Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasto cieni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Miasto cieni - ebook

Kontynuacja Osobliwego domu pani Peregrine, który zachwycił nie tylko nastoletnich czytelników.

Akcja powieści rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie zakończyła się poprzednia. Jest rok 1940. Jacob i jego nowi przyjaciele opuszczają wyspę, na której znajdował się dom pani Peregrine i udają się do Londynu. W czasie podróży czekają ich liczne niespodzianki i przygody.

Hollow city to niepowtarzalna, magiczna powieść, która przenosi czytelników w świat wyobraźni, telepatii, pętli czasowych, zmiennokształtnych i niesamowitych zwierząt.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7278-995-2
Rozmiar pliku: 21 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Wiosłowaliśmy przez przystań, mijając rozkołysane łodzie o pordzewiałych burtach i gromady milczących morskich ptaków, które przycupnęły na obrośniętych pąklami szczątkach zatopionych doków. Mijani rybacy zamierali z opuszczonymi sieciami i patrzyli na nas niepewni, czy jesteśmy prawdziwi, czy tylko wyobrazili sobie paradę wodnych duchów bądź istot, które wkrótce zmienią się w duchy. W trzech małych rozkołysanych łódkach płynęło dziesięcioro milczących dzieci z jednym ptakiem, wiosłując z determinacją ku otwartemu morzu. Jedyna bezpieczna przystań na przestrzeni wielu kilometrów pozostawała w tyle, skalista i magiczna w złocistobłękitnym świetle poranka. Nasz cel — pobrużdżone wybrzeże Walii — ledwie majaczył przed nami niczym atramentowa smuga rozmazana daleko na horyzoncie.

Przepłynęliśmy nieopodal starej, pogrążonej w ciszy latarni morskiej, która zaledwie ostatniej nocy stała się areną dramatycznych zdarzeń. Właśnie tam, pośród eksplodujących bomb, omal nie dosięgła nas śmierć przez utonięcie albo od kul. To tam sięgnąłem po broń, pociągnąłem za spust i zabiłem człowieka. Nadal to do mnie nie docierało. Straciliśmy panią Peregrine, po czym udało się nam ją wyrwać ze stalowych szczęk okrętu podwodnego — jednak była poszkodowana i wymagała pomocy, której nie potrafiliśmy jej udzielić. Teraz przysiadła na rufie naszej łódki i obserwowała, jak oddala się azyl, który sama stworzyła; jak traci go z każdym ruchem wiosła.

Po ominięciu falochronu w końcu wpłynęliśmy na wielką pustkę. Szklista tafla wody na przystani ustąpiła pola drobnym falom, które tłukły o burty. Wysoko nad nami rozległ się warkot samolotu w chmurach. Przestałem wiosłować i wyciągnąłem szyję, zaabsorbowany wizją naszej małej flotylli widzianej z przestworzy — wizją świata, który wybrałem, i wszystkiego, co w nim było moje, wizją naszych cennych osobliwych istnień, zgromadzonych w trzech łupinach dryfujących po bezkresnym, wiecznie czujnym morskim oku.

Litości.

Nasze łodzie ślizgały się z łatwością po falach, dziób w dziób, a sprzyjający prąd niósł nas ku wybrzeżu. Wiosłowaliśmy na zmianę, przekazując sobie wiosła, aby zapobiec wyczerpaniu. Czułem się tak silny, że przez niemal godzinę odmawiałem zejścia ze stanowiska. Zatraciłem się w rytmie uderzeń, moje ramiona kreśliły długie elipsy w powietrzu, jakby przyciągały ku mnie coś, co się opierało. Hugh zajmował miejsce przy wiosłach naprzeciwko mnie, a za nim, na dziobie, siedziała Emma, z twarzą częściowo zasłoniętą rondem kapelusza przeciwsłonecznego. Pochylona nad mapą rozpostartą na kolanach, co jakiś czas podnosiła wzrok, aby się rozejrzeć. Jej widok w słońcu dodawał mi energii, której obecności nawet nie podejrzewałem.

Czułem, że mógłbym tak wiosłować do końca świata, lecz w pewnej chwili Horace krzykiem spytał z drugiej łodzi, jak daleko jeszcze do lądu. Emma zerknęła w kierunku wyspy, potem ponownie popatrzyła na mapę i zmierzyła dystans rozpostartymi palcami.

— Siedem kilometrów? — powiedziała bez przekonania.

Millard, również płynący naszą łodzią, wymamrotał jej coś do ucha. Zmarszczyła brwi, odwróciła mapę bokiem i znowu zmarszczyła brwi.

— Chciałam powiedzieć: osiem i pół — poprawiła się.

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, od razu lekko podupadliśmy na duchu.

Osiem i pół kilometra. Taka podróż potrwałaby godzinę promem, który kilka tygodni temu przywiózł mnie, z żołądkiem podchodzącym do gardła, na Cairnholm. Tę odległość z łatwością mogłaby pokonać każda łódź motorowa, bez względu na rozmiar. Była to trasa o półtora kilometra krótsza od tej, którą czasem w weekendy przebiegali moi pozbawieni formy wujkowie na biegach dobroczynnych, i jedynie o parę dłuższa od tej, którą mama wiosłowała na ergometrze w jej luksusowej siłowni. Tyle tylko, że prom łączący wyspę z lądem miał zostać uruchomiony dopiero za trzydzieści lat, a ergometry wioślarskie nie były załadowane pasażerami i bagażem; nie wymagały też nieustannego korygowania kursu. Na domiar złego przemierzaliśmy zdradliwe wody, w których często tonęły statki. Było to osiem i pół kilometra kapryśnego, zmiennego morza usłanego zieleniejącymi wrakami oraz kośćmi marynarzy. Poza tym gdzieś w bezdennej ciemności czaili się nasi wrogowie.

Ci z nas, którzy przejmowali się takimi sprawami, zakładali, że upiory są nieopodal i czekają gdzieś pod nami, w niemieckim okręcie podwodnym. Nawet jeśli jeszcze nie odkryły, że uciekliśmy z wyspy, to i tak wkrótce musiały się o tym dowiedzieć. Nie posuwałyby się aż do takich skrajności, jak porwanie pani Peregrine, żeby dać za wygraną po jednej nieudanej próbie. Okręty wojenne, które niczym krocionogi sunęły powoli w oddali, oraz czuwające w przestworzach angielskie samoloty były zbyt groźne, aby okręt podwodny wynurzył się w świetle dnia. Nocą jednak mogliśmy stać się łatwym łupem. Dogoniliby nas, zabrali panią Peregrine, a łódki zatopili. Dlatego wiosłowaliśmy w nadziei, że dotrzemy do lądu przed zapadnięciem zmroku.

Wiosłowaliśmy, aż rozbolały nas ręce i zdrętwiały nam ramiona. Wiosłowaliśmy, aż ustała poranna bryza, słońce zaczęło palić jak przez szkło powiększające, a pot przemoczył nam kołnierze. Dotarło do mnie, że nikomu nie przyszło do głowy, aby zabrać słodką wodę, a w roku 1940 ochrona przed słońcem polegała na chowaniu się w cieniu. Wiosłowaliśmy, aż zaczęła nam złazić skóra z wnętrza dłoni i byliśmy pewni, że już nie zdołamy wykonać następnego ruchu — a jednak się udawało, i jeszcze raz, i kolejny.

— Cały się zgrzałeś — zauważyła Emma. — Lepiej zmienię cię przy wiosłach, zanim zupełnie spłyniesz potem.

Jej głos wyrwał mnie z odrętwienia. Z wdzięcznością skinąłem głową i zamieniłem się z nią miejscami, ale dwadzieścia minut później poprosiłem, żeby znowu pozwoliła mi wiosłować, bo przejąłem się myślami, które atakowały mnie podczas odpoczynku. Wyobrażałem sobie, jak ojciec się budzi i zauważa moją nieobecność w wynajętym pokoju na Cairnholm, po czym znajduje zaskakujący list Emmy i wpada w panikę. Przelatywały mi przed oczami wspomnienia okropności, których niedawno byłem świadkiem: potwór próbuje mnie pożreć, mój były psychiatra spada w przepaść, a pochowany w lodowej trumnie człowiek, na moment wyrwany z tamtego świata, połową gardła chrypi mi do ucha. Dlatego wiosłowałem mimo wyczerpania, dłoni otartych do żywego mięsa i wrażenia, że już nigdy nie zdołam się wyprostować. Próbowałem o niczym nie myśleć, a ciężkie jak z ołowiu wiosła były dla mnie zarazem wyrokiem dożywocia i tratwą ratunkową.

Na pozór niezmordowana Bronwyn wiosłowała w jednej z łodzi zupełnie sama. Olive siedziała naprzeciwko, ale niewielki był z niej pożytek. Drobna dziewczynka nie radziła sobie z wiosłami i przy każdym pociągnięciu unosiła się w powietrzu, gdzie zbłąkany podmuch wiatru mógł ją porwać niczym latawiec. Dlatego Olive wznosiła zagrzewające okrzyki, a Bronwyn pracowała za dwoje — a może nawet za troje lub czworo, biorąc pod uwagę wszystkie walizki i skrzynie obciążające łódź, zapełnione odzieżą, żywnością, mapami, książkami i całym mnóstwem mniej praktycznych rzeczy, takich jak kilka słoików marynowanych gadzich serc, chlupoczących w marynarskim worku Enocha, czy też oderwana siłą wybuchu klamka do drzwi wejściowych domu pani Peregrine. Tę pamiątkę znalazł w trawie Hugh, kiedy szliśmy do łódek, i uznał, że nie może bez niej żyć. Nie brakowało też pokaźnej poduszki, którą Horace uratował z płonących ruin domu — oznajmił, że przynosi mu szczęście i nic poza nią nie trzyma jego paraliżujących koszmarów na dystans.

Inne przedmioty były tak cenne, że dzieci nie rozstawały się z nimi nawet podczas wiosłowania. Fiona trzymała między kolanami doniczkę z pełną dżdżownic ziemią ogrodową. Millard pomazał twarz w paski garścią pyłu ceglanego po wybuchu bomby — ten dziwny gest sprawiał wrażenie elementu żałobnego rytuału. I choć to, co zachowali i z czym nie chcieli się rozstać, było zagadkowe, współczułem dzieciom, gdyż tylko tyle zostało im po ich domu. Wiedziały, że go utraciły, co jednak nie znaczyło, że wiedzą, jak pogodzić się z jego brakiem.

Po trzech godzinach wiosłowania jak galernicy oddaliliśmy się od wyspy tak, że była obecnie rozmiaru otwartej dłoni. Nie wyglądała już jak groźna, otoczona urwiskami twierdza, którą po raz pierwszy ujrzałem kilka tygodni wcześniej. Teraz kojarzyła się z kruchym odpryskiem skalnym zagrożonym spłukaniem przez fale.

— Patrzcie! — krzyknął Enoch i wstał w łodzi płynącej obok nas. — Znika!

Nieziemska mgła spowiła wyspę, ukrywając ją przed naszym wzrokiem. Przestaliśmy wiosłować, aby popatrzeć, jak ląd rozpływa się w oddali.

— Pożegnajcie się z naszą wyspą. — Emma wstała i zdjęła duży kapelusz. — Być może już nigdy jej nie zobaczymy.

— Żegnaj, wyspo — odezwał się Hugh. — Byłaś dla nas dobra.

Horace puścił wiosło i pomachał.

— Do widzenia, domu. Będzie mi brakowało wszystkich twoich pokojów i ogrodu, ale najbardziej będę tęsknił za łóżkiem.

— Bywaj, pętlo. — Olive pociągnęła nosem. — Dziękujemy ci, że nas strzegłaś przez te wszystkie lata.

— Dobre lata — dodała Bronwyn. — Najlepsze, jakie znałam.

Ja też w milczeniu pożegnałem się z miejscem, które odmieniło mnie na zawsze. Wiedziałem, że ta wyspa, bardziej niż jakikolwiek grób, będzie przypominała mi dziadka i jego tajemnicę. On i Cairnholm byli nierozłącznie związani. Teraz, kiedy obojga zabrakło, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zdołam pojąć, co mi się przytrafiło — czym się stałem, w co zacząłem się zmieniać. Przybyłem na wyspę, aby rozwikłać zagadkę dziadka, a w trakcie odkryłem własną tajemnicę. Gdy obserwowałem oddalający się Cairnholm, czułem się, jakbym był świadkiem, że w ciemnych falach tonie jedyny pozostały do niej klucz.

Potem wyspa po prostu przepadła, pochłonięta przez górę mgły.

Rozpłynęła się, jakby nigdy nie istniała.

Wkrótce mgła nas dogoniła, co oznaczało, że przestaliśmy cokolwiek widzieć. Ląd zniknął, a pobladłe słońce przybrało białawą barwę. Zataczaliśmy koła w zawirowaniach prądu i w końcu zupełnie straciliśmy wyczucie kierunku. Wreszcie pozostało nam tylko dać za wygraną i odłożyć wiosła, aby czekać w ciszy i bezruchu, aż mgła się rozwieje. Chwilowo nie było sensu płynąć dalej.

— Wcale mi się to nie podoba — burknęła Bronwyn. — Jeśli będziemy czekać zbyt długo, zapadnie noc i trzeba sobie będzie radzić z czymś gorszym niż brzydka pogoda.

Pogoda najwyraźniej usłyszała te słowa i postanowiła utrzeć nam nosa, bo zrobiła się naprawdę okropna. Zaczął wiać silny wiatr i wystarczyła chwila, aby nasz świat zmienił się nie do poznania. Na morzu pojawiły się bałwany, rozpryskujące się o burty i zalewające wnętrze łódek, a zimna woda chłostała nam stopy. Potem nadciągnął deszcz, którego krople bombardowały skórę niczym maleńkie pociski, i wkrótce żywioł rzucał nami na wszystkie strony, jakbyśmy byli gumowymi zabawkami w wannie.

— Musimy się obrócić dziobami do fal! — krzyknęła Bronwyn, tnąc wodę wiosłami. — Jeśli uderzą od burty, na pewno się wywrócimy!

Większość z nas była jednak zbyt wyczerpana, aby wiosłować przy spokojnej wodzie, a co dopiero na wzburzonym morzu. Pozostali tak bardzo się przerazili, że nawet nie próbowali sięgać po wiosła. W takiej sytuacji tylko chwyciliśmy się nadburcia, aby ratować życie.

W pewnym momencie zaatakowała nas ściana wody. Unieśliśmy się na potężnej fali, łódki stanęły niemal w pionie. Emma przytuliła się do mnie kurczowo, a ja zacisnąłem dłonie na dulce; za naszymi plecami Hugh oburącz trzymał się siedzenia. Wjechaliśmy na grzbiet fali jak na kolejce górskiej i poczułem, jak opada mi żołądek. Kiedy gnaliśmy w dół po przeciwnej stronie fali, te przedmioty w naszej łodzi, które nie były przybite — mapa Emmy, torba Hugh, czerwona walizka na kółkach zabrana przeze mnie z Florydy — wyfrunęły nad nasze głowy i wpadły do wody.

Nie było czasu, aby się tym przejmować, bo z początku nawet nie widzieliśmy innych łodzi. Gdy udało się powrócić do poziomu, wbiliśmy wzrok w kipiel i wrzaskiem wzywaliśmy przyjaciół. Zapadła chwila upiornej ciszy, zanim usłyszeliśmy odpowiedź, a potem z mgły wyłoniła się łódka Enocha. Na pokładzie znajdował się komplet pasażerów i cała czwórka machała do nas rękami.

— Wszystko u was w porządku? — zawołałem.

— Tam! — odkrzyknęli. — Patrzcie tam!

Zorientowałem się, że wcale nie machają na powitanie, tylko wskazują coś, co pływało jakieś trzydzieści metrów dalej. Był to kadłub wywróconej łódki.

— To łódka Bronwyn i Olive! — odezwała się Emma.

Widzieliśmy tylko rude od rdzy dno. W pobliżu nie było ani śladu dziewcząt.

— Musimy podpłynąć bliżej! — zawołał Hugh.

Zapominając o wyczerpaniu, sięgnęliśmy po wiosła i skierowaliśmy się do wywróconej łódki, przez cały czas przyzywając zaginione.

Wiosłowaliśmy przez naręcza ubrań, które wystrzeliły z porozbijanych walizek, a każda wirująca w wodzie sukienka, którą mijaliśmy, kojarzyła się nam z tonącą dziewczyną. Serce mocno waliło mi w piersi i choć byłem przemoczony i drżący, ledwie czułem chłód. Spotkaliśmy się z łódką Enocha przy wywróconym kadłubie i wspólnie rozpoczęliśmy poszukiwania.

— Gdzie one są? — jęknął Horace. — Och, jeśli je straciliśmy…

— Pod spodem! — przerwała mu Emma i pokazała palcem dno łodzi. — Może tam utkwiły!

Wyciągnąłem jedno wiosło z dulki i postukałem nim o wywrócony kadłub.

— Jeśli tam jesteście, to wypłyńcie! — wrzasnąłem. — Wyłowimy was!

Przez jedną straszną chwilę nic się nie działo i poczułem, jak nadzieja na uratowanie dziewcząt znika. Potem jednak od spodu wywróconej łódki rozległo się pukanie, a następnie z drewna wystrzeliła pięść, przebijając dno na wylot i rozpryskując drzazgi. Zaskoczeni podskoczyliśmy.

— To Bronwyn! — krzyknęła Emma. — Żyją!

Po kilku dodatkowych uderzeniach Bronwyn wybiła w deskach otwór rozmiaru człowieka. Podsunąłem jej wiosło, które chwyciła, a potem z pomocą Hugh i Emmy przeciągnąłem ją przez niespokojną wodę. Wdrapała się na nasz pokład w chwili, gdy jej łódka zniknęła pod falami. Bronwyn była roztrzęsiona, spanikowana i strasznie się darła, choć brakowało jej tchu. Wołała Olive, której nie było z nią pod wywróconym kadłubem. Mała zaginęła.

— Olive… Trzeba znaleźć Olive — wychrypiała Bronwyn, gdy tylko wtoczyła się do naszej łódki, dygocąc i wykasłując morską wodę. Od razu jednak wstała i choć rzucało nami w górę i dół, wystawiła rękę przed siebie. — Tam! — wrzasnęła. — Widzicie?

Osłoniłem oczy przed kłującymi kroplami deszczu i wytężyłem wzrok, lecz dostrzegłem tylko fale i mgłę.

— Nic nie widzę!

— Jest tam! — upierała się Bronwyn. — Lina!

Wtedy zauważyłem to, co pokazywała. Nie chodziło jej o dziewczynkę, rozpaczliwie młócącą wodę rękami, lecz o fragment grubego sznura konopnego, który sterczał z wody, ledwie widoczny w panującym chaosie. Naprężona, brązowa lina wynurzała się z morza i znikała gdzieś wysoko w mgle. Wyglądało na to, że niewidoczna Olive jest przywiązana do drugiego końca.

Kiedy podpłynęliśmy do liny, Bronwyn pośpiesznie zabrała się do jej ściągania i już po chwili z mgły nad naszymi głowami wyłoniła się Olive, przepasana w pasie sznurem. W trakcie wywrotki łodzi zgubiła buty, lecz Bronwyn już wcześniej zdążyła przepasać ją liną przywiązaną do zarzuconej kotwicy. Gdyby nie to, dziewczynka z pewnością przepadłaby w przestworzach. Na szczęście Bronwyn jakimś cudem odnalazła te buty.

Olive zarzuciła Bronwyn ręce na szyję.

— Uratowałaś mnie, uratowałaś! — piała z radości.

Objęły się, a mnie ścisnęło w gardle.

— Jeszcze nie jesteśmy bezpieczni — oznajmiła Bronwyn. — Przed zmrokiem musimy dotrzeć do brzegu, bo jeśli nie, prawdziwe kłopoty dopiero nas czekają.

Sztorm nieco stracił na sile, a gwałtowny wiatr osłabł, lecz perspektywa ponownego wiosłowania, nawet przy idealnie spokojnym morzu, wydawała się teraz niewyobrażalna. Nie pokonaliśmy nawet połowy drogi do drugiego brzegu, a ja już byłem zupełnie wyczerpany. Ręce mi się trzęsły, ramiona miałem ciężkie jak kłody. Na domiar złego nieustanne kołysanie łódki w przód i w tył okropnie wpływało na mój żołądek — sądząc po zielonkawym odcieniu otaczających mnie twarzy, nie byłem w tym osamotniony.

— Odpoczniemy chwilę — odezwała się Emma, usiłując mówić krzepiącym tonem. — Odpoczniemy i zajmiemy się wybieraniem wody z łódek do czasu ustąpienia mgły…

— Taka mgła jak ta rządzi się własnymi prawami ─ mruknął Enoch. — Może trwać tygodniami bez przerwy. Za kilka godzin zrobi się ciemno, a wtedy pozostanie nam tylko nadzieja, że upiory nas nie znajdą. Będziemy całkiem bezbronni.

— I nie mamy wody — zauważył Hugh.

— Ani jedzenia — dodał Millard.

Olive uniosła ręce.

— A ja wiem, gdzie jest! — oświadczyła.

— Gdzie co jest? — zainteresowała się Emma.

— Ląd. Widziałam go, kiedy fruwałam na końcu liny. — Olive wyjaśniła, że uniosła się ponad poziom mgły i przez chwilę wyraźnie widziała ziemię.

— Dużo nam z tego przyjdzie — burknął Enoch. — Łódki zdążyły obrócić się kilka razy, odkąd cię ściągnęliśmy.

— No to puśćcie mnie z powrotem.

— Poważnie? — spytała ją Emma. — To niebezpieczne. A jeśli porwie cię wiatr albo pęknie lina?

Olive zrobiła zaciętą minę.

— Puśćcie mnie w górę — powtórzyła.

— Kiedy ona się uprze, to nie ma mocnych — powiedziała Emma. — Bronwyn, podaj linę.

— Nigdy w życiu nie znałam drugiej tak odważnej dziewczyny — oznajmiła Bronwyn i zabrała się do roboty.

Podniosła kotwicę i umieściła ją w łódce, dzięki czemu zyskaliśmy dodatkowy fragment sznura. Powiązaliśmy nim nasze pozostałe dwie łódki, aby zapobiec ich rozdzieleniu, i dopiero wtedy można było ponownie wypuścić Olive przez mgłę, ku niebu.

Zapadła chwila ciszy, kiedy wszyscy wpatrywaliśmy się w linę w chmurach, czekając z uniesionymi głowami na znak z nieba.

Dopiero Enoch przerwał milczenie.

— I jak tam? — zawołał zniecierpliwiony.

— Widzę! — dobiegła nas odpowiedź. Głos Olive był niczym cichy pisk wśród jednostajnego szumu fal. — Prosto przed nami!

— Mnie tam więcej nie trzeba! — powiedziała Bronwyn.

Gdy reszta z nas trzymała się za brzuchy i tkwiła bezczynnie na ławkach, ona wgramoliła się do pierwszej łódki, chwyciła wiosła i zabrała się do pracy, wsłuchana w słabiutki głos Olive, niewidzialnego, podniebnego aniołka.

— W lewo… bardziej w lewo… Nie tak bardzo!

I w ten sposób powoli zmierzaliśmy w kierunku lądu, nieustannie ścigani przez mgłę, której długie, szare macki kojarzyły się z upiornymi palcami zjawy, pragnącej ściągnąć nas z powrotem.

Zupełnie jakby również wyspa nie pozwalała nam odpłynąć.Rozdział piąty

Uczepiliśmy się rozkołysanej siatki niczym stado małp i nieporadnie tłukliśmy o ścianę urwiska, podczas gdy wyciąg skrzypiał, a lina trzeszczała. W końcu znaleźliśmy się na ziemi, splątani w kłębek, i z niejakim trudem oswobodziliśmy się z siatki, co musiało wyglądać jak zagubiony fragment jakiejś farsy. Już kilka razy wydawało mi się, że jestem wolny, ale gdy próbowałem wstać, od razu padałem na twarz z głośnym łomotem, jakby żywcem z komiksu. Martwy głucholec leżał zaledwie metr dalej, a jego macki wystawały niczym ramiona rozgwiazdy spod głazu, który go zmiażdżył. Niemalże było mi za niego wstyd — przerażający potwór dał się załatwić takim dzieciakom. Następnym razem (gdyby miał nastąpić następny raz) raczej nie powinniśmy liczyć na podobne szczęście.

Na palcach obeszliśmy śmierdzącego trupa głucholca i zbiegliśmy z góry najszybciej jak się dało, pamiętając o zdradzieckiej ścieżce i wybuchowym bagażu Bronwyn. Kiedy już dotarliśmy na płaski teren, mogliśmy podążać po własnych śladach, pozostawionych na gąbczastym mchu w leśnej ściółce. Udało się nam znaleźć jezioro już po zapadnięciu zmroku. Nietoperze, które z piskiem zlatywały z ukrytych grzęd, zdawały się przekazywać nam jakieś niezrozumiałe ostrzeżenie ze świata nocy, z krzykiem krążąc nad naszymi głowami, kiedy brnęliśmy przez mieliznę ku kamiennemu olbrzymowi. Po wspięciu się do jego ust i opuszczeniu do gardła, zanurkowaliśmy i wkrótce otoczyła nas chłodniejsza woda, a niedługo potem wypłynąłem na powierzchnię w środku jasnego wrześniowego dnia 1940 roku.

Reszta wynurzyła się wokół mnie, piszcząc i zatykając uszy. Wszyscy odczuwali zmianę ciśnienia, towarzyszącą szybkim przesunięciom w czasie.

— To całkiem jak przy starcie samolotu — powiedziałem, przełykając ślinę, żeby wyrównać ciśnienie w uszach.

— Nigdy nie latałem samolotem — mruknął Horace, wylewając wodę z ronda cylindra.

— Albo kiedy się jest na ekspresówce i ktoś odkręci okno — dodałem.

— Co to jest ekspresówka? — spytała Olive.

— Nieważne.

— Słuchajcie! — uciszyła nas Emma.

Z oddali dobiegło nas szczekanie psów. Wydawało się, że są bardzo daleko, ale wrażenie mogło być złudne, gdyż w tych głębokich lasach dźwięk dziwnie się niósł.

— Musimy się pośpieszyć — zadecydowała Emma. — Dopóki nie dam znaku, niech wszyscy zachowają całkowite milczenie. Pani dyrektor także!

— Cisnę eksplodującym jajem w pierwszego psa, który do nas podejdzie — uprzedził ją Hugh. — To ich nauczy szacunku dla osobliwców.

— Ani mi się waż — odezwała się Bronwyn. — Wystarczy, że nie będziesz się dobrze obchodził z jednym jajkiem, a wybuchną wszystkie.

Po wygramoleniu się z jeziora ruszyliśmy przez las. Millard szedł na przedzie, z pogniecioną mapą panny Wren w dłoni. Po półgodzinie dotarliśmy do gruntowej drogi, którą Addison wskazał nam z wieży. Stanęliśmy w koleinach starej trasy dla wozów, podczas gdy Millard przyglądał się mapie, obracał ją bokiem i mrużył oczy, wpatrując się w mikroskopijne oznaczenia. Sięgnąłem do kieszeni dżinsów po telefon, z przyzwyczajenia myśląc, że wyświetlę sobie mapę. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że na próżno stukam w czarny, błyszczący prostokąt aparatu, który nie chciał zaświecić. Rzecz jasna, nie działał. Był mokry, rozładowany i znajdował się pół wieku od najbliższego masztu przekaźnikowego. Komórka była jedyną moją rzeczą, która przetrwała podróż przez morze, ale tutaj do niczego się nie nadawała, niczym obiekt z kosmosu. Cisnąłem ją między drzewa, lecz pół minuty później dopadły mnie wyrzuty sumienia i po nią pobiegłem. Z niezrozumiałych względów nie byłem jeszcze gotów rozstać się z telefonem.

Millard złożył mapę i obwieścił, że miasto znajduje się z naszej lewej strony, w odległości co najmniej pięciu lub sześciu godzin drogi piechotą.

— Jeżeli chcemy dotrzeć na miejsce przed zmrokiem, lepiej się pośpieszmy — powiedział.

Niedługo potem Bronwyn zauważyła chmurę pyłu wzbijającego się na drodze za nami.

— Ktoś się zbliża — powiedziała. — Co zrobimy?

Millard ściągnął szynel, rzucił go w przydrożne krzaki i w ten sposób stał się niewidzialny.

— Proponuję, byście i wy zniknęli — powiedział. — W miarę swoich skromnych możliwości.

Po zejściu z drogi przykucnęliśmy za osłoną z wysokiego zielska. Chmura kurzu się powiększała i w pewnej chwili dobiegł nas terkot drewnianych kół i stukot końskich kopyt. Nadjeżdżał tabor wozów. Gdy wytarabaniły się hałaśliwie z kłębów kurzu i zaczęły nas mijać, zobaczyłem, że Horace wstrzymał oddech, a Olive uśmiechnęła się szeroko. To nie były szare, użytkowe środki transportu, do których przywykłem na Cairnholm, lecz pojazdy rodem z cyrku, pomalowane na wszystkie barwy tęczy, o misternie rzeźbionych dachach i drzwiach, ciągnięte przez konie o długich grzywach, a powożone przez mężczyzn i kobiety ozdobione naszyjnikami z paciorków i w jaskrawych chustach. Przypomniałem sobie opowieści Emmy o występach objazdowych z panią Peregrine i innymi, a potem odwróciłem się do niej i zapytałem:

— To osobliwcy?

— Nie, Cyganie — odparła.

— To dobra czy zła wiadomość?

— Jeszcze nie wiem. — Zmrużyła oczy.

Widziałem, że próbuje podjąć decyzję, i byłem pewien, jaka ona będzie. Miasto, do którego zmierzaliśmy, znajdowało się daleko, a wozy poruszały się znacznie szybciej niż piechurzy. Dzięki ich prędkości wzrosły nasze szanse na umknięcie psom i upiorom. Nie wiedzieliśmy jednak, kim są ci Cyganie i czy można im zaufać.

Emma popatrzyła na mnie.

— Jak myślisz, powinniśmy skorzystać z okazji?

Popatrzyłem na wozy, potem na Emmę i pomyślałem o tym, w jakim stanie będą moje stopy po sześciogodzinnym marszu w mokrych butach.

— Bezwzględnie — odparłem.

Emma wskazała innym ostatni wóz i udała, że za nim biegnie. Miał kształt miniaturowego domu z małym oknem po każdej stronie i podestem, który wystawał z tyłu niczym weranda — zapewne na tyle szeroka i głęboka, abyśmy pomieścili się wszyscy razem, jedno obok drugiego. Wóz jechał szybko, ale nie aż tak, żebyśmy nie zdołali do niego dobiec. Kiedy więc nas minął i znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku ostatniego woźnicy, wyskoczyliśmy z zarośli i popędziliśmy za wozem. Emma pierwsza wskoczyła na platformę i wyciągnęła rękę do następnej osoby, po czym kolejno wdrapywaliśmy się na tył wozu, starając się robić to na tyle cicho, aby woźnica nas nie usłyszał.

Jechaliśmy tak przez długi czas, aż zaczęło nam dzwonić w uszach od terkotu kół, a nasze ubrania pokryły się grubą warstwą kurzu. Południowe słońce przetoczyło się przez niebo i zanurkowało za drzewa wznoszące się po obu stronach drogi niczym ściany wielkiego zielonego wąwozu. Nieustannie rozglądałem się po lesie z obawy, że lada moment wypadną z niego upiory z psami i nas zaatakują. Jednak przez wiele godzin nikogo nie widzieliśmy — ani upiora, ani nawet innego wędrowca, całkiem jakbyśmy się znaleźli w zupełnie opuszczonym kraju.

Od czasu do czasu tabor urządzał sobie postój i wszyscy wstrzymywaliśmy wtedy oddech, gotowi uciekać albo walczyć. Byliśmy pewni, że lada moment nasza obecność wyjdzie na jaw.

Wysyłaliśmy Millarda na rekonesans, a on zeskakiwał dyskretnie z wozu i przekradał się na czoło taboru tylko po to, aby się przekonać, że Cyganie właśnie rozprostowują nogi albo podkuwają konia. Potem znowu ruszaliśmy. W końcu przestałem się martwić o to, co się stanie, jeśli nas znajdą. Cyganie wydawali się znużeni podróżą i nieszkodliwi. Mogliśmy udawać zwyczajne dzieciaki i liczyć na ich litość. „Jesteśmy sierotami bez domu” — powiedzielibyśmy. „Czy możecie dać nam okruszek chleba?”. Przy odrobinie szczęścia poczęstowaliby nas kolacją i odprowadzili na stację.

Moja teoria wkrótce przeszła chrzest bojowy. Wozy raptownie zjechały z drogi, zatrzęsły się i zatrzymały na małej polanie. Ledwie kurz opadł, a wielki mężczyzna przeszedł na tył naszego wozu. Miał na głowie wełnianą czapkę z daszkiem, a do tego sumiaste wąsy, ponury wyraz twarzy i ściągnięte w dół kąciki ust. Bronwyn ukryła panią Peregrine w płaszczu, a Emma zeskoczyła z wozu i najlepiej jak mogła, zaczęła udawać biedną sierotkę.

— Proszę pana, zdajemy się na pana łaskę! Bomba trafiła w nasz dom, rodzice nie żyją, okropnie się zgubiliśmy…

— Stul pysk! — ryknął mężczyzna. — Jazda stamtąd, wszystkie!

To był rozkaz, nie prośba. Na domiar złego nieznajomy wymachiwał ozdobnym, lecz niewątpliwie śmiertelnie niebezpiecznym nożem.

Popatrzyliśmy po sobie niepewni, co dalej. Walczyć i uciekać, a przy okazji zdradzić nasz sekret, czy też jeszcze trochę poudawać normalnych i zaczekać, żeby sprawdzić, co zrobi Cygan? Nagle pojawiło się ich jeszcze tuzin. Wysypali się z wozów i otoczyli nas szerokim kołem. Wielu trzymało w dłoniach noże. Byliśmy okrążeni i straciliśmy możliwość manewru.

Mężczyźni wokół nas mieli siwiejące włosy i przenikliwe spojrzenia. Nosili ciemne, ciężkie szaty, przeznaczone do ochrony przed kurzem na drodze. Kobiety miały na sobie jaskrawe, powłóczyste suknie i chusty przytrzymujące ich długie włosy. Wśród Cyganów i za ich plecami zgromadziły się dzieci. Próbowałem połączyć swoją skromną wiedzę o tych ludziach z twarzami przed sobą. Czy zamierzali nas zmasakrować, czy też z natury byli tacy posępni?

Popatrzyłem na Emmę w poszukiwaniu odpowiedzi. Stała z rękami przyciśniętymi do piersi, a nie z wyciągniętymi przed siebie, więc przynajmniej chwilowo nie zamierzała miotać ogniem. Doszedłem do wniosku, że skoro ona nie chce z nimi walczyć, to ja też nie.

Zszedłem z wozu, tak jak kazał mężczyzna, i podniosłem ręce nad głowę. Horace i Hugh poszli w moje ślady, a potem inni — wszyscy poza Millardem, który wymknął się niezauważony i zapewne zaczaił gdzieś w pobliżu. Czekał i obserwował.

Mężczyzna w czapce, którego uznałem za przywódcę, zasypał nas pytaniami.

— Co wy za jedni? Skąd się tu wzięliście? Gdzie wasi starsi?

— Przybywamy z zachodu — odpowiedziała Emma spokojnie. — Z wyspy nieopodal wybrzeża. Jesteśmy sierotami, jak już wspomniałam. Nasze domy zbombardowano podczas nalotu i musieliśmy uciekać. Wiosłowaliśmy całą drogę na ląd, a po drodze prawie utonęliśmy. — Zdołała wycisnąć z oczu kilka łez. — Nic nie mamy. — Pociągnęła nosem. — Zgubiliśmy się na kilka dni w lesie bez jedzenia i bez ubrań, oprócz tych, w którym jesteśmy. Udało się nam trafić na wasze wozy, ale za bardzo się baliśmy, żeby się pokazać. Chcieliśmy tylko dojechać do miasteczka…

Mężczyzna przyglądał się jej z coraz bardziej ściągniętymi brwiami.

— Dlaczego musieliście uciekać z wyspy po tym, jak zbombardowali wam dom? — chciał wiedzieć. — I czemu do lasu, nie na wybrzeże?

— Nie mieliśmy wyboru — odezwał się Enoch. — Gonili nas.

Emma rzuciła mu ostre spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „Sama to załatwię”.

— Kto was gonił? — spytał przywódca.

— Źli ludzie — odparła.

— Z bronią — dodał Horace. — Ubrani jak żołnierze, ale to nie byli żołnierze.

Kobieta w jaskrawożółtej chuście zrobiła krok naprzód.

— Jeśli gonią ich żołnierze, będziemy mieli kłopoty, a wcale ich nam nie trzeba — powiedziała. — Odpraw ich, Bekhir.

— Albo przywiąż do drzew i zostaw! — burknął jakiś szczupły mężczyzna.

— Nie! — krzyknęła Olive. — Musimy dostać się do Londynu, zanim będzie za późno!

Herszt uniósł brwi.

— Za późno na co? — Nie wzbudziliśmy w nim litości, jedynie ciekawość. — Nic nie zrobimy, póki się nie dowiemy, kim jesteście i jaką macie wartość.

Dziesięciu mężczyzn z nożami o długich ostrzach poprowadziło nas do wozu z platformą, na której stała wielka klatka. Nawet z daleka widziałem, że to konstrukcja do transportu zwierząt, o rozmiarach siedmiu metrów na trzy i grubych żelaznych prętach.

— Nie zamkniecie nas tam, prawda? — spytała Olive.

— Tylko dopóki nie postanowimy, co z wami zrobić — odparł przywódca.

— Nie możecie! — krzyknęła Olive. — Musimy dostać się do Londynu, i to szybko.

— A to dlaczego?

— Jedno z nas jest chore — powiedziała Emma, posyłając Hugh znaczące spojrzenie. — I musi trafić do doktora.

— Nie trzeba aż do Londynu, coby do doktora — powiedział jeden z Cyganów. — Jebbiah to doktor. No nie, Jebbiah?

Mężczyzna o twarzy pokrytej strupami zrobił krok do przodu.

— Które jest chore?

— Hugh potrzebuje specjalisty — podkreśliła Emma. — Ma bardzo rzadką chorobę. Żądlący kaszel.

Hugh przyłożył rękę do gardła, jakby go bolało, i zakaszlał, a wtedy pszczoła wypadła mu z ust. Część Cyganów wstrzymała oddech, a mała dziewczynka ukryła twarz w spódnicy matki.

— To jakaś sztuczka! — zawołał rzekomy lekarz.

— Dość! — warknął herszt. — Jazda do klatki, wszystkie!

Popchnęli nas w kierunku pochylni, która prowadziła na platformę z klatką. Zebraliśmy się na dole, nikt nie chciał wchodzić pierwszy.

— Nie możemy im na to pozwolić — wyszeptał Hugh.

— Na co czekasz? — syknął Enoch do Emmy. — Spal ich!

Emma pokręciła głową.

— Jest ich zbyt wielu — wyszeptała.

Ruszyła po pochylni prosto do klatki. Sufit z prętów był niski, a na podłodze leżała gruba warstwa cuchnącego siana. Gdy już wszyscy znaleźliśmy się w środku, przywódca zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz, który schował do kieszeni.

— Niech nikt tu nie podchodzi! — wrzasnął do tych, którzy mogli go usłyszeć. — To mogą być czarownice albo jeszcze coś gorszego!

— Tak właśnie jest — potwierdził Enoch przez kraty. — Teraz nas puśćcie albo zamienimy wasze dzieci w guźce!

Herszt ryknął śmiechem i zszedł po pochylni, a reszta Cyganów oddaliła się na bezpieczną odległość i zabrała do rozstawiania namiotów i rozpalania ognisk. Usiedliśmy na sianie, pokonani i przygnębieni.

— Uważajcie — ostrzegł nas Horace. — Wszędzie tu pełno zwierzęcych bobków.

— No i co z tego, Horace? — prychnęła Emma. — Nikogo nie obchodzi, że sobie upaćkasz ubranie.

— Mnie obchodzi — obraził się.

Emma ukryła twarz w dłoniach. Usiadłem obok niej i próbowałem wymyślić coś krzepiącego, ale nic nie przychodziło mi do głowy.

Bronwyn rozchyliła płaszcz, żeby pani Peregrine mogła odetchnąć, a Enoch ukląkł przy niej i nadstawił ucha, jakby czegoś nasłuchiwał.

— Słyszycie? — odezwał się.

— Co? — spytała Bronwyn.

— To życie ucieka z pani Peregrine! Emma, trzeba było spalić tym Cyganom gęby, kiedy miałaś okazję!

— Byliśmy otoczeni! — zaprotestowała Emma. — Rozpętałaby się bijatyka i niektórzy z nas mogliby odnieść rany albo nawet zginąć. Nie wolno mi było ryzykować.

— Więc poświęciłaś panią Peregrine — podsumował Enoch.

— Daj jej spokój — burknęła Bronwyn. — Niełatwo jest decydować za wszystkich. Nie da się głosować za każdym razem, gdy trzeba podjąć decyzję.

— To może ja powinienem decydować za wszystkich — zaproponował Enoch.

— Gdybyś ty był szefem, już dawno gryźlibyśmy ziemię — zauważył kąśliwie Hugh.

— Zrozumcie, że teraz to bez znaczenia — oznajmiłem. — Musimy wydostać się z klatki i przedrzeć do miasta. Jesteśmy o wiele bliżej, niż gdybyśmy nie podjechali, więc nie ma co płakać nad mlekiem, które nawet się nie rozlało. Trzeba się zastanowić nad sposobem ucieczki.

Wobec tego się zastanowiliśmy. Przychodziły nam do głowy rozmaite pomysły, jednak żaden z nich nie wydawał się sensowny.

— Może Emma wypali dziurę w podłodze — zasugerowała Bronwyn. — Jest zbita z desek.

Emma rozgarnęła siano i zapukała w drewno.

— Za grube — powiedziała ze smutkiem.

— Wyn, rozegniesz te pręty? — zapytałem.

— Kto wie — odparła. — Ale nie wtedy, kiedy Cyganie są tak blisko. Bo znowu będą biegać z tymi swoimi nożami.

— Musimy się wymknąć dyskretnie, a nie uciekać z wielkim hukiem — podsumowała Emma.

Nagle usłyszeliśmy szept zza krat:

— Zapomnieliście o mnie?

— Millard! — wykrzyknęła Olive entuzjastycznie, omal nie wylatując z butów. — Gdzieś ty był?

— Rozglądałem się po okolicy i czekałem, aż sytuacja się uspokoi.

— Myślisz, że zdołasz wykraść dla nas klucz? — Emma potrząsnęła zamkniętymi drzwiami klatki. — Widziałam, jak ten herszt wsuwa go do kieszeni.

— Zakradanie się i kradzież to moja specjalność — zapewnił nas i natychmiast się oddalił.

Minęło kilka minut, potem pół godziny, potem godzina. Hugh krążył po klatce, a zaniepokojona pszczoła latała mu nad głową.

— Dlaczego to tyle trwa? — burknął.

— Jeśli szybko nie wróci, zacznę ciskać jajami — oznajmił Enoch.

— Zrób to, a wszystkich nas pozabijają — odezwała się Emma. — Mają nas tu jak na talerzu. Kiedy opadnie dym, obedrą nas ze skóry.

Usiedliśmy więc, obserwując Cyganów, a Cyganie z kolei obserwowali nas. Każda mijająca minuta była niczym kolejny gwóźdź do trumny pani Peregrine. Przyłapałem się na tym, że patrzę na nią, tak jakby uważna obserwacja mogła pomóc mi zauważyć zmiany, które się w niej dokonują — dostrzec, jak iskierka człowieczeństwa zaczyna powoli przygasać. Jednak pani Peregrine wyglądała tak samo jak zawsze, tylko spokojniej. Spała w sianie obok Bronwyn, a jej drobna, porośnięta piórami klatka piersiowa lekko się wznosiła i opadała. Ptak wydawał się nieświadomy kłopotów, w które wpadliśmy, oraz nieuchronnego upływu czasu. To, że dyrektorka zasnęła w takim momencie, mogło świadczyć o tym, że się zmieniała. Dawna pani Peregrine wychodziłaby z siebie ze zdenerwowania.

Potem moje myśli powędrowały do rodziców, tak jak zawsze, gdy byłem z dala od nich. Usiłowałem sobie wyobrazić ich twarze takimi, jakimi widziałem je ostatnio. Po mojej głowie krążyły odpryski wspomnień… Cień zarostu, który pojawił się na obliczu taty po kilku dniach na wyspie. To, jak moja mama nieświadomie bawiła się obrączką, gdy ojciec mówił zbyt długo o czymś, co jej nie interesowało. Wędrujące spojrzenie taty, który nieustannie badał horyzont w poszukiwaniu ptaków.

Teraz te oczy pewnie szukały mnie.

Kiedy zapadł zmierzch, obóz wokół nas się ożywił. Cyganie rozmawiali i wybuchali śmiechem, a kiedy grupa dzieci zagrała piosenkę na poobijanych rogach i skrzypkach, zaczęli tańczyć. Między utworami jeden z chłopaków z grupy chyłkiem zakradł się od tyłu do naszej klatki. W dłoniach trzymał butelkę.

— To choremu — powiedział i obejrzał się za siebie nerwowo.

— Co? — zapytałem, a on wskazał na Hugh, który jak na zawołanie osunął się na podłogę i zaniósł kaszlem.

Chłopak wsunął butelkę przez kraty. Odkręciłem ją, powąchałem i omal się nie przewróciłem. Zawartość pachniała jak terpentyna zmieszana z kompostem.

— Co to takiego? — spytałem.

— Działa, tyle wiem. — Znowu obejrzał się za siebie. — No dobra, cóś ci pomogłem, to mi jesteś cóś winien. No to mów, cośta tam zbroili? Żeśta złodzieje, co? — Potem dodał półgłosem: — Możeśta kogo zacukali, co?

— O czym on gada? — spytała Bronwyn.

Już miałem powiedzieć, że nikogo nie zabiliśmy, kiedy nagle przypomniało mi się ciało Golana spadające z wysokości na skały, więc się przymknąłem.

— Nikogo nie zabiliśmy! — Emma powiedziała to za mnie.

— Cóś tam żeśta musieli zbroić — upierał się chłopak. — Bo niby czemu dawaliby za was nagrodę?

— Wyznaczono za nas nagrodę? — zdumiał się Enoch.

— Ma się rozumieć. Dawają całą kupę forsy.

— Kto daje?

Chłopak wzruszył ramionami.

— Wydacie nas? — zaniepokoiła się Olive.

— Bo ja tam wiem, czy tak, czy nie. — Skrzywił się. — Starszyzna się nad tym głowi. Chociaż chyba nie za bardzo wierzą tym tam, co to niby dają nagrodę. Ale piniądz to piniądz, no i się im nie podoba, że nie chceta odpowiadać na pytania.

— Tam, skąd pochodzimy, nie przesłuchuje się ludzi, którzy przychodzą z prośbą o pomoc — oświadczyła Emma wyniośle.

— I nie wrzuca się ich do klatek — dodała Olive.

W tym momencie w samym środku obozowiska rozległ się koszmarny huk. Mały Cygan stracił równowagę i spadł z pochylni na trawę, a reszta z nas pochyliła się, gdy garnki i rondle wyleciały w powietrze nad ogniskiem. Cyganka, która zajmowała się przyrządzaniem kolacji, uciekła w płonącej sukience, drąc się wniebogłosy, i pewnie biegłaby tak aż do oceanu, gdyby ktoś nie chwycił wiadra z wodą dla koni i nie ugasił nią ognia.

Po chwili usłyszeliśmy kroki niewidzialnego chłopca na pochylni.

— Tak to właśnie bywa, kiedy próbuje się usmażyć omlet na jajku osobliwej kury! — zaśmiał się Millard bez tchu.

— To twoja sprawka? — spytał Horace.

— Wszystko było zbyt uporządkowane i ciche… Kiepskie warunki dla kieszonkowców. Dlatego już wcześniej wyciągnąłem ze skrzyni jedno z osobliwych jaj i podrzuciłem tej kobiecie. Et voilà! — W powietrzu nagle pojawił się klucz. — Ludzie mają znacznie mniejsze szanse wyczuć moją rękę w kieszeni, kiedy kolacja wybucha im przed nosem.

— Długo to trwało — mruknął Enoch. — Wypuść nas wreszcie!

Zanim jednak Millard zdążył wsunąć klucz do zamka, mały Cygan zerwał się na równe nogi.

— Pomocy! — wrzasnął. — Chcą nawiać!

Chłopak wszystko słyszał, ale w zamieszaniu po wybuchu nikt nie zwrócił uwagi na jego krzyki.

Millard przekręcił klucz, lecz drzwi ani drgnęły.

— A niech to — powiedział. — Może ukradłem zły klucz?

— Aaa! — wrzeszczał chłopak, wskazując na miejsce, z którego dobiegał głos Millarda. — Duch!

— Niech ktoś go wreszcie uciszy! — zdenerwował się Enoch.

Bronwyn posłusznie wysunęła ręce z klatki i chwyciła chłopaka za ramiona, a następnie uniosła go w powietrze i przycisnęła do kraty.

— Pomóżta! — ryczał chłopiec. — Mają mn…

Położyła mu dłoń na ustach, ale uciszyła go zbyt późno.

— Galbi! — zawołała jedna z kobiet. — Puszczajta go, dzikusy!

I nagle, zupełnie mimowolnie, wzięliśmy zakładnika. Cyganie podbiegli do nas, a ich noże rozbłysły w świetle zmierzchu.

— Co wy robicie?! — krzyknął Millard. — Puśćcie chłopaka, zanim nas zamordują!

— Nie, nie puszczaj — powiedziała Emma do Bronwyn, a potem wrzasnęła: — Uwolnijcie nas albo chłopak zginie!

Cyganie nas otoczyli, wykrzykując pogróżki pod naszym adresem.

— Jak mu co zrobicie, to was pozabijam gołymi rękami! — ryknął herszt.

— Nie podchodzić! — rozkazała Emma. — Wypuśćcie nas, a nikomu włos z głowy nie spadnie.

Jeden z mężczyzn natarł na klatkę, na co Emma instynktownie obróciła dłonie i wykrzesała w nich ryczącą kulę ognia. Tłum wstrzymał oddech, a biegnący Cygan natychmiast się zatrzymał.

— Załatwiłaś nas! — syknął Enoch. — Teraz zawiśniemy za czary!

— Spalę pierwszego, który spróbuje tu podejść! — krzyknęła Emma i rozchyliła dłonie, żeby dodatkowo powiększyć kulę ognia. — No już, pokażmy im, z kim zadzierają!

Nadeszła pora na przedstawienie. Bronwyn rozpoczęła nasz występ: jedną ręką podniosła chłopca jeszcze wyżej, aż zaczął kopać powietrze nogami, a drugą chwyciła jeden z prętów na suficie i zaczęła go wyginać. Horace przystawił twarz do kraty i wypuścił z ust sznur pszczół, a Millard, który odbiegł od klatki w chwili, gdy chłopak go zauważył, krzyknął gdzieś zza tłumu:

— Jeśli myślicie, że możecie z nimi walczyć, to jeszcze nie wiecie, kim ja jestem!

Następnie rzucił w powietrze jajko, które zatoczyło łuk w powietrzu i wybuchło na pobliskiej polance, rozrzucając ziemię na wysokość czubków drzew.

Gdy dym opadł, przez chwilę nikt się nie ruszał i nic nie mówił. Najpierw myślałem, że nasz pokaz wprawił Cyganów w oszołomienie. Potem jednak, gdy już przestało mi dzwonić w uszach, uświadomiłem sobie, że czegoś nasłuchują, i natychmiast poszedłem w ich ślady.

Z pogrążonej w półmroku drogi dobiegał warkot silnika i za drzewami pojawiła się para reflektorów. Wszyscy — zarówno Cyganie, jak i osobliwcy — patrzyli, jak światła mijają zjazd na naszą polankę, potem zwalniają, zatrzymują i zaczynają cofać. Zmierzał ku nam kryty płótnem wojskowy pojazd. Z jego wnętrza dobiegały pełne złości okrzyki i szczekanie psów. Choć zachrypły od długotrwałego ujadania, nie mogły się powstrzymać, gdy ponownie złapały trop.

To były ścigające nas upiory, a my tkwiliśmy w klatce, z której nie mogliśmy się wydostać.

Emma zgasiła płomień klaśnięciem dłoni. Bronwyn puściła chłopca, który natychmiast odszedł chwiejnym krokiem. Cyganie pouciekali do wozów albo do lasu i już po chwili zostaliśmy sami, jakby wszyscy o nas zapomnieli.

Potem jednak zbliżył się do nas przywódca Cyganów.

— Otwórz klatkę! — jęknęła błagalnie Emma, ale ją zignorował.

— Chować się pod siano i ani pisnąć! — rozkazał. — I żadnych magicznych sztuczek, chyba że chcecie jechać z nimi.

Nie było czasu na pytania. Nim zapadła ciemność, ujrzeliśmy jeszcze dwóch Cyganów, którzy biegli do nas z płachtą brezentu w dłoniach. Gdy zarzucili ją na klatkę, momentalnie nastała noc.

Przed klatką rozległ się łomot ciężkich buciorów, tak jakby upiory postanowiły ukarać ziemię, po której stąpały. Posłuszni poleceniu zakopaliśmy się w śmierdzącym sianie.

Leżąc nieruchomo, przysłuchiwałem się rozmowie prowadzonej nieopodal przez upiora z hersztem Cyganów.

— Dziś rano widziano na tej drodze grupę dzieci — powiedział upiór urywanym głosem o nieokreślonym akcencie: niezupełnie angielskim i nie całkiem niemieckim. — Jest nagroda za ich pojmanie.

— Przez cały dzień nikogo nie spotkaliśmy, proszę pana — odparł przywódca.

— Niech nie zwiodą was ich niewinne twarze. To zdrajcy sabotujący nasze działania wojenne. Niemieccy szpiedzy. Kara za ich ukrywanie…

— Nikogo nie ukrywamy — przerwał mu herszt. — Można sprawdzić.

— Taki mam zamiar — oznajmił upiór. — Jeśli ich tu znajdziemy, oderżnę ci język i rzucę mojemu psu na pożarcie.

Po tych słowach odszedł ciężkim krokiem.

— Nawet-nie-oddychać — syknął do nas Cygan, a potem usłyszeliśmy i jego kroki.

Zastanawiałem się, dlaczego kłamał i nas chronił, zważywszy na to, jaką krzywdę mogły wyrządzić upiory bliskim mu ludziom. Może czynił to z dumy, a może z głęboko zakorzenionej pogardy dla władzy. Albo, pomyślałem i się wzdrygnąłem, Cyganie pragnęli mieć satysfakcję z zamordowania nas własnymi rękami.

Zewsząd słyszeliśmy, jak upiory panoszą się po obozowisku. Przewracały rzeczy, siłą otwierały drzwi wozów, popychały ludzi. Jakieś dziecko zapłakało i ktoś zareagował ze złością, lecz jego okrzyki zagłuszył łoskot drewna uderzającego o ciało. Okropnie było tak leżeć i słuchać, jak ludzie cierpią — mimo że ci sami ludzie byli gotowi rozszarpać nas na kawałki zaledwie parę minut wcześniej.

Po odgłosach zorientowałem się, że Hugh wygrzebuje się z siana i podczołguje do skrzyni Bronwyn. Odsunął zasuwkę i zabrał się do uchylania wieka, ale Bronwyn go powstrzymała.

— Co ty robisz? — szepnęła.

— Musimy się z nimi rozprawić, nim oni rozprawią się z nami!

Emma uniosła się na łokciach i przetoczyła ku nim; ja też się zbliżyłem, żeby lepiej słyszeć.

— Nie szalej — powiedziała Emma. — Jeśli zaczniesz teraz rzucać jajkami, podziurawią nas jak sito.

— I co z tego? — zdenerwował się Hugh. — Mamy tu leżeć i czekać, aż nas znajdą?

Zgromadziliśmy się wokół skrzyni, aby szeptem wymieniać uwagi.

— Zaczekajmy, aż otworzą kratę — zaproponował Enoch. — Wtedy rzucimy jajko za klatkę. To przykuje uwagę upiorów, więc Bronwyn zdąży roztrzaskać czaszkę pierwszemu, który tu wejdzie. Wtedy reszta z nas ucieknie. Rozbiegniemy się, a na obrzeżach obozowiska odwrócimy się i rzucimy jajka na środek. Będzie zamieszanie i na pewno parę osób zginie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: