- W empik go
Miasto - ebook
Miasto - ebook
W powieści Miasto autor dotyka najczulszych strun życia społecznego, próbując nie tylko dokonać swoistego rozrachunku z establishmentem polityczno-biznesowym, ale również odmitologizować społeczne tabu, jakim jest władza kościelna. Obnażenie wszelkich wad świata władzy dokonane na szczęście zostało z pewną frywolnością, przez co ironia ma trochę mniejszą, bardziej stonowaną siłę rażenia.
Miasto to satyra polityczno-obyczajowa, podkreślająca purnonsens poczynań możnych tego świata, którzy dla profitów i zaszczytów zdolni są do sprzeniewierzenia się wszelkim ideałom. Mamy tu więc, mówiąc mniej elegancko, typowy wyścig szczurów, należycie spointowany w finalnej części Miasta. Walorem książki są niewątpliwie dialogi, które (na tle bezprecedensowej historii) podkreślają nie tylko absurdalność zamysłów rządzących, ale przede wszystkim obnażają wszelkie niedociągnięcia ludzkiej natury. Tematyka powieści, okraszona komediowymi sytuacjami, stanowi doskonały pretekst, aby ukazać pazerność ośrodków decydenckich, ich dążenie do rządzenia za wszelką cenę.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-359-6 |
Rozmiar pliku: | 989 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Ziemia ma granice, ale głupota ludzka jest bezgraniczna”.
Gustaw Flaubert
* * *
Dość pokaźnych rozmiarów tłum zafalował przed magistratem, wznosząc niecenzuralne okrzyki. Biało-czerwone flagi i opatrzone prowokacyjnymi tekstami transparenty unosiły się nad głowami protestujących. Na szczęście dla władzy zgrabny szyk funkcjonariuszy straży miejskiej dość skutecznie bronił dostępu do budynku. Protestujący nie mieli jednak zamiaru szturmować wielkich stylowych drzwi urzędu. Ich celem było raczej zaakcentowanie własnego zdania na temat zbliżającej się epokowej wizyty niż wywracanie do góry nogami istniejącego ładu prawnego.
– O co im chodzi? – szepnął jeden ze strażników.
– Nie wiem, chyba nie lubią zielonych – odezwał się stojący obok kolega po fachu.
– Skąd wiesz?
– No to przeczytaj.
– „Precz z zielonymi” – przesylabizował pierwszy strażnik.
– A czytaj to: „Nie chcemy ufoludków” – zawtórował kolega.
– Rasiści – rzucił od niechcenia stojący nieopodal młody stażem stróż miejskiego porządku. – Gdyby przylecieli czerwoni, to pewnie zrobiliby jakąś procesję.
– Słuchajcie, panowie, jak to jest? Skoro Mars jest czerwony, to czemu ludziki stamtąd są zielone? – zdziwił się pierwszy strażnik.
– A jakie mają być? Zamiast krwi mają chlorofil, to są zielone – wymądrzał się najmłodszy.
– E, mądrala, jak ci dam rewir do przejścia, to zaraz przestaniesz filozofować – zmitygował go najstarszy rangą strażnik.
– Panie Kupka, a co ja takiego powiedziałem? – zaprotestował młody. – Przecież to było na biologii w gimnazjum. Chlorofil to podstawowy budulec…
– Zamknij się, młody, jak cię szef prosi. Nie każdy jest taki uczony jak ty. Chrolofol, czy jak to się nazywa, czy inne świństwo, nie ma znaczenia. My jesteśmy od pilnowania porządku, a te łajzy porządek zakłócają. Więc co, mamy pozwolić im na rozróbę?
– Ale oni nic złego na razie nie robią. Może poczekajmy? Trochę pokrzyczą i pójdą do domów.
– Tak się tylko mówi – rzekł zastępca komendanta straży miejskiej. – Na razie tylko krzyczą, a za chwilę ruszą do ataku.
Do szturmu na matecznik władzy oczywiście nie doszło, bo tłum, po opróżnieniu balastu w postaci zalegającej frustracji, dosłownie się rozpłynął. Na placu boju pozostały tylko wbite w grunt transparenty i kilka szturmówek, które miały podkreślać patriotycznego ducha w narodzie.
* * *
Burmistrz siedział zamyślony przy stole prezydialnym, bębniąc bezwiednie w jego blat. Sytuacja, przed którą stanął, zupełnie go przerastała. Wizyta Marsjan w Mieście miała być bezprecedensowa. Goście nie życzyli sobie żadnych oficjeli spoza miejsca, w którym wylądują. „Ma być tylko lokalna władza i delegacje mieszkańców”. Ultimatum było dość ostre, jednak nie do odrzucenia. „Jeśli rządzący miejscowością nie wyrażą na takie dictum zgody, to odlecimy na spotkanie innej cywilizacji” – kłuła w oczy przetłumaczona na ziemski język informacja.
Coraz głośniejsze dyskusje przybyłych do magistratu różnych oficjeli przywróciły na szczęście włodarza miasta do rzeczywistości.
– To co, drodzy państwo, proponujecie? – zagadnął burmistrz.
– Po pierwsze, nie zgadzamy się, aby jakiś kosmiczny złom wylądował na Jeziorze i wytruł nam wszystkie ryby – odezwał się przewodniczący koła wędkarskiego.
– A my protestujemy w kwestii formalnej. Nie chcemy, aby już na samym wstępie szykanowano innych. Jako przewodnicząca Związku Ochrony Praw Człowieka absolutnie nie zgadzam się z takim traktowaniem Marsjan – zagrzmiała tęgawa pani po pięćdziesiątce.
– Pani Matyldo – wtrącił burmistrz – chciałbym zauważyć, że Marsjanie to nie ludzie. Jeśli chce pani być skuteczna, to trzeba założyć Związek Ochrony Praw Marsjan.
Przez salę przetoczyła się salwa śmiechu, jednak sarkastyczny ton burmistrza nie zbił z tropu pani Matyldy.
– A co to za różnica, człowiek czy Marsjanin? A co, zielony to nie człowiek?
– No właśnie o to chodzi, że nie! – wszedł w słowo kierownik miejskiej zieleni. – Marsjanin to Marsjanin, a człowiek to Ziemianin.
– A referent ogrodniczo-warzywny to pan! – odcięła się wzburzona pani Matylda.
– À propos – ciągnął dalej kierownik zieleni miejskiej, Stanisław Ziemniak – skoro jestem już przy głosie, to chciałbym zauważyć, że ja również protestuję. Niech sobie ten latający talerz wyląduje, gdzie chce, byle nie na naszych trawnikach. Przy dzisiejszej skali zadymienia i zanieczyszczenia powietrza zielone płuca miasta powinny być wzięte pod szczególną ochronę.
– Pijesz pan do mnie? – skontrował kierownik wielkiej miejskiej kotłowni, Jan Węgielski. – Jak za bardzo dymimy, to proszę bardzo. Zaraz mogę zadzwonić do chłopaków, aby wyłączyli piec. Zobaczymy, co powiecie, jak przyjdzie zima i zaczną wam marznąć dupy.
Śmiechy i docinki zgromadzonej publiki zaczęły przybierać na sile, toteż burmistrz z lekką prośbą w głosie przemówił do mikrofonu:
– Drodzy państwo, proszę o ciszę i bardziej merytoryczną dyskusję. Inaczej nie porozumiemy się do rana.
– W takim razie może ja coś zaproponuję – odezwał się siedzący dotąd w milczeniu przedsiębiorca budowlany Jurecki. – Jak się nie zgadzacie, aby marsjański statek wylądował w mieście, to może niech usiądzie poza miastem.
– Ha, ha, ha, ale filozoficzna myśl – zaśmiał się kierownik zieleni miejskiej. – To niby gdzie mają lądować? W lesie?
– A nie w lesie, tylko nad Rzeką, na łąkach.
– Protestuję – wyskoczył ponownie z gotowym konceptem przewodniczący koła wędkarskiego Gumiak. – Jak marsjański złom zapaskudzi Rzekę, to ich świństwo wytruje wszystkie ryby stąd aż do Bałtyku.
– Panie Józefie, przestań pan, za przeproszeniem, truć. Tu nie chodzi o ryby tylko o żwir – wszedł w słowo konkurent Jureckiego, też z branży budowlanej. – Wszyscy wiemy, że taki latający talerz trochę ziemi powyrywa i zamiast pięknej łączki zostanie gotowy do eksploatacji teren. Sprytne, panie Jurecki, ale ten numer nie przejdzie.
– Panie, przepraszam, zapomniałem nazwiska – wszedł w słowo burmistrz.
– Bernacik – odezwał się budowlaniec. – Walerian Bernacik.
– Panie Bernacik, nie można rzucać bezpodstawnych oskarżeń. Skąd pan wie, że w ogóle jest tam jakiś żwir?
– Wiem, bo też mam tam łąkę, i to niedaleko pana Jureckiego.
– No tak, to zmienia postać rzeczy. To co pan na to, panie Jurecki? – zdziwił się burmistrz.
– Ależ panie burmistrzu, to jakieś bzdury. Bernacik się wścieka, bo przegrywa wszystkie przetargi. Zazdrości, że moja firma się rozwija, a on ciągle dołuje.
– Panowie, dość tego! Zakazuję wam prywatnych dyskusji. Chciałbym przypomnieć, że zebraliśmy się tu w celu przedyskutowania sprawy lądowania Marsjan.
– To może na jakichś nieużytkach? – nieśmiało zauważył właściciel największej w mieście firmy śmieciarskiej.
– Panie Piegus, pan to jak coś wymyśli, to… A może chodzi panu o nieużytki w Kalińsku? Miałby pan przy okazji ubite wszystkie śmieci. Nie musiałby pan ciągnąć na wysypisko kosztownego sprzętu, co? – zadrwił Bernacik i popatrzył z dumą na zebranych.
Jan Piegus skurczył się na krześle, jakby przed chwilą przyłapany został na podglądaniu w szatni własnej firmy zatrudnionej na czarno pracownicy. Gdy po paru sekundach lekko ochłonął, odciął się oponentowi w dość zręczny sposób.
– Panie Bernacik, proponowałbym, aby własne frustracje skierował pan w inną stronę. A jest gdzie kierować.
– Chyba nie myśli pan o mnie – Jurecki wybałuszył oczy na Piegusa.
– Ależ nie, panie Jurecki, mówię tak ogólnie.
– To jak pan mówisz ogólnie, to z łaski swojej patrz się pan w inną stronę. Mam wrażenie, że zaczynacie się mnie czepiać.
– Panowie przedsiębiorcy, dość! – Głośne napomknięcie burmistrza momentalnie uspokoiło adwersarzy. – Proponuję inne rozwiązanie, bo – powiem metaforycznie – nieużytków, poza miejskim wysypiskiem śmieci, u nas ci niedostatek. Chyba nie chcecie, aby turbiny statku kosmicznego porwały w powietrze to wszystko, co tam nazwoziliśmy?
– Panie burmistrzu, to może ja coś powiem – odezwała się milcząca cały czas starsza pani, obok której siedziały jeszcze dwie równie nadobne matrony. – Może się przedstawię. Nazywam się Leontyna Kopyć i jestem aktywistką kościelną przy naszym kole parafialnym. A te oto siedzące obok panie są moimi asystentkami w trudnej walce z rozprzestrzeniającym się po całym świecie ateizmem. Otóż chciałabym złożyć stosowne oświadczenie.
Starsza pani rozejrzała się po zastygłej w oczekiwaniu publice i charakterystycznie chrząknęła, jakby za chwilę miała zamiar wygłosić orędzie życia. Potrzymała jeszcze wszystkich przez chwilę w napięciu, rozłożyła złożoną na cztery części kartkę i zaczęła swój wywód.
– Szanowni państwo! My, wyznający jedynie prawdziwą wiarę katolicy, oświadczamy. Nie dajmy się zwieść fałszywym prorokom. Nie wierzmy w insynuacje, które zaprowadzą nas do bram piekieł. Marsjanie to fikcja! Bóg stworzył człowieka na własny obraz i podobieństwo, a nie jakieś zielone stwory! Protestujemy przeciwko takim niecnym praktykom. Dopóki oficjalnie nie zostanie zdementowana ta wstrętna plotka, dopóty my, katoliczki zrzeszone w naszym kole parafialnym, będziemy trwać na posterunku. Ogłaszamy od tej chwili strajk głodowy aż do skutku!
Na dowód własnej determinacji kobieta dała znak siedzącym obok „siostrom w wierze”, aby te pokazały wszystkim zebranym, że ich protest nie jest żadną dziecinadą, tylko jak najbardziej poważnym ratowaniem ludzkości przed piekielnym ogniem. Pomagierki aktywistki kościelnej wstały z krzeseł jak na komendę i uniosły ręce. W ich dłoniach ukazał się dość solidnych rozmiarów łańcuch, którego końce oplatały trzy zajmowane przez nie krzesła. Na dany przez Leontynę znak asystentki wyćwiczonymi ruchami oplotły się łańcuchami i zatrzasnęły na ostatnich ogniwach potężną kłódkę. Po chwili usiadły na swych krzesłach i zatopiły się w medytacjach. Przez następną minutę na sali zalegała grobowa cisza. Zgromadzeni usiłowali nawet nie oddychać, bojąc się, że ten upiorny sen nagle może się okazać realny. Złowrogą ciszę przerwał jak zwykle trzymający rękę na pulsie burmistrz. Wstał i dramatycznym głosem krzyknął:
– Nie, ja zwariuję! To istny dom wariatów! Proszę w tej chwili opuścić budynek urzędu!
Kobiety dalej siedziały w milczeniu, poruszając wargami i przesuwając palcami kolejne koraliki różańca. Apel burmistrza nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Jego słowa przeleciały gdzieś obok, odbijając się od przeciwległej ściany i spadając pod nogi pilnujących porządku strażników miejskich. Najważniejszy urzędnik w magistracie skinął dyskretnie w kierunku stojącego w drzwiach komendanta straży miejskiej i zrezygnowany usiadł na ozdobnym krześle. Wykonujący polecenie komendanta strażnicy stanęli przed aktywistkami, próbując zdjąć krępujący je łańcuch. Jeden z nich, widząc fachową przeplatankę, szepnął do przełożonego:
– Szefie, to nic nie da. Trzeba przepiłować kłódkę.
* * *
Wiodąca do Jeziora ulica Wojskowa z dnia na dzień zmieniała swój wystrój. Fasady domów przybrały kolor różnych odcieni zieleni, jakby nie istniały inne barwy. Tylko jeden budynek wyłamywał się z szyku, kłując oczy rażącą czerwienią. Gdyby dom stał sobie na początku bądź końcu długiego szeregu, problem byłby mniejszej wagi. A tak zanosiło się na wielki afront, bo wywołujący spory dysonans budynek stał akurat pośrodku najstarszej ulicy w mieście. Jaskrawoczerwona elewacja stanowiła jakiś cierń w zielonym organizmie ogromnego węża. Była jak chwast, który aż się prosił, żeby go wyrwać. Niestety, właściciel domu ani myślał poddawać się ogłupiającemu ujednoliceniu, argumentując, że nie po to mamy demokrację, aby ktoś inny narzucał mu reguły gry.
– Panie Lepionka, no sam pan zobacz. Wszyscy grzecznie się dostosowali, a pan zawsze na przekór – dramatyzował naczelny architekt miejski Marceli Jawor. – No nie bądź pan taki niesolidarny. Bądź pan człowiekiem. Co o nas pomyślą Marsjanie? Że co, że nie potrafimy się porozumieć nawet w tak błahych sprawach?
– Panie kierowniku, idź pan stąd, zanim zawołam zięcia. Rozkazywać to sobie mogliście za komuny. Teraz są inne czasy. Wolno mi pomalować chatę na czerwono? Wolno! Ja nie chodzę po ludziach i nie krzyczę, żeby zamalowali tę wstrętną zieleń. Jak lubią zielony, to niech mają. A ja akurat lubię czerwony.
Dalsze argumenty już nie docierały do upartego właściciela domu przy ulicy Wojskowej. Zygmunt Lepionka wcale się nie cieszył wizytą Marsjan. Miał na ten temat własne zdanie, które zahaczało o jakąś spiskową teorię dziejów.
„Ciekawe, czemu ufoludki nie wybrały sobie innej miejscowości? Widocznie wszyscy ich pogonili. Pewnie wiedzieli coś, o czym nie wie nasza durna władza” – ironizował w myślach chodzący zawsze pod prąd mieszczanin.
Lepionka postanowił pokazać zielonym ludzikom, że nie każdy wodzony jest na postronku rządzących. Na początek przemalował fasadę własnego domu na czerwono, nie żeby tam zaraz stać w politycznej opozycji do sprawującego rządy w Mieście ugrupowania, ale tak ogólnie, żeby pokazać, że on jest inny. Później postanowił przedsięwziąć kolejne kroki, w zależności od posunięć władz. Miał zamiar robić wszystko na odwrót, niż zalecała miejska administracja.