Miasteczko Salem - ebook
Miasteczko Salem - ebook
W prowincjonalnym amerykańskim miasteczku zaczynają dziać się rzeczy niepojęte i przerażające. Znikają bądź umierają w dziwnych okolicznościach dorośli i dzieci, jedna śmierć pociąga za sobą drugą. Czyżby Salem było nawiedzone przez złe moce? Kilku śmiałków, którym przewodzi mały chłopiec, wydaje im pełną determinacji walkę. „Miasteczko Salem”, klasyczny horror Stephena Kinga, ukazało się po raz pierwszy w roku 1975. Demoniczna opowieść natychmiast przeraziła i oczarowała czytelników i stała się światowym bestsellerem. Doczekała się też dwóch ekranizacji.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7648-745-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niemal wszyscy sądzili, że mężczyzna i chłopiec są ojcem i synem.
Jechali starym citroenem krętą, prowadzącą na południowy zachód trasą, trzymając się głównie bocznych dróg i często zmieniając tempo jazdy. Zanim dotarli do celu, zatrzymali się w trzech miejscach: najpierw w Rhode Island, gdzie wysoki, ciemnowłosy mężczyzna pracował w tkalni, potem w Youngstown w stanie Ohio, gdzie przez trzy miesiące był zatrudniony przy montażu ciągników, a wreszcie w niewielkim kalifornijskim miasteczku, położonym w pobliżu granicy z Meksykiem, gdzie obsługiwał stację benzynową i naprawiał małe zagraniczne samochody, ku swemu zdziwieniu i zadowoleniu dając sobie z tym całkiem nieźle radę.
Wszędzie, gdzie się zatrzymywali, kupował ukazujący się w Portland „Press-Herald”, szukając w nim informacji dotyczących leżącego w południowej części stanu Maine miasteczka Jerusalem. Od czasu do czasu udawało mu się na nie natrafić.
Zanim dotarli do Central Falls, napisał w motelowych pokojach szkic powieści i wysłał go do swego agenta. Milion lat temu, w czasach, kiedy jeszcze ciemność nie ogarnęła jego życia, był cieszącym się umiarkowanym uznaniem pisarzem. Agent zaniósł szkic do wydawcy, który wyraził uprzejme zainteresowanie, lecz nie zdradził najmniejszych chęci wypłacenia jakiejkolwiek zaliczki. „Dziękuję” i „proszę” wciąż jeszcze są zupełnie za darmo, powiedział mężczyzna do chłopca, drąc list od agenta. Jednak w jego słowach nie było zbyt wiele goryczy, a wkrótce i tak zabrał się do pisania powieści.
Chłopiec mówił bardzo niewiele. Jego twarz była zawsze skupiona, a ciemne oczy zdawały się bezustannie wpatrywać w jakiś ponury, widoczny tylko dla niego horyzont. W restauracjach i na stacjach benzynowych, przy których zatrzymywali się po drodze, był po prostu uprzejmy i nic więcej. Najwyraźniej starał się nie tracić z pola widzenia wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny, a kiedy ten musiał zniknąć na chwilę, żeby skorzystać z toalety, chłopca natychmiast zaczynał ogarniać niepokój. Nie chciał rozmawiać o Jerusalem, choć jego towarzysz od czasu do czasu usiłował sprowadzić rozmowę na ten temat, i nie zaglądał do dziennika z Portland, który mężczyzna często celowo kładł w zasięgu jego ręki.
Kiedy powieść została ukończona, mieszkali w chacie stojącej niemal na samej plaży, z dala od autostrady. Bardzo często kąpali się w Pacyfiku, cieplejszym i przyjaźniejszym od Oceanu Atlantyckiego. Nie było w nim żadnych wspomnień. Chłopiec stawał się coraz bardziej opalony.
Chociaż mogli sobie pozwolić na dach nad głową i trzy solidne posiłki dziennie, to sposób, w jaki żyli, zaczął budzić w mężczyźnie coraz więcej niepokoju i wątpliwości. Co prawda, cały czas uczył chłopca, który wydawał się nie mieć pod względem edukacji żadnych opóźnień (był bystry i bardzo lubił książki, tak jak on sam), ale nie wydawało mu się, żeby próby zatarcia wspomnień o Jerusalem wychodziły chłopcu na dobre. Mały nieraz krzyczał przez sen i zrzucał koce na podłogę.
Pewnego dnia przyszedł list z Nowego Jorku. Agent informował, że wydawnictwo Random House gotowe jest zapłacić 12 000 dolarów zaliczki i że niemal pewne jest również klubowe wydanie książki. Czy autor zgodzi się przyjąć te warunki?
Zgodził się.
Mężczyzna zrezygnował z pracy na stacji benzynowej i wraz z chłopcem przejechał na drugą stronę granicy.2
Los Zapatos, co znaczyło „buty” (nazwa ta nieodmiennie wprawiała mężczyznę w znakomity humor), to mała wioska, położona w pobliżu oceanu. Właściwie nie spotykało się tu turystów, nie było bowiem ani dobrej drogi, ani pięknego widoku na Pacyfik, ani żadnych zabytków. W dodatku w miejscowej knajpie aż roiło się od karaluchów, jedyna zaś miejscowa dziwka miała pięćdziesiąt lat i była już babcią.
Opuściwszy Stany, znaleźli się w oazie niemal nieziemskiego spokoju. Nad głowami nie latały samoloty, nigdzie nie płaciło się za wejście ani za przejazd, a w promieniu stu mil nikt nie posiadał ani nie marzył o posiadaniu elektrycznej kosiarki do trawy. Mieli radio, ale nawet ono wytwarzało jedynie pozbawiony znaczenia szum, wszystkie bowiem wiadomości były nadawane po hiszpańsku; po pewnym czasie chłopiec zaczął co nieco rozumieć, ale dla mężczyzny audycje miały już na zawsze pozostać niezrozumiałym bełkotem. W programach muzycznych prezentowano niemal wyłącznie opery. Wieczorem czasem udawało im się złapać nadającą muzykę pop stację z Monterey, ale dźwięk co chwila zanikał. Jedynym działającym silnikiem w zasięgu słuchu był oryginalny, archaiczny rototiller, stanowiący własność jednego z rolników. Jeśli wiatr wiał akurat z właściwego kierunku, to do ich uszu docierał jego nieregularny, perkoczący odgłos, przywodzący na myśl jakiegoś niespokojnego ducha. Oni sami czerpali wodę ręcznie.
Raz lub dwa razy w miesiącu, niekoniecznie razem, chodzili na mszę do małego kościółka. Żaden z nich nie rozumiał liturgii, ale mimo to tam chodzili. Mężczyzna czasem przyłapywał się na tym, że drzemie w potwornej duchocie, ukołysany monotonnym, znajomym rytmem i ożywiającymi go głosami. Pewnej niedzieli chłopiec przyszedł na skrzypiącą, tylną werandę, gdzie mężczyzna pracował nad nową książką, i powiedział mu z wahaniem, że rozmawiał z księdzem na temat swojego ewentualnego chrztu. Mężczyzna skinął głową i zapytał, czy zna na tyle hiszpański, żeby przyjąć konieczne nauki, a chłopiec odparł, że to nie powinno stanowić większego problemu.
Raz w tygodniu mężczyzna wyruszał w czterdziestomilową podróż po gazetę z Portland, zawsze pochodzącą co najmniej sprzed kilku dni, a czasem noszącą wyraźne ślady psiego moczu. W dwa tygodnie po rozmowie z chłopcem natrafił w niej na obszerny artykuł o miasteczku Salem i innym, położonym w stanie Vermont, noszącym nazwę Momson. W artykule było również wymienione jego nazwisko.
Zostawił gazetę na wierzchu, jednak bez specjalnej nadziei, że chłopiec weźmie ją do ręki. Artykuł zaniepokoił go z kilku powodów; wyglądało na to, że w Salem sprawy nie wróciły jeszcze do normy.
Nazajutrz chłopiec przyszedł do mężczyzny, trzymając w ręku gazetę otwartą na artykule zatytułowanym „Czyżby nawiedzone miasto?”
– Boję się – powiedział.
– Ja też – odparł wysoki mężczyzna.John Lewis
Jerusalem – niewielkie miasteczko położone na wschód od Cumberland, mniej więcej dwadzieścia mil na północ od Portland. Nie pierwsze w historii Ameryki, które wyludniło się i umarło, ani najprawdopodobniej nie ostatnie, ale za to z pewnością jedno z najbardziej tajemniczych. Na Południowym Zachodzie takie miastanie należą wcale do rzadkości; powstawały niemal z dnia na dzień wokół nowo odkrytych pokładów złota i srebra, a potem, gdy wyczerpały się żyły kruszcu, niemal równie raptownie znikały, pozostawiając opuszczone sklepy, hotele i bary.
W Nowej Anglii jedynym wydarzeniem, które można porównać do tajemniczego wyludnienia Jerusalem, czy też Salem, jak często nazywają je okoliczni mieszkańcy, jest to, co spotkało leżące w stanie Vermont miasteczko Momson. Latem roku 1923 zniknęło bez śladu wszystkich 312 zamieszkujących je ludzi. Domy i kilka niewielkich budynków mieszczących urzędy nadal stoją, lecz od pięćdziesięciu dwóch lat są zupełnie puste. Z kilku z nich usunięto całe wyposażenie, ale większość jest nadal całkowicie umeblowana, jakby w środku zwyczajnego dnia powiał nagle jakiś potworny wiatr, unosząc ze sobą wszystkich ludzi. W jednym z domów pozostał nakryty już do wieczornego posiłku stół, w innym zasłano łóżka, jakby szykując się do spoczynku, w sklepie zaś znaleziono leżącą na ladzie sztukę zmurszałej bawełnianej tkaniny; w okienku kasy widniała wybita należność – $1.22 – a w samej kasie leżało nietknięte niemal pięćdziesiąt dolarów.
Okoliczni mieszkańcy lubią zabawiać turystów historyjką o tym, jakoby miasteczko było nawiedzone – rzekomo właśnie z tego powodu przez tyle lat nikt się w nim nie osiedlił. Znacznie bardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem jest jednak to, że Momson leży w odludnej części stanu, z daleka od głównych dróg. Nie ma w nim nic, co nie mogłoby się znaleźć również w jakiejkolwiek innej, podobnej miejscowości, oczywiście z wyjątkiem przypominającej tajemnicę „Mary Celeste” zagadki jego nagłego opustoszenia.
Mniej więcej to samo można powiedzieć o Jerusalem.
Według spisu z roku 1970 miasteczko liczyło 1319 mieszkańców, co w porównaniu ze spisem sprzed dziesięciu lat oznaczało przyrost o dokładnie 67 osób. Życie toczyło się leniwie i wygodnie i nie działo się właściwie nic godnego uwagi. Jedynym znaczniejszym wydarzeniem, o którym mogli rozmawiać starsi obywatele, regularnie spotykający się w parku lub sklepie ogrodniczym Crossena, był pożar z roku 1951, kiedy to lekkomyślnie rzucona zapałka stała się przyczyną jednego z największych pożarów lasu w historii stanu.
Dla kogoś, kto chciałby spędzić jesień swego życia w małym prowincjonalnym miasteczku, gdzie każdego interesują tylko jego własne sprawy, najważniejszym zaś wydarzeniem każdego tygodnia jest spotkanie Klubu Kobiet, Salem stanowiłoby idealne miejsce. Pod względem demograficznym spis z roku 1970 potwierdził zarówno wyniki badań socjologów, jak i obserwacje wszystkich długoletnich mieszkańców jakiegokolwiek miasteczka w stanie Maine: dużo ludzi starych, trochę biednych i dużo młodych, którzy natychmiast po ukończeniu szkoły uciekali z dyplomami pod pachą, żeby już nigdy tu nie powrócić.
Jednak mniej więcej rok temu w Jerusalem zaczęło się dziać coś niezwykłego: zaczęli znikać ludzie. To znaczy, zdecydowana większość nie zniknęła w ścisłym znaczeniu tego słowa. Miejscowy policjant, Parkins Gillespie, mieszka teraz ze swoją siostrą w Kittery. Charles James, właściciel usytuowanej naprzeciw apteki stacji benzynowej, ma obecnie warsztat samochodowy w sąsiednim Cumberland. Pauline Dickens przeniosła się do Los Angeles, zaś Rhoda Curless pracuje przy misji św. Mateusza w Portland. Lista tych, którzy „zniknęli” właśnie w ten sposób,jest bardzo długa.
Jedno, co dziwi u tych ludzi, to ich wspólna niechęć – lub niemożność – do mówienia o Jerusalem i o tym, co się tam wydarzyło. Parkins Gillespie popatrzył na piszącego te słowa, zapalił papierosa i powiedział: „Po prostu postanowiłem się przeprowadzić”. Charles James twierdzi, że został zmuszony do przenosin, ponieważ wraz z wyludnianiem się miasta prowadzony przez niego interes przestał przynosić mu zyski. Pauline Dickens, która przez wiele lat pracowała jako kelnerka w Excellent Café, w ogóle nie odpowiedziała na mój list, panna Curless zaś kategorycznie odmówiła udzielenia jakiejkolwiek wypowiedzi na temat miasteczka Salem.
Zagadkę wielu pozostałych zniknięć można rozwikłać dzięki dedukcji opierającej się na pewnych uprzednich badaniach. Lawrence Crockett, miejscowy pośrednik w handlu nieruchomościami, ulotnił się wraz ze swą żoną i córką, pozostawiając po sobie ślad w postaci wielu budzących poważne wątpliwości transakcji. (Jedna z nich dotyczyła działki budowlanej w Portland, na której obecnie wznosi się duże centrum handlowe). Rodzina Royce’a McDougalla straciła w tym roku nowo narodzonego syna, więc raczej nic nie trzymało jej w miasteczku. McDougallowie mogą teraz być dokładnie gdziekolwiek. Do tej samej kategorii można także zaliczyć wielu innych. Oto wypowiedź szefa policji stanowej, Petera McFee: „Poszukujemy wielu ludzi z Jerusalem, ale to nie jest jedyne miasto w stanie Maine, z którego oni znikają. Royce McDougall nie spłacił kredytu w banku i w jeszcze dwóch instytucjach finansowych... Moim zdaniem to typowy oszust, który postanowił w ten sposób wymigać się od kłopotów. Prędzej czy później skorzysta z którejś z kart kredytowych, jakie miał w swoim portfelu,i wtedy komornicy dostaną go w swoje ręce. W Ameryce nagłe zniknięcia ludzi nie są niczym nadzwyczajnym. Żyjemy w zmotoryzowanym społeczeństwie; ludzie co dwa lub trzy lata pakują manatki i ruszają w drogę, nieraz zapominając o zostawieniu nowego adresu. Szczególnie zatwardziali dłużnicy”. Jednak pomimo nieugiętego rozsądku, emanującego ze słów kapitana McFee, trzeba przyznać, że w miasteczku Salem stykamy się z wieloma niewyjaśnionymi zagadkami. Wśród zaginionych znajduje się między innymi Henry Petrie wraz z żoną i synem, a przecież pana Petriego, długoletniego urzędnika firmy ubezpieczeniowej, trudno nazwać zatwardziałym dłużnikiem. Na budzącej niepokój swoją długością liście figurują także nazwiska miejscowego grabarza, bibliotekarki i kosmetyczki.
W sąsiednich miasteczkach zaczęła się już szerzyć epidemia plotek, dająca zwykle początek narodzinom nowej legendy. Jerusalemzyskało sobie opinię miejsca nawiedzonego. Krążą słuchy, jakoby nad przecinającą miasto linią wysokiego napięcia widywano tajemnicze kolorowe światła, a na rzuconą luźno uwagę, że być może wszyscy mieszkańcy zostali porwani przez UFO, nikt nie reaguje śmiechem. Mówi się również o „mrocznym sprzysiężeniu” młodych ludzi, którzy odprawiali w miasteczku czarne msze i w ten sposób ściągnęli na nie gniew boży, który unicestwił wszystkich żyjącychw miejscowości noszącej tę samą nazwę, co najświętsze miasto Ziemi Świętej, ci natomiast o nieco bardziej sceptycznym nastawieniu wspominają znaną sprawę z Houston, gdzie odkryto zbiorowe groby wielu „zaginionych” osób.
Po wizycie w Salem tego rodzaju przypuszczenia wydają się znacznie mniej nieprawdopodobne. Nie działa ani jeden sklep. Jako ostatnia zamknęła swoje podwoje apteka Spencera, zaprzestając działalności w styczniu tego roku. Sklep ogrodniczy Crossena,sklep z narzędziami, antykwariat Barlowa i Strakera, Excellent Café, a nawet siedziba Rady Miejskiej są pozabijane na głucho deskami. Nowa szkoła podstawowa, podobnie jak grupująca młodzież z dwóch sąsiednich osad szkoła średnia, wzniesiona w roku 1967,świecą pustkami. W oczekiwaniu na wyniki referendum w pozostałych miejscowościach tego regionu całe wyposażenie obydwu szkół przeniesiono do zastępczego budynku w Cumberland, ale wszystko wskazuje na to, że z chwilą rozpoczęcia roku szkolnego w ławkach nie zasiądzie żadne dziecko z Jerusalem. Po prostu dlatego,że nie ma tu dzieci, tylko opuszczone sklepy, porzucone domy, zarośnięte trawniki i puste ulice.
Wśród osób, których miejsce pobytu chciałaby ustalić policja stanowa, znajdują się między innymi: John Groggins, pastor kościoła metodystów, ojciec Donald Callahan, proboszcz katolickiej parafii św. Andrzeja, Mabel Werts, wdowa pełniąca wiele funkcji społecznych, Lester i Harriet Durham, oboje pracujący w tkalnii przędzalni Gatesa, prowadząca miejscowy pensjonat Eva Miller...5
Ksiądz był starym, siwowłosym mężczyzną o opalonej, pokrytej gęstą siatką zmarszczek twarzy, w której tkwiły oczy zdumiewające bystrością i żywotnością. Były bardzo błękitne i bardzo irlandzkie. Kiedy przy jego domu pojawił się wysoki mężczyzna, kapłan siedział na werandzie w towarzystwie ubranego po miejsku człowieka i pił herbatę. Obcy miał przedziałek na środku głowy, napomadowane włosy i przypominał wysokiemu mężczyźnie ludzi ze zdjęć portretowych z końca XIX wieku.
– Nazywam się Jesús de la Rey Muñoz – powiedział oschle obcy. – Ojciec Gracon poprosił mnie jako tłumacza, bo nie zna angielskiego. Ojciec Gracon kiedyś wyświadczył mojej rodzinie wielką przysługę, o której teraz nie wspomnę. Będę równie dyskretny w sprawie, którą chce obecnie omówić. Czy to panu odpowiada?
– Tak.
Mężczyzna uścisnął rękę Muñoza, a potem Gracona. Kapłan uśmiechnął się i powiedział coś po hiszpańsku. Miał tylko pięć zębów, ale jego uśmiech był pogodny i szczery.
– Pyta, czy zechce pan napić się herbaty. To zielona herbata, bardzo orzeźwiająca.
– Z przyjemnością.
– Chłopiec nie jest pańskim synem – rzekł ksiądz, kiedy wymienili już wszystkie konieczne uprzejmości.
– Nie jest.
– Jego spowiedź była bardzo dziwna. Prawdę mówiąc, najdziwniejsza, jaką słyszałem przez cały okres mego kapłaństwa.
– Domyślam się tego.
– Płakał – powiedział ojciec Gracon, popijając herbatę. – Płakał szczerze i głęboko, całą duszą. Czy muszę zadać pytanie, które w związku z tą spowiedzią ciśnie mi się na usta?
– Nie – odparł wysoki mężczyzna. – Nie musi ksiądz. On mówił prawdę.
Gracon skinął głową, zanim jeszcze Muñoz przetłumaczył odpowiedź, a jego twarz spoważniała. Pochylił się do przodu, opierając obie ręce na kolanach, i zaczął mówić. Mówił długo, a Muñoz słuchał uważnie, starając się, żeby jego twarz pozostawała całkowicie bez wyrazu.
– Mówi, że na świecie dzieją się różne dziwne rzeczy – odezwał się, kiedy kapłan skończył. – Czterdzieści lat temu pewien rolnik z El Graniones przyniósł mu jaszczurkę, która krzyczała kobiecym głosem. Widział człowieka noszącego na sobie stygmaty Męki Pańskiej, na którego stopach i dłoniach w każdy Wielki Piątek pojawiały się ślady krwi. Mówi, że to jest okropna, straszna rzecz, bardzo niebezpieczna zarówno dla pana, jak i dla chłopca. Szczególnie dla chłopca. To go pożera. On mówi, że...
Gracon podjął na nowo przemowę, ale tym razem szybko zamilkł.
– Pyta, czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan zrobił w tym Nowym Jerusalem.
– Jerusalem – poprawił go mężczyzna. – Tak, zdaję sobie sprawę.
Kapłan znowu coś powiedział.
– Pyta, co pan zamierza uczynić.
Wysoki mężczyzna powoli pokręcił głową.
– Nie wiem.
Gracon wyrzekł jedno krótkie zdanie.
– Mówi, że będzie się za was modlił.Żaden żywy organizm nie może istnieć zbyt długo w warunkach absolutnej rzeczywistości, nie popadając w szaleństwo; są tacy, którzy twierdzą, że nawet skowronki i pasikoniki mają jakieś sny. Dom na Wzgórzu, szalony, stał samotnie pośród wzniesień, kryjąc w swym wnętrzu ciemność. Stał tak od osiemdziesięciu lat i mógł stać następnych osiemdziesiąt. Wewnątrz ściany wznosiły się pionowo, cegły ciasno przylegały do siebie, podłogi były mocne, a drzwi – starannie zamknięte. Gruby płaszcz ciszy pokrywał drewno i kamień Domuna Wzgórzu, a cokolwiek wędrowało w tych murach, wędrowało samotnie.
Shirley Jackson, „Dom na Wzgórzu”
przeł. Paulina Braiter1
Kiedy Ben Mears minął Portland, skręcając w lewo na rogatkach miasta, ogarnęło go przyjemne uczucie podniecenia. Był dzień 5 września 1975 roku i lato znajdowało się jeszcze w pełni swego późnego rozkwitu. Drzewa kipiały zielenią, czyste niebo miało kolor delikatnego błękitu, kiedy zaś spojrzał w bok, w kierunku Falmouth, spostrzegł na biegnącej równolegle do szosy drodze sylwetki dwóch chłopców, maszerujących z wędkami zarzuconymi na ramiona niczym karabiny.
Zjechał na skrajny prawy pas i zwolnił, rozglądając się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby poruszyć jakiś fragment jego pamięci. Początkowo nie mógł nic takiego dojrzeć i nawet zaczął się już przygotowywać na niemal pewne rozczarowanie. Miałeś wtedy zaledwie siedem lat. Od tego czasu pod mostem przepłynęło dwadzieścia pięć lat wody. Miejsca się zmieniają, tak samo jak ludzie.
Czteropasmowa szosa numer 295 jeszcze wtedy nie istniała. Jeżeli ktoś chciał dostać się z miasteczka do Portland, musiał jechać drogą numer 12 do Falmouth, a stamtąd skręcić na jedynkę. Cóż, czas nie czeka...
Przestań chrzanić.
Ale to wcale nie było takie łatwe, szczególnie jeżeli...
Lewym pasem tuż koło niego przemknął duży motocykl z wysoką, wygiętą kierownicą. Prowadził jakiś dzieciak w podkoszulku, a za nim siedziała dziewczyna w czerwonej kurtce i wielkich lustrzanych okularach. Zjechali na prawy pas tuż przed maską i Ben wdepnął gwałtownie na hamulec, naciskając obiema dłońmi przycisk klaksonu. Motocykl raptownie przyśpieszył, wypuszczając z rury wydechowej kłąb niebieskiego dymu, a dziewczyna odwróciła się, pokazując mu wyprostowany środkowy palec.
Zwiększył prędkość, żałując, że nie ma papierosa. Drżały mu ręce. Motocykl zniknął już prawie z oczu. Szczeniaki. Cholerne szczeniaki. Bena zaczęły ogarniać wspomnienia, znacznie świeższe od tych, które naszły go przed chwilą, ale odepchnął je od siebie. Już od prawie dwóch lat nie prowadził motocykla i nie miał najmniejszego zamiaru tego robić.
Kątem oka zarejestrował po lewej stronie coś czerwonego; spojrzał tam i poczuł przypływ pełnej uniesienia radości. Daleko, na wznoszącym się lekko ku górze polu tymotki i koniczyny, stała ogromna, czerwona stodoła o pomalowanych na biało szczytach. Była tam wtedy i była teraz. Wyglądała dokładnie tak samo. Może jednak wszystko będzie w porządku. Po chwili drzewa przesłoniły widok.
Jechał teraz przez okręg Cumberland, dostrzegając coraz więcej znajomych miejsc. Royal River, gdzie jako chłopcy łowili pstrągi i szczupaki, panorama Cumberland Village, wysoka wieża ciśnień z wymalowanym wielkimi literami hasłem ZOSTAWCIE NAM WSZYSTKIE DRZEWA. Ciotka Cindy zawsze mawiała, że ktoś powinien jeszcze dopisać: I PRZYWIEŹCIE TROCHĘ FORSY.
Czując, jak jego podniecenie narasta z każdą chwilą, przyśpieszył jeszcze bardziej, wypatrując znajomego znaku. Znak pojawił się po pięciu milach, błyszcząc już z daleka swoją odblaskową zielenią.
DROGA NUMER 12 JERUSALEM
OKRĘG CUMBERLAND
Nagle opadła na niego czarna zasłona, działając na jego dobry nastrój tak samo, jak rzucony w ogień piasek. Zdarzało mu się to od czasu, kiedy (chciał w myślach wypowiedzieć imię „Miranda”, ale nie mógł) nastąpiło to straszne wydarzenie, lecz tym razem było to coś potwornie, przerażająco silnego.
Co właściwie chce osiągnąć, wracając do miasteczka, w którym spędził cztery lata swego dzieciństwa, usiłując odnaleźć coś, co jest już bezpowrotnie stracone? Czy spacerując drogami, które zapewne zostały starannie wyasfaltowane, wyprostowane i zasypane wyrzucanymi przez turystów puszkami po piwie, ma nadzieję odnaleźć magię dawnych lat? Ta magia już dawno zniknęła, zarówno czarna, jak i biała. Zniknęła dokładnie tej nocy, kiedy stracił panowanie nad motocyklem, a przed nim pojawiła się żółta furgonetka i rosła błyskawicznie w oczach, on zaś słyszał krzyk swojej żony, coraz głośniejszy, aż wreszcie krzyk umilkł, kiedy...
Po prawej stronie pojawił się zjazd z autostrady i przez chwilę Ben zastanawiał się, czy go nie minąć i nie pojechać dalej, do Chamberlain lub Lewiston, zjeść tam lunch, a potem wrócić. Tylko dokąd? Do domu? Śmiechu warte. Jeżeli gdziekolwiek miał jakiś dom, to właśnie tutaj. Nawet jeśli tylko przez cztery lata.
Włączył kierunkowskaz, zwolnił i skręcił w prawo. W miejscu gdzie zjazd łączył się z drogą numer 12 (która w pobliżu miasteczka zamieniała się w Jointer Avenue), spojrzał w kierunku linii horyzontu; to, co zobaczył, sprawiło, że gwałtownie nacisnął na hamulec obiema stopami. Citroen zatrzymał się z piskiem opon.
Wznoszący się łagodnie ku wschodowi teren był porośnięty lasem składającym się głównie z sosen i świerków. Z miejsca, w którym Ben się znajdował, nie było widać miasteczka, tylko tłoczące się ciasno drzewa, na samej zaś linii horyzontu sterczący spomiędzy ich gęstwiny stromy dach domu Marstenów.
Wpatrywał się w niego zafascynowany, a przez jego twarz przemykały z zadziwiającą prędkością sprzeczne uczucia.
– Wciąż jeszcze stoi – mruknął półgłosem. – Mój Boże...
Opuścił wzrok na swoje ramiona. Były pokryte gęsią skórką.2
Celowo minął miasteczko, żeby skręcić w Burns Road i wjechać do niego od zachodu. Zdumiało go, jak mało się zmieniło. Spostrzegł zaledwie kilka domów, których nie pamiętał, niewielki zajazd na samej granicy miasta i parę świeżych, żwirowych ścieżek. Zniknęło także trochę drzew, ale stary metalowy znak wskazujący drogę do wysypiska śmieci znajdował się na swoim miejscu, prowadząca zaś tam droga wciąż była nieutwardzona, pełna dziur i wykrotów, a przez przecinkę w lesie, wzdłuż której wznosiły się potężne słupy biegnącej z północnego zachodu na południowy wschód linii energetycznej, dostrzegł Szkolne Wzgórze. Farma Griffenów wyglądała tak samo jak dawniej, jeśli nie liczyć powiększonej stodoły. Ciekawe, czy nadal butelkują i sprzedają swoje mleko, pomyślał. Znak firmowy stanowiła szeroko roześmiana krowa, a powyżej napis: „Słoneczne mleko z farmy Griffenów!” Uśmiechnął się. U ciotki Cindy zjadł niejeden talerz płatków kukurydzianych zalanych właśnie tym mlekiem. Skręcił w lewo w Brooks Road, minął kutą w żelazie bramę i niski kamienny mur cmentarza, zjechał w dół i zaczął się wspinać na zbocze następnego wzniesienia, zwanego Wzgórzem Marstenów.
Z pozbawionego drzew szczytu roztaczał się widok na miasteczko, po lewej stronie natomiast wznosił się Dom Marstenów. Ben zatrzymał samochód, wyłączył silnik i wysiadł.
Wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Nie było absolutnie żadnej różnicy. Zupełnie jakby minął co najwyżej jeden dzień.
Przed domem rosła wybujała, dzika trawa, zasłaniając ułożoną z dużych kamiennych płyt drogę, prowadzącą do frontowych schodów. Grały w niej koniki polne, od czasu do czasu przenosząc się z miejsca na miejsce wysokimi skokami.
Dom, duży, zniszczony i zaniedbany, był zwrócony przodem do miasteczka, a przesłonięte okiennicami okna nadawały mu ów złowieszczy wygląd, charakterystyczny dla wszystkich domów, w których długo nikt nie mieszka. Deszcze zmyły farbę, pozostawiając szary kolor starego drewna, wiatr zerwał kilka dachówek, zachodni zaś narożnik dachu zapadł się pod ciężarem leżącego długo którejś zimy śniegu, upodabniając budynek do garbatego człowieka. Na prawej poręczy schodów wisiała przybita gwoździem zmurszała tabliczka z napisem zakazującym wstępu.
Ben poczuł silną pokusę, żeby pójść zarośniętą ścieżką wśród skaczących spod nóg świerszczy, wejść na schody i zajrzeć przez szpary między spaczonymi deskami do holu albo salonu, a może nawet nacisnąć klamkę, i gdyby drzwi okazały się otwarte, wejść do środka.
Niemal zahipnotyzowany, wpatrywał się bez ruchu w dom na szczycie wzgórza, a on odpowiadał mu obojętnym spojrzeniem zatrzaśniętych okien.
W holu byłoby wyraźnie czuć zapach wilgotnego gipsu i butwiejących tapet, pod ścianami zaś przemykałyby bezszelestnie myszy. Podłoga z pewnością jest zawalona najróżniejszymi rupieciami i mógłby coś podnieść, na przykład przycisk do papieru, i wsunąć go do kieszeni. Na końcu holu, zamiast wejść do kuchni, skręciłby w lewo i wspiął się po schodach, zostawiając za sobą ślady w gipsowym pyle, który w ciągu lat opadł z sufitu. Stopni jest dokładnie czternaście; ostatni znacznie niższy od pozostałych, jakby dodano go po to, żeby uniknąć złowróżbnej liczby. U szczytu schodów spojrzałby przed siebie, na znajdujące się na samym końcu korytarza, zamknięte drzwi, po czym ruszyłby powoli w ich stronę, patrząc, jak stają się coraz większe, aż wreszcie dotarłby do nich, wyciągnął rękę i położył dłoń na poczerniałej srebrnej klamce...
Odwrócił się, wypuszczając raptownie powietrze z ust. Jeszcze nie teraz. Może później, ale nie teraz. Na razie wystarczy mu świadomość, że wszystko jest na swoim miejscu. Czekało na niego. Oparł się dłońmi o maskę samochodu i spojrzał na miasteczko. Dowie się, do kogo obecnie należy Dom Marstenów, i być może go wynajmie. Kuchnia powinna znakomicie nadać się na pracownię, a spać będzie mógł w salonie, ale na pewno nie wejdzie na piętro.
W każdym razie nie wcześniej, niż okaże się to absolutnie konieczne.
Wsiadł do samochodu, uruchomił silnik i ruszył w dół wzgórza do miasteczka Salem.1
Siedząc na ławce w parku, zauważył, że przygląda mu się jakaś dziewczyna. Była bardzo ładna i miała jasne włosy związane jedwabną wstążką. W tej chwili akurat czytała książkę, ale tuż obok leżał także szkicownik i ołówek. Był wtorek, 16 września – pierwszy dzień szkoły, dzięki czemu park jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki opustoszał z najbardziej hałaśliwych spacerowiczów. Pozostały jedynie matki z małymi dziećmi, kilku staruszków usadowionych wokół pomnika i ta dziewczyna, siedząca w cętkowanym cieniu starego, poskręcanego wiązu.
Podniosła głowę i napotkała jego wzrok. Przez jej twarz przemknął wyraz zaskoczenia; spojrzała na książkę, potem znów na niego, zrobiła ruch, jakby chciała wstać, ale zaraz się rozmyśliła, tylko po to jednak, żeby się unieść i ponownie usiąść.
Wstał z ławki i trzymając w dłoniach broszurowe wydanie jakiegoś westernu, podszedł do niej.
– Dzień dobry – powiedział uprzejmie. – Czy my się znamy?
– Nie – odparła. – To znaczy... Pan jest Benjaman Mears, prawda?
– Tak. – Uniósł brwi.
Roześmiała się niepewnie, zerknąwszy mu przelotnie w oczy, jakby chciała sprawdzić, w jakim jest nastroju, a następnie wbiła wzrok w ziemię. Najwyraźniej nie należała do dziewcząt, które codziennie rozmawiają w parku z obcymi mężczyznami.
– Wydawało mi się, że zobaczyłam ducha.
Uniosła książkę, którą czytała; zdążył zauważyć stempel „Biblioteka Publiczna Jerusalem”. Był to „Powietrzny taniec”, druga powieść, którą wydał. Pokazała mu jego pochodzące sprzed czterech lat zdjęcie na obwolucie. Widoczna na nim twarz sprawiała wrażenie chłopięcej, a jednocześnie zatrważająco poważnej – oczy przypominały dwa czarne diamenty.
– Z tak nieistotnych przypadków biorą swój początek całe dynastie – zauważył i choć miał to być tylko żart, to zdawało się, że jego słowa zawisły w powietrzu niczym wypowiedziane z całą powagą proroctwo. Za ich plecami kilkoro dzieci pluskało się radośnie w brodziku, a jakaś matka upominała Roddy’ego, żeby nie bujał swojej siostrzyczki aż tak wysoko. Mimo to siostrzyczka za każdym wahnięciem huśtawki wzlatywała z rozwianą sukienką coraz wyżej, jakby chciała dosięgnąć pogodnego nieba. Ta chwila zapadła mu w pamięć na wiele lat, niczym mały kawałek odcięty specjalnie dla niego z tortu czasu. Jeżeli między dwojgiem ludzi nic się nie dzieje, to takie chwile wkrótce nikną w rumowisku zapomnienia.
Dziewczyna roześmiała się i podała mu książkę.
– Da mi pan autograf ?
– Na książce z biblioteki?
– Kupię im inny egzemplarz.
Znalazł w kieszeni swetra ołówek i otworzył książkę na stronie tytułowej.
– Jak się nazywasz?
– Susan Norton.
Napisał szybko, bez zastanowienia: „Susan Norton, najładniejszej dziewczynie w parku, z wyrazami uszanowania. Ben Mears”. Całość uzupełnił datą.
– Teraz będziesz musiała ją ukraść – powiedział, wręczając jej książkę z powrotem. – Z tego, co wiem, nakład został już wyczerpany.
– Złożę zamówienie u jednego z tych antykwariuszy w Nowym Jorku. – Zawahała się i znów spojrzała mu w oczy, tym razem nieco dłużej. – To bardzo dobra książka.
– Dziękuję. Kiedy ją biorę i przeglądam, zastanawiam się, w jaki sposób w ogóle udało mi się ją wydać.
– A często ją pan przegląda?
– Owszem, ale staram się od tego odzwyczaić.
Uśmiechnęła się, a w chwilę potem oboje się roześmiali i wszystko wyglądało zupełnie naturalnie. Dopiero dużo później miał okazję zastanowić się nad tym, jak gładko i szybko to poszło. Myśli, jakie w związku z tym go nawiedzały, nie należały do najprzyjemniejszych, nieodmiennie bowiem wywoływały z zakamarków mózgu obraz losu, bynajmniej nie ślepego, lecz wyposażonego w sokoli wzrok i zajmującego się mieleniem bezsilnych śmiertelników w ogromnych żarnach wszechświata na mąkę, z której następnie miał powstać jakiś tajemniczy chleb.
– Czytałam też „Córkę Conwaya”. Bardzo mi się podobała. Pewnie ciągle pan to słyszy.
– Wręcz przeciwnie – odparł najzupełniej szczerze. Miranda również lubiła tę powieść, ale większość spośród jego kawiarnianych przyjaciół była nieprzejednana, krytycy zaś dosłownie ją zgnoili. Cóż, w końcu od tego właśnie są.
– A ja często to słyszałam.
– Czytałaś już najnowszą?
– „Billy kazał nam nie przestawać”? Jeszcze nie. Panna Coogan mówi, że jest bardzo pikantna.
– Do licha, według mnie jest prawie purytańska – odparł Ben. – Język ma dosyć jędrny, ale jeśli się pisze o niewykształconych, wiejskich chłopcach, nie można... Słuchaj, mogę cię zaprosić na oranżadę albo na coś w tym rodzaju? Sam właśnie zaczynałem mieć ochotę, żeby się czegoś napić.
Spojrzała mu w oczy po raz trzeci, a potem uśmiechnęła się ciepło.
– Jasne, z przyjemnością. Najlepszą mają u Spencera.
I tak się właśnie zaczęło.2
– Czy to jest właśnie panna Coogan? – zapytał Ben przyciszonym głosem, spoglądając na wysoką, szczupłą kobietę w czerwonym nylonowym płaszczu, narzuconym na biały żakiet. Miała włosy o lekko błękitnawym odcieniu, ułożone w liczne drobne fale.
– Tak. Przychodzi co czwartek do biblioteki z małym wózeczkiem na dwóch kółkach i wypełnia całą masę rewersów, co strasznie złości pannę Starcher.
Siedzieli na obitych czerwoną skórą stołkach przy fontannie z oranżadą; Ben pił napój czekoladowy, a Susan truskawkowy. Apteko-cukiernia Spencera pełniła również funkcję dworca autobusowego i z miejsca, które zajmowali, mogli zajrzeć przez szerokie, zwieńczone staromodnym łukiem wejście do poczekalni, gdzie siedział z ponurą miną młody mężczyzna w mundurze sił powietrznych, trzymając między nogami stojącą na podłodze walizkę.
– Nie wygląda na to, żeby się cieszył z tego, że jedzie tam, dokąd jedzie – zauważyła Susan, wędrując spojrzeniem za wzrokiem Bena.
– Pewnie skończyła mu się przepustka – odparł. Teraz zapyta mnie, czy służyłem w wojsku, pomyślał.
– Któregoś dnia ja też będę czekać na ten o dziesiątej trzydzieści – usłyszał zamiast tego. – Na pewno z równie smutną miną jak ten chłopiec. Żegnaj, Salem.
– Dokąd się wybierasz?
– Chyba do Nowego Jorku. Żeby się przekonać, czy wreszcie mogę się stać zupełnie samowystarczalna.
– A tu jest coś nie tak?
– W Salem? Uwielbiam to miasteczko, ale chodzi o moich rodziców. Tutaj zawsze będą zaglądać mi przez ramię, a ja tego nie lubię. Poza tym młoda, ambitna dziewczyna nie może tu raczej liczyć na zbyt interesujące perspektywy. – Wzruszyła ramionami i pochyliła się nad swoją słomką. Miała opalony, wspaniale umięśniony kark. Pod luźną kolorową koszulą kryła się wspaniała figura.
– Jaka praca cię interesuje?
– Skończyłam Uniwersytet Bostoński, sztuki piękne i anglistykę, ale szczerze mówiąc, mój dyplom nie jest wart nawet papieru, na którym został wydrukowany. Typowe zestawienie uprawniające do zakwalifikowania do kategorii wykształconych idiotów. Nie potrafiłabym nawet urządzić wnętrza biura. Większość z dziewcząt, z którymi chodziłam do ogólniaka, ma teraz wygodne posadki sekretarek, a ja ledwo zaliczyłam podstawowy kurs maszynopisania.
– Co ci w takim razie pozostaje?
– Bo ja wiem... Może jakieś wydawnictwo albo czasopismo? Firma zajmująca się reklamą? Tam zawsze potrzebują ludzi, którzy potrafią narysować coś na zamówienie, a ja to umiem. Mam całą teczkę prac.
– Dostałaś już jakieś propozycje? – zapytał łagodnie.
– No... Nie, ale...
– Bez konkretnych propozycji nie masz co jechać do Nowego Jorku – powiedział. – Możesz mi wierzyć, tylko zedrzesz sobie obcasy.
Uśmiechnęła się niepewnie.
– Chyba ma pan rację.
– Sprzedałaś już coś?
– Och, tak! – Roześmiała się głośno. – Największym nabywcą, jak do tej pory, była Cinex Corporation. Otworzyli w Portland nowe trójwymiarowe kino i kupili hurtem dwanaście moich obrazów, żeby powiesić je w holu. Zapłacili mi siedemset dolarów, a ja wszystko wydałam na pierwszą ratę za samochód.
– Powinnaś wynająć sobie w Nowym Jorku na jakiś tydzień pokój w hotelu i zaatakować ze swoją teczką każde pismo i wydawnictwo, jakie tylko uda ci się znaleźć – doradził. – Umów się ze wszystkimi pół roku wcześniej, żeby na pewno cię przyjęli, ale na litość boską, nie jedź tam zupełnie na wariata.
– A pan? – zapytała, odkładając słomkę i zabierając się do lodów. – Co pan robi w kwitnącym, liczącym sobie tysiąc trzysta dusz miasteczku Salem w stanie Maine?
Wzruszył ramionami.
– Usiłuję napisać powieść.
Natychmiast się ożywiła.
– Tutaj? A o czym? Dlaczego właśnie w Salem? Czy pan...
Spojrzał na nią przeciągle.
– Kapią ci lody.
– Słucham? Ach, rzeczywiście. Przepraszam. – Wytarła chusteczką blat. – Nie chciałam być wścibska.
– Nie szkodzi – odparł. – Wszyscy pisarze lubią mówić o swoich książkach. Czasem, kiedy leżę wieczorem w łóżku, przygotowuję się do wywiadu dla „Playboya”, ale to strata czasu, bo ich interesują tylko ci autorzy, którzy zdobyli popularność w środowisku uniwersyteckim.
Młody lotnik wstał z miejsca. Przed poczekalnię, posapując pneumatycznymi hamulcami, zajechał autobus.
– W dzieciństwie mieszkałem tu przez cztery lata. Dokładnie rzecz biorąc, przy Burns Road.
– Burns Road? Teraz tam nie ma nic oprócz Moczarów i małego cmentarza na Wzgórzu Spokoju.
– Mieszkałem u ciotki Cindy. Nazywała się Cynthia Stowens. Mój ojciec zmarł, a matka przeszła... hm, powiedzmy, coś w rodzaju załamania nerwowego. Wysłała mnie do ciotki Cindy, żeby mieć czas się jakoś pozbierać. Mniej więcej w miesiąc po wielkim pożarze ciotka zapakowała mnie do autobusu, który jechał z powrotem na Long Island. – Spojrzał na swoje odbicie w lustrze po drugiej stronie fontanny. – Płakałem, jadąc w tę stronę, i płakałem, wyjeżdżając z Salem i od ciotki Cindy.
– Ja się właśnie wtedy urodziłam – powiedziała Susan. – Ten pożar to było największe wydarzenie, jakie tu kiedykolwiek miało miejsce, a ja je po prostu spokojnie przespałam!
Ben roześmiał się.
– W takim razie jesteś o siedem lat starsza, niż myślałem w parku.
– Naprawdę? – Sprawiała wrażenie zadowolonej. – Chyba powinnam za to panu podziękować. Dom pańskiej ciotki spłonął do fundamentów.
– Tak – skinął głową. – To jedno z moich najwyraźniejszych wspomnień. Przyszli jacyś ludzie z przenośnymi sikawkami na plecach i powiedzieli, że musimy uciekać. To było szalenie podniecające. Ciotka uwijała się jak szalona, łapiąc, co jej wpadło pod rękę i ładując to do swojego hudsona. Boże, co za noc!
– Była ubezpieczona?
– Nie, to był wynajęty dom, a nam udało się wynieść właściwie wszystko, co miało jakąś wartość, z wyjątkiem telewizora. Próbowaliśmy go ruszyć. Nawet nie drgnął. Pamiętam, że był firmy Video King i miał siedmiocalowy ekran z dużym szkłem powiększającym. Prawdziwy koszmar dla oczu. Zresztą i tak odbierał tylko jeden kanał – masa muzyki country, informacje dla rolników i programy rozrywkowe.
– A teraz wrócił pan tutaj, żeby napisać książkę – powtórzyła z zastanowieniem.
Nie odpowiedział od razu. Panna Coogan rozpakowywała kartony papierosów, ustawiając je w gablocie obok kasy. Aptekarz, niejaki pan Labree, uwijał się za wysoką ladą niczym biały duch. Młody pilot stał przy drzwiach autobusu, czekając, aż kierowca wróci z toalety.
– Tak – powiedział wreszcie Ben. Odwrócił się i po raz pierwszy spojrzał jej prosto w oczy. Miała bardzo ładną twarz o szczerych, niebieskich oczach i wysokim, gładkim, opalonym czole. – Czy ty także się tu wychowałaś?
– Tak.
Skinął głową.
– W takim razie wiesz, o co mi chodzi. Zapamiętałem to miejsce jako dziecko i teraz, kiedy tu wracałem, niewiele brakowało, żebym pojechał dalej. Bałem się, że wszystko będzie zupełnie inne.
– Tutaj nic się nie zmienia – odparła. – W każdym razie niewiele.
– Bawiłem się na Moczarach w wojnę z dzieciakami Gardenerów, koło Królewskiego Stawu w piratów, a w parku w chowanego. Po wyjeździe stąd włóczyłem się z matką po różnych niezbyt przyjemnych miejscach. Zabiła się, kiedy miałem czternaście lat, ale już dużo wcześniej straciłem bezpowrotnie znaczną część tego, co się nazywa „czarem dzieciństwa”. Wszystko, co zostało, było tutaj. I jest nadal. Miasto prawie wcale się nie zmieniło. Kiedy tak patrzę na Jointer Avenue, to wydaje mi się, że trzymam przed oczami kawałek cienkiej lodowej tafli – takiej, jaka tworzy się na zbiorniku wody po pierwszych listopadowych przymrozkach – i spoglądam przez nią na swoje dzieciństwo. Obraz jest niewyraźny, zamglony, a miejscami w ogóle zanika, ale większość rzeczy jest nadal na swoim miejscu.
Zamilkł, zdumiony, że wygłosił aż taką przemowę.
– Mówi pan dokładnie tak samo, jak w swoich książkach – powiedziała z zachwytem.
Roześmiał się.
– Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu. Przedtem tylko tak myślałem.
– Co pan robił po... po śmierci pańskiej matki?
– Włóczyłem się tu i tam – odparł krótko. – Zainteresuj się swoimi lodami.
Zrobiła to.
– Jednak trochę się zmieniło – powiedziała po pewnej chwili. – Zmarł pan Spencer. Pamięta go pan?
– Jasne. Co czwartek ciotka Cindy robiła zakupy u Crossena i wysyłała mnie tutaj, żebym w tym czasie napił się kwasu chlebowego. Wtedy to był prawdziwy kwas chlebowy z Rochester. Dawała mi pięciocentówkę zawiniętą w małą chusteczkę.
– Za moich czasów ta przyjemność kosztowała już dziesięć centów. Pamięta pan, co Spencer zawsze powtarzał?
Ben zgarbił się, oparł na blacie wykręconą niby to przez artretyzm dłoń i wykrzywił usta w stanowiącym pozostałość częściowego porażenia grymasie.
– Uważaj na pęcherz! – szepnął. – Rozregulujesz sobie pęcherz, chłoptasiu!
Jej śmiech wzbił się ku obracającemu się powoli nad ich głowami wentylatorowi. Panna Coogan zerknęła na nich podejrzliwie.
– Tak, dokładnie! Tyle tylko, że do mnie mówił „dziewuszko”.
Popatrzyli na siebie z zachwytem.
– Nie poszłabyś dzisiaj wieczorem do kina? – zapytał.
– Z przyjemnością.
– Jakie jest najbliżej?
Zachichotała.
– Właśnie Cinex w Portland, to udekorowane nieśmiertelnymi dziełami Susan Norton.
– A jakie filmy lubisz?
– Intrygujące, najlepiej takie, w których ścigają się samochodami.
– W porządku. Pamiętasz kino Nordica? Było tu, w samym mieście.
– Oczywiście. Zamknęli je w sześćdziesiątym ósmym. W ogólniaku umawiałam się tam na randki. Kiedy film nam się nie podobał, rzucaliśmy w ekran torebkami po prażonej kukurydzy. – Uśmiechnęła się. – Czyli prawie za każdym razem.
– Pokazywali najczęściej arcydzieła w rodzaju „Rakietowego człowieka”, „Powrotu rakietowego człowieka” czy „Szalonego Callahana i Czarnego Bożka”.
– Oj, to było jeszcze przed moją epoką.
– Co tam jest teraz?
– Biuro handlu nieruchomościami Larry’ego Crocketta – odparła. – Nordica nie miała szansy konkurować z nowym kinem samochodowym w Cumberland, no i z telewizją.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Zegar w poczekalni pokazywał 10.45.
– A pamiętasz... – zaczęli jednocześnie.
Spojrzeli na siebie i tym razem nie tylko panna Coogan, ale i pan Labree obejrzeli się na nich, zaintrygowani głośnym wybuchem śmiechu.
Rozmawiali jeszcze przez kwadrans, aż wreszcie Susan z ociąganiem wstała z miejsca, mówiąc, że teraz ma niestety do załatwienia kilka spraw, ale o siódmej trzydzieści będzie już wolna. Kiedy wyszli, kierując się w przeciwne strony, każde z nich myślało o tym samym: w jaki przypadkowy, ale naturalny i niewymuszony sposób połączyły się ich losy.
Ben zatrzymał się na skrzyżowaniu z Brock Street i zerknął od niechcenia w kierunku Domu Marstenów. Pamiętał, że podczas pożaru lasu w roku 1951 wiatr zmienił kierunek niemal dokładnie w chwili, gdy płomienie dotarły do progu budynku.
Może powinien wtedy spłonąć, pomyślał. Może tak byłoby lepiej.3
Nolly Gardener wyszedł z budynku Rady Miejskiej i usiadł na schodkach obok Parkinsa Gillespie w samą porę, żeby zobaczyć, jak Ben i Susan wchodzą do Spencera. Parkins palił pall malla i czyścił scyzorykiem pożółkłe paznokcie.
– To ten pisarz, nie? – zapytał Nolly.
– Aha.
– A ta z nim to Susan Norton?
– Aha.
– No, no, interesujące – mruknął Nolly i podciągnął pas. Na jego piersi błyszczała dostojnie gwiazda zastępcy szeryfa. Otrzymał ją z redakcji pisma dla policjantów, miasteczko bowiem nie przydzielało oznak zastępcom szeryfa. Gwiazdę dostał tylko Parkins, lecz nosił ją w portfelu, czego Nolly nigdy nie potrafił zrozumieć. Oczywiście, wszyscy mieszkańcy doskonale wiedzą, jaką pełni funkcję, ale przecież istnieje jeszcze coś takiego jak tradycja i odpowiedzialność. Kiedy jest się stróżem porządku publicznego, nie można o tym zapominać. Nolly nie zapominał, choć był zastępcą szeryfa tylko na pół etatu.
Ostrze scyzoryka ześlizgnęło się i skaleczyło Parkinsa w opuszkę kciuka.
– Cholera – zaklął bez przekonania.
– Myślisz, Park, że on naprawdę jest pisarzem?
– Jasne, że jest. W bibliotece stoją trzy jego książki.
– Prawdziwe czy wymyślone?
– Wymyślone. – Parkins schował scyzoryk i westchnął głęboko.
– Floyd Tibbets nie będzie zachwycony, że ten facet prowadza się z jego dziewczyną.
– Przecież nie są małżeństwem – odparł Parkins. – A ona już skończyła osiemnaście lat.
– Mimo to na pewno mu się coś takiego nie spodoba.
– Jeżeli o mnie chodzi, to Floyd może sobie nawet nasrać do kapelusza i nosić go tyłem naprzód – powiedział Parkins. Zgasił papierosa na schodku, wyjął z kieszeni puste pudełko po sucretsach, wrzucił do niego niedopałek i schował je z powrotem.
– Gdzie mieszka ten gryzipiórek?
– U Evy. – Szeryf zaczął dokładnie przyglądać się zranionemu palcowi. – Wczoraj oglądał Dom Marstenów. Miał dziwną minę.
– Jak to dziwną?
– Po prostu dziwną. – Parkins wyjął papierosy. Czuł na twarzy przyjemne, ciepłe promienie słońca. – Potem pojechał do Larry’ego Crocketta. Chciał wynająć tę chałupę.
– Dom Marstenów?
– Aha.
– Głupi, czy co?
– Możliwe. – Parkins zgonił muchę z kolana i śledził ją wzrokiem, gdy z bzykiem odleciała w słoneczne przedpołudnie. – Ten Crockett ma teraz sporo roboty. Słyszałem, że ostatnio sprzedał starą pralnię.
– Tę ruderę?
– Aha.
– A na co ona komu?
– Nie wiem.
– Dobra. – Nolly podniósł się z miejsca i ponownie podciągnął pas. – Chyba przejdę się po mieście.
– W porządku – powiedział Parkins, zapalając papierosa.
– Pójdziesz ze mną?
– Nie, jeszcze trochę tutaj posiedzę.
– Jak chcesz. No to na razie.
Nolly zszedł po stopniach, zastanawiając się (zresztą nie po raz pierwszy), kiedy Parkins zdecyduje się wreszcie przejść na emeryturę, żeby on, Nolly, mógł dostać cały etat. W jaki sposób można wykrywać przestępstwa, siedząc na schodkach budynku Rady Miejskiej?
Parkins spoglądał za nim z uczuciem lekkiej ulgi. Nolly był dobrym chłopcem, tyle tylko, że cholernie gorliwym. Wyjął scyzoryk, otworzył go i na nowo zajął się czyszczeniem paznokci.