- promocja
- W empik go
Miasteczko Twin Falls - ebook
Miasteczko Twin Falls - ebook
Bądź czujny. W każdym z nas czai się bestia
W spokojnym i sennym miasteczku brutalnie pobito i utopiono nastolatkę. Potworna zbrodnia zmieniła wszystko.
Od tego dnia minęło ponad dwadzieścia lat. Każdy doskonale pamięta, co wtedy robił. Wszyscy mają alibi dla siebie i bliskich. Nikt nie chce ponownie przechodzić przez piekło tamtej nocy.
Dla Rachel, emerytowanej policjantki, zabójstwo Leeny Rai to zamknięta sprawa. Kiedy młoda, dociekliwa podcasterka kryminalna nachodzi ją na farmie, wracają stare demony. Skazany za morderstwo Clayton Jay Pelley po latach milczenia ujawnia nowe fakty. Mieszkańców miasteczka Twin Falls ponownie ogarnia strach.
Jedno jest pewne, nie tylko Clayton skrywa mroczne tajemnice.
Loreth Anne White powraca w pełnym napięcia thrillerze inspirowanym prawdziwą zbrodnią.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-277-3353-5 |
Rozmiar pliku: | 675 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez większą część życia boimy się własnego Cienia. Powiedział mi to. Powiedział, że Cień żyje głęboko w każdym z nas. Tak głęboko, że nawet nie zdajemy sobie sprawy z jego obecności. Czasami, gdy rzucimy przelotne spojrzenie, przemknie nam przed oczami. Ale nas przeraża, więc szybko odwracamy wzrok. Tym właśnie karmi się ten Cień – naszą niezdolnością patrzenia. Niezdolnością zbadania tej rzeczy, która tak naprawdę jest naszym prawdziwym „ja”. To dzięki temu Cień ma siłę. Każe nam kłamać. Na temat tego, czego pragniemy, kim jesteśmy. Rozpala nasze namiętności, nasze najmroczniejsze pragnienia. A im potężniejszy się staje, tym bardziej się go boimy i tym głębiej staramy się ukryć tę Bestię, którą jesteśmy…
Nie wiem, dlaczego On mi mówi te rzeczy. Może w ten sposób próbuje ten swój Cień wyzwolić i do niego przemówić. Ale uważam, że nasze Cienie są złe – jego i mój. Wielkie i ciemne, i bardzo niebezpieczne. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek pozwolono im się wydostać.
Z pamiętnika Leeny Rai
Godzina 2.04, sobota, 15 listopada 1997 roku.
Leena Rai chwiejnym krokiem wchodzi na stary mostek przy sortowni drewna. Noc jest krystaliczna. Zimna. Dziwnie cicha. Słyszy wiatr wysoko w czubkach pobliskich iglaków, cichy łoskot wody uderzającej o kamienie pod mostem, odległy, wszechobecny grzmot bliźniaczych wodospadów, spływających po granitowych klifach Chief Mountain z wysokości ponad trzystu metrów.
Drży i szczelniej otula szyję szalikiem. Chwieje się przy tym. Chwyta się poręczy i się śmieje. Jej emocje są toksyczną mieszaniną niepokoju i podniecenia, śmiałego wyczekiwania. Przede wszystkim jest kojąco, ogłuszająco i rozkosznie pijana od wódki z niemal do końca opróżnionej butelki Smirnoffa, wsuniętej do kieszeni za dużej wojskowej kurtki z demobilu, którą ma na sobie. Kurtka nie jest jej. Tylko jego. Pachnie nim. Lasem. Sosnową żywicą. Delikatną nutą wody po goleniu. I tą szczególną wonią, nim samym. Wszystko zmieszane z piaszczystym aromatem mchu i ziemi z leśnego podłoża, na którym chwilę temu leżała na plecach. Otrząsa się z niechcianego wspomnienia, z bólu. Czeka aż niebo, księżyc w pełni, Droga Mleczna, wierzchołki drzew przestaną wirować, a kiedy ich ruch spowalnia, bierze głęboki, uspokajający oddech. Powietrze smakuje jesienią.
Idzie dalej przez Most Diabła. W oddali widzi czarną wodę i migoczące światła papierni po drugiej stronie zatoki. Jej oddech tworzy upiorne obłoczki. Kiedy zbliża się do południowej krawędzi mostu, zdenerwowanie rośnie. Staje, sięga do kieszeni, odkręca nakrętkę butelki, odchyla głowę i pije. Chwieje się, a wódka wycieka z jej ust bokiem i spływa po brodzie. Znów się śmieje, wyciera wargi i chowa butelkę do wielkiej kieszeni. Wtedy coś dostrzega. Cień. Hałas. Mruży oczy w ciemności i przygląda się cieniom na moście. Nadjeżdża samochód. Leena mruga w oślepiającym blasku reflektorów, aż w końcu światła znikają. Mija ją ciężarówka, która okadza ją podmuchem gorących, ciężkich spalin. Nagle ma wrażenie, że się obróciła. W którą stronę powinna iść?
Skup się.
Nie może tego spieprzyć, tego wyjątkowego zaproszenia na spotkanie pod mostem od południowej strony, w miejscu, gdzie nastolatki często skrzykują się, żeby zapalić, popić albo uprawiać seks. Chwiejnym krokiem idzie naprzód. Przejeżdża kolejny samochód, oślepia ją. Potyka się i znosi ją z chodnika na jezdnię. Auto wymija ją o włos. Grzmi klakson. Serce bije jej szybciej.
Mruży w ciemności oczy, skupiając wzrok na końcu mostu.
Nie spieprz tego. Na to czekałaś…
Owija się szczelniej kurtką, jakby szukała w niej wsparcia. Jest za duża nawet dla niej. I dlatego ją lubi. Czuje się w niej drobna, no i to prezent. I jest ciepła. Jak objęcia. Nieczęsto ich zaznaje. Właściwie nawet nie pamięta, kiedy ostatnio ktoś ją przytulał. Jej małego brata tulą. Często. Jest milusi. Ganesha łatwo kochać. Jej, dla odmiany, przypadają gniewne spojrzenia. Uwagi. Ludzie mówią, że jest głupia. Albo nigdy nie dość dobra, niedostatecznie odpowiednia – jest tylko niezdarnym, ogromnym, ciężkim, niewydarzonym piątym kołem u wozu. Zawadą we własnym domu. W szkole. Czasami marzy, żeby się wydostać z własnego ciała. A już na pewno nie może się doczekać, żeby wydostać się z Twin Falls.
Ale na razie jest uwięziona. W tym głupim mieście. W tym ciele, poza którym ludzie nic nie dostrzegają. Nie widzą, kim Leena jest w środku. Jak mocno odczuwa. Że uwielbia pisać – poezję, prozę. Ale on wie. Mówi, że jej słowa są piękne. On ją widzi. Kiedy z nim jest, czasami wierzy, że cały jej świat mógłby się odmienić, gdyby zacisnęła zęby i wytrzymała jeszcze rok czy dwa. A później naprawdę stąd wyjedzie. Pojedzie daleko. Za ocean. Może do Afryki. Będzie pracować w egzotycznych miejscach, tam, gdzie ludzie jej potrzebują. Będzie opisywać swoje przygody. Może dla gazet. Stanie się kimś innym. Kiedy nie widzi się z nim zbyt długo, te marzenia się rozmywają, blakną. Wszystko znów staje się czarne. I wtedy ona właściwie chce wyświadczyć wszystkim przysługę i umrzeć. A później idzie do niego i on mówi coś miłego na temat jej poezji, ona czuje, że serce szybciej jej bije, to drganie przyrodzonych skrzydeł przedzierających się przez parną ciemność jej duszy. El duende. On mówi, że tak nazywał to Federico García Lorca. To duch tworzenia i on twierdzi, że Leena ma go głęboko w sobie.
Dociera na koniec mostu i rusza w dół stromą, krętą, żwirową ścieżką, która prowadzi pod Most Diabła.
W górze dudni samochód. W świetle reflektorów ukazują się drzewa. Po chwili wraca ciemność. Grobowa cisza. Leena czuje się skołowana. Strach szepcze. Idzie ostrożnie, stopami badając ciemną drogę. Z głębi umysłu dobiega ostrzeżenie. Jest za cicho. Za ciemno. Coś jest nie tak.
Ale wódka pcha ją w dół. Ku skałom. Ku wodzie. W czerni pod mostem nagle rozbłyskuje pomarańczowy punkt. Dostrzega fragment postaci, która po chwili znika. Czuje dym papierosa.
– Halo? – krzyczy w ciemności.
– Leena, tutaj!
Głos dobiega spoza niej. Odwraca się.
Cios pada szybko. Leena obrywa w twarz z boku. Chwieje się, potyka i ciężko upada na dłonie i kolana. Żwir wbija się w skórę. Świat wiruje. Jest skołowana. Czuje smak krwi. Próbuje nabrać powietrza, ale kolejny cios trafia w kark. Pada twarzą na ziemię. Kamienie wrzynają się w policzek. Ziemia wpada do ust. Następne mocne uderzenie, jakby młotem, trafia pomiędzy łopatki.
Nie może oddychać. Wpada w panikę. Podnosi dłoń, żeby się osłonić. Ale następny cios spada na głowę.TRINITY
TERAZ
Nawet nie wiem, kiedy to się zaczęło… na długo przed tą zimną listopadową nocą, kiedy rosyjski satelita wszedł w ziemską atmosferę. Wtedy żadne z nas nie mogło już tego powstrzymać. Jak pociąg na torach z odległości wielu kilometrów, wszystko nadciągnęło nieuchronnie.
Z podkastu To zbrodnia, „Zabójstwo Leeny Rai – Miasteczko Twin Falls”.
Środa, 17 listopada. Dziś.
Obserwuję zielony traktor poruszający się w oddali wzdłuż linii topoli. Drzewa nie mają liści, a dolina tonie w upiornej mgle. Za traktorem lecą trzy skrzeczące mewy, pikują, żeby porwać to, co odsłoniły zęby pługa. Ciężkie chmury przesłaniają okoliczne szczyty. Zaczyna lekko mżyć.
– Zadawało mi się, że mewy trzymają się morza – dziwi się Gio Rossi.
Mój asystent trzyma dłonie w kieszeniach czarnego prochowca. Poły płaszcza powiewają na wietrze. Jest zimno. Wilgotno i zimno. Ten ziąb przenika do kości i pozostaje w nich na długie godziny.
– Rozpanoszyły się i na lądzie – odpowiadam w roztargnieniu. Moja uwaga skupia się na prowadzącej traktor kobiecie. Obok niej siedzi czarno-biały border collie. To Rachel Walczak. Właścicielka farmy ekologicznej. Emerytowana detektyw. Jak mówią, samotniczka. Pozostawia za sobą czarną, mokrą ziemię. – Śmieciarze – mówię cicho. – Rozbitkowie. Mewy dostosowują się do ludzi. Traktują ich jak źródło pożywienia. Jak okoliczne niedźwiedzie. Jak szopy pracze w mieście. Poza tym… – Zerkam na Gio. – …jesteśmy dość blisko oceanu.
Farma Rachel, Zielone Hektary, leży głęboko w dolinie pomiędzy strzelistymi górami wyrzeźbionymi przez lodowce i oszlifowanymi przez lawiny oraz wzburzone rzeki. Sprawia wrażenie osamotnionej. Niemal wrogiej. A znajduje się zaledwie czterdzieści pięć minut drogi od miasteczka Twin Falls na północnym krańcu cieśniny. Samo Twin Falls, które wygląda, jakby czas się w nim zatrzymał, dzieli jakaś godzina, może dwie, od leżącego na północy, tętniącego życiem miasta Vancouver, choć zdaje się o wiele bardziej odległe.
– W linii prostej, być może – mruczy Gio, owijając się szczelniej płaszczem. – Pewnie zimą potrzebny tu skuter śnieżny i śniegowce. Nie wyobrażam sobie, żeby tą fatalną, krętą gruntową drogą przejechał pług.
Uśmiecham się do siebie. Gio w dizajnerskich butach oblepionych teraz błotem. Gio, który pasuje raczej do ulic pełnych barów i kawiarni w centrum Toronto. Albo Manhattanu. Gio, który w garażu swojego luksusowego mieszkania trzyma jaskrawożółtą teslę, nie jest zachwycony furgonetką, którą wynajęłam w związku z planami nagrywania podkastu na Zachodnim Wybrzeżu. Ale furgonetka jest w stanie pomieścić nasz sprzęt nagłośnieniowy i nagrywający i idealnie nadaje się na prowizoryczne studio. Zaparkowałam na poboczu, za linią krzewów i zauważyłam traktor podjeżdżający do bramy gospodarstwa. Zeszliśmy z Gio pieszo przez błoto, po stromym urwisku i podeszliśmy do stojącej obok starego domu stodoły. Tym razem chciałam uniknąć spotkania z partnerem Rachel, Grangerem Forbesem. W zeszłym tygodniu, kiedy przyjechaliśmy tu, do Zielonych Hektarów, licząc na spotkanie z Rachel, Granger oznajmił nam bez ogródek, że Rachel w życiu się nie zgodzi z nami porozmawiać.
Rachel Walczak nigdy nie odpowiedziała na żadną z moich niezliczonych wiadomości telefonicznych. A ja naprawdę muszę zrobić wywiad z policjantką, która dwadzieścia cztery lata temu prowadziła sprawę zabójstwa Leeny Rai. Jest kluczowa. Bez Rachel w naszej audycji na temat brutalnej napaści seksualnej i zabójstwa czternastoletniej mieszkanki Twin Falls zabraknie siły wyrazu.
Wieje wiatr. Moją twarz otula obłok mżawki i drżę w tym rześkim powiewie chłodu. To w dzień taki jak ten – w tym samym miesiącu – ekipa Rachel z ciemnej wody pod Mostem Diabła wyłowiła zmaltretowane ciało Leeny. Traktor wykonuje szeroki zakręt.
– Wraca do stodoły. Szybko! – mówię. – Musimy dotrzeć tam przed nią.
Szybkim krokiem ruszam przez mokre pole. Błoto przykleja się do moich blundstone’ów. Gio klnie, idąc po moich śladach.
– Przecież ona ewidentnie nie chce z nami rozmawiać! – krzyczy za mną. – Inaczej odpowiedziałaby na twoją wiadomość.
– Ewidentnie – powtarzam.
Ale opór Rachel tylko spotęgował moją determinację. Ludzie, którzy nie chcą mówić, mają do powiedzenia najciekawsze rzeczy. Rozmówcy, którzy stronią od mediów społecznościowych i ogólnie od społeczeństwa, na ogół ukrywają coś wyjątkowego, i właśnie dlatego nakłonienie Rachel Walczak do udziału w nagraniu będzie wielkim osiągnięciem. Niemal czuję jego smak. Sukces. Wszystko wskazuje na to, że ten podkast ma szansę stać się hitem. Pierwszy odcinek, wyemitowany tydzień temu, zebrał świetne oceny i recenzje. Drugi, opublikowany wczoraj, miał jeszcze lepsze notowania. Medialne zainteresowanie rośnie. Każdy miłośnik historii kryminalnych opartych na faktach w kolejnych odcinkach spodziewa się wypowiedzi detektyw Rachel Walczak. Na temat tego, jak dopadła zabójcę. Jak go przesłuchiwała, zmusiła do przyznania się do winy. Wsadziła za kratki.
– Nie oglądaj się teraz, ale w oknie na poddaszu widzę jej męża – mówi Gio, kiedy mnie dogania. – Obserwuje nas. Pewnie ładuje broń. Wchodzimy na cudzą posesję, wiesz o tym?
Idę dalej, podniecenie rośnie, gdy traktor zbliża się do stodoły. Przyspieszam. Deszcz się wzmaga, włosy mi przemakają. Mgła gęstnieje, wiruje i spowija stodołę.
Gio potyka się i klnie.
– Widziałaś to? – krzyczy. – Cholerne ziemniaki. Zakopane tuż pod wierzchnią warstwą błota. Wielkie jak moja głowa.
Widzę te giganty. Pozostałości po zbiorach – za duże na sprzedaż. Ale jestem skupiona na traktorze. Zatrzymuje się przed drzwiami stodoły. Wysiada z niego ciemnowłosa kobieta. Ma na sobie bejsbolówkę, spodnie przeciwdeszczowe, wiatrówkę i gumowe kalosze. Za nią zeskakuje pies – zaczyna szczekać i biegnie w naszą stronę z najeżoną sierścią. Zamieramy. Wiadomo, że nas zobaczyła, ale nie przestaje nas ignorować. Ściąga z traktora kosz brukwi i wchodzi do stodoły. Pies szczeka, usiłując nas odstraszyć.
– Rachel? – przekrzykuję szczekanie. – Rachel Walczak? Moglibyśmy z panią porozmawiać?
Rachel przez chwilę stoi w drzwiach, aż w końcu wchodzi do starego budynku i gwiżdże. Border collie wydaje jeszcze jedno szczeknięcie i biegnie do stodoły, do byłej detektyw. Wykorzystuję okazję, szybko wchodzę za nimi i ocieram twarz z deszczu.
– Pani Walczak, jestem Trinity Scott, współtworzę i prowadzę oparty na faktach podkast To zbrodnia, a to Gio Rossi, mój asys…
– Wiem, kim pani jest. – Jej głos jest niski. Szorstki. Stanowczy.
Odstawia wiadro i odwraca się do nas. Oczy ma lodowoszare, rzęsy długie i ciemne. Wydatne, szerokie usta okalają zmarszczki. Z grubego, wilgotnego warkocza sięgającego za ramię wystają srebrne kosmyki. Jest wysoka. Gibka. I sprawia wrażenie silnej, choć jest w takim wieku, że teoretycznie mogłaby być moją babcią. Czuję się przy niej niska, mimo że wcale niska nie jestem. Jest dokładnie taka, jak sobie wyobrażałam.
– Nie zamierzam z panią rozmawiać – oznajmia. – Proszę opuścić mój teren.
Waham się. Zerkam szybko na Gio. Jego ciemne oczy napotykają mój wzrok. W jego spojrzeniu odbijają się moje myśli: To nasza ostatnia szansa. Jak ją stracimy, kolejnej nie będzie.
– Minęło prawie ćwierć wieku – mówię spokojnie, choć serce dudni mi w piersi. Myślę o Grangerze, boję się, że do nas strzeli, w końcu wtargnęliśmy na cudzą posiadłość. – O tej samej porze roku pani ekipa płetwonurków znalazła ciało Leeny w tej parszywej wodzie. Zimno. Mgliście. Marznący deszcz. Wiejący od morza wiatr. – Przerywam. Rachel mruży przenikliwe oczy. Dostrzegam w niej lekką zmianę. – Te same zapachy w powietrzu – ciągnę. – Palonego drewna. Gnijących liści. Zdechłych ryb. Nadchodzącej zimy.
Rachel nie spuszcza wzroku z moich oczu. Niepewnie robię krok naprzód. Widzę głębokie zmarszczki wokół oczu Rachel. Nie od śmiechu – ze zmęczenia. Nagle zalewa mnie przypływ współczucia. Niejedno widziała. Niejedno robiła. Teraz po prostu chce spokoju.
Pies cicho warczy. Gio trzyma się z tyłu.
– Pani mąż…
– Nie mam męża.
– Pani partner, Granger, powiedział nam, kiedy przyjechaliśmy tydzień temu, że nie chce pani ze mną rozmawiać, i rozumiem pani opory.
– Coś takiego? – W jej słowach pobrzmiewa sarkazm.
– Zrobiłam rozeznanie. Wiem, że media urządziły na państwa nagonkę i że w końcu odeszła pani ze służby. Ale ja chcę tylko porozmawiać z panią na temat kulisów śledztwa w sprawie Leeny Rai. Na temat strategii. Skąd się wziął detektyw Luke O’Leary. Jak skłoniliście zabójcę Leeny do przyznania się do winy, dzięki czemu trafił za kratki. To mnie interesuje.
Rachel otwiera usta, ale ja podnoszę rękę, żeby ją powstrzymać.
– Tylko podstawowe kwestie dotyczące śledztwa, pani Walczak. Wpływ potwornej śmierci nastolatki na małą i bardzo zżytą społeczność, na jej nauczycieli, przyjaciół, kolegów z klasy…
– Hart. Rachel Hart. Nie posługuję się już nazwiskiem Walczak. – Sięga po koszyk. – A odpowiedź brzmi: nie. Przykro mi. Jak sama pani zauważyła: nie byłam jedynym detektywem w tej sprawie. Proszę się udać do Luke’a O’Leary’ego. Albo Barta Tuckera.
– Bart Tucker odesłał mnie do rzecznika prasowego policji. Detektyw O’Leary jest w hospicjum. Ma jedynie chwilowe przebłyski świadomości.
Rachel zamiera. Blednie.
– Ja… Nie wiedziałam – mówi cicho. – Gdzie… W którym hospicjum?
– Na Północnym Wybrzeżu. Niedaleko szpitala Lions Gate.
Patrzy przed siebie. Sekundy się ciągną. Woda kapie do stodoły. W końcu bierze się w garść z surową miną.
– Wynoście się z mojej farmy. Ale już.
Gio zaczyna się wycofywać. Ale ja stoję, serce bije mi szybciej, bo czuję, że wszystko wymyka mi się z rąk.
– Proszę, pani Hart. Mogę zrobić to bez pani. I zrobię. Ale dzięki pani wersji ta historia będzie o wiele bogatsza. Nie nagrywam tej audycji dla wzbudzenia sensacji, ale po to, żeby zrozumieć. Dlaczego z pozoru normalny człowiek nagle przekracza granice i dopuszcza się brutalnego przestępstwa? Jak do tego doszło? Czy można było dostrzec zwiastuny tragedii? Dlaczego normalna uczennica w normalnym małym miasteczku na Wybrzeżu Północno-Zachodnim nagle staje się ofiarą tak potwornego zdarzenia? – Wyławiam z kieszeni wizytówkę i podaję ją byłej policjantce. – Proszę ją wziąć. Niech się pani zastanowi i do mnie zadzwoni. Zamierzamy kursować pomiędzy Twin Falls a Greater Vancouver i rozmawiać z ludźmi.
Wargi Rachel się zaciskają. Nim zdąży się odwrócić, najspokojniejszym, miłym i łagodnym głosem, na jaki mnie stać, mówię:
– Clayton Jay Pelley, przyznając się do winy, pozbawił wszystkich procesu sądowego z prawdziwego zdarzenia. Pozbawił panią możliwości podania wszystkich powodów. – Deszcz zaczyna głośno dudnić o cienki dach. Czuję zapach ziemi. Wilgotnej słomy. – Okradł rodziców Leeny. Nie tylko odebrał życie ich córce, ale okradł Jaswindera i Pratimę Rai z wyjaśnień. Owszem, powiedział pani, jak to zrobił, ale z protokołów wynika, że nie wytłumaczył, dlaczego wybrał Leenę. Skąd przemoc. Nie jest pani ciekawa, pani Hart, dlaczego Clayton Jay Pelley, nauczyciel o łagodnym z pozoru usposobieniu, mąż, ojciec, szkolny pedagog i trener koszykówki, miałby ni z tego, ni z owego, dopuścić się czegoś tak potwornego?
– Niektórzy są zwichrowani od urodzenia. A powodów pani nie dojdzie po tak długim czasie…
– Rozmawiał ze mną.
Rachel zamiera. Czas się dłuży.
– Co takiego?
– Pelley. Rozmawiał ze mną. W więzieniu. Zgodził się na serię wywiadów. Nagrywanych. – Milknę, zanim podam najważniejszą informację. – Obiecał, że poda nam powody.
Krew odpływa z twarzy dawnej detektyw.
– Clay przemówił?
– Tak.
– Nie odezwał się słowem przez dwadzieścia cztery lata. Do nikogo. Więc dlaczego teraz? Dlaczego do państwa? Po tylu latach? – Gapi się na nas. – Chyba dlatego, że w końcu może liczyć na zwolnienie warunkowe, zgadza się?
Milczę. Zarzuciłam haczyk i teraz wyciągam łup.
– O to chodzi, prawda? – mówi Rachel głośniej, z błyskiem w oku. – Chce się podlizać przed posiedzeniem w sprawie warunkowego zwolnienia. Posłuży się wami. Wykorzysta do własnych celów. A pani się na to nabiera. I na nowo wciągnie rodzinę Leeny w całe to piekło.
Nadal milczę. Obserwuję oczy Rachel. Wyczuwam napięcie Gio.
– Co pani powiedział? – pyta w końcu łamiącym się głosem.
Znów podaję jej moją wizytówkę. Tym razem ją bierze.
– Pierwszy odcinek wyemitowaliśmy tydzień temu. Drugi wczoraj. Adres mojej strony internetowej znajdzie pani tutaj. – Przerywam. – Proszę odsłuchać pierwsze odcinki. A później do mnie zadzwonić.RACHEL
WTEDY
Sobota, 22 listopada 1997 roku.
Z brzegu obserwuję ekipę nurków. Kulę się w płaszczu przeciwdeszczowym, włosy mam związane w kucyk. Luźne kosmyki smagają moją twarz w lodowatym wietrze od morza. Dochodzi południe, ale dzień jest ciemny i ciężki od brzemiennych chmur. Gdzieś w górze ponad tymi chmurami cichnie odgłos helikoptera. Poszukiwania z powietrza zostały przerwane z powodu fatalnej pogody. Twin Falls to moje miasto. Tu się urodziłam, tu dorastałam. A teraz jestem tu detektywem, kroczę śladami mojego niedawno zmarłego ojca, komendanta policji. Jestem żoną i matką i rozumiem ból rodziców Leeny Rai. O ich czternastoletniej córce słuch zaginął osiem dni temu. Poszukiwana nastolatka jest w wieku mojej córki, Maddy. To jej koleżanka z klasy. Z drużyny koszykówki. A ja kieruję poszukiwaniami. Czuję ogromny ciężar odpowiedzialności. Muszę odnaleźć Leenę. Całą. Żywą.
Z początku pojawiały się przypuszczenia, że Leena może udawać – robiła to już wcześniej – i że sama wróci. Ale dwa dni temu wśród uczniów liceum Twin Falls – jedynego w mieście – gruchnęła pewna pogłoska. Dzieciaki zaczęły opowiadać, że Leena Rai została utopiona, a jej ciało „prawdopodobnie” dryfuje gdzieś na rzece Wuyakan. Wuyakan spływa z wysokich gór, spowalnia i rozszerza się w okolicy miasta, a później swoją mętną wodę wylewa do cieśniny przy zakładzie papierniczym.
Gdy tylko dotarły do mnie te pogłoski, ściągnęłam psy policyjne. Wydział policji Twin Falls skierował też do przeszukania brzegów Wuyakan miejscowy zespół poszukiwawczo-ratowniczy, który miał zacząć od rozlewiska w górze rzeki i kierować się w stronę morza.
Wczoraj rano matka przyprowadziła na komisariat jedną z uczennic, Amy Chan. Amy zeznała, że widziała Leenę idącą chwiejnym krokiem przez Most Diabła około drugiej w nocy w sobotę, piętnastego listopada. Natychmiast wysłałam ekipę ratunkową w rejon mostu. Pod koniec wczorajszego dnia, tuż przed zapadnięciem zmroku, zespół znalazł plecak, który wpadł pomiędzy wielkie głazy pod mostem od południowej strony rzeki. W tej okolicy nastolatki często spotykają się, żeby zapalić, wypić i uprawiać seks. Przęsło mostu pokryte jest graffiti, leży tam stary materac, jest pełno kartonów, puszek, starych butelek i innych miejskich odpadów. W plecaku znaleźliśmy portfel. Była w nim legitymacja Leeny, cztery dolary i siedemdziesiąt pięć centów oraz zdjęcie z pozaginanymi rogami, przedstawiające statek z napisem „Africa Mercy” na burcie. W plecaku był też klucz na breloku. Obok, wśród kamieni, znaleźliśmy błyszczyk w kolorze „wiśniowej oranżady”, przemoczoną paczkę papierosów Export A, zapalniczkę, pustą butelkę po smirnoffie, dziergany szalik poplamiony krwią i mokry tom wierszy, zatytułowany Szepty drzew, napisanych przez znanego poetę z Wybrzeża Północno-Zachodniego. Na tytułowej stronie widniały słowa: Z miłością od A.C., UBC, 1995.
Wczesnym rankiem, kiedy wznowiono poszukiwania, zespół z psami znalazł tenisówkę Nike z zakrwawioną skarpetką. Leżały pod mostem od północnej strony. Rodzice Leeny potwierdzili, że but należał do ich córki, podobnie jak plecak i szalik. Szalik zrobiła na drutach jej babcia. Klucz otwierał frontowe drzwi domu Raiów.
Obawiając się najgorszego, wezwałam policyjny zespół nurków. Dwie godziny temu, po odprawie, ekipa rozpoczęła ponure poszukiwania pod wodą.
Zaczyna padać deszcz. Trzęsę się pod płaszczem. Czuję zapach gnijącego gdzieś na brzegu martwego łososia. Z góry, z bezlistnych gałęzi, obserwują nas bieliki. Czekają, aż policja sobie pójdzie, żeby na powrót zająć się skubaniem rybiego truchła. To coroczny rytuał, typowy dla tej pory roku – łososie wpływają wtedy do Wuyakan na tarło, a później giną. Pod osłoną nocy po swoją porcję przyjdą też niedźwiedzie, może wilki.
Moje myśli biegną do matki, ojca i młodszego brata Leeny, czekających na informacje w swoim skromnym domu. Ich jedyna córka i siostra nie wróciła po „tajemniczym” ognisku w górach na północ od miasteczka. Dzieciaki zebrały się w lesie, w miejscu znanym jako „zagajnik”, żeby spalić stare narty i deski snowboardowe w ofierze dla Ulla, skandynawskiego boga śniegu. Ognisko na jego cześć, na które wszyscy przebierali się za wikingów, odbywało się w mieście co roku, ale burmistrz i rada miasteczka Twin Falls rok temu zakazali uroczystości ze względów bezpieczeństwa. Huczny rytuał zaczął przyciągać degeneratów, a szalona zabawa zakończyła się skakaniem przez ogień po pijaku i kilkoma poważnymi poparzeniami. Nikt nie chciał mieć na sumieniu ewentualnych zgonów.
Zanosi się jednak, że to nieuniknione.
Leenę na ognisku widziało co najmniej dwadzieścioro dzieciaków. Wszystkie zeznały, że dużo piła. Niektóre widziały Leenę z mężczyzną, ale nie umiały powiedzieć, kto to był. Tamtej nocy, przy pełni księżyca niebo było krystalicznie czyste, a dwanaście po dziewiątej przez ziemską atmosferę przebiła się powracająca na Ziemię rosyjska rakieta, która eksplodowała, tworząc sunące po niebie komety z długimi płomiennymi ogonami.
Wszyscy spoglądali w górę. Wszyscy pamiętali tę konkretną chwilę. Każdy doskonale wiedział, gdzie wtedy był – wspomnienia zostały przypieczętowane przez jaskrawopomarańczowe ogniste smugi na zimnym listopadowym nocnym niebie.
Szczątki rakiety spadły bezpiecznie do Pacyfiku niedaleko wybrzeża stanu Waszyngton. Tyle było wiadomo.
Ale po tym zdarzeniu nikt nie mógł sobie przypomnieć, żeby widział Leenę. „Impreza się rozszalała”. „Palenie zioła…”. „Dużo picia”. „Może… Wydaje mi się, że widziałam, jak szła do lasu z facetem… Był wysoki. W ciemnej kurtce. Dżinsach. Czapce”. „Nie, nie widziałam jego twarzy”. „Chyba była z jakimś facetem”. „Duży facet. Ciemna kurtka. Czapka”. „Siedziała na kłodzie przy ognisku z facetem w czapce i dużej kurtce… Nie, nie wiem, kto to był”.
Wypowiedzi uczniów wirują w moim umyśle, kiedy obserwuję dwóch sygnalistów w pontonie Zodiac. Mocno trzymają liny przywiązane do dwóch znajdujących się pod wodą nurków, policjantów Toma Tanaki i Boba Gordona. Nurkowie w piankach, po omacku, przemieszczają się w mętnej wodzie, w której widzialność jest bliska zeru. W wodzie pod mostem pełno jest niebezpiecznych odpadów – wózków sklepowych, zardzewiałego metalu, potłuczonego szkła, starych gwoździ i innych przedmiotów.
Zerkam na zegarek. Zaraz powinni mieć kolejną przerwę. Ogarnia mnie frustracja.
– Hej, Rache?
Odwracam się gwałtownie na dźwięk głosu. To Bart Tucker, umundurowany funkcjonariusz policji z Twin Falls. Schodzi ostrożnie po śliskich szarych kamieniach do miejsca przy samej wodzie, gdzie stoję.
Podaje mi kubek kawy.
– Czarna, jedna kostka cukru.
Szeroka, poważna i zwykle blada twarz Tuckera jest rumiana od chłodu. Oczy łzawią mu w słonym wietrze, nos ma różowy. Przypominają mi się czerwone oczy matki Leeny. Za Tuckerem dostrzegam gromadzących się na starym wiadukcie ludzi. Jestem wściekła.
– Co jest, do cholery? Wygnaj ich z tego mostu, Tucker, wygnaj ich wszystkich w cholerę! – Złość jest uczuciem łatwiejszym niż wszystko inne, co się we mnie gromadzi.
Tucker brnie z powrotem na górę po głazach, na drogę, zabierając ze sobą kawę.
– Tucker, zaczekaj! – krzyczę za nim. – Najpierw się im przyjrzyj, nagraj grupę.
Chcę wiedzieć, kto tam jest, kto przyszedł zobaczyć, co znajdzie policja. Powinnam była poprosić już na samym początku o nagranie wideo. Jestem policjantką w małym miasteczku, nigdy nie pracowałam nad sprawą zabójstwa – o ile to zabójstwo. Ciągle chcę odnaleźć Leenę żywą. Może u przyjaciółki. Może u kogoś innego. W innym mieście. Gdziekolwiek.
Byle nie tutaj.
Nie na dnie tej ciemnej rzecznej odnogi, w morskiej trawie.
Na jednym z pontonów widać ruch. Krzyk. Ręka sygnalisty unosi się. Na powierzchnię wody wyłania się głowa płetwonurka w kapturze. Posterunkowy Tanaka. Jego gogle lśnią w bladym świetle.
Zaciskam szczękę. Z łomocącym sercem brnę przez kamienie, próbując podejść bliżej. Skrzeczy mewa. Deszcz pada mocniej. We mgle rozbrzmiewa żałośnie sygnał promu papierni.
– Aparat! – krzyczy nurek do sygnalisty.
Spuszczają go Tanace razem z markerem Pelican. Tanaka używa pisaka, żeby wskazać, gdzie coś znalazł. Znów schodzi na dół. Na powierzchnię wydostają się bąbelki. Rozchodzą się fale. Nurek schodzi na dół, żeby na miejscu sfotografować znalezisko, zanim wyniesie je na górę. Wiem, że nurkowie miejsce pod wodą traktują tak, jak detektyw traktowałby miejsce przestępstwa na lądzie. Wstępne obserwacje policyjnego nurka mogą się okazać kluczowe dla sprawy. Badanie pośmiertne rozpoczyna się w chwili, gdy nurek zlokalizuje ciało, musi mieć więc pojęcie na temat przebiegu śledztwa w sprawie zatopienia, utonięcia i śmierci.
– Majtki – krzyczy do mnie sygnalista, kiedy Tanaka wynurza się z fragmentem ubrania. Figi pokrywa ciemnoszary muł. Są w worku. – I bojówki – krzyczy, kiedy Tanaka wynosi na powierzchnię kolejną część stroju.
Leenę ostatnio widziano w bojówkach moro z kieszeniami po obu stronach.
Czuję suchość w ustach. Napaść na tle seksualnym staje się potwornie prawdopodobna. Zastanawiam się, jak poinformuję o tym Pratimę i Jaswindera Raiów.
– Idzie przypływ – odzywa się głos obok mnie.
Wzdrygam się. To Tucker. Wrócił. Nadal trzyma moją kawę.
– Chyba są blisko – odpowiadam cicho.
Kolejny krzyk z pontonu.
Mam wrażenie, że dookoła nie słychać nic poza dudnieniem deszczu na wodzie. Spuszczony zostaje kolejny marker. Obaj nurkowie się wynurzają. Znaleźli coś dużego. Kierują się do brzegu, ciągnąc to przez trzciny. Powoli.
– Most jest pusty? – pytam cicho, nie spuszczając wzroku z nurków.
– Tak. Ogrodzony taśmą.
Z trudem przełykam ślinę. To ona. Ciało. Mężczyźni ciągną je do miejsca, w którym stoję. Oczy zachodzą mi mgłą. Przysuwam się, kucam.
Pomiędzy nurkami znajduje się Leena Rai. Podskakuje na falach, twarzą w dół, z rękami po bokach. Nurkowie mają już grunt pod nogami, idą ostrożnie, ciągnąc Leenę przez zarośla. Całe jej ciało zanurzone jest w zimnej wodzie. Ciemne włosy okalają jej głowę niczym aksamit. Jej nagie pośladki lekko wynurzają się na powierzchnię. Koszulka jest oplątana wokół szyi.
Drętwieję. Mężczyźni odwracają ciało.
Wstrząśnięci patrzymy na nie z przerażeniem.