Miasta do góry nogami. Podziemia Europy i ich tajemnice - ebook
Miasta do góry nogami. Podziemia Europy i ich tajemnice - ebook
Książka, z którą zaplanujcie swój wakacyjny wyjazd!
Podziemia od zawsze fascynowały, niosły nie tylko obietnicę ukrytych skarbów oraz tajemnic, ale też groźbę dramatów, mrocznych historii, nie mówiąc już o tym, że śmierć zawsze będzie nam się kojarzyła ze światem, do którego nie dociera słońce. Niemal każdy ważniejszy budynek na Ziemi ma własne podziemia. Tunel był wdzięcznym bohaterem legend, można przecież w nim ukryć złoto, zamurować żonę, wpuścić przez tajne przejście wrogów, żeby wyrżnęli obrońców zamku.
Powiedzmy to sobie szczerze, lubimy podziemia, a najbardziej te, które nie ujawniły jeszcze wszystkich swoich sekretów. Autorzy książki szukają ich w największych miastach Europy, takich jak Berlin, Edynburg, Paryż czy Rzym. Eksplorują labirynty szwajcarskich schronów, szukają cesarskiej korony i ołtarza mariackiego w Norymberdze, pod Lizboną znajdują studnię wtajemniczenia, natomiast na Malcie odwiedzają neolityczne świątynie. Odkrywają również tajemnice kopalni złota w Złotym Stoku oraz projektu „Olbrzym” w Górach Sowich.
| Kategoria: | Podróże |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-550-3 |
| Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dlaczego ludzie schodzą pod ziemię?
Każda rodzina miała dla siebie jedno wgłębienie. Nie większe niż karton, w którym przywozi się nowo zakupioną zamrażarkę. W tej niszy, wydłubanej w skałach i lepkiej glinie, musieli się zmieścić rodzice, teściowie, dzieci, wnuki, samotna siostra w ciąży i kto tam jeszcze się wcisnął. Obowiązywała tylko jedna zasada. W żadnym wgłębieniu rodzina nie mogła mieszkać w komplecie. Dlatego rodzice się rozdzielali, ojciec szedł do sąsiedniej komory do obcych, a tato od obcych wędrował do sąsiadów. Również dzieci rozdawane były po różnych rodzinach. Dlaczego? To okrutnie proste. Gdyby bomba zniszczyła jedno z takich „mieszkań”, zawsze ktoś z rodziny miał szansę na przeżycie. Jeśli bliscy trzymali się razem, mogła zginąć cała familia. Na szczęście przetrwali wszyscy, choć wielu popadało w szaleństwo z braku światła i świeżego powietrza, nieustannego zagrożenia oraz ciasnoty. Żyli jak w wielkim kopcu mrówek, tyle że ukrytym kilkanaście metrów pod powierzchnią ziemi.
Vinh Moc, wietnamska wioseczka na brzegu Morza Południowochińskiego zrobiła na nas ponure wrażenie.
W czasie wojny wietnamskiej w latach 60. i 70. ubiegłego wieku, mieszkańcy Vinh Moc postanowili schronić się w podziemnym mieście, które drążyli niemal dwa lata. Kiedy schodziliśmy przez krecie nory do wąziutkich, zaledwie osiemdziesięciocentymetrowej szerokości korytarzy, kiedy usiłowaliśmy przymierzyć się do mieszkanek w tunelach, nie starczało nam wyobraźni do stworzenia obrazu tamtej rzeczywistości. Zaduch, wilgoć, upał, klaustrofobiczne przejścia, dwa kilometry podziemi, w których przez pięć lat przebywało czterysta osób! Mieli nawet salkę z projektorem, filmy wypełniały czas poświęcony na rozrywki. Przydał się również prowizoryczny szpital, ponieważ w ukrytym mieście urodziło się siedemnaścioro dzieci. Nawet w takiej sytuacji ludzie chcieli normalności, bo życie w ekstremalnych warunkach nigdy nie jest po prostu codziennością.
Atakujący północny Wietnam Amerykanie byli bezsilni. Ich bomby nie mogły się przebić na głębokość trzydziestu metrów, czyli na poziom najgłębszych tuneli. Szczególnie przygnębiające jest to, że jedno z wyjść z podziemnego kompleksu wychodzi wprost na plażę. Słoneczną, radosną, szumiącą morskimi falami. To naprawdę dziwne uczucie, kiedy prosto z gorącego piasku trzeba wrócić do tego ciasnego piekła.
To chyba właśnie wtedy postanowiliśmy napisać książkę o świecie podziemi.
Podziemia od zawsze fascynowały, niosły obietnicę ukrytych skarbów oraz tajemnic, ale też groźbę dramatów, mrocznych historii, nie mówiąc już o tym, że śmierć zawsze będzie kojarzyła się nam ze światem, gdzie nie dociera słońce. Nasza planeta jest dosłownie pokryta dziurami, każda powstała w innym celu, niektóre być może nawet kiedyś uratują Ziemię. Na skutym lodem Spitsbergenie w norweskim archipelagu Svalbard, zaledwie tysiąc kilometrów od bieguna północnego, w ogromnym podziemnym magazynie, w temperaturze minus osiemnastu stopni Celsjusza zbudowane zostało miejsce dla ponad czterech i pół miliona próbek nasion pochodzących z całego świata. To wielka spiżarnia, w której niska temperatura i ograniczony dostęp tlenu spowalniają procesy metaboliczne nasion i pozwalają im dłużej przetrwać. Nasiona należą do krajów, których przedstawiciele je tu złożyli, i tylko oni mogą je stąd zabrać. Do wykutych w skale komór wiedzie studwudziestometrowy tunel, a norweską Arkę Noego chronią także mury zbrojone stalą. To podziemia przyszłości. Nie wymagają obsługi, zagląda tu tylko jeden człowiek. W razie wojny nuklearnej bądź katastrofy ekologicznej Globalny Bank Nasion pozwoli na odrodzenie flory. Można powiedzieć, że zależą od niego losy świata, o ile po ogólnoświatowej zagładzie ocaleje ktoś, kto będzie mógł z niego skorzystać i zasadzić nasiona.
Magazyn nasion nie jest miejscem, do którego wpuszcza się turystów. Ciekawscy nie zaglądają również do bankowych skarbców, niejednokrotnie umieszczonych głęboko pod budynkami w wielkich miastach. Przygotowując tę książkę, udało nam się porozmawiać z architektem, który projektował jedno z takich miejsc dla dużego szwajcarskiego banku. To, co opowiadał inżynier, przypomina filmy z Jamesem Bondem. W razie niebezpieczeństwa firmowy sejf zostanie automatycznie opuszczony na niższy poziom piwnic i wyląduje na wagonie pociągu, który podziemnym tunelem natychmiast wywiezie go w nieznane.
Niemal każdy ważniejszy budynek na świecie ma podziemia. Watykan łączy z Zamkiem Świętego Anioła tunel pod ulicami Rzymu. Papieże używali go w razie niebezpieczeństwa, a Aleksander VI, czyli Rodrigo Borgia, również w celu spotkań z kochankami. Do dziś Gwardia Papieska, na wszelki wypadek, ma klucz do tego przejścia, w czasie wakacji pozwala je nawet obejrzeć turystom. Pod Białym Domem w Waszyngtonie znajduje się podziemne centrum dowodzenia kryzysowego i tunel, którym prezydent w każdej chwili może wyjechać. Co prawda rosyjskie władze nigdy nie potwierdziły tej informacji, ale i spod Kremla można podobno ewakuować głowę państwa utajnioną linią metra. System ma składać się z trzech linii i jest kontrolowany przez służby specjalne.
W legendach każdy władca miał tunel pod zamkiem. Tunel był wdzięcznym bohaterem legend, można było ukryć w nim złoto, zamurować żonę, wpuścić przez tajne przejście wrogów, żeby wyrżnęli obrońców zamku. Powiedzmy to sobie szczerze, lubimy podziemia, a najbardziej te, które nie ujawniły jeszcze wszystkich swoich sekretów. W 2015 roku cały świat żył przecież Złotym Pociągiem czekającym na odkrywców w, a jakże, podziemnym tunelu.
Nie byliśmy w stanie przejechać całego świata, ale udało nam się obejrzeć podziemną Europę. No, może jej malutką część, bo im głębiej wchodziliśmy, tym bardziej – parafrazując Kubusia Puchatka – jej tam nie było. Po drodze okazało się, że archeolodzy, poszukiwacze i tak zwani miejscy eksploratorzy docierający do opuszczonych miejsc rozkładali bezradnie ręce w odpowiedzi na nasze pytanie, czy znają wszystkie podziemia na swoim terenie. Bo też jak traktować informację, że w Rzymie znane jest dopiero jakieś dziesięć procent tamtejszych katakumb, krypt, piwnic i zabudowanych obiektów sprzed wieków? Pod samym Kijowem płynie trzydzieści podziemnych rzek. Systemy kanalizacji w wielu miastach stały się również domem dla bezdomnych, półświatka, a także złodziei i degeneratów, rzadko więc ktoś podejmuje ich eksplorację. To już nie podziemia, to prawdziwe podziemie.
Od kilkudziesięciu lat trwają również, zakończone mniejszymi lub większymi sukcesami, badania wykutych w czasie II wojny światowej w Górach Sowich na Dolnym Śląsku poniemieckich kompleksów. Jak to możliwe, że jeszcze dzisiaj nie wiemy do końca, w jakim celu powstały, tym bardziej że dopiero teraz można odnaleźć pojedyncze ślady ich dokumentacji? Dodajmy do tego podziemia drążone przez prywatne osoby. Niecałe sto kilometrów od Moskwy Jurij – rosyjski prawnik – wykopał sobie w środku lasu ziemiankę i zamieszkał w niej z królikiem o imieniu Pietruszka. Pustelnik zmęczony życiem w mieście zaopatrzył swój dom w panele słoneczne, może więc korzystać nawet z komputera. Pewnym problemem są jedynie zimy, kiedy nie dociera w to miejsce dostateczna ilość promieni słońca. Wtedy Jurij używa generatora, choć samo ogrzewanie zapewnia mu sprawdzona, stara rosyjska koza, czyli niewielki piecyk na drewno. Czy samotnik z lasu jest ekscentrykiem, czy prekursorem nowego stylu życia? Świat powoli zapada się w ziemi i być może za sto, dwieście, trzysta lat kolejni eksploratorzy będą odkrywać współczesne nam podziemne hotele, schrony, a nawet miasta, których projekty powstają na całym świecie. W Coober Pedy, malutkim miasteczku w południowej Australii, osiemdziesiąt procent mieszkańców żyje w wykutych w skałach apartamentach. Kiedy na zewnątrz temperatura wzrasta do pięćdziesięciu stopni Celsjusza, w podziemiach panuje miły dwudziestopięciostopniowy „chłód”.
Pod ziemię chce się również przenieść Singapur, którego ponad sześć milionów mieszkańców i przemysł po prostu nie mieszczą się na niewielkim, mającym powierzchnię zaledwie trochę ponad siedmiuset kilometrów kwadratowych terenie należącym do tego miasta-państwa. Forpocztą tych pomysłów jest podziemne miasto pod Helsinkami. Od 1960 roku powstało w nim dwieście kilometrów korytarzy oraz czterysta obiektów, w tym boisko do hokeja, kościół i basen, z którego równocześnie może korzystać tysiąc osób. W razie potrzeby podziemna hala zostanie zamieniona w schron dla czterech tysięcy ludzi.
Nie wiemy, jak głęboko świat ukryje się pod ziemią. Teorie spiskowe mówią o tajnych tunelach pod Europą, których przeznaczenie ma związek ze złowieszczą przyszłością kontynentu. Jak na filmach futurystycznych, zamieszkają w nich jedynie wybrańcy, którym dzięki temu dane będzie przeżyć globalną katastrofę. Taki cel ma Oppidum, podziemna rezydencja w okolicach Pragi. W stolicy Czech, w jednej z najdroższych i najbardziej ekskluzywnych japońskich restauracji spotkaliśmy się z Jakubem Zamrazilem, przedstawicielem właścicieli schronu z czasów zimnej wojny. Szefem bezpieczeństwa tego projektu jest generał Andor Šándor, emerytowany szef czeskiego wywiadu. Dokładna lokalizacja Oppidum nie jest znana. To tajne przez poufne. Wiadomo jedynie, że obiekt, którego nazwa jest łacińskim słowem oznaczającym miasto, miasteczko lub osadę obronną, ma około siedmiu tysięcy metrów kwadratowych powierzchni i że na jego zakup stać zaledwie kilka osób na świecie. Kilka, nie kilkanaście czy kilkadziesiąt. Ale przetrwanie musi kosztować. Zamrazil zapewniał nas, że Oppidum jest samowystarczalne. W zależności od kaprysu bilionera, który zdecyduje się na zakup, można tam zainstalować basen, kina, sauny, kort tenisowy, sale konferencyjne i cokolwiek nabywca sobie wymarzy. Sztuczne światło, zieleń i wielkie obrazy na ścianach mają imitować „zwykły” świat. Oppidum to nie tylko schron, to również luksusowa rezydencja, o której Jakub Zamrazil opowiada nam z niezwykłą lekkością nad talerzem z sushi…
Wiemy jednak, że bez względu na to, ile metrów pod ziemią się schowamy, jak bardzo będziemy chcieli przeżyć, to nigdy nie dotrze tam jedna z najważniejszych dla życia rzeczy: słońce. Jest coś przerażającego w projektach, na których widać sztuczne światło imitujące wschody i zachody, noce i dnie, deszcze i burze. Dopóki człowiek jest człowiekiem, potrzebuje zieleni, przestrzeni, natury. Od czasu do czasu warto jednak dotknąć tajemnicy ziemi, wsłuchać się w bicie jej serca gdzieś tam głęboko, z dala od zgiełku ulic. Choć w naszej książce skupiliśmy się na obiektach wydrążonych ludzką ręką – gdyby przyszło nam zaglądać jeszcze do jaskiń, pewnie nie starczyłoby nam na to życia – to ich różnorodność oraz tajemniczość pokazują niesamowitą pomysłowość przedstawicieli naszego gatunku, a przy okazji jego najlepsze i niestety najgorsze strony.
Zapraszamy w podróż do wnętrza Ziemi.ROZDZIAŁ3
PRAGA
Podziemna Praga ma wiele twarzy. Turyści rzadko je oglądają, bo wolą atrakcje na powierzchni ziemi. Tymczasem ukryte pod ulicami miasto potrafi zaskoczyć bardziej niż jego słoneczna strona. Jeśli chcecie powędrować śladami Toma Cruise’a albo zejść do mrocznych krypt pod jednym z najsłynniejszych kościołów Europy, musicie koniecznie przyjechać do stolicy Czech.
Miasto za sprawą rzeki
Dwie, wyglądające na wyczerpane, kobiety wychodzą przez wąskie drzwi. Nie odzywają się, widać, że chcą mieć to – choć nie wiemy co – już za sobą. Za chwilę na schodach pojawia się dwóch starszych mężczyzn.
– Nie widzieliście może dwóch pań? Zgubiliśmy żony i nie wiemy, co się z nimi stało.
– Jakim cudem panowie się tu znaleźli? – pyta towarzysząca nam przewodniczka. – Ktoś was zamknął?
Tak zaczyna się nasza przygoda z praskimi podziemiami. Podziemiami, do których dostęp ma zaledwie kilku pracowników i tylko oni mają klucze do wejścia. Jak zaplątali się tam turyści bez opieki?
Panowie spuszczają wzrok i uciekają, nie oglądając się na przewodniczkę.
W samym centrum miasta, pod Ratuszem Staromiejskim, znanym głównie z Orloja, słynnego zegara, schodzimy do kapsuły czasu. Uwięziła ją tu płynąca przez Pragę Wełtawa.
Staromiejski Ratusz jest obok mostu Karola i kościoła Tyńskiego na Starym Mieście jedną z najbardziej rozpoznawalnych budowli miasta. Rynek, przy którym powstał, był niegdyś miejskim placem targowym zwanym po prostu Wielkim Placem. Zaszczytne miano Rynku zyskał dopiero w 1895 roku. Już od XI wieku było to jednak serce miasta, tętniące życiem, pełne handlarzy, naukowców, artystów, pospólstwa oraz zwykłych gapiów – tu obrzucano jajkami przywiązanych do pręgierza skazańców.
W kościele Tyńskim, który dzieli od ratusza dokładnie sto siedemdziesiąt metrów, spoczywa Tycho Brahe, nadworny astronom cesarza Rudolfa II, właściciel prywatnej duńskiej wyspy Ven. Tak jak wielu mu podobnych dał się skusić magicznemu miastu. I dzisiaj przez Stare Miasto przechodzą tysiące ludzi, których Praga przyciąga swoimi tajemnicami, opowieściami o alchemikach marzących o produkcji złota i Golemie, stworze z gliny ulepionym nad Wełtawą przez Wielkiego Rabina Löwa.
Również ratusz ma swoją legendę. Powstał w XIV wieku za czasów Jana Luksemburskiego, władcy lekkoducha, który na dodatek prawdopodobnie nie mówił po czesku. To jego syn Karol wprowadził na cesarski tron jedyną w naszej historii Piastównę, Annę Świdnicką. Kiedy Anna przyjechała do Pragi, ratusz wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Ze względów finansowych powstał przez rozbudowę wcześniejszej kamienicy. Dopiero później została dobudowana do niego wieża i neogotyckie skrzydło. W 1410 roku, za czasów Wacława IV, syna Karola i Anny, na ścianie ratuszowej wieży został zainstalowany zegar astronomiczny Orloj. Składa się z trzech głównych części, z których każda odpowiada za inny pomiar. Orloj pokazuje więc aktualną godzinę, położenie ciał niebieskich, miesiące kalendarzowe, ma również ruchome figurki dwunastu apostołów. Ich postaci pojawiają się w górnych oknach zegara, poniżej natomiast o przemijaniu przypominają: Śmierć z klepsydrą, Turek z lutnią symbolizujący pożądanie i namiętność, Chciwiec z mieszkiem w dłoni oraz Próżność trzymająca lustro. Figury wychodzą z zegara o każdej pełnej godzinie, zawsze czeka na nie tłum ciekawskich. Według dawnych podań Orloj był ostatnim dziełem mistrza Hanuša. Rzemieślnik stworzył zegar tak doskonały, że rajcy zlecili oślepienie mistrza, żeby nigdy już nie mógł zrobić drugiego takiego cudu dla innego miasta. Podobno kiedy Hanuš wydawał ostatnie tchnienie, mechanizm zegara się zatrzymał…
Mistrz Hanuš żył naprawdę – pochodził z Hradca Kralowe, miał żonę Katarzynę i dwoje dzieci, pracował jako zegarmistrz w Pradze w latach 1475–1497. Nie mógł więc stworzyć swojego słynnego dzieła w 1410 roku. Kwerenda archiwalna ujawniła jednak, że choć Orloja skonstruował ktoś inny, Mikuláš z Kadaňa, i to rzeczywiście w 1410 roku, Hanuš, który przebudował zegar osiemdziesiąt lat później, niechcący zagarnął całą sławę dla siebie.
Miasto pod ratuszem
Na przełomie XIII i XIV stulecia Praga zaczęła się rozbudowywać, w połowie XIV wieku była największym leżącym na północ od Alp miastem w Europie. Nie obyło się jednak bez kłopotów. Zabudowania nad zakolem Wełtawy narażone były na częste zalania, bo spiętrzone wody rzeki często występowały z koryta. Po drugie, ówczesna Praga leżała kilka metrów poniżej dzisiejszego poziomu, co – znowu ze względu na Wełtawę – nie było do końca bezpieczne. Architekci wpadli więc na prosty pomysł. Ponieważ rozpoczęła się już budowa położonego znacznie wyżej Nowego Miasta, cały urobek z wykopów pod fundamenty przeznaczali na sztuczne podniesienie poziomu najstarszych kwartałów stolicy, tych leżących w bezpośrednim sąsiedztwie Wełtawy. W miarę upływu lat i rozbudowy Pragi poziom ulic starówki tak się podniósł, że dawne średniowieczne kondygnacje kamienic oraz wąskie uliczki i podwórka znalazły się głęboko pod powierzchnią ziemi. Przejęły więc funkcję piwnic albo, po ich zasypaniu, fundamentów budowanych w późniejszych stuleciach budynków. W ten sposób pod Pragą powstało podziemne miasto, które nigdy nie zostało do końca zbadane. Jego fragment leży pod praskim ratuszem, który jest przecież częścią starszej kamienicy. Pod jego bryłą archeolodzy znaleźli romańsko-gotyckie sale i korytarze, z których najstarsze pochodzą z XII wieku.
Schodzimy po stopniach do pierwszej części podziemi, w których – nie wiadomo, jakim cudem – dwóch turystów zgubiło swoje żony. Nagle jesteśmy w innym czasie, idziemy przez stare domy, ulice, podwórka, tyle że przykryte warstwą późniejszych budowli. Jakbyśmy spacerowali po najprawdziwszym średniowiecznym mieście zachowanym w nienaruszonym stanie. Niemal jak Pompeje po wybuchu wulkanu, lecz zamiast pod popiołem, dawne miasto zniknęło pod kolejnym, znacznie już nowszym. Rozpoznajemy uliczki, które zamiast nieba mają nad sobą fundamenty ratusza. Odkrywamy nawet stare studnie. Pod stopami mamy te same kamienie, po których ktoś chodził już dziewięć wieków temu. Wiadomo, że podziemia służyły przez jakiś czas radzie miejskiej jako kazamaty. Na ścianach odnajdujemy napisy i pojedyncze litery wyryte przez skazańców. Widać datę: 1699. Nie dowiemy się już, jaki los spotkał człowieka, który zostawił po sobie ten znak. Tak naprawdę nie wiadomo też, jak wielka jest podziemna Praga, być może jej badanie pozwoli kiedyś odkryć tajemnice mieszkańców sprzed wieków.
Krypty pod małym Jezuskiem
Są w Pradze miejsca, gdzie prawie nikt nie zagląda. Nie wchodzą do nich turyści, a nawet jeśli mieliby na to ochotę, najpierw musieliby wiedzieć, że te miejsca istnieją. Takie podziemia interesują nas najbardziej. Słynnym mostem Karola przebijamy się (dosłownie, bo po moście zawsze wędrują tłumy turystów) na drugą stronę Wełtawy. W dzielnicy Malá Strana, która do 1784 roku była oddzielnym miastem, wznosi się nieco mroczna bryła Praskiego Jezulátka, czyli kościoła Najświętszej Marii Panny Zwycięskiej. W jego podziemiach znajdują się krypty zakonników opiekujących się tutejszym Sanktuarium Praskiego Dzieciątka Jezus. Sama świątynia jest bardzo znana, więcej nawet, słynna. Mieszka w niej bowiem cudowna figurka przedstawiająca trzyletnie Dzieciątko Jezus, czyli Jezulátko. Gdyby nie ta rzeźba, być może nie mielibyśmy jednego z najpiękniejszych dzieł literackich XX wieku. Antoine de Saint-Exupéry wpadł na pomysł napisania Małego księcia akurat wtedy, gdy spoglądał na praskiego Jezuska, który ma rzeczywiście twarz melancholijnego chłopczyka.
Jezulátko to powleczona woskiem, drewniana figurka wysokości czterdziestu siedmiu centymetrów. Do Pragi trafiła w połowie XVI wieku. Wcześniej należała do rodu hiszpańskich arystokratów Manrique de Lara, którego przedstawicielka poślubiła czeskiego szlachcica. Choć powszechnie przyjmuje się, że figurka powstała pięć wieków temu, według jednej z legend jest znacznie starsza. W XI wieku, podczas wojny Hiszpanii z Maurami, żył mnich o imieniu Józef. Jego klasztor zburzyli niewierni, doprowadzając zakonników do rozpaczy. Wtedy Józefowi ukazała się twarz dziecka, które przedstawiło się jako Jezus i zapewniło, że zawsze będzie przy nim w potrzebie. Józef odbudował zniszczony przez Maurów klasztor i postanowił uwiecznić Dzieciątko Jezus, dzięki którego pomocy – jak wierzył – konwent odzyskał świetność. Niestety, mnich nie mógł sobie przypomnieć rysów twarzy małego Jezuska. Syn Boży pojawił się więc raz jeszcze i tym razem ujrzał go również rzeźbiarz, który wykonał figurkę. Tak powstało Jezulátko.
Brat Józef chciał, żeby do figurki modlili się ludzie na całym świecie, Jezulátko zaczęło więc krążyć po Europie. Trafiło w końcu do słynnej mistyczki św. Teresy z Avili, która często z nim podróżowała i w końcu przekazała rodzinie Manrique de Lara. Do Czech figurkę przywiozła Maria Maximiliana Manrique de Lara y Mendoza, która wyszła za mąż za kanclerza Królestwa Czech, Vratislava II z Pernštejna. Ich córka Polixena z Lobkowic otrzymała figurkę w posagu i podarowała czeskim karmelitom z intencją, aby „stała się własnością Pragi, czeskiego narodu i świata”.
Kiedy Dzieciątko Jezus znalazło się w praskim kościele Najświętszej Marii Panny Zwycięskiej, zaczęło być głośno o cudownych zdarzeniach, do jakich dochodziło za jego sprawą. Ludzie odzyskiwali wzrok, odrzucali kule, powracali do zdrowia. Podczas oblężenia miasta król szwedzki Karol Gustaw był pod takim wrażeniem sławy Jezulátka, że nie tylko oszczędził jego kościół, ale ofiarował dodatkowo trzysta dukatów na świece do ołtarza. W końcu kult Dzieciątka Jezus stał się tak znany, że do sanktuarium zaczęli pielgrzymować ludzie z całej Europy.
Tuż przy wejściu do kościoła znajduje się boczne wejście. Stoi przed nim kolejka bezdomnych, którzy czekają na skromny posiłek wydawany co tydzień przez klasztor. Niewiele tego, trochę chleba pokrojonego w wielkie kromki.
– Ale i dla tego opłaca im się tu przyjść – mówi Hana Říhová, która pracuje w klasztorze. Urocza, młoda kobieta prowadzi nas do krypty na tyłach ołtarza i jakoś tak delikatnie sugeruje, że pod ziemią jest zimno, więc może nas zostawi samych. Wąskie schody wiodą głęboko w dół do prostych, aż zbyt skromnych krypt. Rozumiem, że Hana nie chce tu zostać. Pod ziemią jest rzeczywiście zimno, poza tym…
Już pierwsze pomieszczenie przypomina nieco scenerię z thrillerów. Po obu stronach w ścianach pochowani są bracia, pośrodku stoi natomiast surowy ołtarz.
Podłogi w dalszej części podziemi są zastawione przez najprostsze, obite blachą trumny. Niektóre mają szklane przykrycia. Pozwalają spojrzeć na zmumifikowane ciała zmarłych karmelitów, do których kościół należał po 1624 roku. Spoczywają tu także darczyńcy zakonu. Powagę śmierci, surowej, jednakowo sprawiedliwej dla każdego, czuć w tych podziemiach z wyjątkową mocą. Ta cisza. Chłód. Żadnych ozdób, krótkie napisy, proste krzyże, surowe ściany. Jedynie w kilku miejscach widać na murze jakieś dziwne twarze i tajemnicze znaki wyryte przez nieznaną rękę w ubiegłych stuleciach. Może ktoś chciał tu zostawić freski? Krypty są częścią najstarszego barokowego kościoła w Pradze, muszą więc kryć jeszcze jakieś tajemnice, choć największą z nich jest tu tajemnica śmierci.
Wychodzimy w kompletnej ciszy. W świątyni panuje nastrój skupienia, za to wokół pulsuje miejskie życie. Niemal u bram kościoła staje tramwaj, po przeciwnej stronie ulicy jedna koło drugiej wabią tysiącami kolorów wystawy z setkami figurek Jezulátka. Dzieciątko stoi czasami tylko w koszuli, częściej w haftowanym płaszczu, niekiedy leży na białej pierzynce. Otaczają go różni święci z drewna, plastiku, gipsu. Mają mnóstwo złoceń. Choć wiążą się z tym samym miejscem, wyglądają, jakby należały do zupełnie już innej historii.
Zmoczeni święci
Dokąd teraz? Praga oferuje tyle pokus, że trudno obok nich przejść obojętnie. Oprócz, co oczywiste, pomników przeszłości wabią setki karczemek, pubów, kawiarni wzdłuż Wełtawy. Znowu przemierzamy most Karola, najsłynniejszą klamrę łączącą części miasta, by idąc po prawym brzegu rzeki, dotrzeć do wzgórza Wyszehrad (Vyšehrad). Ta nazwa oznacza Wysoki Zamek i rzeczywiście już w X wieku stała tu warownia, która obok Hradczan stała się drugą co do ważności siedzibą czeskich władców. Według ludowych podań Wyszehrad był siedzibą legendarnego władcy Czech Kroka i jego córki, księżniczki Libuszy, późniejszej czeskiej władczyni oraz założycielki Pragi. Mieszkał tu również pierwszy król Czech, Wratysław II. To w jego czasach został wzniesiony stojący do dziś kościół św. św. Piotra i Pawła, obok rotundy św. Marcina najstarszy obiekt na wzgórzu. Na Wyszehradzie zaczynała się tradycyjna Droga Królewska, którą pokonać musieli kolejni władcy udający się na Hradczany na uroczystość swojej koronacji.
To zaskakujące, że przyjezdni zwiedzający Pragę tak rzadko zaglądają w to miejsce. Tymczasem jest tu spokojniej niż w samym centrum, zielono, łagodnie, cicho. W parku stoją posągi z piaskowca, na wyszehradzkim cmentarzu pochowany został Vaclav Havel. Ze wzgórza rozciąga się piękna panorama Pragi i Wełtawy. I mają tu podziemia!
W XVII wieku Habsburgowie zbudowali na wzgórzu fortecę, w której utworzyli garnizon. Sto lat później, w czasie wojny z Prusami, pod wyszehradzką twierdzą został wydrążony system kazamat. Ich budową zajmował się francuski generał, inżynier de Berdiquier. Kazamaty, połączone z podziemnymi tunelami, miały razem prawie kilometr długości. Istnieją przekazy, że niektóre z korytarzy łączyły się z tajnymi przejściami podziemnymi prowadzącymi w dół wzgórza, nawet poniżej koryta Wełtawy. Rzekomo można było się nimi dostać w okolice praskiego zamku oraz klasztoru na Břevnovie, choć nikomu nie udało się potwierdzić tej informacji. Gdyby rzeczywiście istniał tunel łączący Wyszehrad z Hradczanami, musiałby mieć pięć kilometrów!
Podziemne korytarze, które z całą pewnością istnieją, czyli te w obrębie fortyfikacji, są ciasne i wąskie, obudowane cegłą i kamieniem. Ich charakterystyczny kształt sprawia, że wydają się ciągnąć w nieskończoność. Nie można uciec przed myślą o tym, jak musieli czuć się w nich żołnierze w czasie oblężenia twierdzy…
Jeden z tuneli prowadzi do wielkiej półkoliście sklepionej sali. Pomieszczenie ma trzysta trzydzieści metrów kwadratowych powierzchni i wysokość trzynastu metrów. Podziemna komnata, którą nazwano Gorlice, służyła w czasach świetności twierdzy za miejsce zbiórki żołnierzy, magazyn prowiantu oraz amunicji. Kiedy w 1883 roku wojsko przekazało obiekt administracji cywilnej, a sam Wyszehrad stał się częścią Pragi, sala Gorlice zaczęła być wykorzystywana w zupełnie inny sposób. Dziś stoi w niej sześć oryginalnych rzeźb świętych z mostu Karola, który ciągle jest obecny w tej opowieści. Ten most to duma Pragi, ma prawie pięćset szesnaście metrów długości i mniej więcej dziewięć i pół metra szerokości. Początkowo nazywano go Kamiennym lub Praskim, jego budowa rozpoczęła się w 1357 roku za panowania Karola IV Luksemburskiego. Król wmurował kamień węgielny dokładnie o 5.31, czyli bladym świtem. Taką bowiem datę i godzinę zasugerowali dworscy astrologowie. Król zawsze konsultował się ze swoimi gwiezdnymi doradcami i wznoszenie nowych obiektów uzależniał od dobrych układów planet na niebie. Równie wcześnie rano zaczął budowę zamku w Namysłowie. Chyba wiedział, co robi, bo fundowane przez niego budowle przechodziły do historii, choć należy pamiętać i o niezbyt przyjemnych epizodach, jak chociażby zrzucenie z mostu Karola do Wełtawy św. Jana Nepomucena. Na początku XVIII wieku most został ozdobiony trzydziestoma rzeźbami świętych, między innymi dłuta słynnego Matthiasa Bernharda Brauna oraz twórców z rodziny Brokoff. Podczas licznych powodzi część dzieł sztuki uległa uszkodzeniu i aby uchronić je przed dalszą destrukcją, zostały zastąpione przez repliki, a oryginały trafiły do podziemi Wyszehradu. Uwięzione pod dachem wyglądają niezwykle dramatycznie, wydają się też znacznie większe, niż są. Twierdzy strzegą między innymi św. Wojciech, św. Anna, św. Ludmiła z małym Wacławem oraz św. Augustyn. Ich kamienne twarze jedynie lekko muskane światłem ożywają, co sprawia, że dzieła sztuki robią wrażenie, jakby za chwilę miały się poruszyć.
O mały włos święci nie mieliby gdzie zamieszkać. Jesienią 1744 roku wojska króla Prus Fryderyka II uderzyły na Czechy i zajęły Pragę. Wyszehradzką twierdzę opanowali żołnierze wroga. Wyprawa Fryderyka do Czech zakończyła się jednak klęską i już w listopadzie tego samego roku Prusacy zostali zmuszeni do odwrotu. Nie zamierzali jednak łatwo się poddać. Podziemne korytarze Wyszehradu wypełnili stu trzydziestoma trzema beczkami z prochem. Ostatni z opuszczających podziemia żołnierzy miał zapalić lonty dwóch detonatorów i wysadzić twierdzę. Trzem mieszkańcom pobliskiej dzielnicy Podskalí udało się jednak dostać do kazamaty i w ostatniej chwili usunąć lonty. Za ich bohaterski czyn, który ocalił Wyszehrad, zostali nagrodzeni przez królową Czech, Marię Teresę, dożywotnią rentą.
Misja niemożliwa
Większość praskich podziemi wiąże się z Wełtawą. Te, do których teraz zejdziemy, również.
Żadne z nas nie jest wielkim fanem filmowych misji niemożliwych z Tomem Cruise’em, ale kiedy w Pradze stanęliśmy na tych samych schodach, po których zbiegał słynny gwiazdor w Mission: Impossible IV – Ghost Protocol z 2011 roku, trzeba przyznać, że byliśmy pod wrażeniem. Bynajmniej nie z powodu Toma Cruise’a. Bardziej z powodu schodów, a właściwie miejsca, w którym się znajdują. To wiekowa oczyszczalnia ścieków na Bubenču – oddalonej od centrum dzielnicy Pragi na lewym brzegu Wełtawy.
Na Bubenču nie jest już tak turystycznie, nawet park wydaje się nieco zdziczały. Wzdłuż willowych ulic stoją piękne domy, po drodze mijamy ambasady Egiptu, Arabii Saudyjskiej, Rosji. Otoczone wysokimi płotami, za którymi kryją się ogrody, nadają tej części miasta dystynkcję i elegancję. Dopiero dalej, jakby na skraju miasta, zaczynają się zabudowania o charakterze przemysłowym. Jeden z najokazalszych budynków mieści zabytkową oczyszczalnię ścieków – architektoniczny unikat na skalę światową. Nic dziwnego, że często jest wykorzystywana jako plan zdjęciowy do produkcji filmowych.
Filmowcy kochają Pragę. Jest piękna i przede wszystkim znacznie tańsza niż plenery na Zachodzie. W podziemiach oczyszczalni zrozumieliśmy dlaczego. Jej wnętrza wyglądają, jakby przy ich projektowaniu inżynierów zastąpili najwyższej klasy artyści. Wyrafinowane kształty, świetnie wyprofilowane dojścia i całość przypominająca tajemniczy labirynt. A jak podświetlony! Gotowa scenografia do filmu. I tańsza niż ta w Stanach Zjednoczonych. Projektant systemu kanalizacyjnego oczyszczalni, brytyjski inżynier sir William Heerlein Lindley, zadał sobie niemało trudu, aby jego dzieło, prócz niewdzięcznej funkcji, do której zostało stworzone, było jednocześnie dziełem sztuki. Dzięki jego inwencji stara oczyszczalnia Pragi w dzielnicy Bubeneč jest jednym z najniezwyklejszych zabytków architektury przemysłowej z przełomu XIX i XX stulecia w Europie. Powstała w latach 1901–1906 jako główna oczyszczalnia dla czeskiej stolicy. Właśnie tu trafiała większość ścieków z systemu kanalizacji miasta, któremu służyła aż do 1967 roku. Dzisiaj podziemny labirynt pełni funkcję muzeum, w którym oprócz dawnych kanałów i zbiorników sedymentacyjnych, leżących głęboko pod ziemią, znajdują się zabytki dawnej techniki, jak choćby zachowana w całości hala maszyn, gdzie stoją ogromne kotły i do dziś sprawne technicznie maszyny parowe, służące kiedyś do napędzania pomp wodnych. Ten niespotykany obiekt uzupełnia ekspozycja archiwalnych planów i dokumentów związanych z projektowaniem i budową oczyszczalni na Bubenču. W budynku głównym dzisiejszego muzeum, a dawnego zakładu oczyszczania ścieków znajduje się nastrojowa kawiarnia, ozdobiona dziesiątkami historycznych zdjęć… oczyszczalni ścieków z okresu jej budowy.
Hotel na podsłuchu
Wracamy do centrum. Przy placu Wacława, jednym z najruchliwszych miejsc w Pradze, stajemy przed hotelem Jałta, architektoniczną perłą późnego czeskiego socrealizmu. Zbudowano go w 1958 roku w miejscu gruzowiska, które powstało po bombardowaniu armii radzieckiej w 1945 roku. Budynek zaprojektował słynny czeski architekt Antonín Tezner.
Nowy hotel miał być luksusowym lokum dla partyjnych kadr oraz innych oficjalnych gości zapraszanych do Pragi przez komunistyczne władze Czechosłowacji. Tutaj mieli też zatrzymywać się zachodni biznesmeni, politycy i dyplomaci. W surowych powojennych czasach hotel został urządzony z wyjątkowym przepychem. Co prawda jego bryła i wnętrza zostawały daleko za zachodnimi wzorcami, ale i tak była to najbardziej luksusowa sypialnia stolicy. Ważny był nie tylko komfort. Chodziło o to, żeby goście znaleźli się w Pradze w jednym miejscu. W Jałcie władze mogły zadbać nie tylko o ich, ale także o swoje bezpieczeństwo. W każdym pokoju został po prostu zainstalowany podsłuch. Rejestrowane były również wszystkie rozmowy telefoniczne oraz aktywność na korytarzach, w salach restauracyjnych i pomieszczeniach dla obsługi hotelu. Inwigilacja była tym skuteczniejsza, że w tym właśnie hotelu zatrzymywały się wszystkie delegacje państw zachodniej Europy. W latach 70. ubiegłego wieku w budynku mieściło się także biuro radcy handlowego ambasady Republiki Federalnej Niemiec, więc raporty z jego placówki natychmiast trafiały na biurka oficerów czechosłowackiej bezpieki.
Życie gości Jałty było prawdziwym życiem na podsłuchu.
W podziemiach hotelu powstała centrala, w której zaufani pracownicy ŠtB, czyli służby bezpieczeństwa Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej, monitorowali i nagrywali każdy dźwięk.
Wejście do podziemi pod hotelem mieści się niemalże koło recepcji. Obsługa miała tu całkowity zakaz wstępu. Pomieszczenia pod Jałtą zostały wypełnione urządzeniami podsłuchowymi i rejestrującymi. W dobie, kiedy nie było komputerów, funkcjonariusze korzystali z karteczek, na których notowali, kto śpi w którym pokoju. Na ścianach zostały również dokładne plany hotelu.
Cały podziemny kompleks pod Jałtą ma trzy poziomy. Dwadzieścia metrów poniżej parteru hotelu powstał tajny schron przeciwatomowy. Jego lokalizacja nie była przypadkowa. W razie konfliktu zbrojnego między państwami Układu Warszawskiego i NATO w hotelu mieścić się miała siedziba najwyższych władz wojskowych Czechosłowacji. Schron mógł pomieścić 150 najważniejszych osób z czechosłowackiego rządu i wojsk Układu Warszawskiego. Autonomia schronu miała pozwalać na przetrwanie jego mieszkańców w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego przez sześćdziesiąt dni. Przed skutkami ataku atomowego zabezpieczały dwumetrowe, żelbetowe ściany, stalowe, pancerne wrota, śluzy powietrzne oraz system filtrów służących do oczyszczania powietrza. Zapas wody zapewniała cysterna o pojemności ponad pięćdziesięciu metrów sześciennych. Schron wyposażony był także w sale operacyjne i ambulatoria, w których jednocześnie mogło pracować nawet piętnastu lekarzy, był zapas środków opatrunkowych i leków.
Projektanci schronu wzięli również pod uwagę ewentualność zawalenia się Jałty. Dlatego w podziemiach znajdują się wejścia do dwóch niezbyt długich, zaledwie kilkudziesięciometrowych tuneli, z których jeden wychodzi niemal na środku placu Wacława. Ewakuacja nimi, gdyby do niej w ogóle doszło, odbywałaby się jednak w mało komfortowych warunkach. Uciekinierzy musieliby iść na czworakach do wyjścia.
W 1997 roku ministerstwo obrony odtajniło schron pod Jałtą. Hotel wraz z podziemiami kupił brytyjski przedsiębiorca i urządził na dole Muzeum Zimnej Wojny. Po podziemiach oprowadza przewodnik ubrany w mundur oficera Czechosłowackiej Armii Ludowej z lat 80. W niektórych pomieszczeniach pozostawiono oryginalne wyposażenie, w innych urządzono ekspozycję różnych pamiątek związanych z epoką zimnej wojny i Układu Warszawskiego. Hotel nadal pełni swoją funkcję, jednak w odróżnieniu od czasów, kiedy go zbudowano, goście nie muszą dzisiaj obawiać się podsłuchu ani rozkręcać słuchawek telefonicznych. Jak twierdzą historycy, hotel Jałta miał być tylko przykrywką dla schronu przeciwatomowego, o którego istnieniu w latach 50. w ogóle nikt nie wiedział. Dziś schron jest wyłącznie historyczną ciekawostką, hotel zaś wraz z zabytkową zabudową placu Wacława znalazł się na Liście światowego dziedzictwa UNESCO.