tygodni temu pewnie za te słowa zrównałby ją z podłogą: teraz też zrobiłby tak z większością funkcjonariuszy. Ava nie potrzebowała jednak wiele czasu, aby zrozumieć, w jaki sposób działa umysł Arthura Layamonta i prawie widziała trybiki obracające się w jego głowie. Nie miał ochoty przyznawać się, że nie wymyślił niczego lepszego. I na pewno nie podobało się mu, że to wytykała. Ale chciał dorwać Richarda i Percivala. Nie była pewna powodów – czy chodziło o to, jak blisko śmierci się znalazł, czy o chęć zemsty, czy o poczucie zdrady, ani o to, którego z nich Arthur nienawidził bardziej – ale wiedziała, że właśnie tak jest. Layamont pragnął tego bardziej niż czegokolwiek innego. A w tej rozgrywce cienie Avy Carey były jedną z najmocniejszych kart w talii.

– Matthew Ravensbruk rzadko opuszcza dom, ale niemal na pewno będzie na najbliższej premierze w Teatrze Donlonu. Jego żona długo tam występowała.

– Byłbyś w stanie załatwić bilety w pobliżu niego? – spytała, nagle pełna nadziei, bo Arthur Layamont spotykał się przecież obecnie z Jennifer Fairbanks, najjaśniejszą gwiazdą na scenie nie tylko Donlonu, ale całej Anglii. Jeżeli chodziło o premierę, o której Ava słyszała, to Jennifer grała w niej główną rolę.

– Byłbym – powiedział, krzywiąc się jeszcze mocniej, jakby ten plan ani trochę mu się nie podobał, a potem zmierzył ją krytycznym spojrzeniem. – Przefarbuj się, załóż jakieś soczewki, bo po tych oczach za łatwo cię poznać, postaraj się nie wyglądać jak ty. Żadnej magii poza najdrobniejszymi zaklęciami.

Miała ochotę spytać, czy uważa ją za głupią. W Teatrze Donlonu poza sceną nie wolno było używać magii, a na widowni nie rozwiewały się tylko najbardziej podstawowe czary ochronne oraz poprawiające wygląd. Ugryzła się jednak w język. Layamont był gotów wcielić jej plan w życie i miał niezły pomysł, w jaki sposób to zrobić, nie powinna więc narzekać.

– Drobne zaklęcia i makijaż wystarczą. Na widowni jest ciemno, a my prawie nie mieliśmy kontaktu.

I soczewki. Arthur miał rację: wszyscy Careyowie, co do jednego, mieli oczy w tej samej, intensywnie niebieskiej barwie, nawet kuzyn Avy, który po matce odziedziczył ciemniejszy koloryt skóry. Gdyby Matthew spojrzał jej w oczy, mógłby zorientować się, że coś jest nie tak.

– Co nie znaczy, że nikt inny cię nie rozpozna i nie zacznie się zastanawiać, co znowu wyprawia najmłodsza z Careyów.

– Nawet jeżeli, to co mamy tak naprawdę do stracenia? – spytała zniecierpliwiona.

Nie mieli punktów zaczepienia, a Richard Woodville raz już rozegrał ich tak, jak chciał. Nie stał się na powrót władcą Donlonu, tym razem udzielnym, a nie jednym z ośmiorga, wyłącznie przez upór Malory Rhodes. Nie mogli liczyć na to, że drugi raz nastąpi taki cud.

Mina Arthura się zmieniła: ustąpiło zdenerwowanie, mięśnie się rozluźniły i przez chwilę spoglądał na nią, a jego twarz zdawała się pozbawiona wszelkiego wyrazu. Potem odwrócił wzrok i zapatrzył się na miasto, na Donlon, tonący w blasku błękitnych świateł. Gdy wreszcie się odezwał, głos miał matowy, niewyrażający żadnych emocji, a jednak… za jego odpowiedzią musiało kryć się ich bardzo wiele, choć Ava nie potrafiła jej zrozumieć.

– Wszystko.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij