Miasto duchów - ebook
Miasto duchów - ebook
Są zbrodnie, które będą was dręczyły latami.
Obezwładniający mróz, przerażająca zbrodnia i glina, który zamienił skrzypce na pistolet.
Wojenna przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Rewol Rossel, niegdyś świetnie zapowiadający się skrzypek, przed którym otwierała się wielka kariera, obecnie jest milicyjnym śledczym w Leningradzie.
Pewnej przeraźliwie mroźnej nocy zostaje wezwany do koszmarnej zbrodni. Na przecinających las torach kolejowych znaleziono pięć starannie, wręcz pedantycznie ułożonych zwłok. Dochodzenie okazuje się najtrudniejszym ze wszystkich, które Rossel dotychczas prowadził. I najbardziej niebezpiecznym. Prowadzi go najpierw do muzycznych kręgów miasta, a w końcu aż na sam Kreml, szczyt czerwonej władzy.
W którym z tych światów ukrywa się zabójca…?
Pięć zmasakrowanych ciał porzuconych na torach kolejowych to początek niesamowicie wciągającej powieści dziejącej się w stalinowskiej Rosji, w scenerii mroźnego Leningradu. Misternie skonstruowana intryga, wyraziste postacie. Absolutnie genialne! - Vincent V. Severski.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-843-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sobota, 13 października 1951
Leżały równo niczym elementy rusztowania, oświetlone przez mocne reflektory lokomotywy. Cały kwintet ciał na zaśnieżonych torach. Stopy razem, ramiona ułożone schludnie przy tułowiu, głowy lekko obrócone w bok. Jakby śmierć poprosiła ich wszystkich, aby grzecznie stanęli do niej w kolejce, oni zaś wykazali się stosownym zdyscyplinowaniem.
Rewol Rossel, porucznik leningradzkiej milicji, zaciągnął się papierosem i wypuścił krąg szarego dymu. Przyglądał się miejscu zbrodni z wystudiowaną obojętnością. Dawno przeszło to u niego w nawyk. Ta beznamiętna maska wciąż – a miał już trzydzieści cztery lata – chroniła go przed wysyłką do łagru. „Mężczyzna winien mieć dwie twarze, Rewolu”, powiedział mu kiedyś ojciec, znacząco mrugając okiem. „Jedną własną, drugą dla świata”. Wówczas żaden z nich nie pojmował jeszcze, jak ważna to była rada. W Związku Radzieckim nawet tak drobne sprawy mogły zdecydować o przeżyciu. A jeśli do tego mieszkało się w Leningradzie, który Stalin traktował szczególnie podejrzliwie…
Rossel siedział na przednim fotelu moskwicza, słyszał jego poświstujący silnik. Po lewej, za spłachciem głębokiego śniegu, miarowo posapywał czarny parowóz. Za podczepionymi do niego wagonami towarowymi las dochodził pod same tory. Przed lokomotywą jednak przecinały je inne szyny i linia drzew się cofała, tworząc małą polanę.
– Dobra, towarzysze. Pora zająć się sprawą.
Szczęknęły drzwiczki. Wszyscy wysiedli i ruszyli przez kopny śnieg, wysoko unosząc nogi. Mieli na sobie płaszcze mundurowe z insygniami milicji, pod spodem zaś każdy nosił, co mógł – takie czy inne swetry, spodnie, grubą bieliznę. Regulaminowe umundurowanie nie sprawdzało się w tak mroźne noce. Już kilka godzin wcześniej podali w radiu, że temperatura spadła do minus dwudziestu siedmiu stopni. „Ziąb taki, że człowiek sika soplami”, stwierdził kiedyś sierżant Graczow, który co rusz wracał do wojennych wspomnień. Zwłaszcza do tego, jak w drodze do Berlina zarżnął jakichś Francuzów z 33. Dywizji Waffen-SS.
Obok parowozu stało dwóch przemarzniętych i chyba dość zagubionych mężczyzn. Rossel spojrzał w prawo. Tor przecinający główną linię wybiegał spomiędzy drzew pod kątem czterdziestu pięciu stopni, przez kilkadziesiąt metrów ciągnął się następnie równolegle aż do miejsca, gdzie widać było rozjazdy. Za nim znowu skręcał między sosny.
Jeden z mężczyzn stojących obok parowozu wyszedł im na spotkanie. Pewnie maszynista. Miał na sobie grubą kufajkę narzuconą na roboczy kombinezon i futrzaną czapę, spod której nie było mu prawie widać oczu. Śmierdział palonym węglem.
– Co was zatrzymało? – burknął.
Rossel zignorował pytanie i spojrzał na tego drugiego, milicjanta z miejscowego posterunku. To pewnie on dzwonił. Był niski, chudy i wyglądał jak przestraszone zwierzątko. Na oko dwadzieścia kilka lat, ale bardziej chłopiec niż mężczyzna.
Obaj mieli ponure twarze. W sumie nic dziwnego. Maszynista myślał pewnie tylko o tym, żeby zepchnąć wreszcie te ciała z torów i do diabła z nimi. Ale chłopak był zbyt przerażony, żeby cokolwiek tknąć. Czekał, aż zjawi się ktoś z góry i przejmie ten bałagan.
– No, co was zatrzymało? – powtórzył maszynista.
Rossel spojrzał na niego i odparował:
– Przejechać pięćdziesiąt kilometrów o czwartej nad ranem, w zamieci, w której lis polarny by się zgubił, to nie w kij dmuchał.
Śnieg padał od trzech dni, choć była dopiero połowa października. Ostatni raz coś takiego zdarzyło się w 1942 roku, na początku oblężenia Leningradu. Nawet milicja miała problemy z wyjazdem poza miasto, samochody ledwie trzymały się drogi.
Ludzie Rossela poszli przyjrzeć się ciałom. Pochylali się na trupami, ale żadnego na razie nie dotykali.
– I jak to było? – spytał Rossel. Kilkaset metrów dalej ciągnęła się linia brzegowa jeziora Ładoga, obecnie w części już zamarzniętego. Rosselowi przyszło na myśl, że ci ludzie mogli być wędkarzami. Siadali tacy przy przeręblu, moczyli kije i pili. A gdy mieli już dość, wracali torami, podtrzymując się nawzajem. I czasem coś nie wychodziło i wszyscy zamarzali.
– Leżeli już tak, gdy ich zobaczyłem – powiedział maszynista. – Pług śnieżny przeszedł tędy wczoraj, ale i tak nie jechałem szybko. Dość wcześnie ich dostrzegłem.
– Kara za wprowadzenie w błąd funkcjonariusza… – zaczął Rossel.
Kolejarz splunął i pokręcił głową.
– Sami im się przyjrzyjcie – rzucił. – Wszystko będzie jasne.
Parowóz zasapał gwałtownie, jakby dostał czkawki.
– Co wieziecie? – spytał Rossel.
– Węgiel. Złom. Dwadzieścia wagonów.
Dobrze, że taki skład udało się zatrzymać. Niewiele by z tamtych zostało, gdyby się po nich przetoczył.
– To jest główna linia? Dlaczego nikt nie trafił na nich wcześniej?
– Ostatni pasażerski chodzi tędy o jedenastej – odparł maszynista, przecierając oczy. – Ale nie wiem, czy wczoraj szedł. Nowe diesle nie wyrabiają na takim mrozie. Mój towarowy był pierwszy tej nocy. Jeden idiota przeciążył mi wagon przy załadunku i wszystko siadło. Dwie godziny robiliśmy z tym porządek.
Wymamrotał jeszcze coś o kotle i zaworach i wskazał parowóz. Że niby musi, ale głupio mu pytać o pozwolenie. Rossel wzruszył ramionami i kolejarz wyszedł z kręgu światła.
Dzieciak z miejscowego posterunku spojrzał teraz na Rossela, jakby oczekiwał rozkazów. Był tylko szeregowym funkcjonariuszem.
– Gdzie są wszyscy? – spytał go Rossel.
– Wzięli ich.
– Mam na myśli twoich kolegów. Dlaczego jesteś tu sam?
Chłopak spojrzał na śnieg.
No nie, wolne żarty, pomyślał Rossel.
– Naprawdę wszystkich?
Tamten skinął głową.
Kurwa mać. Bezpieka zrobiła sobie żniwa w milicji. Zresztą jak wszędzie. W wojsku i innych służbach, nawet we własnym czekistowskim towarzystwie. Gdy ktoś wkładał mundur w takich czasach, mógł oberwać szczególnie boleśnie. Ale żeby zwinęli cały prowincjonalny posterunek? Milicja istniała po to, by utrzymywać jakiś tam porządek publiczny, ale dyscyplinę społeczną wymuszały rady robotnicze i sądy ludowe, a nawet świat przestępczy. Do milicji brali teraz wszystkich, bo to prosta robota – wystarczy wykonywać polecenia. Więc i zbirów było w niej coraz więcej. Zbiry jednak nie nadają się na kontrrewolucjonistów.
Rossel spojrzał na ciała i spróbował zebrać myśli.
Maszynista nocnego pociągu towarowego zatrzymał skład, bo zobaczył, że coś leży na torach. Wysiadł i podszedł obejrzeć przeszkodę. Pewnie myślał, że to przewrócone drzewa. Albo że inny pociąg zgubił coś z ładunku. Ale nie.
Zawiadomił więc najbliższą stację, a stamtąd zadzwonili na milicję. Najpewniej na najbliższy posterunek. Ale tam był tylko ten szczaw, który spojrzał na rozpiskę na ścianie i wezwał ludzi z głównego zarządu śledczego w Leningradzie. Gdzie trafił na dwóch sierżantów, Graczowa i Taniejewa, którzy mieli akurat nocną zmianę. No i Graczow zadzwonił zaraz do mnie. A ponieważ ten drań zawsze kombinuje, jak najbardziej namieszać w zgodzie z regulaminem, wyrwał z łóżka jeszcze kapitana Lipuchina, chociaż wiedział, że ten będzie miał o tej porze łeb jak bania.
No, i mamy teraz, co mamy. Ponad pięćdziesiąt kilometrów za obszarem naszej jurysdykcji, pośrodku niczego. Z miejscową milicją załatwioną konkursowo przez bezpiekę.
Rossel wiedział, że nie należy pytać, co tam się stało. Lepiej pilnować swoich spraw.
Zostawił nieszczęsnego młodzika i ruszył do swoich ludzi. Pokonawszy wał śnieżny pozostawiony wzdłuż torów przez pług, trafił na kapitana Ilję Lipuchina.
– Co mamy, szefie? – zapytał.
Lipuchin spojrzał na niego melancholijnie. Jak często ostatnio, miał przekrwione oczy i zalatywało od niego wódką.
– Morderstwo – odparł Lipuchin. – Robota maniaka.
I zwymiotował.2
– Numer pierwszy. Zamrożona. Porządnie, na kość. Jak ten chleb, co nam go wydawali w Ósmej Gwardyjskiej. Zęby można było na nim połamać.
Sierżant Graczow odgarnął trochę śniegu z ciała.
– Skóra zdarta z twarzy, część zębów wyrwana albo wybita. Odcięte dłonie.
Na widok osobliwie uśmiechniętego trupa Lipuchin odwrócił się i zakaszlał wściekle. Po chwili wciągnął głęboko powietrze. Rossel był pewien, że kapitan pozbył się już z żołądka resztek alkoholu. Wyraźnie było z nim coraz gorzej.
– Popatrz, co ma na sobie – ciągnął Graczow. – Wygląda jak Królowa Śniegu, ale ubranie nie zesztywniało od mrozu. Ktoś ubrał ją już po śmierci.
Zbyt niska. Za chuda. To nie była ona. Rossel ponownie, który to już raz, poczuł jakby ulgę. Przy każdej denatce obawiał się zawsze, że to będzie Gala. I zawsze się upewniał, że to nie ona.
Pochylił się i przyjrzał czerwonej sukni dziewczyny. Aksamitna.
Graczow miał rację. Wyglądała na drogą.
– Co ona ma w gardle? – Wskazał palcem. – Sopel?
Rzeczywiście tkwiło tam coś cienkiego i długiego, co lśniło jak lód. Graczow zdjął rękawiczkę, stuknął w to paznokciem i zaraz ponownie okrył dłoń.
– Szkło – powiedział.
Pochylił się i przekręcił przy tym głowę, aż spadła mu czapka, odsłaniając pokrytą bliznami ogoloną czaszkę.
– Szklana rurka. – Spojrzał na pozostałe cztery ciała. – Wszyscy takie mają. Różnej wielkości, ale wszyscy, towarzyszu poruczniku.
Rossel wyprostował się i zatarł skostniałe dłonie.
– Szkoda, że to nie sople, sierżancie. Wtedy wszystko byłoby jasne. Magia Królowej Śniegu. Sprawa zamknięta już na wstępie. Towarzyszu Taniejew?
Sierżant Taniejew był milicyjnym weteranem, do emerytury zostało mu już tylko kilka tygodni. Co rusz błyskał fleszem, wykonując kolejne zdjęcia zlodowaciałej arystokratki. Ręce miała równo ułożone przy bokach, ciało spoczywało prostopadle do szyn. Jej głowa znajdowała się dokładnie pośrodku torowiska.
Rossel wyjął kolejnego biełomora. Ścisnął tekturkę, która służyła jako prymitywny filtr. Zapalił i zaciągnął się ostrym dymem.
– Numer drugi – powiedział Graczow, naciągając czapkę. Podszedł do zwłok i też częściowo zgarnął z nich śnieg. – Ten był popem. Także zamarznięty na kość. Jak pewnie wszyscy. Brak skóry na twarzy i zębów. Odcięte palce. I zobaczcie jeszcze to – dodał.
Rossel głęboko się zaciągnął.
Pop miał rozcięte gardło. Ktoś pozbawił go krtani, która leżała teraz poniżej szyi, tuż obok dużego złotego krzyża. Na bezlicej głowie ciągle tkwiło cylindryczne nakrycie głowy. To ciało także leżało prostopadle do toru, ale z głową opartą na szynie. I pewnie już mocno przymarzniętą do stali.
Taniejew podszedł do trupa i bez ostrzeżenia strzelił zdjęcie. Błysk flesza oślepił ich na chwilę, odbity od czystej bieli śniegu. Odsunęli się odruchowo. Sierżant Graczow zaklął od serca.
– Zdurniałeś, Taniejew? Za Eisensteina tu, kurwa, robisz?
Rossel przyklęknął w głębokim śniegu na jedno kolano i mrugając intensywnie, czekał, aż zobaczy coś więcej niż jasny ślad plątaniny naczyń krwionośnych swojej siatkówki. Przelotnie zastanowił się przy tym, jakim cudem Taniejewowi udało się przesłużyć tyle lat w milicji bez żadnego pechowego wypadku. Albo dlaczego nikt go nie zadenuncjował do bezpieki.
Obejrzał się na pociąg. Widział tylko blask reflektora lokomotywy, poza tym wkoło zdawała się zalegać całkowita ciemność. Coś jak ten wybór, z którym musiał się zmierzyć. Albo oślepiający blask, albo kompletna czerń. Rossel nie był religijny, w sumie nawet stronił od religii. Duży w tym udział mieli nauczyciele z państwowego sierocińca w Kostromie. Trafił do bidula, gdy tajniacy przyszli po jego rodziców, tam zaś nauczono go czcić wyłącznie Marksa i Lenina. Jako nastolatek wstąpił nawet do Związku Wojujących Bezbożników. Za nimi była już tylko ściana. Powtarzał wtedy, jak go nauczono, że „walka z religią to walka o realizację planu pięcioletniego”. Ale teraz poczuł się dziwnie. To miejsce zbrodni było odmienne od wszystkich, które widział. Ciała ułożone schludnie na torze, posępny zimowy krajobraz, jękliwy szum dmącego od Ładogi wiatru. Głębokie zaspy i trupy. Całkiem jak podczas blokady Leningradu. Wtedy właśnie, już lata temu, podczas zamieci, ostatni raz widział twarz swojej siostry Gali. Niewiele brakowało, żeby się przeżegnał.
Przeszli do kolejnych zwłok. Te były pomarszczone, jakby należały do kogoś starego.
– Numer trzeci – odezwał się Graczow. – Jak widać, ten jest całkiem nagi. Potraktowano go podobnie jak tamtych, ale ktoś zadał sobie nieco dodatkowej roboty. Odgarnąłem już trochę śniegu wkoło niego i znalazłem kilka smaczków. To chyba jest jego serce… – Wskazał brunatny kawałek tkanki przy boku. – A obok jaja. Ale kutasa mu zostawili. Szczęściarz!
Zwłoki leżały na obu torach szlaku. Trzy z głowami na szynach, pozostałe – pośrodku toru.
Rossel odstąpił od ciała numer trzy i rozejrzał się wkoło. Był wściekły na siebie. Zmarznięty i niewyspany myślał z początku, że trafiła im się zwykła sprawa, jeden z tych wypadków po alkoholu. Dziewięć na dziesięć takich spraw zaczynało się od chlania. Chyba że mieli do czynienia z robotą bezpieki, która akurat chciała kogoś usunąć po cichu. W takich razach robiło się bez słowa swoje, zadając same niewłaściwe pytania. Albo nawet nikogo o nic nie pytając. Denaci trafiali do prosektorium, a w aktach pojawiała się jakaś fikcyjna przyczyna śmierci.
Ale tu było inaczej. Żadnych śladów krwi. Brakło twarzy, ale nie dostrzegł ran wylotowych. Nie był to więc skutek strzału w tył głowy, jak zwykli załatwiać sprawy czekiści. Nie było też sznurów, którymi zazwyczaj krępowali ofiarom nogi i ręce.
Robota maniaka? Może i tak. Może Lipuchin miał rację.
A oni już wszystko tutaj zadeptali. Żaden nie sprawdził wcześniej, czy nie było śladów innych ludzi. Tych, którzy musieli przynieść tu ciała. Rossel spojrzał w drugą stronę, tam gdzie widać było bocznicę. Swoją drogą, dokąd ona prowadziła? Ale tam nie było żadnych śladów. Nic nie sugerowało, żeby ktoś przeciągał ciała z lasu. Nie było też odcisków opon.
– O której przestało padać?
Przechodzący do czwartego ciała funkcjonariusze zatrzymali się. Spojrzeli na siebie.
– Gdy wychodziłem na zmianę, śnieg jeszcze sypał – powiedział Graczow. – Potem siedziałem z głową w papierach, ale wydaje mi się, że wtedy też jeszcze padał.
Odwalał papierkową robotę? Od ósmej wieczorem do drugiej w nocy? Rossel niezbyt w to wierzył. Sierżant Graczow uwielbiał wychodzić z gabinetu na dymka, żeby filować przy tym na prostytutki, które trafiały w nocy na komisariat. Co rusz wybierał sobie jakąś do zgwałcenia.
– Kiedy kładłem się spać, śnieg ciągle padał – powiedział Lipuchin. – To musiało być chyba około dziesiątej.
Rossel dostrzegł uśmiechy na twarzach Graczowa i Taniejewa. Chcieliście powiedzieć, towarzyszu – mówiły – że koło dziesiątej osunęliście się pod stół?
Tak czy owak, nikt z nich dokładnie nie wiedział, jak długo sypało. Możliwe, że przestało dopiero między drugą a czwartą nad ranem. Tego roku zima nadeszła wyjątkowo wcześnie i padało tak, jakby Bóg chciał pogrzebać świat. Teraz śnieg sięgał im dobrze powyżej kolan. Ci, którzy podrzucili ciała, nie musieli się o nic martwić. Było tak, jakby spadły tu z nieba.
Czwarty trup również należał do mężczyzny. Tyle że młodszego. Był lepiej zbudowany, nie miał obwisłej skóry. Ponad dwadzieścia lat, ale na pewno nie więcej niż czterdzieści, pomyślał Rossel. Trup był nagi i okaleczony podobnie jak ten trzeci. Choć nie tak samo.
– Tym razem jaja są na miejscu – zauważył Graczow z krzywym uśmiechem. – Ale spójrzcie na jego wyposażenie. Jeśli w niebie dalej można się pieprzyć, to tamtejsze dziwki będą mokre na sam widok tego zucha.
Ostatnie ciało. Rossel odpalił kolejnego papierosa od poprzedniego i mocno ścisnął tekturowy filtr.
– Cholera – odezwał się Graczow. – Kurwa mać.
Rossel spojrzał na sierżanta, który klęczał nad zwłokami i zgarniał im śnieg z głowy.
– Ma granatową czapkę – wyjaśnił Graczow. – Ona jest z MGB.
Zaiste. To była granatowa czapka z czerwoną opaską i czarnym daszkiem. Typowa dla funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Na rękawach i wyłogach kurtki widać paski, których znaczenia Rossel nie potrafił odczytać. Na epoletach nic nie było. Widział jednak zaśniedziałą odznakę przypiętą do kurtki. Wiadomą odznakę z symbolem miecza.
Podobnie jak u innych, brakło skóry na twarzy, ale widać było oczy, obecnie pod postacią białych kulek. Graczow obejrzał usta.
– Pasjonat stomatologii zrobił swoje. Zniknął też język.
Poniżej pasa ciało było prawie nagie, tylko z obszernymi figami. Może były różowe, a może była to tylko sprana czerwień. Dalekie od wyrafinowania. Niemniej kimkolwiek była ta kobieta, obecnie jej zniekształcone przez mróz uda nie przypominały nawet ludzkich nóg.
– Trzech mężczyzn, dwie kobiety – powiedział Rossel. – Księżniczka, pop, nagus bez jaj, nagus z jajami i do tego czekistka.
Graczow wydął policzki.
– Pierdolony jazzband – mruknął pod nosem.
– Jazz jest burżuazyjny, towarzyszu – upomniał go Taniejew.
Spojrzeli na niego. Taniejew ciągle stał z aparatem. Śmiertelnie poważny, jak zwykle. Z pewnością nie próbował żartować.
Graczow splunął.
– Jak zawsze dziękuję za czujność i przypomnienie o słusznej linii Partii, towarzyszu – powiedział. – I za zawrócenie nas wszystkich ze złej drogi, na której…
– Wystarczy, sierżancie – przystopował go Rossel. Gdy Graczow wpadał w taki ton, potrafił się nieźle zagalopować.
Zwykle też ignorował rozkazy, ale tym razem umilkł. Zapewne dlatego, że na Taniejewie żadna jego filipika nie zrobiłaby już wrażenia. Starszy funkcjonariusz myślał już tylko o emeryturze i zamierzał dokulać się do niej bez dodatkowych atrakcji. Zwłaszcza teraz, gdy trafili na kogoś w mundurze MGB i wszystko mogło się zdarzyć.
– Towarzyszu poruczniku, sam nie wiem, jak najlepiej będzie teraz postąpić – powiedział Lipuchin, podchodząc do Rossela. Odkąd kapitan pozbył się wódki z żołądka, na twarz wróciło mu nieco kolorów, ale wciąż jechało od niego terpentyną. Choć był wysoki, musiał unieść głowę, żeby powiedzieć coś porucznikowi na ucho.
Rossel wiedział, o czym wszyscy myślą. Graczow, który ze swoim bezczelnym wyrazem twarzy ponownie przykucnął nad kobietą. Taniejew, który znów gmerał przy aparacie, starający się przeżyć w cieniu ostatnie tygodnie przed emeryturą. Lipuchin, który wciąż wyglądał jak filmowy amant, bo alkohol nie zdołał go jeszcze zniszczyć. Tyle że kapitanem był już tylko z nazwy – tak naprawdę jedynie wykonywał rozkazy.
Wszyscy oni zastanawiali się, czy można by jakoś pominąć tę w mundurze MGB…
Wiatr znów zaczął okrywać trupy śniegiem. Parowóz wciąż oświetlał je z dala, maszynista przytupywał w grubych walonkach, lokalny szczaw wpatrywał się w swoje buty.
Rossel postukał kciukiem w palce lewej dłoni, a raczej to, co z nich zostało. Zwykle tak robił, gdy chciał coś przemyśleć. Kikuty były pamiątką po spotkaniu z czekistami, jak wciąż ich nazywano. Rossel wiedział, że nie sposób przed nimi niczego ukryć. To nigdy się nie udawało. W sumie dziwił się nawet, że jeszcze tu nie dotarli. Taka sprawa to w końcu ich działka. I nie, nie będzie żadnych pośpiesznych pogrzebów. Niczego nie pominą. Ciała trafią do Leningradu, gdzie zostanie wszczęte regularne dochodzenie. I potrwa ono do chwili, gdy MGB położy na nim łapę. Tak jak na czterech pechowych milicjantach, którym przypadła ta sprawa.
On jednak nie mógł sobie pozwolić na kolejne spotkanie z MGB. Już poprzednie mogło być ostatnim.
Uniósł głowę.
Może naprawdę udałoby im się z tym wszystkim uporać, gdyby skupili się tylko na Królowej Śniegu? Jakieś łatwe aresztowanie, dużo gadania o jej legendarnym temperamencie i całkiem jawnych rojalistycznych sympatiach…
– Niech ten chłopak znajdzie dla nas jakąś ciężarówkę – odezwał się w końcu rozkazującym tonem. – I garnek wrzątku z parowozu. Musimy jakoś oderwać tamtego…
Graczow uniósł nogę i kopnął głowę popa.
– Wrzątku już nie trzeba – powiedział.3
Graczow i Taniejew zostali, żeby dopilnować załadunku ciał na ciężarówkę ZiS-5, grata z demobilu, którą miejscowy milicjant zorganizował skądś po godzinnych poszukiwaniach. Była to jedyna użyteczna rzecz, jaką zrobił tej nocy. Taniejew strzelił jeszcze ze dwadzieścia zdjęć trupów, które w końcu owinięte brezentem trafiły na platformę. Graczow miał rację – były zamarznięte na kość, ale dziwnie lekkie. Zwykle ciężko było ruszyć zwłoki, o czym cała ekipa już nie raz się przekonała, ale nie tym razem.
Rossel i Lipuchin wrócili tymczasem do moskwicza. Porucznik poczekał za kierownicą, aż kapitan zeskrobie lód z wewnętrznej strony przedniej szyby. Osiadł tam od ich oddechów. Ale i do tego przywykli. W schowku na desce rozdzielczej mieli co trzeba, żeby się z tym uporać, czyli nadłamaną drewnianą łyżkę i stare egzemplarze „Prawdy” i „Sowietskogo Sporta”.
Przez pierwsze pół godziny jechali w ciszy. Słychać było tylko silnik i tarcie opon o śnieg. No i skrobanie Lipuchina, bo lód znów zaczął porastać szybę. Samochód zaś co chwila próbował zdryfować z białej drogi i Rossel nieźle się pocił za kierownicą.
Bliżej miasta było już łatwiej, śnieg został tu już trochę rozjeżdżony.
– Jakieś przemyślenia? – spytał w końcu Lipuchin.
– Nic wartego wzmianki, towarzyszu kapitanie.
Lipuchin się uśmiechnął.
– Mam na myśli tę sprawę.
Rossel wzruszył ramionami.
– Dziwnie porządny ten maniak – powiedział. – Ułożył te ciała jak w kolejce do teatru. Szaleństwo to zwykle chaos. Irracjonalne działania. A tu jest inaczej.
– Wyrwał im zęby i zdarł skórę z twarzy – przypomniał Lipuchin. – To nie jest normalne. Musi być walnięty.
– Może chciał po prostu ukryć ich tożsamość – odparł Rossel. – To mogło być przemyślane i celowe.
Lipuchin chrząknął i od niechcenia poskrobał szybę łyżką.
– On czy oni? – spytał po chwili.
– Tego jeszcze nie jestem pewien. A wy?
Kapitan zawahał się.
– Nie wiem – odpowiedział w końcu. – Chociaż oprawienie tych wszystkich ciał to trochę za dużo roboty na jednego człowieka.
– Zatem dwóch mężczyzn – zasugerował Rossel. – Przywieźli zwłoki ciężarówką i ułożyli na torach. Sporo przed przejazdem pierwszego pociągu. Potem śnieg zasypał ich ślady i prawie przykrył ciała. A jeszcze później nadjechał nasz towarowy.
– Tak, może dwóch. Ale pewności bym nie miał. No i dlaczego? Dlaczego tak to urządzili? Dziwna kombinacja. Jak to niby mogło wyglądać? – Uniósł rękę i pociągnął łyk z wyimaginowanej butelki. – Pojedziesz ze mną nad Ładogę? Mam kilka trupów do ułożenia na torach – dodał przepitym głosem.
– To może mieć sens. W sumie nawet dość oczywisty.
– Znaczy jaki?
– Nie chciałem o tym mówić przy Graczowie i Taniejewie. Zwłaszcza Graczowie. On by własną matkę sprzedał za kopiejkę.
Lipuchin skinął głową.
– Z drugiej strony Taniejew jest dość pozbierany – odparł kapitan. – Rozsądku miewa więcej niż my wszyscy. Sugerujecie więc, że to robota czekistów? Ale po co mieliby tak mordować kogoś ze swoich?
Pytanie miało sens, ale nie do końca. Czekiści, co oznaczało w praktyce nie tylko MGB, ale także OGPU i NKWD, od wielu lat likwidowali z wielkim entuzjazmem szpiegów, sabotażystów, faszystów, pisarzy, księży, kułaków, trockistów, muzyków, generałów, lekarzy, milicjantów. Jak wszystkich, którzy posługiwali się jakimś językiem obcym albo choć raz byli za granicą. Czyli tak zwany element antyradziecki.
Rossel poszukał jakiejś w miarę dyplomatycznej odpowiedzi.
– Nie byłby to pierwszy raz – zaryzykował.
Lipuchin pokręcił głową.
– Nie wydaje mi się. Nie w pobliżu jeziora. Nie chciałoby im się jeździć tak daleko. Szczególnie w taką pogodę. To ciężka fizyczna praca. Podobno mają miejsce na takie rzeczy, w lesie pod Toksowem. Lepiej nie zrywać tam kwiatków. Ludzie mówią, że wyrastają ze zdrajców.
Rossel przyhamował. Od razu nieco zniosło ich w prawo, ale moskwicz zwolnił. Zaraz potem pokazał się zakopany do połowy w śniegu drogowskaz informujący: _Leningrad 35 km_. Rossel skręcił w lewo. Spojrzał na zegarek. Było już dobrze po czwartej nad ranem.
– Tak więc maniak – powiedział. – Ale szczególny. Taki, który najpierw kroi ofiary, usuwa jądra, wyrywa krtań, wybija zęby, zdziera skórę z twarzy. A potem układa oprawione ciała jak skarpetki w szufladzie burżuja. Schludnie i w określonym porządku.
* * *
Na obrzeżach miasta szosa była prawie czarna i opony wreszcie złapały przyczepność. W samochodzie zrobiło się na tyle ciepło, że Lipuchin nie miał już wiele do skrobania. Rossel nie mógł wyjść ze zdziwienia, że ich autko pokonało taki kawał drogi bez cienia skargi.
Była piąta trzydzieści i Leningrad, wciąż otulony ciemnością, budził się do życia. Jeszcze wczoraj panowała tu pogoda typowa dla połowy października, czyli było zimno, ale bez przesady. Teraz, dwadzieścia cztery godziny później, nazywane przez niektórych Wenecją Północy miasto znalazło się w okowach lodu. Całe, razem ze swymi przedrewolucyjnymi dworami i pałacami. Wracali tą samą drogą, którą wyjeżdżali, przez prospekt Piskariowski, omijając centrum aż do mostu Bolszeochtinskiego. W zajezdni przy Smolnym rozpalano pod tramwajami małe ogniska, żeby podgrzać smary wózków jezdnych. Pewnie nauczyli się tego na froncie, przy obsłudze T-34. Wysoko na Smolnym wisiał wielki plakat przedstawiający trzech mężczyzn, który zdawali się przyglądać tym zabiegom. Jednym z nich był Stalin. Drugim, o pogardliwym spojrzeniu zawodowego biurokraty, musiał być Gieorgij Malenkow, wedle niektórych pogłosek wyznaczony już na jego następcę. Trzecim, lekko łysiejącym mężczyzną w średnim wieku i w pince-nez na nosie, był Ławrientij Beria, wicepremier odpowiedzialny za bezpieczeństwo państwa. Na plakacie widniało ponadto: _ZWYCIĘSTWO I WOLNOŚĆ! Obchody dziesiątej rocznicy utworzenia Drogi Życia. 19 listopada_.
Kiedy moskwicz mijał Smolny, Rossel zerknął w górę i zastanowił się przelotnie, czy te binokle miały pomóc Berii w wypatrywaniu grzechów dwóch milionów leningradczyków.
Posterunek numer 17 znajdował się na rogu ulic Wosstanija i Niekrasowa. Rossel zatrzymał moskwicza przy krawężniku i wyłączył silnik. Przez chwilę obaj z Lipuchinem siedzieli w milczeniu. Nie było im pilno rozpocząć dzień pracy wcześniej niż to konieczne, mimo że bezpowrotnie stracili tę noc. Mieszkańcy miasta mijali ich w drodze do biur, fabryk, szkół. Przeszła grupa robotników budowlanych, już od rana pod dobrą datą – od przerwania blokady minęło osiem lat, ale miasto wciąż się odbudowywało. Graczow i Taniejew mieli lepiej: byli po zmianie i odstawiwszy ciała do kostnicy, mogli wrócić do domu, żeby się wyspać.
Po raz pierwszy, odkąd wyrwano go z łóżka, Rossel poczuł, jak bardzo przemarzł. Czuł, że minie kilka dni, nim naprawdę się ogrzeje. Ziewnął.
– Nie ma czasu na drzemkę, poruczniku – powiedział rozsądnie Lipuchin, starając się poprawić nastrój. – Chyba potrzeba nam herbaty. Rozgrzejemy dłonie i serca. Lidia nastawi nam samowar.
Wysiadł z samochodu i klepnął w dach moskwicza, jakby chciał potwierdzić swoje słowa. Rossel patrzył na kapitana, który przeszedł przez ulicę i pchnął ciężkie drewniane drzwi komisariatu. Zanim wszedł, zdjął czapkę i przeczesał palcami jasne włosy. Byłby idealnym bohaterem propagandowych wizji sowieckiego raju i kto wie, może by się w nich znalazł, gdyby nie popełnił błędu i nie uległ podszeptom zdradzieckiego węża.
Błędy.
Wszyscy je popełniali. Niektóre były śmiertelnie groźne. Rossel żałował czasem, że jego taki nie był. Gdyby trzymał język za zębami, darowując sobie błyskotliwe uwagi, może wciąż grałby na skrzypcach w Teatrze Kirowa, a nawet miewałby tu i tam własne koncerty. Młody duchem, uśmiechnięty, romansujący to z jakąś tancerką, to śpiewaczką. Nie musiałby co rano oglądać w lustrze swej widmowej twarzy. Twarzy równie bladej jak rozprowadzane na niej mydło do golenia.
Ściągnął rękawiczki i spojrzał na swe dłonie.
W lewej brakowało dwóch palców, małego i serdecznego. Środkowy i wskazujący pozostały nietknięte, ale były sztywne i jakby nieco skręcone. Z prawą dłonią było lepiej, wszystkie palce były na miejscu, ale serdeczny i mały zostały złamane i krzywo się zrosły.
Rossel dobrze pamiętał, jak to się stało. Była to jego gama cierpienia:
_Do_ – lewy mały palec. Pierwszy złamany przez śledczego, który niezadowolony ze skąpych zeznań sięgnął po dłuto.
_Re_ – skojarzone z najtrudniejszymi przejściami, z palcami przyciskającymi struny we właściwych miejscach.
_Mi_. Ten palec został odcięty. „Możesz to przerwać – rzucił przesłuchujący. – Wystarczy, że się przyznasz”.
_Fa_ – palec serdeczny. Potraktowany dłutem.
_Sol –_ śledczy odłożył dłuto, ale sięgnął po młotek i zaczął nim obrabiać prawą dłoń. Cierpienie winno być symetryczne.
To już nie była gama, lecz arpeggia. A potem zrobiło się jeszcze trudniej. W końcu i tak się przyznał. W końcu powiedzieli mu nawet do czego. Chodziło o wrogie nastawienie do władzy radzieckiej. Nie pamiętał, żeby to sprecyzowali.
W szczegółach mogło to być cokolwiek. Na przykład planowanie kontrrewolucyjnych aktów sabotażu. W czasie wojny był to ich ulubiony motyw. Albo rozsiewanie wrogiej propagandy. Planowanie morderstwa kogoś z kadr partyjnych. Spiskowanie na rzecz faszyzmu. Spekulanctwo. Dywersja. Rozpowszechnianie plotek w celu obniżenia morale. Szpiegostwo. Wykupywanie trudno dostępnych produktów. Było z czego wybierać, ostatecznie w tak niespokojnych czasach wszystko mogło się okazać aktem zdrady. Proszę, towarzysze, oto menu – wybierajcie, na co macie ochotę.
Długi ostry nos i pokryta bliznami twarz oprawcy. Smród celi. Zatęchłe pasy, lodowate kajdanki. Wykrzywiająca plecy ława. To wszystko dobrze pamiętał. Ale zeznania spowijała mgła.
_La_.
Wszystko to wlokło się bez końca.
Ale gdy wreszcie minęło, Rossel wiedział, że stał się kimś innym. I do tego niemową. Godzinami wpatrywał się w kikuty palców. W jakiejś chwili powiedział innemu więźniowi w przepełnionej celi: „To tak, jakby mi język wyrwali”. Wiedział, że niczego już nie zagra.
Siedząc wciąż w zaparowanym moskwiczu, Rossel zadrżał i pomyślał, że chyba rzeczywiście pora na herbatę. Pieprzyć to wszystko. Cały skostniał.
Nie licząc dłoni. One od dawna były lodowate.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki