Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Miasta do góry nogami. Podziemia Europy i ich tajemnice - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 czerwca 2025
E-book: EPUB, MOBI
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
44,90
4490 pkt
punktów Virtualo

Miasta do góry nogami. Podziemia Europy i ich tajemnice - ebook

Książka, z którą zaplanujcie swój wakacyjny wyjazd!

Podziemia od zawsze fascynowały, niosły nie tylko obietnicę ukrytych skarbów oraz tajemnic, ale też groźbę dramatów, mrocznych historii, nie mówiąc już o tym, że śmierć zawsze będzie nam się kojarzyła ze światem, do którego nie dociera słońce. Niemal każdy ważniejszy budynek na Ziemi ma własne podziemia. Tunel był wdzięcznym bohaterem legend, można przecież w nim ukryć złoto, zamurować żonę, wpuścić przez tajne przejście wrogów, żeby wyrżnęli obrońców zamku.

Powiedzmy to sobie szczerze, lubimy podziemia, a najbardziej te, które nie ujawniły jeszcze wszystkich swoich sekretów. Autorzy książki szukają ich w największych miastach Europy, takich jak Berlin, Edynburg, Paryż czy Rzym. Eksplorują labirynty szwajcarskich schronów, szukają cesarskiej korony i ołtarza mariackiego w Norymberdze, pod Lizboną znajdują studnię wtajemniczenia, natomiast na Malcie odwiedzają neolityczne świątynie. Odkrywają również tajemnice kopalni złota w Złotym Stoku oraz projektu „Olbrzym” w Górach Sowich.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-550-3
Rozmiar pliku: 5,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Dla­czego lu­dzie scho­dzą pod zie­mię?

Każda ro­dzina miała dla sie­bie jedno wgłę­bie­nie. Nie więk­sze niż kar­ton, w któ­rym przy­wozi się nowo za­ku­pioną za­mra­żarkę. W tej ni­szy, wy­dłu­ba­nej w ska­łach i lep­kiej gli­nie, mu­sieli się zmie­ścić ro­dzice, te­ścio­wie, dzieci, wnuki, sa­motna sio­stra w ciąży i kto tam jesz­cze się wci­snął. Obo­wią­zy­wała tylko jedna za­sada. W żad­nym wgłę­bie­niu ro­dzina nie mo­gła miesz­kać w kom­ple­cie. Dla­tego ro­dzice się roz­dzie­lali, oj­ciec szedł do są­sied­niej ko­mory do ob­cych, a tato od ob­cych wę­dro­wał do są­sia­dów. Rów­nież dzieci roz­da­wane były po róż­nych ro­dzi­nach. Dla­czego? To okrut­nie pro­ste. Gdyby bomba znisz­czyła jedno z ta­kich „miesz­kań”, za­wsze ktoś z ro­dziny miał szansę na prze­ży­cie. Je­śli bli­scy trzy­mali się ra­zem, mo­gła zgi­nąć cała fa­mi­lia. Na szczę­ście prze­trwali wszy­scy, choć wielu po­pa­dało w sza­leń­stwo z braku świa­tła i świe­żego po­wie­trza, nie­ustan­nego za­gro­że­nia oraz cia­snoty. Żyli jak w wiel­kim kopcu mró­wek, tyle że ukry­tym kil­ka­na­ście me­trów pod po­wierzch­nią ziemi.

Vinh Moc, wiet­nam­ska wio­seczka na brzegu Mo­rza Po­łu­dnio­wo­chiń­skiego zro­biła na nas po­nure wra­że­nie.

W cza­sie wojny wiet­nam­skiej w la­tach 60. i 70. ubie­głego wieku, miesz­kańcy Vinh Moc po­sta­no­wili schro­nić się w pod­ziem­nym mie­ście, które drą­żyli nie­mal dwa lata. Kiedy scho­dzi­li­śmy przez kre­cie nory do wą­ziut­kich, za­le­d­wie osiem­dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wej sze­ro­ko­ści ko­ry­ta­rzy, kiedy usi­ło­wa­li­śmy przy­mie­rzyć się do miesz­ka­nek w tu­ne­lach, nie star­czało nam wy­ob­raźni do stwo­rze­nia ob­razu tam­tej rze­czy­wi­sto­ści. Za­duch, wil­goć, upał, klau­stro­fo­biczne przej­ścia, dwa ki­lo­me­try pod­ziemi, w któ­rych przez pięć lat prze­by­wało czte­ry­sta osób! Mieli na­wet salkę z pro­jek­to­rem, filmy wy­peł­niały czas po­świę­cony na roz­rywki. Przy­dał się rów­nież pro­wi­zo­ryczny szpi­tal, po­nie­waż w ukry­tym mie­ście uro­dziło się sie­dem­na­ścioro dzieci. Na­wet w ta­kiej sy­tu­acji lu­dzie chcieli nor­mal­no­ści, bo ży­cie w eks­tre­mal­nych wa­run­kach ni­gdy nie jest po pro­stu co­dzien­no­ścią.

Ata­ku­jący pół­nocny Wiet­nam Ame­ry­ka­nie byli bez­silni. Ich bomby nie mo­gły się prze­bić na głę­bo­kość trzy­dzie­stu me­trów, czyli na po­ziom naj­głęb­szych tu­neli. Szcze­gól­nie przy­gnę­bia­jące jest to, że jedno z wyjść z pod­ziem­nego kom­pleksu wy­cho­dzi wprost na plażę. Sło­neczną, ra­do­sną, szu­miącą mor­skimi fa­lami. To na­prawdę dziwne uczu­cie, kiedy pro­sto z go­rą­cego pia­sku trzeba wró­cić do tego cia­snego pie­kła.

To chyba wła­śnie wtedy po­sta­no­wi­li­śmy na­pi­sać książkę o świe­cie pod­ziemi.

Pod­zie­mia od za­wsze fa­scy­no­wały, nio­sły obiet­nicę ukry­tych skar­bów oraz ta­jem­nic, ale też groźbę dra­ma­tów, mrocz­nych hi­sto­rii, nie mó­wiąc już o tym, że śmierć za­wsze bę­dzie ko­ja­rzyła się nam ze świa­tem, gdzie nie do­ciera słońce. Na­sza pla­neta jest do­słow­nie po­kryta dziu­rami, każda po­wstała w in­nym celu, nie­które być może na­wet kie­dyś ura­tują Zie­mię. Na sku­tym lo­dem Spits­ber­ge­nie w nor­we­skim ar­chi­pe­lagu Sval­bard, za­le­d­wie ty­siąc ki­lo­me­trów od bie­guna pół­noc­nego, w ogrom­nym pod­ziem­nym ma­ga­zy­nie, w tem­pe­ra­tu­rze mi­nus osiem­na­stu stopni Cel­sju­sza zbu­do­wane zo­stało miej­sce dla po­nad czte­rech i pół mi­liona pró­bek na­sion po­cho­dzą­cych z ca­łego świata. To wielka spi­żar­nia, w któ­rej ni­ska tem­pe­ra­tura i ogra­ni­czony do­stęp tlenu spo­wal­niają pro­cesy me­ta­bo­liczne na­sion i po­zwa­lają im dłu­żej prze­trwać. Na­siona na­leżą do kra­jów, któ­rych przed­sta­wi­ciele je tu zło­żyli, i tylko oni mogą je stąd za­brać. Do wy­ku­tych w skale ko­mór wie­dzie stu­dwu­dzie­sto­me­trowy tu­nel, a nor­we­ską Arkę No­ego chro­nią także mury zbro­jone stalą. To pod­zie­mia przy­szło­ści. Nie wy­ma­gają ob­sługi, za­gląda tu tylko je­den czło­wiek. W ra­zie wojny nu­kle­ar­nej bądź ka­ta­strofy eko­lo­gicz­nej Glo­balny Bank Na­sion po­zwoli na od­ro­dze­nie flory. Można po­wie­dzieć, że za­leżą od niego losy świata, o ile po ogól­no­świa­to­wej za­gła­dzie oca­leje ktoś, kto bę­dzie mógł z niego sko­rzy­stać i za­sa­dzić na­siona.

Ma­ga­zyn na­sion nie jest miej­scem, do któ­rego wpusz­cza się tu­ry­stów. Cie­kaw­scy nie za­glą­dają rów­nież do ban­ko­wych skarb­ców, nie­jed­no­krot­nie umiesz­czo­nych głę­boko pod bu­dyn­kami w wiel­kich mia­stach. Przy­go­to­wu­jąc tę książkę, udało nam się po­roz­ma­wiać z ar­chi­tek­tem, który pro­jek­to­wał jedno z ta­kich miejsc dla du­żego szwaj­car­skiego banku. To, co opo­wia­dał in­ży­nier, przy­po­mina filmy z Ja­me­sem Bon­dem. W ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa fir­mowy sejf zo­sta­nie au­to­ma­tycz­nie opusz­czony na niż­szy po­ziom piw­nic i wy­lą­duje na wa­go­nie po­ciągu, który pod­ziem­nym tu­ne­lem na­tych­miast wy­wie­zie go w nie­znane.

Nie­mal każdy waż­niej­szy bu­dy­nek na świe­cie ma pod­zie­mia. Wa­ty­kan łą­czy z Zam­kiem Świę­tego Anioła tu­nel pod uli­cami Rzymu. Pa­pieże uży­wali go w ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa, a Alek­san­der VI, czyli Ro­drigo Bor­gia, rów­nież w celu spo­tkań z ko­chan­kami. Do dziś Gwar­dia Pa­pie­ska, na wszelki wy­pa­dek, ma klucz do tego przej­ścia, w cza­sie wa­ka­cji po­zwala je na­wet obej­rzeć tu­ry­stom. Pod Bia­łym Do­mem w Wa­szyng­to­nie znaj­duje się pod­ziemne cen­trum do­wo­dze­nia kry­zy­so­wego i tu­nel, któ­rym pre­zy­dent w każ­dej chwili może wy­je­chać. Co prawda ro­syj­skie wła­dze ni­gdy nie po­twier­dziły tej in­for­ma­cji, ale i spod Kremla można po­do­bno ewa­ku­ować głowę pań­stwa utaj­nioną li­nią me­tra. Sys­tem ma skła­dać się z trzech li­nii i jest kon­tro­lo­wany przez służby spe­cjalne.

W le­gen­dach każdy władca miał tu­nel pod zam­kiem. Tu­nel był wdzięcz­nym bo­ha­te­rem le­gend, można było ukryć w nim złoto, za­mu­ro­wać żonę, wpu­ścić przez tajne przej­ście wro­gów, żeby wy­rżnęli obroń­ców zamku. Po­wiedzmy to so­bie szcze­rze, lu­bimy pod­zie­mia, a naj­bar­dziej te, które nie ujaw­niły jesz­cze wszyst­kich swo­ich se­kre­tów. W 2015 roku cały świat żył prze­cież Zło­tym Po­cią­giem cze­ka­ją­cym na od­kryw­ców w, a jakże, pod­ziem­nym tu­nelu.

Nie by­li­śmy w sta­nie prze­je­chać ca­łego świata, ale udało nam się obej­rzeć pod­ziemną Eu­ropę. No, może jej ma­lutką część, bo im głę­biej wcho­dzi­li­śmy, tym bar­dziej – pa­ra­fra­zu­jąc Ku­bu­sia Pu­chatka – jej tam nie było. Po dro­dze oka­zało się, że ar­che­olo­dzy, po­szu­ki­wa­cze i tak zwani miej­scy eks­plo­ra­to­rzy do­cie­ra­jący do opusz­czo­nych miejsc roz­kła­dali bez­rad­nie ręce w od­po­wie­dzi na na­sze py­ta­nie, czy znają wszyst­kie pod­zie­mia na swoim te­re­nie. Bo też jak trak­to­wać in­for­ma­cję, że w Rzy­mie znane jest do­piero ja­kieś dzie­sięć pro­cent tam­tej­szych ka­ta­kumb, krypt, piw­nic i za­bu­do­wa­nych obiek­tów sprzed wie­ków? Pod sa­mym Ki­jo­wem pły­nie trzy­dzie­ści pod­ziem­nych rzek. Sys­temy ka­na­li­za­cji w wielu mia­stach stały się rów­nież do­mem dla bez­dom­nych, pół­światka, a także zło­dziei i de­ge­ne­ra­tów, rzadko więc ktoś po­dej­muje ich eks­plo­ra­cję. To już nie pod­zie­mia, to praw­dziwe pod­zie­mie.

Od kil­ku­dzie­się­ciu lat trwają rów­nież, za­koń­czone mniej­szymi lub więk­szymi suk­ce­sami, ba­da­nia wy­ku­tych w cza­sie II wojny świa­to­wej w Gó­rach So­wich na Dol­nym Ślą­sku po­nie­miec­kich kom­plek­sów. Jak to moż­liwe, że jesz­cze dzi­siaj nie wiemy do końca, w ja­kim celu po­wstały, tym bar­dziej że do­piero te­raz można od­na­leźć po­je­dyn­cze ślady ich do­ku­men­ta­cji? Do­dajmy do tego pod­zie­mia drą­żone przez pry­watne osoby. Nie­całe sto ki­lo­me­trów od Mo­skwy Ju­rij – ro­syj­ski praw­nik – wy­ko­pał so­bie w środku lasu zie­miankę i za­miesz­kał w niej z kró­li­kiem o imie­niu Pie­truszka. Pu­stel­nik zmę­czony ży­ciem w mie­ście za­opa­trzył swój dom w pa­nele sło­neczne, może więc ko­rzy­stać na­wet z kom­pu­tera. Pew­nym pro­ble­mem są je­dy­nie zimy, kiedy nie do­ciera w to miej­sce do­sta­teczna ilość pro­mieni słońca. Wtedy Ju­rij używa ge­ne­ra­tora, choć samo ogrze­wa­nie za­pew­nia mu spraw­dzona, stara ro­syj­ska koza, czyli nie­wielki pie­cyk na drewno. Czy sa­mot­nik z lasu jest eks­cen­try­kiem, czy pre­kur­so­rem no­wego stylu ży­cia? Świat po­woli za­pada się w ziemi i być może za sto, dwie­ście, trzy­sta lat ko­lejni eks­plo­ra­to­rzy będą od­kry­wać współ­cze­sne nam pod­ziemne ho­tele, schrony, a na­wet mia­sta, któ­rych pro­jekty po­wstają na ca­łym świe­cie. W Co­ober Pedy, ma­lut­kim mia­steczku w po­łu­dnio­wej Au­stra­lii, osiem­dzie­siąt pro­cent miesz­kań­ców żyje w wy­ku­tych w ska­łach apar­ta­men­tach. Kiedy na ze­wnątrz tem­pe­ra­tura wzra­sta do pięć­dzie­się­ciu stopni Cel­sju­sza, w pod­zie­miach pa­nuje miły dwu­dzie­sto­pię­cio­stop­niowy „chłód”.

Pod zie­mię chce się rów­nież prze­nieść Sin­ga­pur, któ­rego po­nad sześć mi­lio­nów miesz­kań­ców i prze­mysł po pro­stu nie miesz­czą się na nie­wiel­kim, ma­ją­cym po­wierzch­nię za­le­d­wie tro­chę po­nad sied­miu­set ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych te­re­nie na­le­żą­cym do tego mia­sta-pań­stwa. For­pocztą tych po­my­słów jest pod­ziemne mia­sto pod Hel­sin­kami. Od 1960 roku po­wstało w nim dwie­ście ki­lo­me­trów ko­ry­ta­rzy oraz czte­ry­sta obiek­tów, w tym bo­isko do ho­keja, ko­ściół i ba­sen, z któ­rego rów­no­cze­śnie może ko­rzy­stać ty­siąc osób. W ra­zie po­trzeby pod­ziemna hala zo­sta­nie za­mie­niona w schron dla czte­rech ty­sięcy lu­dzi.

Nie wiemy, jak głę­boko świat ukryje się pod zie­mią. Teo­rie spi­skowe mó­wią o taj­nych tu­ne­lach pod Eu­ropą, któ­rych prze­zna­cze­nie ma zwią­zek ze zło­wiesz­czą przy­szło­ścią kon­ty­nentu. Jak na fil­mach fu­tu­ry­stycz­nych, za­miesz­kają w nich je­dy­nie wy­brańcy, któ­rym dzięki temu dane bę­dzie prze­żyć glo­balną ka­ta­strofę. Taki cel ma Op­pi­dum, pod­ziemna re­zy­den­cja w oko­li­cach Pragi. W sto­licy Czech, w jed­nej z naj­droż­szych i naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych ja­poń­skich re­stau­ra­cji spo­tka­li­śmy się z Ja­ku­bem Za­mra­zi­lem, przed­sta­wi­cie­lem wła­ści­cieli schronu z cza­sów zim­nej wojny. Sze­fem bez­pie­czeń­stwa tego pro­jektu jest ge­ne­rał An­dor Šán­dor, eme­ry­to­wany szef cze­skiego wy­wiadu. Do­kładna lo­ka­li­za­cja Op­pi­dum nie jest znana. To tajne przez po­ufne. Wia­domo je­dy­nie, że obiekt, któ­rego na­zwa jest ła­ciń­skim sło­wem ozna­cza­ją­cym mia­sto, mia­steczko lub osadę obronną, ma około sied­miu ty­sięcy me­trów kwa­dra­to­wych po­wierzchni i że na jego za­kup stać za­le­d­wie kilka osób na świe­cie. Kilka, nie kil­ka­na­ście czy kil­ka­dzie­siąt. Ale prze­trwa­nie musi kosz­to­wać. Za­mra­zil za­pew­niał nas, że Op­pi­dum jest sa­mo­wy­star­czalne. W za­leż­no­ści od ka­prysu bi­lio­nera, który zde­cy­duje się na za­kup, można tam za­in­sta­lo­wać ba­sen, kina, sauny, kort te­ni­sowy, sale kon­fe­ren­cyjne i co­kol­wiek na­bywca so­bie wy­ma­rzy. Sztuczne świa­tło, zie­leń i wiel­kie ob­razy na ścia­nach mają imi­to­wać „zwy­kły” świat. Op­pi­dum to nie tylko schron, to rów­nież luk­su­sowa re­zy­den­cja, o któ­rej Ja­kub Za­mra­zil opo­wiada nam z nie­zwy­kłą lek­ko­ścią nad ta­le­rzem z su­shi…

Wiemy jed­nak, że bez względu na to, ile me­trów pod zie­mią się scho­wamy, jak bar­dzo bę­dziemy chcieli prze­żyć, to ni­gdy nie do­trze tam jedna z naj­waż­niej­szych dla ży­cia rze­czy: słońce. Jest coś prze­ra­ża­ją­cego w pro­jek­tach, na któ­rych wi­dać sztuczne świa­tło imi­tu­jące wschody i za­chody, noce i dnie, desz­cze i bu­rze. Do­póki czło­wiek jest czło­wie­kiem, po­trze­buje zie­leni, prze­strzeni, na­tury. Od czasu do czasu warto jed­nak do­tknąć ta­jem­nicy ziemi, wsłu­chać się w bi­cie jej serca gdzieś tam głę­boko, z dala od zgiełku ulic. Choć w na­szej książce sku­pi­li­śmy się na obiek­tach wy­drą­żo­nych ludzką ręką – gdyby przy­szło nam za­glą­dać jesz­cze do ja­skiń, pew­nie nie star­czy­łoby nam na to ży­cia – to ich róż­no­rod­ność oraz ta­jem­ni­czość po­ka­zują nie­sa­mo­witą po­my­sło­wość przed­sta­wi­cieli na­szego ga­tunku, a przy oka­zji jego naj­lep­sze i nie­stety naj­gor­sze strony.

Za­pra­szamy w po­dróż do wnę­trza Ziemi.ROZ­DZIAŁ3

PRAGA

Pod­ziemna Praga ma wiele twa­rzy. Tu­ry­ści rzadko je oglą­dają, bo wolą atrak­cje na po­wierzchni ziemi. Tym­cza­sem ukryte pod uli­cami mia­sto po­trafi za­sko­czyć bar­dziej niż jego sło­neczna strona. Je­śli chce­cie po­wę­dro­wać śla­dami Toma Cru­ise’a albo zejść do mrocz­nych krypt pod jed­nym z naj­słyn­niej­szych ko­ścio­łów Eu­ropy, mu­si­cie ko­niecz­nie przy­je­chać do sto­licy Czech.

Mia­sto za sprawą rzeki

Dwie, wy­glą­da­jące na wy­czer­pane, ko­biety wy­cho­dzą przez wą­skie drzwi. Nie od­zy­wają się, wi­dać, że chcą mieć to – choć nie wiemy co – już za sobą. Za chwilę na scho­dach po­ja­wia się dwóch star­szych męż­czyzn.

– Nie wi­dzie­li­ście może dwóch pań? Zgu­bi­li­śmy żony i nie wiemy, co się z nimi stało.

– Ja­kim cu­dem pa­no­wie się tu zna­leźli? – pyta to­wa­rzy­sząca nam prze­wod­niczka. – Ktoś was za­mknął?

Tak za­czyna się na­sza przy­goda z pra­skimi pod­zie­miami. Pod­zie­miami, do któ­rych do­stęp ma za­le­d­wie kilku pra­cow­ni­ków i tylko oni mają klu­cze do wej­ścia. Jak za­plą­tali się tam tu­ry­ści bez opieki?

Pa­no­wie spusz­czają wzrok i ucie­kają, nie oglą­da­jąc się na prze­wod­niczkę.

W sa­mym cen­trum mia­sta, pod Ra­tu­szem Sta­ro­miej­skim, zna­nym głów­nie z Or­loja, słyn­nego ze­gara, scho­dzimy do kap­suły czasu. Uwię­ziła ją tu pły­nąca przez Pragę We­łtawa.

Sta­ro­miej­ski Ra­tusz jest obok mo­stu Ka­rola i ko­ścioła Tyń­skiego na Sta­rym Mie­ście jedną z naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nych bu­do­wli mia­sta. Ry­nek, przy któ­rym po­wstał, był nie­gdyś miej­skim pla­cem tar­go­wym zwa­nym po pro­stu Wiel­kim Pla­cem. Za­szczytne miano Rynku zy­skał do­piero w 1895 roku. Już od XI wieku było to jed­nak serce mia­sta, tęt­niące ży­ciem, pełne han­dla­rzy, na­ukow­ców, ar­ty­stów, po­spól­stwa oraz zwy­kłych ga­piów – tu ob­rzu­cano jaj­kami przy­wią­za­nych do prę­gie­rza ska­zań­ców.

W ko­ściele Tyń­skim, który dzieli od ra­tu­sza do­kład­nie sto sie­dem­dzie­siąt me­trów, spo­czywa Ty­cho Brahe, na­dworny astro­nom ce­sa­rza Ru­do­lfa II, wła­ści­ciel pry­wat­nej duń­skiej wy­spy Ven. Tak jak wielu mu po­dob­nych dał się sku­sić ma­gicz­nemu mia­stu. I dzi­siaj przez Stare Mia­sto prze­cho­dzą ty­siące lu­dzi, któ­rych Praga przy­ciąga swo­imi ta­jem­ni­cami, opo­wie­ściami o al­che­mi­kach ma­rzą­cych o pro­duk­cji złota i Go­le­mie, stwo­rze z gliny ule­pio­nym nad We­łtawą przez Wiel­kiego Ra­bina Löwa.

Rów­nież ra­tusz ma swoją le­gendę. Po­wstał w XIV wieku za cza­sów Jana Luk­sem­bur­skiego, władcy lek­ko­du­cha, który na do­da­tek praw­do­po­dob­nie nie mó­wił po cze­sku. To jego syn Ka­rol wpro­wa­dził na ce­sar­ski tron je­dyną w na­szej hi­sto­rii Pia­stównę, Annę Świd­nicką. Kiedy Anna przy­je­chała do Pragi, ra­tusz wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej niż dzi­siaj. Ze wzglę­dów fi­nan­so­wych po­wstał przez roz­bu­dowę wcze­śniej­szej ka­mie­nicy. Do­piero póź­niej zo­stała do­bu­do­wana do niego wieża i neo­go­tyc­kie skrzy­dło. W 1410 roku, za cza­sów Wa­cława IV, syna Ka­rola i Anny, na ścia­nie ra­tu­szo­wej wieży zo­stał za­in­sta­lo­wany ze­gar astro­no­miczny Or­loj. Składa się z trzech głów­nych czę­ści, z któ­rych każda od­po­wiada za inny po­miar. Or­loj po­ka­zuje więc ak­tu­alną go­dzinę, po­ło­że­nie ciał nie­bie­skich, mie­siące ka­len­da­rzowe, ma rów­nież ru­chome fi­gurki dwu­na­stu apo­sto­łów. Ich po­staci po­ja­wiają się w gór­nych oknach ze­gara, po­ni­żej na­to­miast o prze­mi­ja­niu przy­po­mi­nają: Śmierć z klep­sy­drą, Tu­rek z lut­nią sym­bo­li­zu­jący po­żą­da­nie i na­mięt­ność, Chci­wiec z miesz­kiem w dłoni oraz Próż­ność trzy­ma­jąca lu­stro. Fi­gury wy­cho­dzą z ze­gara o każ­dej peł­nej go­dzi­nie, za­wsze czeka na nie tłum cie­kaw­skich. We­dług daw­nych po­dań Or­loj był ostat­nim dzie­łem mi­strza Ha­nuša. Rze­mieśl­nik stwo­rzył ze­gar tak do­sko­nały, że rajcy zle­cili ośle­pie­nie mi­strza, żeby ni­gdy już nie mógł zro­bić dru­giego ta­kiego cudu dla in­nego mia­sta. Po­do­bno kiedy Ha­nuš wy­da­wał ostat­nie tchnie­nie, me­cha­nizm ze­gara się za­trzy­mał…

Mistrz Ha­nuš żył na­prawdę – po­cho­dził z Hradca Kra­lowe, miał żonę Ka­ta­rzynę i dwoje dzieci, pra­co­wał jako ze­gar­mistrz w Pra­dze w la­tach 1475–1497. Nie mógł więc stwo­rzyć swo­jego słyn­nego dzieła w 1410 roku. Kwe­renda ar­chi­walna ujaw­niła jed­nak, że choć Or­loja skon­stru­ował ktoś inny, Mi­ku­láš z Ka­daňa, i to rze­czy­wi­ście w 1410 roku, Ha­nuš, który prze­bu­do­wał ze­gar osiem­dzie­siąt lat póź­niej, nie­chcący za­gar­nął całą sławę dla sie­bie.

Mia­sto pod ra­tu­szem

Na prze­ło­mie XIII i XIV stu­le­cia Praga za­częła się roz­bu­do­wy­wać, w po­ło­wie XIV wieku była naj­więk­szym le­żą­cym na pół­noc od Alp mia­stem w Eu­ro­pie. Nie obyło się jed­nak bez kło­po­tów. Za­bu­do­wa­nia nad za­ko­lem We­łtawy na­ra­żone były na czę­ste za­la­nia, bo spię­trzone wody rzeki czę­sto wy­stę­po­wały z ko­ryta. Po dru­gie, ów­cze­sna Praga le­żała kilka me­trów po­ni­żej dzi­siej­szego po­ziomu, co – znowu ze względu na We­łtawę – nie było do końca bez­pieczne. Ar­chi­tekci wpa­dli więc na pro­sty po­mysł. Po­nie­waż roz­po­częła się już bu­dowa po­ło­żo­nego znacz­nie wy­żej No­wego Mia­sta, cały uro­bek z wy­ko­pów pod fun­da­menty prze­zna­czali na sztuczne pod­nie­sie­nie po­ziomu naj­star­szych kwar­ta­łów sto­licy, tych le­żą­cych w bez­po­śred­nim są­siedz­twie We­łtawy. W miarę upływu lat i roz­bu­dowy Pragi po­ziom ulic sta­rówki tak się pod­niósł, że dawne śre­dnio­wieczne kon­dy­gna­cje ka­mie­nic oraz wą­skie uliczki i po­dwórka zna­la­zły się głę­boko pod po­wierzch­nią ziemi. Prze­jęły więc funk­cję piw­nic albo, po ich za­sy­pa­niu, fun­da­men­tów bu­do­wa­nych w póź­niej­szych stu­le­ciach bu­dyn­ków. W ten spo­sób pod Pragą po­wstało pod­ziemne mia­sto, które ni­gdy nie zo­stało do końca zba­dane. Jego frag­ment leży pod pra­skim ra­tu­szem, który jest prze­cież czę­ścią star­szej ka­mie­nicy. Pod jego bryłą ar­che­olo­dzy zna­leźli ro­mań­sko-go­tyc­kie sale i ko­ry­ta­rze, z któ­rych naj­star­sze po­cho­dzą z XII wieku.

Scho­dzimy po stop­niach do pierw­szej czę­ści pod­ziemi, w któ­rych – nie wia­domo, ja­kim cu­dem – dwóch tu­ry­stów zgu­biło swoje żony. Na­gle je­ste­śmy w in­nym cza­sie, idziemy przez stare domy, ulice, po­dwórka, tyle że przy­kryte war­stwą póź­niej­szych bu­do­wli. Jak­by­śmy spa­ce­ro­wali po naj­praw­dziw­szym śre­dnio­wiecz­nym mie­ście za­cho­wa­nym w nie­na­ru­szo­nym sta­nie. Nie­mal jak Pom­peje po wy­bu­chu wul­kanu, lecz za­miast pod po­pio­łem, dawne mia­sto znik­nęło pod ko­lej­nym, znacz­nie już now­szym. Roz­po­zna­jemy uliczki, które za­miast nieba mają nad sobą fun­da­menty ra­tu­sza. Od­kry­wamy na­wet stare stud­nie. Pod sto­pami mamy te same ka­mie­nie, po któ­rych ktoś cho­dził już dzie­więć wie­ków temu. Wia­domo, że pod­zie­mia słu­żyły przez ja­kiś czas ra­dzie miej­skiej jako ka­za­maty. Na ścia­nach od­naj­du­jemy na­pisy i po­je­dyn­cze li­tery wy­ryte przez ska­zań­ców. Wi­dać datę: 1699. Nie do­wiemy się już, jaki los spo­tkał czło­wieka, który zo­sta­wił po so­bie ten znak. Tak na­prawdę nie wia­domo też, jak wielka jest pod­ziemna Praga, być może jej ba­da­nie po­zwoli kie­dyś od­kryć ta­jem­nice miesz­kań­ców sprzed wie­ków.

Krypty pod ma­łym Je­zu­skiem

Są w Pra­dze miej­sca, gdzie pra­wie nikt nie za­gląda. Nie wcho­dzą do nich tu­ry­ści, a na­wet je­śli mie­liby na to ochotę, naj­pierw mu­sie­liby wie­dzieć, że te miej­sca ist­nieją. Ta­kie pod­zie­mia in­te­re­sują nas naj­bar­dziej. Słyn­nym mo­stem Ka­rola prze­bi­jamy się (do­słow­nie, bo po mo­ście za­wsze wę­drują tłumy tu­ry­stów) na drugą stronę We­łtawy. W dziel­nicy Malá Strana, która do 1784 roku była od­dziel­nym mia­stem, wznosi się nieco mroczna bryła Pra­skiego Je­zu­látka, czyli ko­ścioła Naj­święt­szej Ma­rii Panny Zwy­cię­skiej. W jego pod­zie­miach znaj­dują się krypty za­kon­ni­ków opie­ku­ją­cych się tu­tej­szym Sank­tu­arium Pra­skiego Dzie­ciątka Je­zus. Sama świą­ty­nia jest bar­dzo znana, wię­cej na­wet, słynna. Mieszka w niej bo­wiem cu­do­wna fi­gurka przed­sta­wia­jąca trzy­let­nie Dzie­ciątko Je­zus, czyli Je­zu­látko. Gdyby nie ta rzeźba, być może nie mie­li­by­śmy jed­nego z naj­pięk­niej­szych dzieł li­te­rac­kich XX wieku. An­to­ine de Sa­int-Exu­péry wpadł na po­mysł na­pi­sa­nia Ma­łego księ­cia aku­rat wtedy, gdy spo­glą­dał na pra­skiego Je­zu­ska, który ma rze­czy­wi­ście twarz me­lan­cho­lij­nego chłop­czyka.

Je­zu­látko to po­wle­czona wo­skiem, drew­niana fi­gurka wy­so­ko­ści czter­dzie­stu sied­miu cen­ty­me­trów. Do Pragi tra­fiła w po­ło­wie XVI wieku. Wcze­śniej na­le­żała do rodu hisz­pań­skich ary­sto­kra­tów Man­ri­que de Lara, któ­rego przed­sta­wi­cielka po­ślu­biła cze­skiego szlach­cica. Choć po­wszech­nie przyj­muje się, że fi­gurka po­wstała pięć wie­ków temu, we­dług jed­nej z le­gend jest znacz­nie star­sza. W XI wieku, pod­czas wojny Hisz­pa­nii z Mau­rami, żył mnich o imie­niu Jó­zef. Jego klasz­tor zbu­rzyli nie­wierni, do­pro­wa­dza­jąc za­kon­ni­ków do roz­pa­czy. Wtedy Jó­ze­fowi uka­zała się twarz dziecka, które przed­sta­wiło się jako Je­zus i za­pew­niło, że za­wsze bę­dzie przy nim w po­trze­bie. Jó­zef od­bu­do­wał znisz­czony przez Mau­rów klasz­tor i po­sta­no­wił uwiecz­nić Dzie­ciątko Je­zus, dzięki któ­rego po­mocy – jak wie­rzył – kon­went od­zy­skał świet­ność. Nie­stety, mnich nie mógł so­bie przy­po­mnieć ry­sów twa­rzy ma­łego Je­zu­ska. Syn Boży po­ja­wił się więc raz jesz­cze i tym ra­zem uj­rzał go rów­nież rzeź­biarz, który wy­ko­nał fi­gurkę. Tak po­wstało Je­zu­látko.

Brat Jó­zef chciał, żeby do fi­gurki mo­dlili się lu­dzie na ca­łym świe­cie, Je­zu­látko za­częło więc krą­żyć po Eu­ro­pie. Tra­fiło w końcu do słyn­nej mi­styczki św. Te­resy z Avili, która czę­sto z nim po­dró­żo­wała i w końcu prze­ka­zała ro­dzi­nie Man­ri­que de Lara. Do Czech fi­gurkę przy­wio­zła Ma­ria Ma­xi­mi­liana Man­ri­que de Lara y Men­doza, która wy­szła za mąż za kanc­le­rza Kró­le­stwa Czech, Vra­ti­slava II z Per­nštejna. Ich córka Po­li­xena z Lob­ko­wic otrzy­mała fi­gurkę w po­sagu i po­da­ro­wała cze­skim kar­me­li­tom z in­ten­cją, aby „stała się wła­sno­ścią Pragi, cze­skiego na­rodu i świata”.

Kiedy Dzie­ciątko Je­zus zna­la­zło się w pra­skim ko­ściele Naj­święt­szej Ma­rii Panny Zwy­cię­skiej, za­częło być gło­śno o cu­dow­nych zda­rze­niach, do ja­kich do­cho­dziło za jego sprawą. Lu­dzie od­zy­ski­wali wzrok, od­rzu­cali kule, po­wra­cali do zdro­wia. Pod­czas ob­lę­że­nia mia­sta król szwedzki Ka­rol Gu­staw był pod ta­kim wra­że­niem sławy Je­zu­látka, że nie tylko oszczę­dził jego ko­ściół, ale ofia­ro­wał do­dat­kowo trzy­sta du­ka­tów na świece do oł­ta­rza. W końcu kult Dzie­ciątka Je­zus stał się tak znany, że do sank­tu­arium za­częli piel­grzy­mo­wać lu­dzie z ca­łej Eu­ropy.

Tuż przy wej­ściu do ko­ścioła znaj­duje się boczne wej­ście. Stoi przed nim ko­lejka bez­dom­nych, któ­rzy cze­kają na skromny po­si­łek wy­da­wany co ty­dzień przez klasz­tor. Nie­wiele tego, tro­chę chleba po­kro­jo­nego w wiel­kie kromki.

– Ale i dla tego opłaca im się tu przyjść – mówi Hana Říhová, która pra­cuje w klasz­to­rze. Uro­cza, młoda ko­bieta pro­wa­dzi nas do krypty na ty­łach oł­ta­rza i ja­koś tak de­li­kat­nie su­ge­ruje, że pod zie­mią jest zimno, więc może nas zo­stawi sa­mych. Wą­skie schody wiodą głę­boko w dół do pro­stych, aż zbyt skrom­nych krypt. Ro­zu­miem, że Hana nie chce tu zo­stać. Pod zie­mią jest rze­czy­wi­ście zimno, poza tym…

Już pierw­sze po­miesz­cze­nie przy­po­mina nieco sce­ne­rię z thril­le­rów. Po obu stro­nach w ścia­nach po­cho­wani są bra­cia, po­środku stoi na­to­miast su­rowy oł­tarz.

Pod­łogi w dal­szej czę­ści pod­ziemi są za­sta­wione przez naj­prost­sze, obite bla­chą trumny. Nie­które mają szklane przy­kry­cia. Po­zwa­lają spoj­rzeć na zmu­mi­fi­ko­wane ciała zmar­łych kar­me­li­tów, do któ­rych ko­ściół na­le­żał po 1624 roku. Spo­czy­wają tu także dar­czyńcy za­konu. Po­wagę śmierci, su­ro­wej, jed­na­kowo spra­wie­dli­wej dla każ­dego, czuć w tych pod­zie­miach z wy­jąt­kową mocą. Ta ci­sza. Chłód. Żad­nych ozdób, krót­kie na­pisy, pro­ste krzyże, su­rowe ściany. Je­dy­nie w kilku miej­scach wi­dać na mu­rze ja­kieś dziwne twa­rze i ta­jem­ni­cze znaki wy­ryte przez nie­znaną rękę w ubie­głych stu­le­ciach. Może ktoś chciał tu zo­sta­wić fre­ski? Krypty są czę­ścią naj­star­szego ba­ro­ko­wego ko­ścioła w Pra­dze, mu­szą więc kryć jesz­cze ja­kieś ta­jem­nice, choć naj­więk­szą z nich jest tu ta­jem­nica śmierci.

Wy­cho­dzimy w kom­plet­nej ci­szy. W świą­tyni pa­nuje na­strój sku­pie­nia, za to wo­kół pul­suje miej­skie ży­cie. Nie­mal u bram ko­ścioła staje tram­waj, po prze­ciw­nej stro­nie ulicy jedna koło dru­giej wa­bią ty­sią­cami ko­lo­rów wy­stawy z set­kami fi­gu­rek Je­zu­látka. Dzie­ciątko stoi cza­sami tylko w ko­szuli, czę­ściej w ha­fto­wa­nym płasz­czu, nie­kiedy leży na bia­łej pie­rzynce. Ota­czają go różni święci z drewna, pla­stiku, gipsu. Mają mnó­stwo zło­ceń. Choć wiążą się z tym sa­mym miej­scem, wy­glą­dają, jakby na­le­żały do zu­peł­nie już in­nej hi­sto­rii.

Zmo­czeni święci

Do­kąd te­raz? Praga ofe­ruje tyle po­kus, że trudno obok nich przejść obo­jęt­nie. Oprócz, co oczy­wi­ste, po­mni­ków prze­szło­ści wa­bią setki kar­cze­mek, pu­bów, ka­wiarni wzdłuż We­łtawy. Znowu prze­mie­rzamy most Ka­rola, naj­słyn­niej­szą klamrę łą­czącą czę­ści mia­sta, by idąc po pra­wym brzegu rzeki, do­trzeć do wzgó­rza Wy­szeh­rad (Vy­šeh­rad). Ta na­zwa ozna­cza Wy­soki Za­mek i rze­czy­wi­ście już w X wieku stała tu wa­row­nia, która obok Hrad­czan stała się drugą co do waż­no­ści sie­dzibą cze­skich wład­ców. We­dług lu­do­wych po­dań Wy­szeh­rad był sie­dzibą le­gen­dar­nego władcy Czech Kroka i jego córki, księż­niczki Li­bu­szy, póź­niej­szej cze­skiej wład­czyni oraz za­ło­ży­cielki Pragi. Miesz­kał tu rów­nież pierw­szy król Czech, Wra­ty­sław II. To w jego cza­sach zo­stał wznie­siony sto­jący do dziś ko­ściół św. św. Pio­tra i Pawła, obok ro­tundy św. Mar­cina naj­star­szy obiekt na wzgó­rzu. Na Wy­szeh­ra­dzie za­czy­nała się tra­dy­cyjna Droga Kró­lew­ska, którą po­ko­nać mu­sieli ko­lejni władcy uda­jący się na Hrad­czany na uro­czy­stość swo­jej ko­ro­na­cji.

To za­ska­ku­jące, że przy­jezdni zwie­dza­jący Pragę tak rzadko za­glą­dają w to miej­sce. Tym­cza­sem jest tu spo­koj­niej niż w sa­mym cen­trum, zie­lono, ła­god­nie, ci­cho. W parku stoją po­sągi z pia­skowca, na wy­szeh­radz­kim cmen­ta­rzu po­cho­wany zo­stał Vac­lav Ha­vel. Ze wzgó­rza roz­ciąga się piękna pa­no­rama Pragi i We­łtawy. I mają tu pod­zie­mia!

W XVII wieku Habs­bur­go­wie zbu­do­wali na wzgó­rzu for­tecę, w któ­rej utwo­rzyli gar­ni­zon. Sto lat póź­niej, w cza­sie wojny z Pru­sami, pod wy­szeh­radzką twier­dzą zo­stał wy­drą­żony sys­tem ka­za­mat. Ich bu­dową zaj­mo­wał się fran­cu­ski ge­ne­rał, in­ży­nier de Ber­di­qu­ier. Ka­za­maty, po­łą­czone z pod­ziem­nymi tu­ne­lami, miały ra­zem pra­wie ki­lo­metr dłu­go­ści. Ist­nieją prze­kazy, że nie­które z ko­ry­ta­rzy łą­czyły się z taj­nymi przej­ściami pod­ziem­nymi pro­wa­dzą­cymi w dół wzgó­rza, na­wet po­ni­żej ko­ryta We­łtawy. Rze­komo można było się nimi do­stać w oko­lice pra­skiego zamku oraz klasz­toru na Bře­vno­vie, choć ni­komu nie udało się po­twier­dzić tej in­for­ma­cji. Gdyby rze­czy­wi­ście ist­niał tu­nel łą­czący Wy­szeh­rad z Hrad­cza­nami, mu­siałby mieć pięć ki­lo­me­trów!

Pod­ziemne ko­ry­ta­rze, które z całą pew­no­ścią ist­nieją, czyli te w ob­rę­bie for­ty­fi­ka­cji, są cia­sne i wą­skie, obu­do­wane ce­głą i ka­mie­niem. Ich cha­rak­te­ry­styczny kształt spra­wia, że wy­dają się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. Nie można uciec przed my­ślą o tym, jak mu­sieli czuć się w nich żoł­nie­rze w cza­sie ob­lę­że­nia twier­dzy…

Je­den z tu­neli pro­wa­dzi do wiel­kiej pół­ko­li­ście skle­pio­nej sali. Po­miesz­cze­nie ma trzy­sta trzy­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych po­wierzchni i wy­so­kość trzy­na­stu me­trów. Pod­ziemna kom­nata, którą na­zwano Gor­lice, słu­żyła w cza­sach świet­no­ści twier­dzy za miej­sce zbiórki żoł­nie­rzy, ma­ga­zyn pro­wiantu oraz amu­ni­cji. Kiedy w 1883 roku woj­sko prze­ka­zało obiekt ad­mi­ni­stra­cji cy­wil­nej, a sam Wy­szeh­rad stał się czę­ścią Pragi, sala Gor­lice za­częła być wy­ko­rzy­sty­wana w zu­peł­nie inny spo­sób. Dziś stoi w niej sześć ory­gi­nal­nych rzeźb świę­tych z mo­stu Ka­rola, który cią­gle jest obecny w tej opo­wie­ści. Ten most to duma Pragi, ma pra­wie pięć­set szes­na­ście me­trów dłu­go­ści i mniej wię­cej dzie­więć i pół me­tra sze­ro­ko­ści. Po­cząt­kowo na­zy­wano go Ka­mien­nym lub Pra­skim, jego bu­dowa roz­po­częła się w 1357 roku za pa­no­wa­nia Ka­rola IV Luk­sem­bur­skiego. Król wmu­ro­wał ka­mień wę­gielny do­kład­nie o 5.31, czyli bla­dym świ­tem. Taką bo­wiem datę i go­dzinę za­su­ge­ro­wali dwor­scy astro­lo­go­wie. Król za­wsze kon­sul­to­wał się ze swo­imi gwiezd­nymi do­rad­cami i wzno­sze­nie no­wych obiek­tów uza­leż­niał od do­brych ukła­dów pla­net na nie­bie. Rów­nie wcze­śnie rano za­czął bu­dowę zamku w Na­my­sło­wie. Chyba wie­dział, co robi, bo fun­do­wane przez niego bu­do­wle prze­cho­dziły do hi­sto­rii, choć na­leży pa­mię­tać i o nie­zbyt przy­jem­nych epi­zo­dach, jak cho­ciażby zrzu­ce­nie z mo­stu Ka­rola do We­łtawy św. Jana Ne­po­mu­cena. Na po­czątku XVIII wieku most zo­stał ozdo­biony trzy­dzie­stoma rzeź­bami świę­tych, mię­dzy in­nymi dłuta słyn­nego Mat­thiasa Bern­harda Brauna oraz twór­ców z ro­dziny Bro­koff. Pod­czas licz­nych po­wo­dzi część dzieł sztuki ule­gła uszko­dze­niu i aby uchro­nić je przed dal­szą de­struk­cją, zo­stały za­stą­pione przez re­pliki, a ory­gi­nały tra­fiły do pod­ziemi Wy­szeh­radu. Uwię­zione pod da­chem wy­glą­dają nie­zwy­kle dra­ma­tycz­nie, wy­dają się też znacz­nie więk­sze, niż są. Twier­dzy strzegą mię­dzy in­nymi św. Woj­ciech, św. Anna, św. Lud­miła z ma­łym Wa­cła­wem oraz św. Au­gu­styn. Ich ka­mienne twa­rze je­dy­nie lekko mu­skane świa­tłem oży­wają, co spra­wia, że dzieła sztuki ro­bią wra­że­nie, jakby za chwilę miały się po­ru­szyć.

O mały włos święci nie mie­liby gdzie za­miesz­kać. Je­sie­nią 1744 roku woj­ska króla Prus Fry­de­ryka II ude­rzyły na Cze­chy i za­jęły Pragę. Wy­szeh­radzką twier­dzę opa­no­wali żoł­nie­rze wroga. Wy­prawa Fry­de­ryka do Czech za­koń­czyła się jed­nak klę­ską i już w li­sto­pa­dzie tego sa­mego roku Pru­sacy zo­stali zmu­szeni do od­wrotu. Nie za­mie­rzali jed­nak ła­two się pod­dać. Pod­ziemne ko­ry­ta­rze Wy­szeh­radu wy­peł­nili stu trzy­dzie­stoma trzema becz­kami z pro­chem. Ostatni z opusz­cza­ją­cych pod­zie­mia żoł­nie­rzy miał za­pa­lić lonty dwóch de­to­na­to­rów i wy­sa­dzić twier­dzę. Trzem miesz­kań­com po­bli­skiej dziel­nicy Pod­skalí udało się jed­nak do­stać do ka­za­maty i w ostat­niej chwili usu­nąć lonty. Za ich bo­ha­ter­ski czyn, który oca­lił Wy­szeh­rad, zo­stali na­gro­dzeni przez kró­lową Czech, Ma­rię Te­resę, do­ży­wot­nią rentą.

Mi­sja nie­moż­liwa

Więk­szość pra­skich pod­ziemi wiąże się z We­łtawą. Te, do któ­rych te­raz zej­dziemy, rów­nież.

Żadne z nas nie jest wiel­kim fa­nem fil­mo­wych mi­sji nie­moż­li­wych z To­mem Cru­ise’em, ale kiedy w Pra­dze sta­nę­li­śmy na tych sa­mych scho­dach, po któ­rych zbie­gał słynny gwiaz­dor w Mis­sion: Im­pos­si­ble IV – Ghost Pro­to­col z 2011 roku, trzeba przy­znać, że by­li­śmy pod wra­że­niem. By­naj­mniej nie z po­wodu Toma Cru­ise’a. Bar­dziej z po­wodu scho­dów, a wła­ści­wie miej­sca, w któ­rym się znaj­dują. To wie­kowa oczysz­czal­nia ście­ków na Bu­be­nču – od­da­lo­nej od cen­trum dziel­nicy Pragi na le­wym brzegu We­łtawy.

Na Bu­be­nču nie jest już tak tu­ry­stycz­nie, na­wet park wy­daje się nieco zdzi­czały. Wzdłuż wil­lo­wych ulic stoją piękne domy, po dro­dze mi­jamy am­ba­sady Egiptu, Ara­bii Sau­dyj­skiej, Ro­sji. Oto­czone wy­so­kimi pło­tami, za któ­rymi kryją się ogrody, na­dają tej czę­ści mia­sta dys­tynk­cję i ele­gan­cję. Do­piero da­lej, jakby na skraju mia­sta, za­czy­nają się za­bu­do­wa­nia o cha­rak­te­rze prze­my­sło­wym. Je­den z naj­oka­zal­szych bu­dyn­ków mie­ści za­byt­kową oczysz­czal­nię ście­ków – ar­chi­tek­to­niczny uni­kat na skalę świa­tową. Nic dziw­nego, że czę­sto jest wy­ko­rzy­sty­wana jako plan zdję­ciowy do pro­duk­cji fil­mo­wych.

Fil­mowcy ko­chają Pragę. Jest piękna i przede wszyst­kim znacz­nie tań­sza niż ple­nery na Za­cho­dzie. W pod­zie­miach oczysz­czalni zro­zu­mie­li­śmy dla­czego. Jej wnę­trza wy­glą­dają, jakby przy ich pro­jek­to­wa­niu in­ży­nie­rów za­stą­pili naj­wyż­szej klasy ar­ty­ści. Wy­ra­fi­no­wane kształty, świet­nie wy­pro­fi­lo­wane doj­ścia i ca­łość przy­po­mi­na­jąca ta­jem­ni­czy la­bi­rynt. A jak pod­świe­tlony! Go­towa sce­no­gra­fia do filmu. I tań­sza niż ta w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Pro­jek­tant sys­temu ka­na­li­za­cyj­nego oczysz­czalni, bry­tyj­ski in­ży­nier sir Wil­liam He­er­lein Lin­dley, za­dał so­bie nie­mało trudu, aby jego dzieło, prócz nie­wdzięcz­nej funk­cji, do któ­rej zo­stało stwo­rzone, było jed­no­cze­śnie dzie­łem sztuki. Dzięki jego in­wen­cji stara oczysz­czal­nia Pragi w dziel­nicy Bu­be­neč jest jed­nym z naj­nie­zwy­klej­szych za­byt­ków ar­chi­tek­tury prze­my­sło­wej z prze­łomu XIX i XX stu­le­cia w Eu­ro­pie. Po­wstała w la­tach 1901–1906 jako główna oczysz­czal­nia dla cze­skiej sto­licy. Wła­śnie tu tra­fiała więk­szość ście­ków z sys­temu ka­na­li­za­cji mia­sta, któ­remu słu­żyła aż do 1967 roku. Dzi­siaj pod­ziemny la­bi­rynt pełni funk­cję mu­zeum, w któ­rym oprócz daw­nych ka­na­łów i zbior­ni­ków se­dy­men­ta­cyj­nych, le­żą­cych głę­boko pod zie­mią, znaj­dują się za­bytki daw­nej tech­niki, jak choćby za­cho­wana w ca­ło­ści hala ma­szyn, gdzie stoją ogromne ko­tły i do dziś sprawne tech­nicz­nie ma­szyny pa­rowe, słu­żące kie­dyś do na­pę­dza­nia pomp wod­nych. Ten nie­spo­ty­kany obiekt uzu­peł­nia eks­po­zy­cja ar­chi­wal­nych pla­nów i do­ku­men­tów zwią­za­nych z pro­jek­to­wa­niem i bu­dową oczysz­czalni na Bu­be­nču. W bu­dynku głów­nym dzi­siej­szego mu­zeum, a daw­nego za­kładu oczysz­cza­nia ście­ków znaj­duje się na­stro­jowa ka­wiar­nia, ozdo­biona dzie­siąt­kami hi­sto­rycz­nych zdjęć… oczysz­czalni ście­ków z okresu jej bu­dowy.

Ho­tel na pod­słu­chu

Wra­camy do cen­trum. Przy placu Wa­cława, jed­nym z naj­ru­chliw­szych miejsc w Pra­dze, sta­jemy przed ho­te­lem Jałta, ar­chi­tek­to­niczną perłą póź­nego cze­skiego so­cre­ali­zmu. Zbu­do­wano go w 1958 roku w miej­scu gru­zo­wi­ska, które po­wstało po bom­bar­do­wa­niu ar­mii ra­dziec­kiej w 1945 roku. Bu­dy­nek za­pro­jek­to­wał słynny cze­ski ar­chi­tekt An­to­nín Te­zner.

Nowy ho­tel miał być luk­su­so­wym lo­kum dla par­tyj­nych kadr oraz in­nych ofi­cjal­nych go­ści za­pra­sza­nych do Pragi przez ko­mu­ni­styczne wła­dze Cze­cho­sło­wa­cji. Tu­taj mieli też za­trzy­my­wać się za­chodni biz­nes­meni, po­li­tycy i dy­plo­maci. W su­ro­wych po­wo­jen­nych cza­sach ho­tel zo­stał urzą­dzony z wy­jąt­ko­wym prze­py­chem. Co prawda jego bryła i wnę­trza zo­sta­wały da­leko za za­chod­nimi wzor­cami, ale i tak była to naj­bar­dziej luk­su­sowa sy­pial­nia sto­licy. Ważny był nie tylko kom­fort. Cho­dziło o to, żeby go­ście zna­leźli się w Pra­dze w jed­nym miej­scu. W Jał­cie wła­dze mo­gły za­dbać nie tylko o ich, ale także o swoje bez­pie­czeń­stwo. W każ­dym po­koju zo­stał po pro­stu za­in­sta­lo­wany pod­słuch. Re­je­stro­wane były rów­nież wszyst­kie roz­mowy te­le­fo­niczne oraz ak­tyw­ność na ko­ry­ta­rzach, w sa­lach re­stau­ra­cyj­nych i po­miesz­cze­niach dla ob­sługi ho­telu. In­wi­gi­la­cja była tym sku­tecz­niej­sza, że w tym wła­śnie ho­telu za­trzy­my­wały się wszyst­kie de­le­ga­cje państw za­chod­niej Eu­ropy. W la­tach 70. ubie­głego wieku w bu­dynku mie­ściło się także biuro radcy han­dlo­wego am­ba­sady Re­pu­bliki Fe­de­ral­nej Nie­miec, więc ra­porty z jego pla­cówki na­tych­miast tra­fiały na biurka ofi­ce­rów cze­cho­sło­wac­kiej bez­pieki.

Ży­cie go­ści Jałty było praw­dzi­wym ży­ciem na pod­słu­chu.

W pod­zie­miach ho­telu po­wstała cen­trala, w któ­rej za­ufani pra­cow­nicy ŠtB, czyli służby bez­pie­czeń­stwa Cze­cho­sło­wac­kiej Re­pu­bliki So­cja­li­stycz­nej, mo­ni­to­ro­wali i na­gry­wali każdy dźwięk.

Wej­ście do pod­ziemi pod ho­te­lem mie­ści się nie­malże koło re­cep­cji. Ob­sługa miała tu cał­ko­wity za­kaz wstępu. Po­miesz­cze­nia pod Jałtą zo­stały wy­peł­nione urzą­dze­niami pod­słu­cho­wymi i re­je­stru­ją­cymi. W do­bie, kiedy nie było kom­pu­te­rów, funk­cjo­na­riu­sze ko­rzy­stali z kar­te­czek, na któ­rych no­to­wali, kto śpi w któ­rym po­koju. Na ścia­nach zo­stały rów­nież do­kładne plany ho­telu.

Cały pod­ziemny kom­pleks pod Jałtą ma trzy po­ziomy. Dwa­dzie­ścia me­trów po­ni­żej par­teru ho­telu po­wstał tajny schron prze­ciw­ato­mowy. Jego lo­ka­li­za­cja nie była przy­pad­kowa. W ra­zie kon­fliktu zbroj­nego mię­dzy pań­stwami Układu War­szaw­skiego i NATO w ho­telu mie­ścić się miała sie­dziba naj­wyż­szych władz woj­sko­wych Cze­cho­sło­wa­cji. Schron mógł po­mie­ścić 150 naj­waż­niej­szych osób z cze­cho­sło­wac­kiego rządu i wojsk Układu War­szaw­skiego. Au­to­no­mia schronu miała po­zwa­lać na prze­trwa­nie jego miesz­kań­ców w cał­ko­wi­tej izo­la­cji od świata ze­wnętrz­nego przez sześć­dzie­siąt dni. Przed skut­kami ataku ato­mo­wego za­bez­pie­czały dwu­me­trowe, żel­be­towe ściany, sta­lowe, pan­cerne wrota, śluzy po­wietrzne oraz sys­tem fil­trów słu­żą­cych do oczysz­cza­nia po­wie­trza. Za­pas wody za­pew­niała cy­sterna o po­jem­no­ści po­nad pięć­dzie­się­ciu me­trów sze­ścien­nych. Schron wy­po­sa­żony był także w sale ope­ra­cyjne i am­bu­la­to­ria, w któ­rych jed­no­cze­śnie mo­gło pra­co­wać na­wet pięt­na­stu le­ka­rzy, był za­pas środ­ków opa­trun­ko­wych i le­ków.

Pro­jek­tanci schronu wzięli rów­nież pod uwagę ewen­tu­al­ność za­wa­le­nia się Jałty. Dla­tego w pod­zie­miach znaj­dują się wej­ścia do dwóch nie­zbyt dłu­gich, za­le­d­wie kil­ku­dzie­się­cio­me­tro­wych tu­neli, z któ­rych je­den wy­cho­dzi nie­mal na środku placu Wa­cława. Ewa­ku­acja nimi, gdyby do niej w ogóle do­szło, od­by­wa­łaby się jed­nak w mało kom­for­to­wych wa­run­kach. Ucie­ki­nie­rzy mu­sie­liby iść na czwo­ra­kach do wyj­ścia.

W 1997 roku mi­ni­ster­stwo obrony od­taj­niło schron pod Jałtą. Ho­tel wraz z pod­zie­miami ku­pił bry­tyj­ski przed­się­biorca i urzą­dził na dole Mu­zeum Zim­nej Wojny. Po pod­zie­miach opro­wa­dza prze­wod­nik ubrany w mun­dur ofi­cera Cze­cho­sło­wac­kiej Ar­mii Lu­do­wej z lat 80. W nie­któ­rych po­miesz­cze­niach po­zo­sta­wiono ory­gi­na­lne wy­po­sa­że­nie, w in­nych urzą­dzono eks­po­zy­cję róż­nych pa­mią­tek zwią­za­nych z epoką zim­nej wojny i Układu War­szaw­skiego. Ho­tel na­dal pełni swoją funk­cję, jed­nak w od­róż­nie­niu od cza­sów, kiedy go zbu­do­wano, go­ście nie mu­szą dzi­siaj oba­wiać się pod­słu­chu ani roz­krę­cać słu­cha­wek te­le­fo­nicz­nych. Jak twier­dzą hi­sto­rycy, ho­tel Jałta miał być tylko przy­krywką dla schronu prze­ciw­ato­mo­wego, o któ­rego ist­nie­niu w la­tach 50. w ogóle nikt nie wie­dział. Dziś schron jest wy­łącz­nie hi­sto­ryczną cie­ka­wostką, ho­tel zaś wraz z za­byt­kową za­bu­dową placu Wa­cława zna­lazł się na Li­ście świa­to­wego dzie­dzic­twa UNE­SCO.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij