Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Miasto bez Słońca. Evi'Deth. Tom 2 - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
13 czerwca 2025
30,00
3000 pkt
punktów Virtualo

Miasto bez Słońca. Evi'Deth. Tom 2 - ebook

W krainie, gdzie noc nigdy nie ustępuje dniowi, a porządek świata zostaje wywrócony do góry nogami, zaczyna się podróż, która zapiera dech w piersiach. Nyrinith’ Do’val to miejsce, w którym władzę dzierżą mroczne elfki – przebiegłe, niepokorne i bezlitosne. Każde rzucone słowo i postawiony krok w tym świecie ma swoje konsekwencje. Główna bohaterka, drowka Evi’Deth, odkrywszy w sobie potężną moc, staje przed dylematem: czy poddać się jej wpływowi, czy też spróbować zachować resztki znanego jej ładu? Gdy ciekawość swoich korzeni popycha ją coraz głębiej w mroczne zaułki miasta pełnego intryg i rozpustnej przyjemności, musi zmierzyć się nie tylko z nieprzewidywalnymi przeciwniczkami, lecz także z własnymi pragnieniami i nieoczekiwanym dziedzictwem.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397462366
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ocknęłam się. Towarzyszyły mi zawroty głowy i nieznośna suchość warg. W powietrzu unosił się znajomy ziemisty zapach oraz przenikliwa wilgoć, wywołujące charakterystyczny posmak w ustach. Kiedy otworzyłam oczy, zorientowałam się, że jedyne co jestem w stanie dostrzec, to zupełna ciemność.

Tak. Pierwszy raz w życiu nie widziałam zupełnie niczego.

To mogło oznaczać tyle, że ktoś użył magicznej ingerencji. Ręce i nogi skrępowano mi z tyłu. Spróbowałam pomacać podłogę i ścianę, o którą byłam oparta, żeby zorientować się, gdzie jestem. Podłoże szorstkie i sypkie. Wszystko wskazywało na to, że dalej jestem pod ziemią.

– Gnessia, Mathias, Patric? Jesteście tu? – wyszeptałam łamiącym się głosem, kiedy wróciła mi zdolność trzeźwego myślenia.

Cisza.

– Panienko… – pisnął znienacka znajomy głosik.

– Demi! – wykrzyknęłam w przypływie nagłej radości. – Całe szczęście, że jesteś. Co się tutaj dzieje?

– Nie tak głośno, panienko, bo oni nas usłyszą… – upomniał mnie.

– Kto nas usłyszy? Gdzie jesteśmy? Nic nie widzę – ciągnęłam.

– Panienka też? – zaskomlał mój mały towarzysz. – Spuścili na nas zasłonę mroku. A przez „oni” mam na myśli… bojówkę.

– Jaką znowu bojówkę? – zdziwiłam się.

Demi sapnął tylko przeciągle, po czym odparł:

– No tak, panienka przecież nie wie. Bojówka drowów, strażnicy w sensie. Pilnują, żeby nikt niepowołany nie przedostał się do Miasta bez Słońca.

Otworzyłam szerzej niewidzące oczy.

– Mówisz poważnie? To znaczy, że dotarliśmy do… – zawahałam się, bo aż trudno mi to było wymówić – …domu?

– Skoro chce panienka tak nazwać to miejsce. Mnie się ono aż tak dobrze nie kojarzy – dodał z przekąsem. – Na ten moment schwytali nas i uznali za wrogów, co nie jest zbyt dobrą wróżbą. Panienka i ja pewnie jeszcze jakoś się wywiniemy, ale nie wiem, co zrobią z resztą drużyny.

Może to dobra okazja, żeby się wreszcie pozbyć sir Patrica…

No co, pomarzyć nie wolno?

– Coś wymyślę – odparłam. – A gdzie ty w ogóle jesteś?

W odpowiedzi usłyszałam metaliczny szczęk gdzieś ponad moją głową.

– Zamknęli mnie w klatce pod sufitem, panienko – odpowiedział. – Szczelnej i magicznej klatce – dodał z wyrzutem.

Rozmowę przerwały nam kroki i zgrzyt zamka.

Rozległ się odgłos otwieranej kraty. Usłyszałam jakąś rozmowę toczącą się między dwiema osobami. Posługiwały się językiem, którego nie byłam w stanie zrozumieć. Jedna powiedziała głośniej jakieś słowo, a mrok momentalnie się rozpłynął. Moim oczom ukazały się sylwetki dwóch diabelnie przystojnych drowów o białych włosach i doskonałych sylwetkach.

Zaczyna mi się podobać to więzienie.

Przez chwilę przyglądali mi się badawczo, wreszcie jeden z nich podszedł bliżej i odezwał się:

– Ghid vi lahr?

– Słucham? – rzuciłam.

Strażnicy wymienili spojrzenia, a następnie ten, który przemówił pierwszy, spróbował ponownie:

– Kim jesteś, deina? – zapytał z mocnym akcentem we wspólnym języku, więc zrozumiałam.

– Evi’Deth – odpowiedziałam. – Gdzie jestem? Czemu mnie tu przetrzymujecie?

– Ja tu jestem od zadawania pytań – odparł zniecierpliwiony. – Dlaczego znalazłaś się w towarzystwie nie-drowów, deina?

Zawahałam się przez chwilę, zanim udzieliłam odpowiedzi. Nie chciałam, żeby moi kompani wpadli w jeszcze większe tarapaty.

– Są mi niezbędni w podróży – odparłam, siląc się na ton niepozostawiający miejsca na dyskusję. – Wszystko z nimi w porządku, mam nadzieję.

Coś mi instynktownie mówiło, że przy tych samcach nie mogę sobie pozwolić na chociażby przebłysk braku pewności siebie.

– Na razie żyją – oznajmił – ale nie możemy wpuścić ich dalej. Skąd się tu wzięłaś, deina?

– Wychowałam się na powierzchni – zaczęłam. – Nie znam nawet wasz… naszego języka… Chciałam zobaczyć, jak wygląda legendarne Miasto bez Słońca, stąd moja wizyta – dodałam, znacząco naginając fakty, choć wcale nie aż tak bardzo mijając się z prawdą.

Strażnicy spojrzeli po sobie z zaskoczeniem.

– Na powierzchni? – powtórzył moje słowa ten bardziej rozmowny. – To niemożliwe, deina. Jest tam więcej drowów?

– Poza mną i Draco żadnego nie spotkałam – odrzekłam.

– Draco? – Zamyślił się. – Nic mi to nie mówi. Będziemy cię musieli, deina, zaprowadzić do Zik’hrei, żeby złożyć wyjaśnienia. Pójdziesz z nami – zakomenderował.

Wzięli mnie pod boki i postawili na nogi. Nie było w tym geście odrobiny agresji, przeciwnie, raczej jakaś szarmancka zalotność… Robiło się coraz ciekawiej.

Wyprowadzono mnie z celi. Nie miałam pojęcia, kim jest Zik’hrei i czego się spodziewać, ale bez słowa podążałam za strażnikami na wyższy poziom. Rozwiązano mi nogi i ręce, a prowadzące drowy zwracały się do mnie słowem „deina”, cokolwiek to miało znaczyć. Cały czas byliśmy pod ziemią, dało się to wyczuć po zapachu i skromnej ilości powietrza. Doprowadzono mnie pod wzmacniane wrota. Kiedy weszliśmy do środka komnaty, poczułam znacznie przyjemniejszą dla nozdrzy woń, a ilość światła we wnętrzu może i była symboliczna, ale wystarczająca, żebym mogła dobrze widzieć.

– Ghid vi lahr id ghod dhi? – odezwał się władczy damski głos, a ja starałam się zlokalizować, do kogo należy.

– Ida lieghs ni’ghara, deina – oznajmił drow, który mnie przesłu­chiwał.

Usłyszałam westchnięcie i zorientowałam się, że głos dobiega od odległej ściany, gdzie stało masywne siedzisko.

– Kim jesteś i co tu robisz? – odezwała się we wspólnym. Mówiła z mocnym akcentem i słychać było, że używa go równie często, co strażnik.

– Nazywam się Evi’Deth i nie ukrywam, że znalazłam się tu trochę przez przypadek – przyznałam. – Wraz z dwójką ludzkich samców i niziołką schroniliśmy się pod ziemią, uciekając przed…

– Jakież to niebezpieczeństwo skłoniło dumną przedstawicielkę mojej rasy do obcowania z tak marnymi gatunkami… – odparła, nie kryjąc pogardy. – I skąd wzięłaś taki kolor włosów?

Wybrałam strategię mówienia prawdy, bo przesłuchująca mnie drowka nie wyglądała na nadmiernie pobłażliwą. Patrzyła lodowatym wzrokiem, jej usta wyrażały drwinę, a długie po pas białe włosy, zupełnie proste i nieskazitelnie gładkie, podkreślały majestat.

– Uciekaliśmy przed czarnymi jeźdźcami, którzy niemal zrównali z ziemią Gilduhr Ohr – wyjaśniłam. – Co do włosów, to efekt nieudanego rytuału szalonego maga – dodałam.

Samica patrzyła na mnie z wyniosłością i podejrzliwością, jakby ważyła prawdziwość każdego wypowiadanego słowa.

– Ciie-ka-we… – wycedziła. – A dlaczego muszę się silić na kalanie warg wspólnym w obecności drowki? – postawiła nacisk na ostatnie słowo.

Westchnęłam, czując jej spojrzenie.

– Wychowałam się na powierzchni – odparłam. – Nigdy nie byłam w podziemnym mieście drowów i nie znam wasz… naszej mowy.

To zdanie jakby wybiło ją z rytmu prowadzonego przesłuchania. Jej oczy błysnęły. Miałam wrażenie, że zimne spojrzenie prześwietla mnie na wylot.

– To niedorzeczne! – zirytowała się. – Drowy od wieków nie opuszczają podziemia. Mów prawdę i to już! – warknęła, a w jej głosie wybrzmiała groźba.

– Ależ mówię prawdę – zapewniłam. – Wychowałam się w jaskini w górach Rach. Opiekował się mną pewien drow, którego bestialsko zamordowano. Nie mogłam puścić tego płazem, więc wyruszyłam w podróż w poszukiwaniu zemsty.

– Zemsty, powiadasz… Przez chwilę zabrzmiałaś jak prawdziwa drowka… Ale opiekooował się? – powtórzyła to słowo z politowaniem. – Dobre sobie – rzekła, po czym zmieniła temat. – Zdaję sobie sprawę, że warunki, w jakich jesteś trzymana, nie są godne deina, ale na razie muszą wystarczyć. Zastanowię się, co z tobą zrobić. Tak zmyślnych historyjek nie słyszałam już od dawna – dodała, po czym krzyknęła – Yydijeth!

– A’di, deina – odpowiedzieli chórem strażnicy i stanęli obok mnie.

Jak trafnie zgadłam, to był znak, że mają mnie wyprowadzić.

Wszystkie drowki są takie wredne?

Przystojni panowie eskortowali mnie tym samym korytarzem. Wszędzie unosiła się specyficzna ziemista woń, która pozostawiała gorzkawy posmak na języku. Chyba będę musiała do tego przywyknąć. Wprowadzili mnie do celi, tym razem darując sobie wiązanie i nakładanie zaklęć. Czyżby nie uznawali mnie już za zagrożenie? To byłby dobry znak. Na dodatek, mogłabym przysiąc, że ten bardziej rozmowny musnął mnie po ramieniu, kiedy przechodziłam na drugą stronę krat.

– Jak ci na imię – zapytałam, próbując ukryć nutkę zmieszania.

– Vekred, deina – szepnął przez ramię i uśmiechnął się kącikiem ust, delikatnie mrużąc oczy.

Strażnicy oddalili się z wolna. Stałam tak jeszcze przez chwilę, wpatrując się niczym zaczarowana w boskie sylwetki postaci o białych włosach.

– Panienko?

– …

– Panienko Deth! – Głosik demonika zdradzał zniecierpliwienie.

– Tak, słucham cię – odezwałam się, powracając z wycieczki w wyobraźni.

– Wszystko w porządku, panienko? – zaniepokoił się.

– Chyba t-tak… – odpowiedziałam, walcząc z towarzyszącym mi pod ziemią uczuciem skołowania.

– Jak poszło u Zik’hrei, panienko? – spytał.

– Właśnie. Zik’hrei? Deina? Co to właściwie znaczy? – wtrąciłam zamiast odpowiedzi.

– Zik’hrei to tytuł oznaczający Władczynię Terenu. Zaprowadzono panienkę przed oblicze jednej z Zik’hrei, a to nie spotyka każdego zbłąkanego wędrowca. Musiała się panienka wydać z jakiegoś powodu interesująca. Deina natomiast to „pani” w języku drowów.

Mimo tego że jestem więźniem, mówią do mnie „pani”?

– Co do tej całej Zik’hrei to było to… zgodne z przewidywaniami – przyznałam. – Cały czas zadawała pytania i wydawała się być bardzo niezadowolona z odpowiedzi – odparłam. – Biła od niej jakaś onieśmielająca siła, więc wolałam nie ryzykować i mówiłam prawdę. Jak myślisz, czemu zainteresowały ją moje włosy?

Demonik przesunął się w klatce, żeby mnie lepiej widzieć.

– Jak by to powiedzieć, panienko… – zawahał się. – W Mieście bez Słońca kanony piękna drowów są raczej jednolite. Nie ma nikogo o innym kolorze włosów niż odcienie bieli, mieszkańców cechują podobne uszy, skóra barwy popiołu oraz nieskazitelne rysy. No może u jednych bardziej nieskazitelne niż u innych. – Zgaduję, że to miał być żart w jego wykonaniu. – Inne kolory włosów się nie pojawiają, jedynie czerwień, która zarezerwowana jest dla wybranek obdarzonych ponadprzeciętną mocą.

To by tłumaczyło dziwne zachowanie drowki. Nie znam języka, za to mogę mieć magiczne zdolności.

– Czyli dla mnie – powiedziałam, nie kryjąc szyderstwa.

– Uważałbym na słowa, panienko – pouczył mnie Demi. – To delikatna sprawa. Każdy drow pragnie takiej potęgi, lecz dana jest nielicznym… Zazdrość to nie najlepszy z doradców, a w obecnych warunkach to uczucie, które mogłoby zwrócić się przeciwko panience, zwłaszcza jeśli narodzi się w umyśle drowki, która panienkę więzi. Czy Zik’hrei mówiła, co będzie z nami dalej?

Opadłam na chłodną ziemię.

Ile ty jeszcze wiesz Demi i czego nie raczysz mi powiedzieć?

– Kazała wrócić do celi i czekać, aż zdecyduje, co ze mną dalej zrobić – rzekłam z rezygnacją. – Jak teraz mi to wszystko mówisz, to widzę tę rozmowę w innym świetle.

– Co to znaczy, panienko? – stropił się.

– Raczej mi nie uwierzyła… – szepnęłam.

Siedzenie w celi dłużyło się niemiłosiernie. Nie miałam pojęcia, jak długo mnie przetrzymywano. Pod ziemią nie było mowy o poczuciu czasu. Bez wędrówki słońca i księżyca, odgłosów zwierząt czy chociażby różnic temperatury nie byłam w stanie odgadnąć pory dnia. Cały czas panował tu chłód, a powietrza było jak na lekarstwo. Towarzyszyła mi cisza, przerywana od czasu do czasu dźwiękami przynoszonych przez Vekreda wody i posiłków. Swoją drogą ciekawe było to, co dawali mi do jedzenia. Jakieś ciemne mięso, którego dotąd nie jadłam i coś roślinopodobnego, co nie miało w sobie grama zielonego barwnika. Za to smakowało jak sałata, wyglądem przypominając bardziej korzonki. Nie mogąc już znieść czekania, podejmowałam mniej lub bardziej udolne próby zaklinania mojej magii, żeby stworzyć choć minimalne źródło światła. Dodatkowo, od czasu do czasu, zabijaliśmy z demonikiem nudę rozmową.

– Ciekawe, ile nas tu jeszcze potrzymają… – zagaiłam.

– Trudno powiedzieć – odparł Demi. – Nie wiem nawet, na którą Zik’hrei panienka trafiła. Niemniej, na którą by nie padło, to wyjątkowo twarde i zimne drowki, raczej wyrachowane i kapryśne. Możemy tu siedzieć bez końca.

– A co one właściwie robią? – zapytałam z ciekawości. – Na czym polega ich funkcja?

– Władczyni terenu to tytuł zarezerwowany dla drowki, która ma władzę absolutną na danym terytorium – objaśnił. – Do niej należą decyzje dotyczące życia mieszkańców. Zarządza polityką i bezpieczeństwem, odpowiadając jedynie przed Wybraną, czyli władczynią całego Nyrinith’ Do’val. To bardzo duże miasto, stąd podział na strefy. Spodoba się panience. O ile nas tam kiedykolwiek wpuszczą oczywiście.

– Chciałabym je zobaczyć. – Westchnęłam rozmarzona. – Nigdy nie myślałam, że spotkam inne drowy.

– Panienko…? – zaczął niepewnie. – Zostało jeszcze coś do jedzenia?

– Ehhh… No tak – szepnęłam i rzuciłam mu do klatki ostatni skrawek mięsa. – Lepiej?

Demonik odpowiedział, ale zrobił to w momencie, gdy przeżuwał jedzenie, więc nic nie zrozumiałam. To ostatnie, co nam zostało, nie ma wyboru i musi się tym zadowolić. Kiedy skończył, odezwał się raźniej:

– Mmmm… Nie masz lepszego mięsa nad nietoperze… – rzekł, a mnie żołądek podszedł do gardła – …ale to też może być. Z innej strony, czy ma panienka dalej ten zwitek?

– Zwitek? Jaki zwitek?

– Ten, który zabrała panienka z domu maga, zanim zamienił się w kupkę gruzu.

– Hmmm, kompletnie o tym zapomniałam – przyznałam. – Miałam go w torbie. Właściwie, gdzie ona jest… i reszta moich rzeczy?

Od tego siedzenia w celi wpadłam w jakiś obezwładniający marazm. Dobrze, że chociaż on jeszcze trzeźwo myśli.

– Ma panienka okazję zapytać – dodał demonik.

Wtem dobiegł mnie dźwięk kroków. Vekred zmierzał w moim kierunku z kolejną porcją jedzenia. Bez słowa położył tacę na ziemi i odwrócił się w kierunku schodów.

– Zaczekaj! – zawołałam.

Zatrzymał się i spojrzał przez ramię, po czym uśmiechnął się i rzekł tym swoim głębokim głosem:

– Słucham, deina.

– Co zrobiliście z moimi rzeczami? – zapytałam, siląc się na pewny siebie ton, mimo że moje nogi dziwnie zmiękły.

Drow odwrócił się i podszedł bliżej krat. Spojrzałam w jego ciemne, niemal czarne oczy, aż dreszcz przeszedł po moim ciele.

– Są w bezpiecznym miejscu – powiedział, skłaniając głowę. – Dopóki jesteś więźniem, deina, pozostają własnością Zik’hrei.

– Nie zrozum mnie źle, nie chcę broni ani nic cennego – wyjaśniłam, próbując tym samym złapać nić porozumienia. – W mojej sakwie znajduje się niewielki zwitek papirusu. Czas dłuży mi się potwornie, a mogłabym go sobie choć odrobinę umilić.

Vekred uśmiechnął się przyjaźnie, ukazując idealnie równe i białe zęby.

– Niezła próba, deina – szepnął. – Nie wolno nam dotykać rzeczy więźniów bez zgody Zik’hrei.

Czułam, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa, więc wyciągnęłam do niego rękę.

– Ale to tylko drobny zwitek… nikt nie zauważy – poprosiłam.

Uraczył mnie przeciągłym spojrzeniem, po czym wydął usta i pokręcił głową.

– Przykro mi, deina – odparł, a ja byłam przekonana, że nie jest mu ani trochę przykro.

Moja dłoń opadła, a drow wzruszył ramionami.

– W takim razie powiedz chociaż, co się dzieje z moimi towarzyszami? – rzuciłam z irytacją.

Vekred zbliżył się i oparł łokciem o stalowe pręty.

– Nie mogę udzielać takich informacji – odparł. – Jedyne, co mogę powiedzieć, to że nie mają takich wygód jak ty, deina.

Staliśmy naprzeciw siebie, dzieliła nas tylko więzienna krata. Coś zaczęło we mnie buzować, aż w końcu wybuchnęłam:

– Słuchaj no! Trzymacie mnie tu bez powodu, a do tego jeszcze źle traktujecie przypadkowych nieszczęśników, których jedynym przewinieniem było to, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie!

Na jego ustach wymalował się drwiący uśmiech, jakby cała ta sytuacja go bawiła.

– Dziwne to słowa w ustach drowki – skwitował. – To niecodzienne, by tak przejmować się jakimiś podrzędnymi gatunkami. To wręcz godzi w twój autorytet, deina. W obecnej sytuacji, na twoim miejscu uznałbym ich za byłych towarzyszy. Chyba że – zawiesił głos – łączy cię z nimi coś więcej niż tylko podróż?

Posłał mi tak wyzywające spojrzenie, że aż zaniemówiłam. Poczułam, jak po moim ciele przeszła fala dreszczy. Zerknął jeszcze wymownie na demonika w klatce, po czym wziął głęboki wdech, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale zamiast tego odwrócił się i zniknął w mroku korytarza.

– Przynajmniej panienka spróbowała… – Głos Demiego zdradzał rozczarowanie.

Pierwszy raz w podziemiu zrobiło mi się tak gorąco…

Niewola przeraźliwie się ciągnęła. W tych warunkach sny zaczęły zlewać mi się z rzeczywistością, a odstępy między posiłkami zdawały się trwać coraz dłużej. Od ostatniej wymiany zdań, zamiast Vekreda, jedzenie zaczął przynosić ten drugi drow. Nie powiem, również jest niczego sobie, aczkolwiek znacznie bardziej gburowaty i nie chciał podać swojego imienia.

Wreszcie strażnicy przyszli we dwóch. Zgadywałam, że czekała mnie upragniona wycieczka kilka pięter w górę. Obaj byli tym razem niezwykle mili, wręcz podejrzanie uprzejmi. Ku mojemu zdumieniu zaprowadzili mnie w inne miejsce niż ostatnio. Uprzedzili, że Zik’hrei ma do przekazania swój wyrok i chce to zrobić we właściwy sposób. W miarę jak przemieszczaliśmy się podziemnymi korytarzami, robiło się coraz cieplej. Do tego stopnia, że poczułam krople potu na karku.

Kiedy dotarliśmy do wykopanych w ziemi dołów wypełnionych parującą i bulgoczącą wodą, Vekred odezwał się:

– To tutaj, deina. Zechciej zdjąć odzienie. Nie będzie już potrzebne – dodał, skłaniając głowę i spuszczając wzrok.

Zmierzyłam go od stóp do głów. Zarówno on, jak i ten drugi sprawiali wrażenie zmieszanych, ale i żywo rozochoconych.

– Ani mi się śni, zboczeńcy! – wrzasnęłam. – Jak mam zginąć, to przynajmniej z godnością!

– Zrób to, proszę, i dołącz do mnie. – Ponad parą uniósł się zdecydowany głos drowki. – Yydijeth leis!

– A’di, deina – odpowiedział Vekred i strażnicy oddalili się pokornie.

– To jaaaaak? – zapytała, rzekłabym, że wręcz uwodzicielskim tonem. – Teraz już możesz zaszczycić mnie swoim towarzystwem?

Ociągając się nieznacznie, zdjęłam lepkie od brudu i potu ubrania. Powoli weszłam do wody, która była przyjemnie ciepła. Krew w żyłach momentalnie popłynęła szybciej, a unosząca się w powietrzu mgiełka przyjemnie nawilżała moje nozdrza. Nie unosił się tutaj charakterystyczny ziemisty zapach, przeciwnie, pomieszczenie wypełniała przyjemna kwiatowa woń.

– Thismia – powiedziała, przyglądając mi się uważnie. – To ona tak pachnie. Rzadko kwitnie. Korzystaj – zaśmiała się.

Mimo że była w tej chwili naga i bezbronna, zupełnie jak ja, biła od niej taka potęga i pewność siebie, że wiedziałam – muszę grać w jej grę. Kiedy tylko ta myśl zakiełkowała w mojej głowie, drowka uśmiechnęła się promiennie i odezwała, jakby odczytała mój zamiar.

– Powiedz prawdę. Jak tu trafiłaś? – zagadnęła.

– Mogę tylko powtórzyć – ucięłam szorstko.

No co? Też potrafię być twarda.

Pokręciła karcąco głową, niemniej rozbawienie nie opuściło jej twarzy. Wpatrywała się we mnie tak długo i natarczywie, że nie mając wyboru, mówiłam dalej:

– Ścigali mnie czarni jeźdźcy i wraz z towarzyszami ukryliśmy się w górze Yolo. Liczyliśmy na schronienie u krasnoludów. Miasto drowów to spora niespodzianka.

Spojrzała na mnie wyrozumiale i westchnęła.

– No dobrze ślicznotko. Niech będzie, że ci wierzę – odparła wynios­łym tonem. – Kupuję nawet historyjkę o tym, że dotychczas mieszkałaś tylko na powierzchni. To, czemu nie bardzo daję wiarę, to ten cały rytuał. Skąd wzięłaś te włosy? – powiedziała, po czym złapała mnie za kosmyk i zaczęła się przyglądać. – Prawdziwe… – szepnęła do siebie.

Odsunęłam się od niej, wytrącając z dłoni czerwony pukiel.

– Tu również mogę tylko powtórzyć – odparłam ze znudzeniem. – To sprawka Aklagora i rytuału krwi, któremu mnie poddał. Ledwo go przeżyłam i, szczerze mówiąc, mało co pamiętam. Rozbudził we mnie jakąś moc, nad którą nie sposób zapanować. Przedtem byłam taka jak ty.

Odwróciła gwałtownie głowę i zmrużyła oczy, wyraźnie oburzona moim komentarzem. Jej kąciki ust zwęziły się niebezpiecznie.

– Co za bezczelność! – syknęła. – Taka jak ja? A co ty niby o mnie wiesz?

Chyba przed tym przestrzegał mnie Demi.

Zawsze muszę coś chlapnąć…

– Miałam na myśli wygląd… A wiem nie za wiele – wyjąkałam. – Z tego, co zdążyłam się dowiedzieć, władasz tym terenem i twoje słowo jest bezwzględnie ostateczne.

Oparła się wygodniej o ścianę zbiornika wody i westchnęła.

– Taaak – odparła przeciągle. Najwyraźniej udało mi się połechtać jej dumę tym zawoalowanym komplementem. – Władam. A słowo jest ostateczne. – Pogładziła się dłonią po mokrej szyi. – A co się stało z Aklagorem?

– Nie żyje – oznajmiłam. – Jak i inni, którzy weszli mi w drogę.

Jej kącik ust znowu się zawęził, tym razem w złym uśmiechu.

– Wiesz co. Chyba cię trochę nie doceniałam na początku – przyznała. – Zacznijmy od nowa – zaproponowała.

Chwyciła dwa stojące na brzegu kielichy i przysunęła się do mnie. Płyn, którym wypełnione było naczynie, pachniał jak najzwyklejsze w świecie wino.

– Nazywam się Calath’Dei – przedstawiła się. – Jestem Zik’hrei północnej części Nyrinith’ Do’val i przewodniczącą Pajęczej Sieci. – Wychyliła puchar i wbiła we mnie wzrok. Zrobiłam to samo.

– A ja Evi’Deth – rzekłam, przełknąwszy trunek. – Dla znajomych Evi.

– A dla wrogów? – zaśmiała się i puściła do mnie oko. – Deth powiadasz, gdzieś to już słyszałam. – Zmrużyła oczy w zamyśleniu. – Mniejsza z tym. Chodź no tu. – Stanęła za mną i dotknęła moich ramion. – Co to zamknięcie robi z ciałem… – Jak gdyby nigdy nic zaczęła mnie masować. – Jesteś cała pospinana…

Leżałyśmy na posłaniu w niewielkiej odległości od siebie, przykryte jedynie cienką i miękką tkaniną, która szybko przylgnęła do mokrych ciał. Calath’Dei wezwała strażników, a ci okazali się być nie tylko obstawą, ale również sługami. Kiedy odpoczywałyśmy, oni donosili nam jedzenie i trunek o nieco kwaśnym smaku.

W pewnym momencie weszli do pomieszczenia bez tac, za to owinięci w pasie wyłącznie kawałkami materiału, odsłaniając tym samym dobrze zbudowane torsy.

– Vekred, dzisiaj zajmiesz się Evi’Deth – zakomenderowała Calath’Dei. – Niech Deshira będzie miała trochę uciechy.

Zanim zdążyłam zaoponować, podszedł bliżej i zdjął ze mnie okrycie. Całe szczęście, że leżałam na brzuchu. Położył gorące dłonie na moich plecach, po czym wysmarował je olejkiem, a jego palce delikatnie dociskały bolące miejsca na grzbiecie. Każde muśnięcie skóry wywoływało delikatną falę dreszczy. Dawno nie czułam czegoś tak przyjemnego.

– Deshira? – odezwałam się wreszcie, a głos niechcący mi zadrżał.

– Deshira… – powtórzyła po mnie. – Ty naprawdę spędziłaś całe życie w jaskini… Nasza ognista bogini przyjemności i pożądania. Sprawiamy jej radość, korzystając z cielesnych uciech, jakie nam ofiarowała.

– Ach, tak – mruknęłam.

Vekred zwinnie rozmasowywał moje ponapinane mięśnie pleców. Zaopiekował się również udami i łydkami. Jak mi dobrze… Wprost rozpływałam się pod jego palcami.

– Skąd ta nagła zmiana w traktowaniu? – odezwałam się do Calath’Dei, żeby za bardzo nie dać się ponieść rozkosznej chwili.

Odwróciła głowę w moim kierunku. Na jej twarzy malowały się spokój i satysfakcja.

– Odkryłam, że możemy dojść do porozumienia – odparła. – Z początku myślałam, że kręcisz, ale teraz wiem, że mówiłaś prawdę. Trzeba cię będzie podszkolić z posługiwania się magią oraz z języka, bo nie poradzisz sobie w Nyrinith’ Do’val. A będziesz mi potrzebna, chervenna.

– Cher…? Co? – zdziwiłam się.

– Czerwona – odparła z uśmiechem.

– No tak… – zmieszałam się nieco. – Co mogę zrobić, żebyś oddała mi towarzyszy?

Spojrzała na mnie i zmrużyła tajemniczo oczy.

– Ciągle mówisz o nich „towarzysze”. Nigdy „przyjaciele” – szepnęła. – Jak dużo jesteś w stanie dla nich zrobić?

Takie pytania nigdy nie wróżą

niczego dobrego…

– Gnessia i Mathias są dla mnie istotni – odparłam, po czym dodałam z naciskiem – chcę ich z powrotem. Powiedzmy, że się do nich przywiązałam i mi się przydają – dodałam, żeby się za bardzo nie odkrywać. – Z sir Patriciem możecie robić, co chcecie. Już dawno żałowałam, że się go nie pozbyłam.

Drowka zaśmiała się nieznacznie, wysłuchawszy moich słów, a następnie jęknęła z zadowoloną miną:

– Taaak… dobrze… – Nie wiedziałam, czy było to skierowane do mnie, ale na wszelki wypadek wolałam nie patrzeć, co i gdzie robi jej teraz drugi sługa. – Jest jeszcze twój demithith. Co na Boski Krąg przyszło ci do głowy, żeby włóczyć się w towarzystwie szkodnika.

Do tej pory doskonale kontrolowała przebieg tej rozmowy, niemniej w tym momencie kompletnie zbiła mnie z tropu. Czyżby Demi mnie okłamał?

– Co masz na myśli? – zapytałam.

– Oj, chervenna… – rzuciła i wywróciła z rozbawieniem oczami. – Wiele cię jeszcze muszę nauczyć. Demithithy to szkodniki. Pasożytują na nas. Kradną zapasy, wysysają z nas moc, a do tego są potwornie głupie. Nie wiem, co ci strzeliło do głowy, żeby tchnąć w niego duszę i dać mu rozum. Co za wstyd…

Sama nie wiem, czy jej komentarz bardziej podburzył mnie przeciwko demonikowi, czy przeciw niej.

– Mój odbiega od tego opisu – wtrąciłam, nie kryjąc urazy. – Pomaga mi.

Vekred włożył mi w dłonie rozgrzane kamienie, a następnie zainteresował się moimi ramionami i rękami.

– Pomaga? Demithith! Dobre sobie – parsknęła rozbawiona do żywego.

Jej zachowanie powodowało u mnie dyskomfort. Na szczęście masaż skutecznie go niwelował.

– Jego też masz puścić wolno – oznajmiłam ze stanowczością, puszczając mimo uszu jej docinki.

– Niech ci będzie – odpowiedziała z uśmiechem. – Mogę oddać ci twoje zabaweczki. Ale najpierw będziesz musiała coś dla mnie zrobić.

– Zamieniam się w słuch – rzekłam cierpliwie.

Podniosła głowę i oparła się na łokciu, aby lepiej mnie widzieć.

– Zanim ci zaufam, muszę sprawdzić zarówno twoją lojalność, jak i umiejętności. Będę miała dla ciebie zadanie. Jest jedna drowka, której lepiej, żeby nie było. Przeszkadza mi w interesach. Mogłabyś się jej pozbyć? – zapytała takim tonem, jakby prosiła o przyniesienie dzbana z wodą, a nie o oczywiste morderstwo.

– Ot tak? Bez większego kontekstu? – zaśmiałam się. – Mnie nic nie zrobiła, czemu miałabym się jej pozbywać?

Wykrzywiła usteczka lekko niezadowolona, po czym się odezwała:

– Nnnno dobrze, niech ci będzie. Jak już wspominałam, stoję na czele Pajęczej Sieci. To organizacja, która wie wszystko o polityce i handlu w tym mieście.

– W sensie szpiedzy? – upewniłam się.

– Nazywaj to sobie, jak chcesz – odparła, machnąwszy ręką. – Aghrarna kopie pode mną dołki i zmniejsza moje wpływy u Wybranej, a potrzebuję je wzmocnić.

– Jak ją odnajdę? – zapytałam, przechodząc od razu do rzeczy, bo nie miałam wątpliwości, że warto mieć w niej sojuszniczkę.

Uśmiechnęła się, zadowolona z mojej postawy i tempa tej rozmowy.

– I to mi się podoba – pochwaliła. – Wszystko ci wyjaśnię w odpowiednim momencie, ale najpierw zapewnijmy Deshirze nieco rozrywki.

Obróciła się na plecy, a masujący ją drow od razu wziął się do dzieła.

Vekred natomiast zaczął masować mi pośladki, a jego dłonie sukcesywnie przesuwały się w dół…

Po kąpieli i masażach przyszedł czas na konkrety. Calath’Dei zaprowadziła mnie do swego interesarium, czyli pomieszczenia, gdzie załatwiano poufne sprawy. Sądząc po wystroju tego miejsca, bardziej adekwatną nazwą byłaby sala przesłuchań. Ze ścian zwisały bowiem łańcuchy, sznury, kneble czy bat.

– Do rzeczy, chervenna – rzekła, przerywając mi rozglądanie się po pomieszczeniu. – Musisz się pozbyć Aghrarny w taki sposób, żeby wyglądało to na zamach, ale nie miało ze mną nic wspólnego. Ta zdradziecka drowka ma mnóstwo wrogów, ważne jedynie, żeby trop nie prowadził do mnie. Będziesz umiała tak to zaaranżować?

Wbiła we mnie wyczekująco wzrok, czujna na każdy najdrobniejszy gest z mojej strony.

– Coś wymyślę – rzuciłam, wzruszając ramionami. – Choć nie będę ukrywać, że przydałby mi się do tego Demi… thith.

Calath’Dei skrzyżowała ręce na piersi i pokręciła głową.

– Wykluczone – odparła, a jej ton nie pozostawiał miejsca na dyskusję. – Dopiero jak ci się powiedzie, możesz liczyć na odrobinę mojego zaufania i szansę na sojusz. A teraz… – zamyśliła się – …powiedzmy, że na dobry początek nie wrócisz już do celi. Vekred zaprowadzi cię w nieco wygodniejsze miejsce. Nie zawiedź mnie – dodała, a przez jej oczy przemknęła niepokojąca iskra.

– Zrobię, co będzie w mojej mocy – zapewniłam, choć nie do końca wierzyłam własnym słowom.

Uśmiechnęła się i wyraźnie rozpogodziła. Podeszła, położyła rękę na moim ramieniu, a następnie dodała:

– Rozgość się w nowej komnacie. W Nyrinith’ Do’val nikt nie będzie z tobą rozmawiał we wspólnym. Szykuj się na lekcje ojczystego języka.

Vekred przeprowadził mnie przez podziemne korytarze i wskazał spore pomieszczenie wyposażone w wygodne łoże, szafę z ubraniami, masywny kufer oraz regał uginający się od książek. Szczególnie zaintrygowało mnie pojedyncze, ale za to ogromne okno, które wychodziło na miasto. Co ciekawe, nie było zabezpieczone szkłem, tak jak u ludzi czy krasnoludów. To był najzwyklejszy w świecie otwór w ścianie. Najważniejsze, że wreszcie mogłam zobaczyć panoramę w całej okazałości. Widok był niesamowity!

Miasto bez Słońca – jakże zasłużony był to tytuł. Wszędzie panował mrok, a gdzieniegdzie migotały niewielkie płomyki, które wyglądały bardziej jak wytwór magii niż natury. W najmniejszym stopniu nie przeszkadzało mi to w widzeniu, czego nie mógłby pewnie powiedzieć sir Patric.

Jak to dobrze, że go tu teraz nie ma.

Patrzyłam dalej, starając się objąć wzrokiem całą siedzibę drowów, co było oczywiście niemożliwe. Wyglądała, jakby ktoś wydrążył pod ziemią ogromną grotę, zabezpieczył ją od góry kopułą, co jakiś czas umacniając konstrukcję wspornikami, które przypominały swoim wyglądem żebra. Wszystko to chroniło miasto przed osypywaniem się ziemi. Widok był tak absorbujący, że kompletnie zapomniałam o obecności Vekreda.

– Pięknie tu, prawda, deina? – zagadnął tym swoim głębokim głosem.

– Pięknie – szepnęłam zauroczona. – Czemu za każdym razem mówisz do mnie deina? – dodałam już trzeźwiej.

Drow tylko uśmiechnął się pogodnie i spojrzał w dal.

– Zwyczaj nakazuje nam, leis, tytułować w ten sposób przedstawicielki naszego gatunku – odparł. – We wspólnym znaczy to „pani” lub „wyższa” istota.

– A leis? – drążyłam dalej.

– „Samiec” lub też „niższy” – rzekł bez cienia emocji.

Nie ciągnęłam dalej tego wątku, niczym zahipnotyzowana przyglądałam się podziemnemu miastu. Tak wygląda mój dom…

– Co to jest? – zapytałam, wskazując na najwyższą budowlę w centrum.

– To jest siedziba Wybranej, deina – odparł, jakby lekko rozbawiony moją ciekawością. – Jak się rozejrzysz, znajdziesz kilka nieco podobnych, acz niższych wież. Umieszczone są w centralnych punktach poszczególnych terytoriów Zik’hrei. Jesteśmy teraz w części północnej. Tutaj swój urząd pełni moja pani, Calath’Dei – wypowiadając jej imię, pokłonił się odruchowo.

Wychyliłam się nieco i spostrzegłam, że budowla miała jeszcze kilka pięter w górę.

– Gdzie ona właściwie jest? – ciągnęłam dalej.

– Na szczycie. Im bliżej powierzchni, tym czystsza jest magiczna esencja, która unosi się od jądra ziemi – wyjaśnił. – Deina potrafią jej używać i naginać wedle swej woli.

Czyli to na tym polega potęga drowek. Rozumiem.

– A leis? – dociekałam.

– Leis nie mają magicznych uzdolnień, deina – tłumaczył cierpliwie. – Nas Githia obdarzyła wyłącznie siłą mięśni. Jesteśmy tu po to, by służyć WAM, deina – podkreślił i posłał mi serdeczny uśmiech.

Ten nieziemsko przystojny drow właśnie oznajmił, iż jest tu po to, żeby mi służyć.

– Taki świat ma sens – odparłam, starając się o opanowanie w głosie.

Vekred spuścił wzrok i uśmiechnął się jakoś tajemniczo, aż zrobiło mi się ciepło.

– Ma zarówno swoje zalety, jak i wady, deina – rzekł. – Pozwolisz, że zostawię cię teraz na spoczynek. Calath’Dei nakazała mi powiedzieć, że odzienie z szafy i kufra jest do twojej dyspozycji. Niebawem odwiedzi cię też nauczyciel. Czy jest coś, czego potrzebujesz, zanim się oddalę? – dodał i skłonił się wyczekująco.

Przełknęłam nadmiar napływającej śliny i pokręciwszy przecząco głową, szepnęłam:

– To wszystko, dziękuję.

…chociaż nie miałabym nic przeciwko, jakbyś tu został.

Kiedy wyszedł, z ciekawości przejrzałam elementy udostępnionej mi garderoby. Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem tego, co znalazłam. Na ludzkie standardy ubrania określiłabym jako hmmm… odważne? Raczej pasowałyby do Domu Uciech niż do codziennego użytku. Wykonane zostały z materiału, który zdecydowanie różnił się od tkanin, jakie znam z powierzchni. Ciemne odcienie i niesamowita gładkość dawały efekt drugiej skóry. Kolorystyka doskonale komponowała się z barwą skóry drowa. Do tego ten specyficzny zapach – ciężki i wyrazisty. Wybrałam przylegającą do ciała skórzaną sukienkę z głębokim dekoltem oraz rozcięciami sięgającymi obydwu ud. Do tego, jakże by inaczej, wysokie buty za kolano. Gdyby nie włosy, śmiało mogłabym się wtopić w tutejszy tłum.

Mój łuk spoczywał obok kufra, a w jego wnętrzu były pozostałe elementy mojego skromnego dobytku. Szybko sprawdziłam, czy nadal jest tam zwitek zagarnięty z domu Aklagora. Ufff, był na swoim miejscu. Muszę go lepiej pilnować.

Wróciłam do okna, żeby poświęcić jeszcze chwilę na obserwację mieszkańców. Rzuciła mi się w oczy jedna prawidłowość. Po drowkach widać było, że są w różnym wieku. Te młode były aktywne i piękne, bez skrępowania dzieliły się ze światem swoimi wdziękami, nosząc ubrania, które więcej odkrywają, niż zakrywają. Bardziej dojrzałe wyróżniały się natomiast dystyngowanymi lejącymi strojami, otaczającą je aurą chłodu, poważnym i twardym spojrzeniem. Zdecydowanie nie chciałoby się wejść takiej za paznokieć. Byli też samcy, ale głównie w wieku młodym i średnim. Tak na szybko nie dostrzegłam żadnego starca. Ciekawe.

Moją uwagę przykuły też dzieci, a może nawet bardziej to, kto się nimi opiekował. Byli to leis.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

– Można, deina? – usłyszałam nieznany mi dotąd głos.

– Tak, można wejść – zawołałam.

Do pomieszczenia wszedł przystojny drow w średnim wieku o bardzo samczych rysach twarzy i szerokich ramionach. Skłonił się z szacunkiem i pokazał książkę, którą ze sobą przyniósł.

– To dla mnie zaszczyt, deina – odezwał się z uśmiechem i położył dłoń na klatce piersiowej, a jego ton był tak uspokajający, że śmiało mógłby wprowadzić nim w trans nawet berserkera w szale bitewnym. – Zgodnie z nakazem Calath’Dei będę miał przyjemność uczyć cię ghara oraz opowiedzieć o Nyrinith’ Do’val, żeby było ci łatwiej poruszać się po mieście i pielęgnować sojusz z naszą łaskawą Zik’hrei.

– Ghara to język podziemia? – upewniłam się.

Spojrzał na mnie, a na jego twarzy wymalowała się mieszanina niepewności i rozbawienia. Skinął głową w ramach potwierdzenia, po czym mówił dalej:

– Może opowiesz mi o sobie, deina. Co o nas wiesz? Jaka wiedza może być ci potrzebna? I wreszcie, czego mam cię nauczyć?

Opowiedziałam mu w kilku zdaniach o swoim dzieciństwie, a także o nieprzyjemnych, niedawno minionych wydarzeniach. Zaintrygował go bardzo Aklagor i rytuał krwi. Sporo też dopytywał o moje magiczne zdolności i umiejętność korzystania z energii. Z pewną dozą niezręczności przyznałam, że panowanie nad mocami idzie mi mizernie.

– Przydałby się trening, deina – skwitował, wysłuchawszy mojego wywodu.

– To samo mówiła Mehreditt… – westchnęłam, gdyż nagle jakoś ciężej zrobiło mi się w okolicy serca, a gardło się ścisnęło.

– Myślę, że tu, pod ziemią, znajdziesz adeptki, które mogłyby cię sporo nauczyć, deina. A może z czasem, to bardziej ty je – dodał i puścił do mnie oko. – Calath’Dei dysponuje bardzo imponującymi umiejętnościami, wybitnymi bym wręcz powiedział. Może warto z nią o tym porozmawiać – zawiesił głos, po czym zmieniwszy ton, oznajmił – Id vid Dhuunyl Khalaaza. Ghid vi lahr, deina?

Spojrzałam na niego, jakby urwał się z innej planety.

– Nazywam się Dhuunyl Khalaaza. Kim jesteś? – wyjaśnił. – No, teraz twoja kolej, deina.

Uniosłam brwi, a następnie westchnęłam w ramach komentarza.

– Jeżeli chcesz mnie czegoś nauczyć, to mam nadzieję, że odznaczasz się nadmiarem cierpliwości – odparłam, po czym dodałam z rezygnacją – nie usłyszałam nawet przerw między słowami…

Drow uśmiechnął się wyrozumiale, a potem przyciągnął sobie krzesło i zajął miejsce koło mnie. Kiedy już wygodnie się usadowił, odezwał się swoim uspokajającym tonem:

– Mamy czas, deina.

Położył dłoń na mojej dłoni, a ja natychmiast poczułam dziwny przypływ wiary w siebie. Zupełnie jakby rzucił na mnie jakiś czar…

… a podobno leis nie mają żadnych mocy?

Chyba nie licząc daru uwodzenia.

Siedział tak ze mną, aż nauczyłam się poprawnie przedstawiać oraz pytać o drogę. Z początku była to wprost męka, ale powoli coś układało mi się w głowie.

– Myślę, że na początek wystarczy, deina – oznajmił w końcu z zadowoleniem. – Będę cię regularnie odwiedzał i kontynuował naukę.

– Zanim się oddalisz, powiedz mi jeszcze jedną rzecz. – Zatrzymałam go. – Od kiedy tu jestem? Pod ziemią kompletnie nie mam poczucia czasu.

– A co rozumiesz przez czas, deina? – zapytał.

– No…, ile mija od jednego wydarzenia do drugiego. Kiedy powinno się spać, kiedy są jakie posiłki, ile zajęła dzisiejsza lekcja? – ciągnęłam niepewnie.

Dhuunyl wpatrywał się we mnie z lekką dezaprobatą.

– U nas nie ma takiego pojęcia jak czas. Zabawne słowo… czasss – powtórzył je pokracznie z mocnym akcentem. – Wszystko zajmuje tyle czasu, ile potrzeba i dzieje się wtedy, kiedy jest na to właściwa pora.

– A… ha… – skwitowałam. – Nie pomagasz mi.

– Nic nie poradzę, deina. Przyzwyczaisz się. Do zobaczenia następnym razem – dodał na odchodne.

Zapomniał tylko powiedzieć, kiedy będzie ten następny raz…

Dopiero kiedy zostałam znowu sama, dopadło mnie ogromne zmęczenie. Skorzystałam więc z pachnącego i wygodnego posłania. Miła odmiana od zimnej i wilgotnej celi. Kiedy się ocknęłam, czekali już na mnie Vekred i ten drugi. Zaprowadzili mnie do Calath’Dei na wspólny posiłek. Tym razem podano jakieś krwiste, ciemne mięso wraz ze znaną mi już brązową rośliną, która smakowała jak sałata.

– Częstuj się – rzuciła beznamiętnie Zik’hrei i wskazała miejsce koło siebie przy stole.

– D-dziękuję – odparłam.

– Dziękujesz? – zadrwiła z wyniosłością, po czym dodała już z lekkim rozbawieniem: – Stanowczo za długo przebywałaś na powierzchni. Deina biorą, co się im należy, a nie dziękują.

Tym komentarzem wprawiła mnie w lekkie zakłopotanie, lecz spuściłam na to zasłonę milczenia. Wzięłam się natomiast za posiłek. Mięso pachniało inaczej niż to, które serwowano mi w celi. Było łykowate i twarde, ale zjadliwe. Raczej nie będzie to moje ulubione danie. Już to zielsko bardziej nadawało się do jedzenia.

– Co to właściwie było za zwierzę? – zagadnęłam, próbując przekroić swoją porcję.

– Vesth’llio – rzekła i szybko się poprawiła – znaczy się nietoperz. Smakuje ci?

Poczułam, jak przełknięty dopiero co kęs chce z powrotem wydostać się na wolność.

– Wolę tę roślinę – rzuciłam wymijająco. – Co to jest?

– Khepna? To takie glony, które znajdziesz w podziemnych wodach – wyjaśniła. – Też je lubię. Jak poszła pierwsza lekcja? Ghid vi lahr?

Przedstawiłam się w ghara i opowiedziałam, co widziałam po drodze do tej komnaty. Zaskoczyłam sama siebie, jak dużo zapamiętałam.

– No… Nieźle, nieźle – skomentowała i kiwnęła głową z aprobatą. – Powiem Dhuunylowi, żeby przypilnował bardziej twojego akcentu, bo zanadto cię zdradza, ale całkiem nieźle ci poszło. Jak na pierwszy raz. Mogę ci dać jeszcze chwilę na podstawy, ale licz się z tym, że nie będę czekać w nieskończoność. Aghrarna właśnie kopie pode mną nowe dołki.

– Oczywiście. Dhuunyl wspominał też o okiełznaniu mojej mocy. Chyba potrzebuję treningu – zasugerowałam.

Spojrzała na mnie z trudnym do odgadnięcia wyrazem twarzy, po czym pokiwała głową i powiedziała:

– Myślę, że mogłabyś się ode mnie wiele nauczyć i rozważę to. Twoja moc może przydać się nam obu. Ale najpierw misja.

Skinęłam głową na znak, że się zgadzam. Perspektywa pobierania nauk od tak potężnej drowki była nie lada kusząca.

– Poczekaj na deser – dodała z delikatnym uśmiechem.

Vekred przyniósł nam miseczki z żółtą papką o intensywnym owocowym zapachu.

– A cóż to jest? – zapytałam.

Spróbowałam symboliczną porcję. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że danie w smaku było słodkie, soczyste i orzeźwiające.

– Ha, ha, ha, to ty mi powiedz – roześmiała się – ty tu przecież jesteś z powierzchni. To owoc mango – obwieściła, po czym wywróciła oczami, zniecierpliwiona moją niewiedzą. – U nas jest bardzo drogi, wiesz, jak to jest ze sprowadzaniem towarów. Mało który drow chce się wypuszczać poza terytorium naszego miasta, nie mówiąc o tym, że musi mieć specjalne zezwolenie na jego opuszczenie. To prawdziwy rarytas. Delektuj się – szepnęła, a kiedy już skończyłam posiłek, dodała: – Niebawem czeka cię kolejna lekcja.

Wizyta złożona przez Dhuunyla miała na celu przygotowanie mnie do sprawnego poruszania się po mieście.

Nie zaskoczę cię, jak powiem, że szło mi jak po grudzie.

Chyba nawet gorzej niż ostatnio.

Drow przyniósł ze sobą szkic, który, niczym mapa, przedstawiał istotne punkty orientacyjne Miasta bez Słońca. Calath’Dei uznała, że muszę dobrze poznać plan ścieżek i zakamarków, żeby po tej misji, a być może i kolejnych, o ile dobrze się spiszę, zawsze wracać inną drogą i zacierać prowadzące do niej ślady. Sprytne podejście i trudno się z nią nie zgodzić. Zabraliśmy się do drobiazgowego studiowania miejsc oraz ich nazw, które pełne były gardłowych dźwięków brzmiących dla mnie bardziej jak napad kaszlu niż sylaby. Niektórych słów nie byłam wręcz w stanie wymówić, a Dhuunyl cierpliwie mnie poprawiał.

– Będzie się trzeba bardziej przyłożyć, deina – westchnął i złapał się za brodę. – Twój akcent nazbyt się wybija. Nie powiem, dodaje ci to egzotyki, ale może zepsuć efekt.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam, krzyżując ręce.

– Rysy, uszy, kolor skóry, sylwetka i magnetyzujące spojrzenie… tu wszystko się zgadza. Deina jak się patrzy – rzekł i puścił do mnie oko. – Do tego dochodzi jeszcze ta czerwień na głowie… Cecha wybrańców, to od razu wzbudza szacunek. Ale jak się odezwiesz… – zawiesił głos, unosząc przy tym brwi – …czar pryska. Na razie twój akcent to marna imitacja ghara, godna co najwyżej powierzchniowca.

Nabrałam powietrza i wypuściłam je ze świstem. Nie da się ukryć, że miał rację.

– No to mnie pocieszyłeś… – odparłam, starając się ukryć zmieszanie. – Ćwiczmy dalej.

Miałam wrażenie, że ta lekcja trwa wieki. Z powodu trudności w przyswajaniu wiedzy dłużyła mi się niemiłosiernie. Muszę jednak przyznać, że bardzo dużo się dowiedziałam. Potrafię już rozróżnić arenę i świątynię, a także wiem, jak najszybciej dojść do domostw poszczególnych Zik’hrei, gdzie można upojnie spędzić czas, a gdzie lepiej się nie zapuszczać.

Zniecierpliwienie nie było spowodowane wyłącznie niezadowalającymi postępami w nauce języka. Gdzieś w środku wzmagało się we mnie napięcie spowodowane zbyt długimi przygotowaniami. To z mojego powodu Demi, Gnessia, Mathias… i rycerzyk nadal tkwią w niewygodnych celach. Skrytobójca jest twardy i o niego jestem spokojna, że jakoś to znosi, ale reszta… By zapobiec dalszej zwłoce oznajmiłam Dhuunylowi, że jestem już gotowa do wykonania powierzonego mi zadania. Jego reakcja wskazywała, że daleko mu do mojego optymizmu, ale zgodził się porozmawiać z Calath’Dei. Zapowiedział też chęć sprawdzenia moich umiejętności strzeleckich. Zorganizował na tę okazję odpowiednią przestrzeń i cel do ćwiczeń. Mam nadzieję, że jeszcze pamiętam, jak to się robiło.

Kiedy rozpoczęłam strzeleckie popisy, na horyzoncie pojawiła się Calath’Dei. Przyglądała się uważnie każdej strzale, którą posyłam w kierunku tarczy. Wyraz jej twarzy zdradzał zadowolenie z tego, co widzi.

– Nieźle ci idzie, Evi’Deth – pochwaliła.

– Dzi… – zamiast dokończyć, ugryzłam się w język.

Za bardzo przesiąkłam ludzkimi konwenansami.

– Celność nie opuściła mnie mimo przerwy – odparłam sucho.

Zik’hrei podeszła bliżej, jej lejąca szata zafalowała malowniczo. Obeszła mnie łukiem, bawiąc się przy tym końcówkami paznokci.

– Przyszłam tu, bo rozmawiałam z Dhuunylem – odezwała się w końcu. – Twierdzi, że uważasz się za gotową… – Zatrzymała się, a następnie unosząc brwi, dodała: – Uważasz się, czy jesteś?

A cóż to znowu za pytanie.

– Oczywiście, że jestem! – zaperzyłam się i wypuściłam kolejną strzałę, która trafiła w sam środek tarczy. – Po treningu wybieram się do miasta.

Calath’Dei uśmiechnęła się tajemniczo, po czym przestąpiwszy z nogi na nogę, rzekła:

– Nnnniech ci będzie, chociaż moim zdaniem jest jeszcze za wcześnie – wzruszyła ramionami. – Tym lepiej – skwitowała i dodała już poważniejszym tonem. – Nie przyszłam tu, żeby bawić się w dobrą ciotkę, tylko powiedzieć ci, jak to wszystko ma wyglądać.

Przerwałam strzelanie i z zaciekawieniem zwróciłam się w jej stronę. Miała ze sobą grafikę miasta, którą rozłożyła na ziemi. Pokazała mi ścieżki i uliczki, którymi mam się dostać do domu Aghrarny. Wskazała też rejony, których mam unikać, niezależnie od okoliczności. Podała też wskazówki, na co uważać i jak nie zostawić śladów.

– Jest jeszcze jedna rzecz – powiedziała. – Zmieniłam nieco plany i nie wystarczy mi jej głowa. Chcę, żebyś przyprowadziła ją do mnie. Zginie w mojej wieży. Chcę na to patrzeć.

Powiedziała to tak lodowatym tonem, że po plecach przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz.

– Niby jak mam ją tu przywlec, przemierzając całe miasto i to jeszcze tak, żeby nikt się nie zorientował, że to porwanie – wtrąciłam, nie kryjąc powątpiewania.

Drowka tylko spojrzała na mnie z wymuszonym uśmiechem i odparła:

– Nie wiem, jak to zrobisz, ale to już twoje zmartwienie.

Błysk irytacji w moich oczach nie umknął jej uwadze.

– Poradzisz sobie – zapewniła i machnęła niedbale dłonią. – Nie takie rzeczy się przecież robiło, prawda?

Hej! To mój tekst!

Upewniwszy się, że wszystko mam – łuk, strzały, kharambit i skórzany bat znaleziony w skrzyni – byłam gotowa. Na wierzch zarzuciłam pelerynę o dziwnym i ciężkim zapachu, ale nic innego nie miałam pod ręką.

Opuściwszy północną wieżę, skierowałam się ku schronieniu Aghrarny, które mieściło się w południowo-zachodniej części podziemnego miasta. Wraz z wyjściem na ulicę towarzyszyć zaczęło mi nieznośne poczucie, że jestem obserwowana. Rozejrzałam się pospiesznie, lecz nie zobaczywszy niczego podejrzanego, zbagatelizowałam tę drobną niedogodność. Założyłam, że zapewne wyobraźnia płata mi figle i zrzuciłam to na karb niepewności towarzyszącej mi w związku z misją. W końcu nie miałam przecież żadnego klarownego planu działania. Na wszelki wypadek nakryłam głowę kapturem. Ruszyłam w kierunku pierwszego punktu orientacyjnego – Wieży Wybranej, którą było doskonale widać z każdego miejsca w Nyrinith’ Do’val.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij