Miasto dżinów - ebook
Miasto dżinów - ebook
Miasto Dżinów, wydane w 1993 roku, to owoc sześcioletniego pobytu autora w Indiach. Z pasją, a zarazem skrupulatnością historyka Dalrymple odmalowuje obraz stolicy Indii - miasta „stanowiącego niewyczerpaną skarbnicę opowieści, podań starszych niż przekazy historyczne”, miasta obfitującego we wspaniałości i okropieństwa, miasta-labiryntu usianego kopułami pałaców, miasta-śmietniska skąpanego w świetle przefiltrowanym przez misterne treliaże, miasta-chaosu kipiącego ludźmi, rozkaszlanego od spalin i woniejącego przyprawami, miasta, w którym stulecia, a nawet millenia, przechowały się w stanie nienaruszonym, trwając obok siebie w doskonałej harmonii. Warstwa po warstwie autor odsłania pokłady historii, ożywia ruiny, zaludnia mogolskie pałace, prowadzi czytelnika ciasnymi alejkami Starego Miasta, zgłębiając jego endemiczne hybrydy: średniowiecznych medyków, muzyków i kaligrafów, wyrusza z eunuchami (hidźra) „na jubel”, pije herbatkę z ostatnią mogolską księżniczką, odwiedza wykopaliska w poszukiwaniu prawdy historycznej zawartej w Mahabharacie. Zafascynowany hybrydalnym splotem kultur, islamskiej i hinduistycznej, indyjskiej i angielskiej, tropi ich pozostałości w architekturze i języku.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-586-1 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszego sufiego spotkałem w twierdzy Firoz Śaha. Pir Sadr ud-Din miał bystre oczka i brodę splątaną jak ptasie gniazdo. Święty mąż posadził mnie naprzeciw siebie na dywanie, poczęstował herbatą i rozpoczął swą opowieść o dżinach.
Gdy na początku świata Allah uformował Adama z gliny, powołał do bytu także inne istoty, we wszystkim podobne do człowieka, ale stworzone z ognia. Dżiny to byty duchowe, niewidoczne dla ludzkiego oka; aby je ujrzeć, należy modlić się i pościć. Sadr ud-Din przesiedział półnagi u stóp Himalajów czterdzieści jeden dni, nie przełknąwszy ani kęsa; potem tyleż samo wystał zanurzony po szyję w wodach Jamuny.
Pewnej nocy, gdy spał na cmentarzysku, odwiedził go sam król dżinów.
– Był czarny, wielki jak drzewo i miał tylko jedno oko pośrodku czoła – powiedział pir. – Obiecywał dać wszystko, czego zapragnę, ale za każdym razem odmawiałem.
– Pokażesz mi kiedyś dżina? – spytałem.
– Pewnie – odparł. – Ale będziesz uciekał, ile sił w nogach.
Miałem zaledwie siedemnaście lat. Po dziesięciu latach nauki w szkole położonej w niewielkiej dolinie pośród wrzosowisk północnego Yorkshire zupełnie niespodziewanie znalazłem się w sercu Indii, w Delhi. Od pierwszej chwili oczarowało mnie to niesamowite miasto, tak bardzo odmienne od wszystkiego, co dotąd widziałem. Delhi – jak się zrazu wydawało – obfitowało we wspaniałości i okropieństwa: labirynt, miasto pałaców, gnijące śmietnisko skąpane w przefiltrowanym przez misterne treliaże świetle, pejzaż usiany kopułami, kipiący od ludzi bezład, rozkaszlały od spalin i woniejący przyprawami.
Miasto to – o czym się wkrótce przekonałem – było też niewyczerpaną skarbnicą opowieści, podań starszych niż przekazy historyczne, nieprzebranych pokładów mitów i legend. Moi przyjaciele, umęczeni naprzykrzającymi się na Dźanpath naganiaczami, uciekali na plaże Goi, ale na mnie stolica rzuciła trwały urok. Zabawiłem w niej dłużej i wkrótce zatrudniłem się w przytułku dla nędzarzy, położonym na północnym skraju miasta.
Okna pokoju, w którym ulokowały mnie zakonnice, wychodziły na wysypisko. Gdy o poranku wyglądałem na dwór, widziałem smutne zastępy śmieciarzy przeszukujących cuchnące sterty odpadków; na miedzianym niebie ponad ich głowami niesione przez prądy powietrzne sępy zataczały kręgi, tworząc wzory niczym szkiełka w kalejdoskopie. Popołudniami, gdy zamiotłem kompleks, a jego mieszkańcy ucinali sobie drzemkę, wymykałem się na zewnątrz, by pozwiedzać okolicę. Brałem wtedy rikszę i jechałem w głąb Starego Miasta; mijając zwężające się gardziele przesmyków i alejek, zaułków i ślepych uliczek, czułem, jakby domy wokół mnie się zakleszczały.
Latem wybierałem mniej klaustrofobiczne przestrzenie Lutyensowskiego Delhi. Tam, w pulsującym słońcu, spacerowałem nieśpiesznie w szpalerze rzucających cień miódl indyjskich, tamaryndowców i drzew ardźuna, mijając klasyczne białe bungalowy z wybrzuszonymi fasadami, obsadzone krzewami gulmohar – wianowłostki – o kwiatach w kolorze płynnego złota.
Zarówno w Nowym, jak i w Starym Delhi moją uwagę przykuwały ruiny. Mimo wysiłków podejmowanych przez urbanistów, by stworzyć nowoczesne enklawy z połyskliwego betonu, na rondach i w miejskich parkach wyłaniały się znienacka nadgryzione zębem czasu wieże grobowców, stare meczety i medresy – tradycyjne islamskie szkoły, zakrzywiając sieć ulic i zasłaniając zakątki pola golfowego. Nowe Delhi wcale nie było nowe. Swoimi szerokimi alejami obejmowało postękującą nekropolię, cmentarzysko dynastii. Niektórzy twierdzili, że istniało aż siedem wymarłych Delhi, a obecne jest ósme z kolei; inni wymieniali ich aż piętnaście, a nawet dwadzieścia jeden. Wszyscy zgadzali się co do tego, że pozostałości po tamtych grodach są niezliczone.
Co jednak czyniło Delhi tak wyjątkowym, to to, że we wszystkich częściach miasta spotykało się tu także ludzkie zabytki. O dziwo, w różnych jego obszarach przechowały się w stanie nienaruszonym odmienne stulecia, a nawet tysiąclecia. Przybysze z Pendżabu byli niczym papierek lakmusowy dla współczesności – w swoich zwinnych maruti, zafascynowani każdą nowością, przywoływali ostatnie echa lat osiemdziesiątych. Leciwi majorzy spacerujący w Ogrodach Lodhich wyglądali, jakby ich zamarynowano jakieś pół wieku wcześniej. Z długimi wywiniętymi wąsami i akcentem w stylu komedii wytwórni Ealing utknęli w czasie gdzieś około roku 1946. Eunuchowie ze Starego Miasta, a niektórzy z nich posługiwali się dworskim urdu, odnaleźliby się pewnie, perorując na dworze Wielkich Mogołów. W sadhu z Nigambodh Ghat widziałem zagubionych we współczesności mieszkańców Indraprasthy, mitycznego pierwszego Delhi, o którym wspomina Mahabharata, wielki epos Hindusów.
Ulicami chodzili ludzie reprezentujący wszystkie możliwe epoki historyczne. Różne tysiąclecia trwały obok siebie w doskonałej harmonii. Ludzie o mentalności z odmiennych stuleci krążyli tymi samymi ulicami, pili tę samą wodę, obracali się w ten sam proch.
Na czym jednak polega tajemnica, która pozwala miastu wciąż na nowo powracać do życia, dowiedziałem się dopiero kilka miesięcy później. Pir Sadr ud-Din zdradził mi, że Delhi to miasto dżinów. Choć raz po raz, tysiąclecie po tysiącleciu, najeźdźcy obracali je w zgliszcza, odradzało się niczym Feniks z popiołów. Podobnie jak Hindusi wierzą, że będą się inkarnować dotąd, aż osiągną doskonałość, tak przeznaczeniem ich stolicy był najwyraźniej krąg wcieleń, przyoblekanie się w coraz to nowe ciało. Dżiny ukochały Delhi tak bardzo, wyjaśniał mi Sadr ud-Din, że nie zniosłyby widoku opuszczonej lub wymarłej stolicy. Do dziś nawiedzają każdy dom, każdy róg ulicy. Nie można ich zobaczyć, ciągnął Sadr ud-Din, ale jeśli mocno się skupisz, zaznasz ich obecności, usłyszysz ich szepty, a nawet, jeśli dopisze ci szczęście, poczujesz na twarzy muśnięcie ich ciepłego oddechu.
Uświadomiłem sobie wtedy, że znalazłem temat na książkę: portret miasta rozszczepionego w czasie, miasta, w którym ocierają się o siebie różne epoki. Miasta dżinów.
Wróciłem do Delhi pięć lat później, we wrześniu, z Olivią, swoją nowo poślubioną żoną. Znaleźliśmy niewielkie mieszkanko na poddaszu, nieopodal Nizamuddinu, wioski sufich, i uwiliśmy sobie w nim gniazdko.
Naszą gospodynią była pani Puri.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------