Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasteczko Halloween Tima Burtona - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
22 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Miasteczko Halloween Tima Burtona - ebook

Piekielnie świąteczna opowieść Tima Burtona.

Wybierzecie się do Gwiazdkowego Miasteczka – uroczej krainy skąpanej w białym puchu, pełnej kolorowych prezentów, radosnych elfów i migoczących światełek? A może do koszmarnego Miasteczka Halloween, w którym przywódcą jest szkielet, a wszelkiej maści straszydła pomagają mu zorganizować upiorne święta. Cukierek czy psikus? Zabawa czy przerażenie? Niech zdecyduje Jack Szkieleton!

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8315-616-3
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. NIEUŻYTKI

NA SKRAJU świata żywych zaczy­nają się Nie­użytki. Na tej ziemi niczy­jej liście nie rodzą się z gałęzi drzew. Śpiew pta­ków nie unosi się na wie­trze. Świa­tło zawsze pada tu na ukos, jakby pano­wał wieczny zmierzch lub świt, kiedy cie­nie są naj­dłuż­sze. Na Nie­użytki tra­fia nie­wielu podróż­ni­ków, a ci, któ­rzy tam byli, wró­cili bogatsi o prze­dziwne histo­rie o prze­dziw­nych rze­czach, takich jak listo­pa­dowy wiatr, który witał ich przy wej­ściu do lasu, łasko­cząc im wło­ski na ramio­nach niczym oddech ducha. Drzewa, które tam rosną, to nie sosny, nie dęby, lecz coś pomię­dzy. Kiedy pewien wędro­wiec przy­ło­żył do kory zro­go­wa­ciałą dłoń, przy­siągł, że poczuł dziwne cie­pło: ducha Nie­użyt­ków.

Więk­szość przy­by­szów spo­glą­dała na las podejrz­li­wie i wyco­fy­wała się, ale ci nie­liczni, któ­rzy szli naprzód, wdra­py­wali się na wzgó­rze, gdzie napo­ty­kali pier­ścień zło­żony z sied­miu drzew, dość wyso­kich, by się­gnąć nieba czub­kami gałęzi. Kiedy wiatr ich tam przy­cią­gnął, podróż­nicy odkry­wali na korze wyryte obrazki; na każ­dym pniu znaj­do­wał się sym­bol świą­tecz­nych świa­tów:

nie­roz­pa­lony fajer­werk z bia­łymi gwiazd­kami

szkar­łatne serce

czte­ro­listna koni­czyna

jajko poma­lo­wane na żółto, różowo i nie­bie­sko

potężny indyk

zie­lone drzewko ozdo­bione bły­skot­kami

i małymi pier­nicz­kami

dynia, w któ­rej wycięta została upiorna,

uśmiech­nięta twarz.

Chłodny wiatr roz­wie­wał włosy nie­któ­rych podróż­ni­ków, gdy badaw­czo przy­glą­dali się krę­gowi drzew. Kilku usły­szało dzwo­niące dzwonki sań i dzie­cięcy śmiech, inni zaś dostrze­gali dym gasną­cych fajer­wer­ków. Nie­je­den poczuł sma­ko­witą woń dynio­wego cia­sta.

Tylko wiatr – i ten, kto wiele, wiele lat wcze­śniej wyrył kształty w korze drzew – znał prawdę o tych rysun­kach: były czymś znacz­nie wię­cej niż tylko sym­bo­lami.

Były to drzwi.

Kiedy kilku dziel­nych podróż­ni­ków drżą­cymi rękami obró­ciło ukryte gałki, odkryli po dru­giej stro­nie ciemne tunele. Na krańcu jed­nego z nich znaj­do­wała się śnieżna kra­ina cza­rów. Na krańcu dru­giego – pola koni­czyny. Trzeci docie­rał do nieba peł­nego fajer­wer­ków, czwarty do ogrodu, w któ­rym fru­wały tłu­ste amorki ze strza­łami w kształ­cie serc.

Pośród drzew roz­brzmie­wał głos, jed­no­cze­śnie zna­jomy i cał­kiem nowy:

Działo się to dawno, kiedy świat był stary

Tam, gdzie rze­czy­wi­stość jest jak senne mary.

Z tej histo­rii dziw­nej pły­nie pewien morał –

Może go poj­mie­cie, kiedy przyj­dzie pora.

Chcie­li­by­ście wie­dzieć, skąd się wzięły święta?

Tego i naj­star­szy upiór nie pamięta.¹

Tylko naj­dziel­niejsi podróż­nicy mieli odwagę podejść do naj­bar­dziej sęka­tego drzewa na pola­nie. Wiatr niósł echo stu wrza­sków, kiedy zuchwalcy pod­cho­dzili do śmie­ją­cej się dia­bel­sko dynio­wej latarni i otwie­rali drzwi do kra­iny snów. A wła­ści­wie – jak się prędko prze­ko­ny­wali – do kra­iny kosz­ma­rów.

ROZDZIAŁ PIERWSZY. 0 DNI DO HALLOWEEN

CO ZA NOC!

Kiedy pro­ce­sja potwo­rów wra­cała z kra­iny żywych do swo­jego domu w Mia­steczku Hal­lo­ween, świe­cił tłu­sty księ­życ w pełni. Mar­twe liście sze­le­ściły im pod obca­sami, gdy podą­żali za zna­kiem trzy­ma­nym przez stra­cha na wró­ble o dynio­wej gło­wie, który pro­wa­dził ich do bramy mia­steczka. Znaj­do­wało się ono na wzgó­rzu i było pełne kan­cia­stych budyn­ków z man­da­ryn­ko­wymi świa­tłami w oknach, wzno­szą­cych się za żela­znymi bra­mami zdo­bio­nymi latar­niami z dyni. Upiorny cień zasła­niał księ­życ, by zaraz oka­zać się sta­dem nie­to­pe­rzy. Kiedy zbli­żali się do bramy, wszy­scy miesz­kańcy – od nie­zdar­nego Behe­mo­tha po naj­mniej­szą pchłę – zgo­dzili się, że było to naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące, naj­bar­dziej przy­pra­wia­jące o dresz­cze Hal­lo­ween, jakie pamię­tali.

Ich głosy wzno­siły się ku niebu, kiedy świę­to­wali swą uko­chaną noc: „Dziś jest Hal­lo­ween!”.

Malo­wali swoją pie­śnią prze­ra­ża­jący obraz nocy peł­nej cha­osu i zło­śli­wych psot. Czło­wiek Spod Łóżka recho­tał, wspo­mi­na­jąc, jak leżał pod narzutą w kratkę i cze­kał na swoje ofiary z ostrymi zębami i świe­cą­cymi na czer­wono oczami. Czło­wiek Pod Scho­dami machał wężo­wymi pal­cami, które syczały na chłop­ców i dziew­czynki. Demon Arle­kin wysko­czył z kosza na śmieci w tym samym momen­cie, w któ­rym Wil­ko­łak prze­bił się przez kamienny mur, a Top­nie­jący Towa­rzysz za nim wyło­nił się ze ścieku. Klaun Który Traci Swą Twarz jeź­dził w tam i z powro­tem na swoim mono­cy­klu, zry­wa­jąc sobie twarz i uka­zu­jąc ciemną pustkę. A nad nimi wszyst­kim uno­siły się dwie sio­stry wiedźmy, które ści­gały się na swo­ich mio­tłach i opo­wia­dały histo­rie o noc­nych igrasz­kach wydrą­żo­nym latar­niom na dynio­wym polu.

Na czele mar­szu peł­nym ener­gii kro­kiem szedł Bur­mistrz Mia­steczka Hal­lo­ween – czło­wie­czek o dwóch obli­czach. Jego cylin­der był wąski i tak długi, że Bur­mistrz sta­wał się dzięki niemu dwu­krot­nie wyż­szy. Wybrał swoją ulu­bioną z dwóch twa­rzy – tę o różo­wych policz­kach i z sza­lo­nym uśmie­chem. Jak każdy poli­tyk wie­dział, jak zro­bić dobre wej­ście.

Po dru­giej stro­nie bramy, na rynku, było cał­kiem pusto, jeśli nie liczyć paru pają­ków, szczu­rów i potwor­nych mło­dzień­ców nie dość doro­słych, aby brać udział w hal­lo­we­eno­wych stra­chach. Skrzy­dlaty Demon i Śpiące Dziecko wstrzy­mali oddech, kiedy usły­szeli powra­ca­jący tłum. Prze­rwali zabawę w tor­tury, opusz­cza­jąc gilo­tynę na dynię – prze­kro­iła ją na dwie rów­niut­kie czę­ści – i popę­dzili do bram w ślad za nie­umar­łymi rodzi­cami Śpią­cego Dziecka. W tym samym cza­sie, wysoko ponad mia­stem, w pobli­skim zamku szma­ciana lalka chwy­tała się mocno kraty w oknie swo­jej celi. Przy­słu­chi­wała się pie­śni, cze­sząc dłu­gie, czer­wone włosy zła­maną kością szczęki.

Skrzy­piąca brama na roz­kaz straż­nika prze­bu­dziła się i unio­sła, wpusz­cza­jąc pro­ce­sję do środka. Pan Hyde i Dia­beł pierwsi się tam­tędy prze­do­stali, a zaraz za nimi Bur­mistrz w ofi­cjal­nym kara­wa­nie. Trium­fal­nie wzno­sił do góry ramiona, cho­ciaż jedyną osobą, którą udało mu się tej nocy prze­stra­szyć, był mały chłop­czyk z kata­rem sien­nym.

Świa­tła migały w oknach domów niczym uśmiech­nięte latar­nie z dyni. Bez­gwiezdna noc miała barwę czar­nego aksa­mitu, oświe­tlana jedy­nie przez księ­życ i zie­lon­kawy blask śluzu pły­ną­cego w fon­tan­nie pośrodku placu. Istoty wszel­kich kształ­tów i w roz­ma­itych sta­nach roz­kładu para­do­wały wokół fon­tanny. Behe­moth, mimo że w tył czaszki miał wbitą sie­kierę, prze­rzu­cił sobie sznur przez nie­bie­skie ramię i pocią­gnął sło­mia­nego konia na kół­kach, któ­remu na grzbie­cie sie­dział strach na wró­ble z dyniową głową.

Ku powszech­nemu zasko­cze­niu strach na wró­ble nagle ożył. Tłum wstrzy­mał oddech. A cóż to za sprytne czary?

Ukuc­nął na swoim wierz­chowcu na wrze­cio­no­wa­tych, paję­czych koń­czy­nach, po czym gwał­tow­nie sko­czył i obró­cił się wokół wła­snej osi w osza­ła­mia­ją­cym piru­ecie.

Tań­czący strach na wró­ble kon­ty­nu­ował swój nie­zwy­kły występ: jego chude ramię chwy­ciło pochod­nię. Tłum ucichł.

„Ogień!” – dzi­wili się, że sło­miana istota ma odwagę trzy­mać w dłoni pochod­nie. Zamiast jed­nak ucie­kać od pło­mie­nia, strach na wró­ble bawił się jego wzno­szą­cym się poma­rań­czo­wym jęzo­rem. Wsa­dził sobie nawet pochod­nię pro­sto w dyniowe usta i pod­pa­lił słomę swo­jego ciała.

Wszy­scy wokół wstrzy­mali oddech. Nawet szma­ciana lalka, która wymknęła się z zamku, by dołą­czyć do obcho­dów, obser­wo­wała występ zza Drzewa Wisiel­ców. Pło­mie­nie oto­czyły stra­cha na wró­ble po koniuszki pal­ców. Jego dyniowa czaszka zaczęła się pra­żyć. On jed­nak nie prze­sta­wał tań­czyć, gdy pło­mie­nie pochła­niały jego podarte ubra­nia i suche sło­miane wypeł­nie­nie. Kła­niał się i obra­cał. Był jak żywe, roz­tań­czone ogni­sko!

Tłum koły­sał się, uno­sząc w górę szpony i odnóża, gdy strach na wró­ble kon­ty­nu­ował swój danse maca­bre. Potwory rado­śnie kla­skały, kiedy wiro­wał na sło­mia­nym koniu, wzbi­ja­jąc w górę iskry. Pochy­lały się łako­mie, nie mogąc docze­kać się rzezi.

Kiedy zda­wało się, że zosta­nie z niego tylko popiół, strach na wró­ble zgrab­nym susem zesko­czył z grzbietu sło­mia­nego konia i zanur­ko­wał w fon­tan­nie. Gdy śluz zga­sił ogień, w górę uniósł się nie­bie­skawy dym. Wszel­kie ślady tań­czą­cego stra­cha na wró­ble znik­nęły pod powierzch­nią.

Śpiące Dziecko i Mumia pochy­lili się nad fon­tanną, szu­ka­jąc śla­dów stra­cha.

Drzewo Wisiel­ców góru­jące nad resztą tłumu wycią­gnęło swoje gałę­zie i przy­su­nęło się, by wisielcy mogli spoj­rzeć. Dyn­da­jąc na swo­ich strycz­kach, zaglą­dali w szlam, ale nawet z wyso­kich punk­tów obser­wa­cyj­nych nie mogli niczego dostrzec.

Nagle tłum umilkł. Ze śluzu fon­tanny wzno­sił się do góry… strach na wró­ble! Tyle że teraz jego spa­lony kostium i dyniowa głowa ustą­piły miej­sca uśmiech­nię­tej czaszce pysz­nią­cej się dum­nie na szkie­le­cie ubra­nym w ele­gancki gar­ni­tur w paski z muchą – a wła­ści­wie nie­to­pe­rzem – pod szyją.

Tajem­ni­czym stra­chem na wró­ble oka­zał się nikt inny, jak Dyniowy Król mia­steczka: Jack Szkie­le­ton!

ROZDZIAŁ DRUGI. 0 DNI DO HALLOWEEN

Tłum zare­ago­wał na widok uko­cha­nego przy­wódcy gło­śnym aplau­zem. Suk­ces Hal­lo­ween był jak co roku dzie­łem Jacka Szkie­le­tona. Dobro­duszny szkie­let po raz kolejny zapew­nił naj­wię­cej prze­stra­chów. Jego upiorny śmiech dopro­wa­dził do pła­czu wszyst­kie dzieci na noco­wance. Stu­kot jego kości prze­ra­ził tak bar­dzo rze­sze rodzi­ców, że upu­ścili torby z cukier­kami dla dzieci i ucie­kli.

Dyniowy Król naprawdę zasłu­żył na swój tytuł, a jego bły­sko­tliwy występ w roli stra­cha na wró­ble był jak bita śmie­tana na dynio­wym placku.

Sio­stry wiedźmy zachwy­cały się przy­stoj­nym szkie­le­tem i rzu­cały w powie­trze spi­cza­ste kape­lu­sze, pod­czas gdy reszta miesz­kań­ców gra­tu­lo­wała sobie dobrze wyko­na­nej pracy. Klaun Który Traci Swą Twarz balan­so­wał na swoim maleń­kim mono­cy­klu, krę­cił ramio­nami w powie­trzu i wołał:

– Już po wszyst­kim!

– Udało się! – zgo­dził się Behe­moth, wiel­kim brzu­chem ude­rza­jąc w brzuch klauna.

– Czyż to nie było prze­ra­ża­jące? – powie­dział Wil­ko­łak, obna­ża­jąc pazury przed Panem Hyde’em i Wil­ko­łakiem, czule wspo­mi­na­jąc straszną zabawę.

– Co za noc! – zgo­dziła się ta dwójka.

Pod­nie­cony Pan Hyde owi­nął łań­cu­chem głowę Cyklopa, żeby go pod­du­sić, ale stę­ka­nie jed­no­okiego potwora szybko zmie­niło się w chi­chot.

Wciąż zaru­mie­niony Bur­mistrz bie­gał przez tłum, nie mogąc się docze­kać, kiedy sta­nie obok naj­więk­szej gwiazdy mia­steczka.

– Wspa­nia­łego Hal­lo­ween wszyst­kim! – zawo­łał.

Jack dalej kła­niał się i machał zako­cha­nemu w nim tłu­mowi, po czym spraw­nie wysko­czył z fon­tanny, a potwory się roz­stą­piły, żeby mu zro­bić miej­sce.

– Wydaje mi się, że to było naj­strasz­niej­sze z naszych świąt – zgo­dził się Jack, kiwa­jąc uprzej­mie głową. Oparł kości­stą dłoń o żebra. – Bar­dzo wam wszyst­kim dzię­kuję.

– To my dzię­ku­jemy, Jack – ode­zwał się Bur­mistrz. – Gdyby nie twoje wspa­niałe przy­wódz­two…

Jack lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką.

– Ależ nie, bur­mi­strzu.

Wtrą­cił się wam­pir o świe­cą­cych kłach.

– Ależ z cie­bie stra­szy­dło, Jack! – zawo­łał.

Sio­stra wiedźma z zie­lon­ka­wymi lokami prze­pchnęła się łok­ciami naprzód i zaćwier­kała:

– Jesteś naj­pięk­niej­szym kosz­ma­rem każ­dej wiedźmy!

Nie chcąc zostać w tyle, jej sio­stra o zie­lo­nej skó­rze zamru­czała:

– Potra­fisz zatrząść zie­mią, Jack!

– Zie­mią? – prze­rwała jej pierw­sza wiedźma. – Góry przez cie­bie pękają, Jack! – Zatrze­po­tała poskle­ja­nymi od paję­czyn rzę­sami i uśmiech­nęła się sze­roko, uka­zu­jąc pleśń na zębach.

Przy­glą­da­jąca się zza Drzewa Wisiel­ców szma­ciana lalka o imie­niu Sally zachi­cho­tała na widok Jacka opie­ra­ją­cego się tylu ado­ra­to­rom. Gruby szew pod­trzy­mu­jący jej szyję i ramiona był ama­tor­ski w porów­na­niu z ele­gancko uszytą sukienką ze skraw­ków, ale nic w tym dziw­nego: pod­czas gdy sukienkę uszyła ona sama, to nauko­wiec dok­tor Fin­kel­stein nie­fa­chowo zszył ją samą.

Dok­tor Fin­kel­stein nie dał Sally serca – podob­nie jak jej głowa, pierś była wypeł­niona suchymi liśćmi i szma­tami – a jed­nak na widok Dynio­wego Króla czuła jakby fan­to­mowe bicie. Ależ była szczę­śliwa tutaj, wśród miesz­kań­ców mia­steczka, a nie zamknięta w zamku dok­tora Fin­kel­steina. Na szczę­ście wil­cza jagoda, którą dodała do her­baty swo­jego twórcy, oszo­ło­miła go na dość długo, by ona zdą­żyła uciec.

Nagle, nie wia­domo skąd, wyło­niła się mała dłoń w czar­nej ręka­wiczce, która chwy­ciła ją za nad­gar­stek.

Sally wstrzy­mała oddech, pró­bu­jąc się wyrwać.

Dok­tor Fin­kel­stein wpa­try­wał się w nią przez ciemne oku­lary, które chro­niły jego wraż­liwe oczy. Zoba­czyła swoje odbi­cie w jego mrocz­nych szkłach: jej lal­kowa twarz wyglą­dała na prze­ra­żoną.

– Wil­cza jagoda, którą mi poda­łaś, już nie działa, Sally…

Szarp­nęła ramie­niem.

– Chodźmy tam!

– Nie jesteś gotowa na takie pod­niety – wyja­śnił spo­koj­nie dok­tor Fin­kel­stein.

Pamię­tał, że powi­nien być cier­pliwy wobec istot takich jak Sally. Z początku były cie­kaw­skie, ale wystar­czyła odro­bina wol­no­ści, a prze­sta­wały inte­re­so­wać się świa­tem. Z Sally cały pro­ces trwał jed­nak dłu­żej, niż się spo­dzie­wał.

„Jakiś koci włos musiał się zaplą­tać w jej wypeł­nie­nie” – pomy­ślał. – „To by wyja­śniało tę ni­gdy nie­za­spo­ko­joną cie­ka­wość…”

Sally na próżno pró­bo­wała się wyrwać.

– Ależ jestem! – nale­gała.

Elek­tryczny wózek inwa­lidzki dok­tora zabzy­czał, kiedy naci­snął guzik, by odwró­cić się i zacią­gnąć ją z powro­tem do zamku.

– Idziesz ze mną – wark­nął.

Jego dłoń była mała, ale szpo­nia­sta i silna.

– Ni­gdzie nie idę! – Wbiła pięty w zie­mię, ale jej szma­ciane buciki śli­zgały się na gład­kiej, kamien­nej powierzchni. To nie fair! Wszy­scy miesz­kańcy Mia­steczka Hal­lo­ween świę­to­wali naj­pięk­niej­szą noc w roku, a ona miała sie­dzieć zamknięta w ciem­nej wieży cał­kiem sama, spę­dza­jąc czas na zszy­wa­niu far­tu­chów i pole­ro­wa­niu skal­peli.

Sally impul­syw­nie pocią­gnęła za ciem­no­nie­bie­ską nitkę, która łączyła jej prawe ramię z resztą ciała. Sznu­rek roz­wi­nął się, a ona prze­wró­ciła się do tyłu, roz­dzie­lona z wła­snym ramie­niem. Wstrzy­mała oddech, czu­jąc się nie­cała.

W rękach dok­tora Fin­kel­ste­ina zostało ode­rwane ramię, a siła szarp­nię­cia spra­wiła, że wypadł z wózka.

Widząc, jak jej twórca bez­rad­nie leży na dro­dze, Sally się zawa­hała. Czy mogła po pro­stu zosta­wić go ze swoim ramie­niem?

Dok­tor roz­chy­lił wargi, uka­zu­jąc małe, ostre ząbki.

– Wra­caj, ty głu­pia… Auuu!

Jej ode­rwane prawe ramię musiało się zde­ner­wo­wać, bo zaci­snęło dłoń w pięść i ude­rzyło dok­tora Fin­kel­ste­ina w tyta­nową głowę.

– Och! Auć! – wołał.

Oddy­cha­jąc ciężko, Sally kilka razy zamru­gała, odwró­ciła się i ruszyła bie­giem.

„Prze­pra­szam, ramię. Wrócę po cie­bie”.

Kiedy znik­nęła w ciem­no­ści, gwar towa­rzy­szący obcho­dom sta­wał się coraz gło­śniej­szy. Potwory napie­rały na Jacka, a każdy z nich pró­bo­wał przy­po­do­bać mu się i zdo­być przy­chyl­ność Dynio­wego Króla.

– Ooooch, Jack, spra­wiasz, że krew się sączy, a flaki wypa­dają! – zawo­łała Pod­wodna Panna, po czym pochy­liła się tak nisko, że spry­skała słoną mazią klapy jego gar­ni­turu. Jej zie­lone łuski i przy­po­mi­na­jące wachla­rze skrzela po obu stro­nach szyi były śli­skie. Poma­rań­czowe oczy kusząco mru­gały, a ostre, nie­bie­skie paznok­cie się­gnęły w stronę Dynio­wego Króla.

Jack powoli się wyco­fał, wycią­ga­jąc bła­gal­nie dło­nie.

– Dzię­kuję, dzię­kuję.

Poru­sza­jąc się nie­malże jak jeden bez­kształtny glut, tłum napie­rał. Jack zauwa­żył za ple­cami mur i zro­zu­miał, że zna­lazł się w potrza­sku. Oczy­wi­ście mar­twy od lat szkie­let nie musiał oddy­chać, prze­strzeni jed­nak potrze­bo­wał. Miesz­kańcy przez całą noc okla­ski­wali jego sztuczki, zachwy­cali się jego tań­cami… Było to oczy­wi­ście bar­dzo miłe, ale zaczy­nał się… dusić.

– Naprawdę bar­dzo wam dzię­kuję – powie­dział przez ści­śnięte gar­dło coraz bar­dziej ziry­to­wany.

Czemu powszechne zain­te­re­so­wa­nie tak bar­dzo mu prze­szka­dzało? Przez cały rok cze­kał na Hal­lo­ween i tej nocy naprawdę prze­ści­gnął samego sie­bie: na koniec zasko­czył nawet miesz­kań­ców dra­ma­tycz­nym, ogni­stym tań­cem. Mówiąc szcze­rze, nie czuł jed­nak tego samego entu­zja­zmu, który towa­rzy­szył mu w poprzed­nich latach. Tak naprawdę coś się psuło od kilku lat. Przy­go­to­wy­wał Hal­lo­ween, poświę­ca­jąc serce i nie­umarłą duszę, ale cze­goś mu bra­ko­wało. Wszystko wyda­wało się… prze­wi­dy­walne.

Czy szkie­le­towi nie wolno już pobyć samemu cho­ciaż przez chwilę?

Zer­k­nął przez ramię na wysoki kamienny mur. Czy zdo­łałby go prze­sko­czyć?

Nagle z rynku dobiegł dono­śny głos.

– Zaraz, zaraz! Nie roz­da­li­śmy jesz­cze nagród!

– Ooooch! – roz­legł się dono­śny okrzyk tłumu, który odwró­cił się od Jacka.

„Dzięki, Bur­mi­strzu!” – pomy­ślał Jack.

Nagrody były na tyle inte­re­su­jące, że miesz­kańcy popę­dzili na rynek. Dum­nie pysz­niący się na podium Bur­mistrz pod­trzy­my­wał na ramie­niu złote tro­feum.

– Nasza pierw­sza nagroda tra­fia do… wam­pi­rów za naj­więk­szą ilość krwi wyssa­nej jed­nej nocy! – zawo­łał przez mega­fon.

Kiedy wam­piry przy­fru­nęły na estradę, żeby ode­brać tro­feum, rynek wypeł­niły uprzejme okla­ski.

Gdy miesz­kańcy prze­nie­śli swoją uwagę gdzie indziej, Jack odda­lił się o kilka kro­ków. Miał nadzieję, że nikt nie zauważy jego odej­ścia.

– Prze­ra­ża­jące wyróż­nie­nie spe­cjalne tra­fia do… naszych wspa­nia­łych pija­wek z Ciem­nej Laguny!

Głos Bur­mi­strza na­dal roz­brzmie­wał dono­śnie, gdy Jack odda­lał się od tłumu, uwa­ża­jąc, by twar­dymi kośćmi nie wzbu­rzyć mar­twych liści. Kiedy miał już pew­ność, że zna­lazł się dość daleko, ode­tchnął z ulgą. Miał wra­że­nie, że spadł mu z serca ciężki kamień.

Wresz­cie wolny, odda­lał się ścieżką od cen­trum mia­sta; minął muzyczny zespół znany jako Ter­cet Tru­pów, który przed bramą cmen­ta­rza wygry­wał ponurą sere­nadę. Wrzu­cił monetę do ich sak­so­fonu.

– Dobra robota, Kości­sty Tatku – pochwa­lił sak­so­fo­ni­sta.

– Chyba tak – rzu­cił Jack przez ramię, patrząc na bramę cmen­ta­rza. – Tak jak rok temu. I dwa lata temu. I trzy lata temu…

Wszedł na cmen­tarz pogrą­żony w melan­cho­lii, nie wie­dząc, czemu ten rok wyda­wał mu się tak odmienny od pozo­sta­łych.

ROZDZIAŁ TRZECI. 0 DNI DO HALLOWEEN

Po prze­ciw­nej stro­nie cmen­ta­rza Sally opie­rała zmę­czone szma­ciane ciało o gro­bo­wiec, wciąż zbie­ra­jąc liście, które wypa­dały z ode­rwa­nego ramie­nia. Kiedy ucie­kła od dok­tora Fin­kel­ste­ina, pobie­gła na cmen­tarz, wie­dząc, że duchy, które zazwy­czaj trzy­mały się bli­sko swo­ich gro­bów, świę­tują pozo­sta­łymi miesz­kań­cami na rynku, a ona cały teren będzie miała dla sie­bie.

Słu­chała, jak po dru­giej stro­nie muru Ter­cet Tru­pów gra ponurą melo­dię, prze­rywa, gdy brzęk monety sygna­li­zuje napi­wek, po czym zaczyna od nowa. Jak długo wytrzyma bez pra­wego ramie­nia? Prę­dzej czy póź­niej nie pozo­sta­nie jej nic innego, jak wró­cić po nie do zamku dok­tora Fin­kel­ste­ina.

„Ale jesz­cze nie teraz” – pomy­ślała.

Posta­no­wiła cie­szyć się wol­no­ścią tak długo, jak się da.

Cmen­tarna brama się otwo­rzyła. Sally wstrzy­mała oddech i scho­wała się za jed­nym z gro­bow­ców. Ktoś tam był! Z nie­po­ko­jem nasłu­chi­wała bzy­cze­nia elek­trycz­nego wózka dok­tora Fin­kel­ste­ina, lecz usły­szała tylko lek­kie kroki na kamien­nej ścieżce, ciche niczym liście na wie­trze.

Ktoś wydał z sie­bie cięż­kie wes­tchnie­nie.

Sally odwa­żyła się wyj­rzeć zza nagrobka i wstrzy­mała okrzyk. To Jack Szkie­le­ton! Czemu nie świę­to­wał z pozo­sta­łymi na rynku? Był prze­cież hono­ro­wym gościem – jak co roku zresztą. Myślała, że pochło­nięty zabawą całą noc prze­ba­luje.

A jed­nak w tę naj­wspa­nial­szą noc w roku Dyniowy Król był cał­kiem sam. Tak jak ona.

Pod­czas spa­ceru po cmen­ta­rzu Jack uniósł pod­bró­dek i wpa­try­wał się w bez­gwiezdne niebo. Wiatr niósł z oddali aplauz cele­bru­ją­cych nagrody miesz­kań­ców. Jack wes­tchnął, wspo­mi­na­jąc, że w poprzed­nich latach on sam stał na czele tych wiwa­tów, że to jego głos roz­brzmie­wał naj­gło­śniej, kiedy wzno­sił toast musu­ją­cym wiedź­mim napa­rem. Opo­wia­dał o naj­lep­szych sztucz­kach Skrzy­dla­temu Demo­nowi, Śpią­cemu Dziecku i Mumii, któ­rzy słu­chali zafa­scy­no­wani. Tań­czył do utraty tchu, aż omal nie umarł po raz drugi.

W tym roku jed­nak nie mógł się pozbyć doj­mu­ją­cego poczu­cia, że wszystko było tak samo jak zawsze i że tak samo będzie w kolej­nym roku, i w kolej­nym…

Kiedy mijał nagro­bek w kształ­cie psiej budy pokle­pał się w udo.

– Chodź tu, Zero.

Pies zwlókł swoje pół­prze­zro­czy­ste ciało z posła­nia, uniósł się w powie­trze i zawisł kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów nad zie­mią. Kiedy dostrzegł Jacka, jego dyniowy nos roz­bły­snął szcze­gól­nie jasno. Wesoło dysząc, pofru­nął za nim.

Jack wdra­py­wał się na naj­bar­dziej strome z cmen­tar­nych wzgórz, pocie­ra­jąc ostrą kość swo­jego pod­bródka. Co go tak męczyło? Czemu nie mógł po pro­stu cie­szyć się ze wszyst­kimi jak w poprzed­nich latach? Nawet deli­katny blask Zera w ogóle go nie pocie­szył.

Oparł się o mau­zo­leum zwień­czone sta­tuą demona i wes­tchnął. Tej nocy nie był sobą. Wszystko zda­wało mu się nudne i powta­rzalne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: