- promocja
Miasto iluzji. Pistolety - ebook
Miasto iluzji. Pistolety - ebook
„To dobrze opowiedziana historia. Zaczyna się niewinnie, jak spływ kajakowy, ale już po chwili słyszysz huk wodospadu. Brawo, Grześlak!” Robert Małecki
50% mrocznych tajemnic z warszawskich przedmieść,
25% ostrej obyczajówki,
10% dragów i osiedlowej dilerki,
10% wewnętrznych roztrząsań
i 5% niecodziennego romansu z przeszłości,
podlanego fascynacją Władcą Pierścieni.
Oto przepis Konrada Grześlaka na stuprocentowo wciągającą lekturę.
I tom uzależniającej historii, w której nic nie jest oczywiste
Osiem lat po brutalnym zabójstwie Artura Sosnowskiego jego kolega, Marcin Bielawski, nieoczekiwanie dostaje propozycję, by dokończyć scenariusz, który wspólnie pisali. Sprawą interesuje się też dziennikarz tabloidu, Andrzej Rulewski. Ktoś bardzo chce, by pokopał w niej naprawdę głęboko… II tom już jesienią!
Warszawa, październik 2017 roku. Z młodym urzędnikiem ministerstwa kultury, Marcinem Bielawskim, kontaktuje się starszy aktor, Jan Adler. Mężczyzna dysponuje niedokończonym scenariuszem, który Bielawski pisał ze swoim kolegą z liceum, Arturem Sosnowskim. Proponuje mu dokończenie historii. Problem w tym, że scenariusz to zapis życia Artura, a ten w niewyjaśnionych okolicznościach osiem lat wcześniej zginął podczas wakacji na Mazurach.
W rozwikłaniu zagadki zabójstwa pomaga Marcinowi dziennikarz tabloidu, Andrzej Rulewski. Gdy samozwańczy śledczy trafiają na trop tajemniczej dziewczyny, coraz bardziej niebezpieczna rozgrywka zaczyna powoli odsłaniać brudne sekrety podmiejskich domów, pełnych pozorów i kłamstw.
W sprawie co rusz pojawiają się stary egzemplarz Władcy Pierścieni i medalion przedstawiający osmalone przez ogień róże i pistolety lekko stopione na lufach. Czy pomogą w wyjaśnieniu zagadki śmierci Artura?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66512-05-4 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dusi ją gołymi rękami. Zaciska je na jej szyi. Twarz, którą zna od zawsze, robi się coraz bardziej czerwona. Ale on nie chce nikogo zabijać. Chce tylko, żeby już sobie poszła i dała mu święty spokój.
Poczuł, że kobieta stojąca za jego plecami, otoczona trującą chmurą ciężkich perfum, bezceremonialnie wbija mu łokieć pod łopatkę. To wyrwało go z jego morderczych marzeń, które wypłynęły minutę wcześniej z podświadomości bez żadnego ostrzeżenia. Boże, co za myśli... Przysunął się bliżej szyby, prawie rozpłaszczył się na niej i rozpaczliwie poszukiwał komórki w kieszeni płaszcza. W końcu udało mu się ją wyłuskać – było już pięć po ósmej, a on stał w korku w sto szesnastce na żoliborskiej ulicy Słowackiego.
Autobus dotoczył się w końcu do świateł. Ktoś z magistratu postanowił rozkopać jezdnię i odnowić asfalt na wyjeździe z placu Wilsona. W piątek rano. Nie można było poczekać do późnego wieczora, żeby tacy jak on mogli w spokoju dojechać do pracy? Skrzywił się. Zostać? Wysiąść? Przejechać metrem do placu Bankowego? W lecie fajnie było czasem uderzyć z buta przez Ogród Saski, żeby mieć przed pracą chociaż minimalny kontakt z przyrodą. Nawet jeśli ta przyroda to były pożółkłe chore kasztanowce i stadka rozleniwionych kaczek.
Ale teraz był październik. Od zeszłego piątku było zimno, mokro, wstrętnie. W zeszły piątek przyjechała ona. Dwudziestoośmioletni urzędnik Marcin Bielawski zrobił w głowie szybką kalkulację. Został w autobusie, przygnieciony do szyby przez ekspansywną współpasażerkę, walcząc z głową, żeby już więcej nie kazała mu mordować własnej matki. Siedemnaście minut później wysiadł przy hotelu Bristol i z ulgą odetchnął wilgotnym śródmiejskim smogiem. Kilkadziesiąt kroków, trzy olbrzymie kałuże wyminięte zgrabnymi piruetami. Wreszcie pałac Potockich – siedziba Ministerstwa Kultury. Jeszcze tylko ciężkie drzwi i Marcina Bielawskiego powitało smutne zimne lobby, pachnące starością i kurzem.
– Dzień dobry – powiedział.
Facet z ochrony nie oderwał wzroku od zalanego deszczem parkingu na służbowym monitorze. Marcin zdusił kichnięcie i zerknął na centralny punkt lobby. W drewnianej skrzyni stał tajemniczy nabytek ministerstwa – rzeźba zeszłorocznego absolwenta ASP, której od miesiąca nikomu nie chciało się rozpakować.
Wszedł do lewego skrzydła, gdzie mieścił się jego departament. Tam zimne lobby z zakurzoną posadzką, tu korytarz wyłożony miękką wykładziną, na której nawet buty na obcasie nie wydawały żadnego odgłosu. Ciepłe światło kinkietów, olejne reprodukcje dziewiętnastowiecznych mistrzów – choć Marcin nie miałby nic przeciwko temu, żeby zamiast martwych natur wisiały tu stare plakaty filmowe.
Zdziwił się, gdy przeszedłszy kilka kroków, zobaczył większość pań z departamentu w zwartym kółeczku. Ściszonymi głosami wymieniały jakieś ważne wiadomości. Dziwne. Coś musiało wytrącić je z równowagi.
– Dzień dobry – mruknął.
Odprowadziły go aż pod drzwi jego pokoju nieco ponurym wzrokiem, na który nie zasłużył, a przynajmniej nic o tym nie wiedział. Wytrzymały w ciszy do momentu, gdy zniknął za drzwiami. Wtedy znów usłyszał podniecone szepty, ochy i achy.
Patrycja, koleżanka z pokoju, oderwała wzrok od ekranu.
– No, jesteś w końcu – powiedziała. – Jak droga?
Zdjął płaszcz i zerknął na jej pyzatą buzię, próbując odgadnąć, czy dziewczyna ma dziś ochotę na ich poranną porcję absurdalnych historyjek. Przyszło mu do głowy, żeby zwierzyć się jej z sytuacji w domu. Ale nie, nigdy nie rozmawiał z Patrycją o prywatnych sprawach. To nie był dobry moment, żeby przełamywać schematy.
– Na Wilsonie złapało mnie trzęsienie ziemi. – Wymyślał na poczekaniu. – Autobus wpadł w rozpadlinę, musieliśmy go wszyscy wyciągać. Potem opatrywałem kierowcę, miał strzaskany piszczel. Jakoś dowiózł nas na Krakowskie, a potem umarł. Wiesz, dzień jak co dzień.
– No to miałeś poranek – podsumowała Patrycja bez entuzjazmu.
– A tu wszystko gra? – Marcin wygładził marynarkę. – Nie widziałem nigdy na naszym korytarzyku takiego sabatu czarownic.
– Przyniesiesz mi kawę, to cię wtajemniczę.
Sabat na korytarzu wciąż trwał i na widok Marcina czarownice znów złowrogo zamilkły. Tak złowrogo, że Marcin zaczął się zastanawiać, czy przed weekendem nie nawalił z czymś ważnym. Zanim dotarł do ekspresu w pustym akurat sekretariacie, zdążył przeanalizować wszystkie swoje potencjalne wpadki, ale nie znalazł nic, co mogłoby wprawić departament w aż taką konsternację. Podstawił filiżankę pod ekspres, odczekał chwilę, po czym dosypał cukru i dolał mleka – tak jak lubiła Patrycja.
Kiedy mijał gabinet zastępcy dyrektora, drzwi otworzyły się z impetem. Marcin zakołysał się, z całych sił starając się nie rozlać kawy na wykładzinę. W progu stanął zastępca dyrektora, Zawadzki. Miał wiecznie podkrążone oczy z lekkim wytrzeszczem, przez co Marcin nazywał go w myślach Lemurem.
– Panie Marcinie – wyrzucił się z siebie szybko Zawadzki, wybałuszając oczy i unosząc wysoko brwi. – Dobrze, że pan w końcu jest. Mamy awaryjną sytuację. Niech pan dopije poranne espresso, a potem proszę do mnie zapukać. Tylko niech to będzie maks za piętnaście minut. Naprawdę.
Marcin pokiwał głową. Lemur z tą samą zaaferowaną miną zniknął w swoim gabinecie.
– No dobra, to w czym rzecz? – spytał Marcin dwie minuty później. Patrycja wysiorbała resztki kawy i odstawiła filiżankę na blat. – Co jest grane? Zawadzki wpadł na mnie przed chwilą i bardzo chce ze mną rozmawiać.
– Zawadzki? – zdziwiła się Patrycja. – Nie wiem, co on ma z tym wspólnego. Ale generalnie chodzi o to, że w sobotę była duża narada. Jakaś szycha z ministerstwa finansów strasznie cisnęła, że są zawirowania w budżecie i trzeba uwalić większość wniosków o dotacje.
– Pięćset plus się nam dobiera do tyłka?
– Być może. Minister podobno tylko siedział i kiwał głową. Za to nasza szefowa zagroziła, że poda się do dymisji.
– Honorowa babka. – Marcin pokręcił głową. – Jak na dzisiejsze standardy. No i?
– No i kobieta jest na wylocie. Cały weekend wypłakiwała się do słuchawki wszystkim swoim koleżankom. Wiesz, jak to jest. Wygadały się i poszło w świat. A przynajmniej na nasze korytarze.
„Żegnaj, spokoju. Nic nie może przecież wiecznie trwać” – pomyślał Marcin, próbując sobie przypomnieć, kto śpiewał tę piosenkę.
– I co? Nic nie powiesz? – spytała Patrycja.
Anna Jantar. Marcin drgnął.
– Na pewno to przykre – powiedział. – Dała się lubić.
– Myślisz, że my też oberwiemy przy okazji?
– Ty tu jesteś dłużej. – Oparł się o biurko. – Chroni nas prawo. Chyba.
– Chyba.
Zamarł z uniesioną dłonią – już chciał zapukać do gabinetu Zawadzkiego, gdy zdał sobie sprawę, że musi iść się wysikać. Pogadanki Lemura potrafiły przeciągać się w nieskończoność.
Wszedł do toalety i ledwo zdążył rozpiąć rozporek, gdy drzwi otworzyły się szeroko i stanął w nich Zawadzki. Widok Marcina przy pisuarze najwyraźniej bardzo go ucieszył.
– O, jest pan – wymruczał i pogładził twarz. – Co prawda nie w moim gabinecie, ale to może i lepiej. Jest ktoś? – Wskazał grubym palcem na kabiny.
– Nie, chyba nie – wyjąkał Marcin i poczuł dreszcz na plecach. Pogadanka z Lemurem, i to w kiblu...
– Świetnie.
Zastępca dyrektora podszedł do drugiego pisuaru i zaczął mocować się z rozporkiem. Udało się. Skończyli w tym samym momencie i podeszli do umywalek. Marcin nacisnął dozownik i zaczął myć ręce, dłużej niż zwykle, jakby wspólne oddawanie moczu z Lemurem było brudną i kalającą czynnością.
– Panie Marcinie – zaczął Zawadzki, wycierając dłonie w trzy papierowe ręczniki. – Jest kryzys. Słyszał pan?
– Co nieco już do mnie dotarło – odparł ostrożnie Marcin.
– A więc wie pan, że jest przesilenie. Pani dyrektor została delikatnie poproszona o opuszczenie swojego stanowiska. – Lemur wycierał dokładnie każdy skrawek swoich pulchnych palców. – Mam wątpliwą przyjemność znać nowego dyrektora, który pojawi się u nas za dwa tygodnie, a może i wcześniej.
– Czy ja mam z tym coś wspólnego? – Marcin poczuł, jak coraz ciaśniej omiata go zapach wody kolońskiej Zawadzkiego. Ta woń zawsze doprowadzała go do mdłości, a teraz jej źródło znajdowało się metr od niego i promieniowało z każdym słowem.
Lemur wyrzucił ręczniki do kosza.
– Rozumiem, że mam się streszczać? Okej, nie ma sprawy – sapnął. – Cała nasza praca pójdzie na marne, panie Marcinie. Wszystkim wartościowym wnioskom oberwie się za najmniejsze uchybienie. Ten, kto tu przyjdzie, to człowiek bez kręgosłupa, myśli tylko po linii dobrej zmiany.
– Przepraszam, że przerywam, ale dobrą zmianę już mamy od dawna.
– To jeszcze lepszej, jeśli wie pan, co chcę powiedzieć – ciągnął Lemur coraz ciszej, coraz bardziej sycząc. – Zamiast na kulturę kasa pójdzie na wódę i pieluchy. Skapnie tylko żołnierzom wyklętym, bo to teraz jest w modzie.
– Ale o co panu chodzi? – wystękał Marcin.
Woda kolońska i ta kanonada słów. „Wyjść, wyjść, natychmiast wyjść...”
Zawadzki zacisnął zęby, jakby zdał sobie sprawę, że dał się ponieść. Spojrzał w lustro i poprawił krawat. Oparł się dłońmi o umywalkę, aż jęknęło mocowanie pod kafelkami.
– O wniosek na dotację dla teatru Jupiter.
Marcin próbował przypomnieć sobie na szybko, o co chodzi. Czego ten facet od niego chciał? Starszy specjalista – a takie stanowisko od pół roku zajmował Marcin – miał za zadanie ocenę wniosków od strony formalnej i organizacyjnej. Nie miał żadnej mocy sprawczej.
– Z tego, co pamiętam, są braki w dokumentacji – powiedział ostrożnie. – I za mały wkład własny. Mało punktów.
– Dokumentację można uzupełnić. – Zawadzki łypnął czarnym okiem. – A kwotę dotacji zmniejszyć.
– To powinien zrobić wnioskodawca. Drogą pocztową.
– Pani Adler jest za granicą.
– Nie wiem, kim jest pani Adler, ale to nie moja sprawa.
– Ja mam te dokumenty u siebie.
– To nie przejdzie. – Marcin pokręcił głową. – Jest numer EBOI. Jest potwierdzenie w systemie. Nie ma innego wyjścia, tylko aktualizacja wniosku pocztą.
Facet wyglądał, jakby uszło z niego całe powietrze. Na oczach Marcina przeistoczył się w biednego petenta, który miał interesik do ubicia. Marcin postanowił, że gdyby tamten naciskał, to powie „odpieprz się pan” albo coś w tym stylu. Procedura składania wniosków była ściśle określona i nie pozostawiała furtki dla tego rodzaju operacji. Ktoś taki jak zastępca dyrektora powinien o tym wiedzieć.
Wtedy Zawadzki nieoczekiwanie się uśmiechnął.
– To był tylko taki żart, panie starszy specjalisto Bielawski. – Klepnął Marcina w plecy raz, drugi, trzeci. – Test na czujność. Zdał pan egzamin.
Marcin nie był przekonany.
– Zachował się pan jak rasowy urzędnik, gratuluję – ciągnął Lemur, zerkając w lustro. – Uczciwy, kompetentny, prawdziwy skarb dla ministerstwa.
– To nie było zbyt mądre.
– Musiała rzucić mi się na mózg dzisiejsza sytuacja. A wie pan, że Jan Adler, dyrektor artystyczny teatru Jupiter, kojarzy pana z nazwiska?
Po tej nieoczekiwanej wolcie nic już nie było w stanie Marcina zdziwić.
– Jest moim znajomym. – Lemur podszedł do drzwi. – Rozmawialiśmy ostatnio o departamencie i wspomniałem o panu. Mógłbym przysiąc, że wyglądał na zaskoczonego, a potem się ucieszył. Poprosił mnie o kontakt do pana.
– I co? Dał mu pan?
– Nie. Przyjdzie dziś o szesnastej do lobby. Jeśli będzie pan zainteresowany, to proszę do nas podejść.
Dotarł do swojego pokoju na miękkich nogach. W głowie huczały mu słowa Lemura, wyrzucane jak pociski. To nie był żaden żart ani blef. Nie była to też korupcja, ale sytuacja wystarczająco dziwaczna, żeby wyprowadzić Marcina z równowagi.
Odpalił komputer i wpisał do wyszukiwarki „teatr Jupiter”. Prywatna placówka, kierowana przez ładną kobietę w typie prawniczki grubo po czterdziestce – panią Adler. Jej mąż, Jan, kierownik artystyczny teatru, lat sześćdziesiąt sześć, miał na koncie sukcesy na scenie, tyle że skończyły się one około roku 2005. Wyglądało na to, że Adler zrezygnował z aktorstwa i zajął się edukacją artystyczną. Dopiero trzy lata temu pojawił się teatr Jupiter, zainstalowany w odremontowanej starej fabryczce po prawej stronie Wisły.
A teraz teatr ten potrzebował dotacji jak powietrza. Miał młodych sympatycznych aktorów, których Marcin obejrzał w galerii zdjęć. Grał trochę klasyki i trochę współczesnych spektakli, choć Marcin, miłośnik raczej kina niż teatru, nie miał okazji widzieć żadnego na żywo. Co więcej, do tej pory nie słyszał o Jupiterze niemal nic.
Zastanowił się jeszcze przez chwilę, czy jednak nie pójść do Zawadzkiego i nie zaoferować pomocy. W domu miał jednak żonę w siódmym miesiącu zagrożonej ciąży, a od tygodnia jeszcze matkę na karku. I nie zamierzał robić niczego, co mogłoby przysporzyć mu problemów.
Pięć po czwartej większość biur była już pusta. Marcin w milczeniu siedział przy swoim biurku i wpatrywał się bezmyślnie w wyłączony ekran. Patrycja zebrała ze swojego blatu folię po rogaliku oraz styropianowe pudełko po lunchu i wyrzuciła je do kosza. Włożyła płaszcz i owinęła szyję chustką.
– Może cię podwieźć? – spytała. – Wciąż pada.
– Nie, spoko. Ale dzięki. – Marcin zerknął przez ramię.
Patrycja już chciała nacisnąć klamkę, ale powstrzymała się i zagryzła wargi.
– Wyglądasz, jakby nieźle cię trzepnęła cała ta dzisiejsza sytuacja.
– Hmm.
– Nie wiedziałam, że tak bardzo lubiłeś szefową. – Poprawiła chustkę na szyi. – Babka była okej, ale miała też swoje wady. No wiesz, ta cała sztywność, wszystko jak w zegarku. Szczerze mówiąc, zawsze miałam gęsią skórkę, jak musiałam do niej iść.
Marcin słyszał jej słowa, ale nie do końca pojmował ich sens. Bezwiednie wyjął komórkę z kieszeni marynarki i sprawdził nieodebrane połączenia. Marta, jego żona. Dwa, nie – nawet trzy razy. Kiedy dzwoniła? Ostatni raz o piętnastej dziesięć. Musiał kursować wtedy z dokumentami do kserokopiarki i zapomniał telefonu.
– No dobra, ponuraku, mam wrażenie, że gadam do ściany. Do jutra – rzuciła mu na odchodne Patrycja i zniknęła za drzwiami.
Wybrał numer Marty. Nie odebrała i w końcu włączył się sygnał poczty głosowej. Marcin wstał, ubrał się i zgasił światło. Zamknął drzwi na klucz i poszedł w stronę lobby.
Kątem oka zauważył dwóch mężczyzn stojących za pakunkiem z rzeźbą. Jednym z nich był Zawadzki. Lemur zamachał przyjaźnie dłonią, a Marcin bez entuzjazmu ruszył w jego kierunku.
– Panie Marcinie, to jest właśnie pan Jan Adler.
Marcin spojrzał na stojącego przed nim wysokiego siwego mężczyznę. Miał brązowe przenikliwe oczy i nieco obwisłe, ale starannie ogolone policzki. Bardzo przystojny, nawet mimo sześćdziesiątki na karku.
– Rozumiem, że nie udało się dziś za wiele zdziałać z wnioskiem – powiedział Adler miękkim, dystyngowanym tonem. – Nie mam pretensji. Żona chyba się nie przyłożyła. Teraz, co prawda, nie wiadomo, czy Jupiter dotrwa do przyszłego sezonu, ale nie ma tego złego. Dawaliśmy sobie radę do tej pory, damy i teraz.
Marcin słuchał Adlera z przyjemnością, ale poczuł się też nieswojo. Znał ten głos. Może z telewizji? Z jakiejś debaty? Nie, to nie to. Głęboki tenor Adlera był jakby stworzony do opowiadania przed zaśnięciem niewiarygodnych historii. Marcin przypomniał sobie bajki na czarnych winylowych płytach, które jego rodzice puszczali mu dawno, dawno temu na prehistorycznym adapterze. Co wieczór narrator z trzeszczącego głośnika czarował małego Marcinka melodyjnym głosem z wyczuwalną nutą ironii.
Tak, to musiał być on.
– Widzę, że jest pan zmęczony. Nie będziemy pana dłużej zatrzymywać. – Adler uśmiechnął się znacząco do Zawadzkiego.
– Tak. – Marcin zmusił się do otwarcia ust. – To był... dziwny dzień.
– Mógłby mi pan dać wizytówkę? Mam pewną sprawę. I nie chodzi o dotację.
– Oczywiście.
Wygrzebał z kieszeni kartonik i podał Adlerowi. Pożegnał się szybko i wyszedł na zewnątrz. Postawił wyżej kołnierz płaszcza, nabrał głęboko w płuca haust wilgotnego zimnego powietrza i w zacinającym deszczu ruszył w stronę przystanku. Tak naprawdę nie miał najmniejszej ochoty wracać do domu. Ale to był jedyny kierunek, jaki przychodził mu do głowy.2
Wiedziała, że to tylko sen. Jeden z tych nieprzyjemnych koszmarów, które ostatnio nawiedzały ją nad ranem, gdy mózg już się obudził, a ciało nie miało jeszcze siły wstać. Zamknięta w mieszkaniu, z tymi samymi meblami i sprzętami co w rzeczywistości. Nikogo oprócz niej w tym śnie nie było, tylko to mieszkanie, niby znajome, ale jakby mniejsze. Coraz mniejsze. Ściany schodziły się powoli do środka, centymetr na sekundę, do miejsca, gdzie siedziała na fotelu. Razem z nimi przysuwały się szafa, biurko, łóżko. Musi znaleźć motywację, musi się podnieść. Inaczej te meble w końcu ją zgniotą.
Otworzyła oczy i zobaczyła sufit z wyraźną linią pęknięcia na nieodmalowanym tynku. Wciąż to samo uczucie co wczoraj, przedwczoraj, trzy, cztery i pięć dni temu. Łydki spuchnięte i ciężkie, zmęczenie nawet po ośmiu godzinach twardego snu. Twarz nabrzmiała, sztywna jak porządnie nadmuchany balon. Szczęki luźne, za luźne, jakby coś je wypychało od środka. „Skoro jestem balonem, to czemu nie lecę, tylko tak bardzo, bardzo opadam? – spytała w duchu, bo materac niemal wciągał ją do środka, do sprężyn. – Co z dzieckiem?”. Chwilę później dostała odpowiedź. Delikatne ruchy małej istoty, którą nosiła w sobie. Gdy ona wstanie, ono też zaraz się rozbudzi, a potem przez cały dzień będzie wbijało jej stópki pod mostek i wypychało napiętą skórę na brzuchu.
To jeszcze nic. W sumie nic strasznego. O wiele gorsze było to, że Marta Bielawska przez cały czas czuła się tak, jakby ktoś nałożył jej na głowę stalowy hełm do nurkowania głębinowego.
Z trudem obróciła się na bok. Otworzyła usta i zacisnęła palcami nos, ale szum w uszach nie ucichł. Może nawet jeszcze bardziej ją przytkało. Zrezygnowana opuściła dłoń za krawędź łóżka i po chwili poczuła, że jej spuchniętych palców dotyka zimny i wilgotny nos Dżeki – sześcioletniej suczki, którą razem z Marcinem adoptowali przed rokiem ze schroniska. Rozłożyła palce i pozwoliła Dżeki poocierać się chwilę o dłoń. Ten podpalany kundelek zachowywał się czasem zupełnie jak kot.
Uczucie ciśnienia w uszach i w nosie powoli słabło. Marta usłyszała, że ktoś krząta się w kuchni: stawia na blacie talerze, wysuwa szufladę, brzęczy sztućcami. Marcin? To by była dopiero niespodzianka, w soboty zazwyczaj spał do oporu.
Obróciła się z trudem na drugi bok i spojrzała z ukosa. To jednak nie on. Jej mąż wciąż leżał zwinięty w pozycji embrionalnej, z kołdrą po szyję, ciemnymi pręgami pod oczami i półotwartymi ustami. Czyli to teściowa. Julia Bielawska, do której obecności w tym mieszkaniu Marta wciąż nie mogła się przyzwyczaić, choć ta od zeszłego piątku robiła wszystko, żeby okazać dwie rzeczy: jak wspaniałą i opiekuńczą potrafi być teściową. Oraz jak cudowną i kochaną synową jest dla niej Marta.
Półtora tygodnia temu wszystko było jeszcze w miarę normalne. Marta spakowała plecak i ruszyła w miasto szukać miejsc do fotoreportażu o nowych fajnych miejscach w Warszawie. Już miała nacisnąć migawkę w knajpie na Saskiej Kępie, kiedy nagle zrobiła się biała jak papier i pot spłynął strugą wzdłuż jej kręgosłupa. Dostała mocnych skurczy. Wszystko zawirowało, pociemniało, a na głowę Marty po raz pierwszy opadł stalowy hełm do nurkowania głębinowego, który ścisnął jej skronie i potylicę. Przerażona kelnerka zadzwoniła po pogotowie i Marta trafiła na ostry dyżur do szpitala na Inflanckiej. Przeleżała czterdzieści minut na KTG. Fałszywy alarm? Nie do końca. Coś się w międzyczasie porobiło z sercem Marty. Nadciśnienie, do którego zawsze miała skłonności. Przypałętała się też lekka cukrzyca. To był siódmy miesiąc i Marta przeraziła się, że dziecku może stać się jakaś krzywda. Że urodzi przed terminem, a potem będą modlić się przy inkubatorze o zdrowie dla wcześniaka. Przyjechał Marcin, bardzo szybko, urwał się z pracy. Marta zapamiętała jego drżące dłonie, gdy wybierał numer korporacji i zamawiał taksówkę. Zapamiętała też jego wypalone spojrzenie i milczenie, gdy popatrzyła na niego w samochodzie. Jakby ten incydent wyssał z niego całą energię.
Wrócili do domu, a potem Marcin zrelacjonował wszystko przez telefon swojej mamie. Nie minęły dwa dni, gdy bez zapowiedzi pojawiła się pod drzwiami mieszkania z czerwoną walizką na kółkach i uśmiechem Mony Lisy na nieco tylko pomarszczonej twarzy.
– Czy mama na długo? – spytała wtedy Marta, czując się jak krasnal, bo teściowa była chuda i wysoka, wyższa od niej o głowę albo nawet półtorej.
– Kochanie – odparła Julia Bielawska i zmrużyła oczy pod okularami w czarnych oprawkach. – Tyle, ile trzeba. Tyle, ile trzeba.
Gdy Marcin wrócił z pracy przed osiemnastą, jego żona i matka były już na „ty”, a Marta zdążyła poznać większość historyjek o jego wczesnym dzieciństwie. Włącznie z tą, którą Julia Bielawska opatrzyła na początku komentarzem: „Tego na pewno Marcin nigdy ci nie powiedział”. Był rok 1990, roczny Marcinek zrobił w dużym pokoju kupę na dywan („w tym samym pokoju, w którym teraz siedzimy”), a potem przyniósł swojego ulubionego misia i częstował go czekoladą. Marta dotąd nie poznała teściowej od tej strony. Po trzech godzinach pogaduszek poczuła, że stres jej odpuszcza, nawet trochę przestała się bać. Nie była tylko pewna, co oznacza nieciekawa mina Marcina, gdy zobaczył w przedpokoju czerwoną walizkę, a chwilę później swoją mamę, siedzącą w świetnym humorze na sofie.
Kolejny tydzień nie rozjaśnił jej w głowie. Nie pozwalał jej na to ten nieszczęsny hełm. Pojawiał się nagle, bez ostrzeżenia. A gdy się już pojawił, Marta nie miała siły myśleć o niczym. Miała ochotę zasnąć i spać aż do rana. Tak też robiła.
Być może dlatego nie zauważała, co się dzieje z Marcinem.
A więc sobota. Zapach jajecznicy. Śniadanie – znając Julię, pewnie do łóżka. To przypomniało Marcie o wczorajszym SMS-ie od Teresy, jej koleżanki z zaprzyjaźnionej redakcji. „Niedaleko was będzie targ śniadaniowy jutro rano. To fajny motyw do twojego story. Będziesz? Ja wpadnę. Buźka, T”.
Marcin wciąż spał, wyglądał na chorego i obolałego. Może ma grypę? Marta wstała z trudem i zdjęła z zakurzonego regału czarne pudełko, w którym trzymała swój zapas no-spy i paracetamolu. Strząchnęła rtęciowy termometr, coś zabolało ją pod prawą łopatką. Jurek Bielawski, poczęty półtora roku po ślubie rodziców, zdenerwował się tymi nagłymi ruchami i niespodziewanie wyrżnął matkę stopą prosto pod żołądek.
– O ja... – bąknęła Marta pod nosem. – Mógłbyś jakoś ostrzegać?
Jurek zignorował pytanie i zapadł z powrotem w błogi sen. Marta podeszła z termometrem do Marcina. Wyglądał dziwnie. Obrócił się na plecy i mamrotał coś bezgłośnie, a pod zamkniętymi powiekami jego gałki oczne poruszały się we wszystkie strony. Włożyła mu termometr pod pachę i zlustrowała wzrokiem blat małego biurka. Obiektywy stały na baczność jak trzech amigos – dwóch wysokich i jeden niski.
Po paru minutach na termometrze było trzydzieści sześć i sześć, a w drzwiach sypialni stanęła Julia Bielawska, wyprostowana jak trzcina, ubrana w podomkę w stokrotki, z jasnymi włosami spiętymi w koński ogon. Zupełnie nie wyglądała na swoje pięćdziesiąt trzy lata. Po tygodniu tutaj wciąż uśmiechała się tajemniczo, ilekroć widziała Martę, chociaż Marta nabrała przekonania, że za tym uśmiechem nie kryje się żaden sekret. W dłoniach trzymała talerz z posypaną szczypiorem jajecznicą, plasterkami pomidora i dwiema kanapkami z szynką.
– A ten dalej śpi? – spytała na powitanie. – No przecież szkoda dnia.
Marta miała na końcu języka coś w rodzaju obrony dla Marcina: że chodzi do pracy, że może ma prawo się wyspać. Ale przypomniała sobie o targu śniadaniowym i zdjęciach. Sama nie da rady. Zerknęła za okno. Po raz pierwszy od tygodnia nie padało. Słońce wręcz wdzierało się przez szybę i zachęcało do wyjścia.
– Chodź do salonu, Martusiu. Zjedz, póki ciepłe. – Teściowa okręciła się na pięcie i nie czekając na odpowiedź, ruszyła do dużego pokoju. – A Marcina to ja zaraz obudzę. Nie martw się. Mam w tym wprawę, uwierz mi.
Marta odgarnęła z czoła ciemne włosy. Czuła się spocona i nieświeża. Najchętniej weszłaby pod chłodny prysznic na co najmniej pięć minut, a dopiero potem coś zjadła. I może nie jajecznicę. Coś lekkiego. Sałatkę, jakiś owoc.
– No chodź, kochanie – usłyszała z dużego pokoju. – Zjesz, to przejdziemy się chwilę do skweru i z powrotem. Pokażę ci, gdzie Marcin stawiał pierwsze kroki.
Spacerek do skweru? Marta zdecydowanie chciała ruszyć się gdzieś dalej. Przez tydzień spędzony z Julią niemal nie wystawiła nosa za drzwi. „Musisz odpoczywać, kochanie – słyszała przez szum w uszach chyba ze dwadzieścia razy dziennie. – Dziecko jest najważniejsze”.
Podniosła komórkę ze stolika i przeczytała SMS-a, który przyszedł w tej właśnie chwili: „Będziesz? Już się zaczęło. Koło jedenastej będzie już pozamiatane, T”.
Podeszła do łóżka, przycupnęła na skraju i nachyliła się do ucha Marcina.
– Marcin, wstań, proszę. – Starała się mówić cicho, jakby ta pobudka nie miała dotrzeć do uszu teściowej. – Jest sobota. Idziemy robić zdjęcia.
Poruszył się jak rażony prądem, ale oczy wciąż miał zamknięte. Mały Jurek znów wymierzył Marcie kopniaka. Zacisnęła zęby i potrząsnęła Marcinem.
– Wstań. Pliz. Musimy iść.
– Dobra... dobra... już zaraz... – wybełkotał.
– Na pewno?
– Tak, tak...
Wcale się na to nie zanosiło: Marcin zwinął się w kłębek jak kot i zakopał po uszy w kołdrze. Marta poczuła pulsowanie gdzieś pomiędzy głową a szyją, w miejscu, które nazwała kiedyś „guzikiem nienawiści”. Odzywał się rzadko, ale wtedy ją zalewało. Teraz guzik krzyczał, żeby wyjść do dużego pokoju, zabrać ze stołu talerz z jajecznicą i grzmotnąć nim o podłogę. Olać Marcina i jego nadopiekuńczą matkę, która najwyraźniej nie miała zamiaru wracać do domu pod Skierniewicami. Wziąć aparat, zapomnieć o tamtym incydencie i po prostu iść na miasto. Przez ułamek sekundy poczuła się zdrowa jak koń. Naprawdę!
Ale gdy zrobiła pierwszy krok, ciało przywołało ją do porządku. Dotarło do niej, że jest tak samo ociężała i przymulona jak przez ostatni tydzień. Nic się nie zmieniło, nawet ten wyrzut kortyzolu nie pomógł.
Doczłapała do stołu. Jajecznica wyglądała, jakby już wystygła.
– Muszę pojechać gdzieś z aparatem – powiedziała cicho do bacznie ją obserwującej matki Marcina. – Muszę zrobić parę zdjęć.
– Ależ, Martusiu... – Julia Bielawska przewróciła oczami. – To chyba nie jest dobry pomysł. Spacerek do skwerku, to blisko, jakby co, to zawsze można...
– Mamo... – Marta spojrzała spode łba.
– Julia, pamiętasz?
– Mamo. – Marta poczuła potrzebę, by choć na chwilę zwiększyć dystans. – To jest dla mnie ważne. Siedzenie w domu naprawdę w niczym mi nie pomaga. Poza tym chcę pojechać z Marcinem.
– Ale on śpi.
– Ale on śpi – potwierdziła Marta z rezygnacją.
Julia Bielawska pokiwała głową i wyszła z pokoju. Marta skubnęła widelcem jajecznicę, ale to nie było to, co czasami serwował Marcin. Za sucha. Położyła na kanapce plasterek pomidora i ugryzła kęs.
– Wygrzebiesz się w końcu, paniczu? – Usłyszała z sypialni ostry głos teściowej, a potem szelest zrywanej z łóżka kołdry. – To nie studia. Wyłaź z wyra.
– Kobieto, możesz dać mi pięć minut spokoju? – Bełkot Marcina zabrzmiał naprawdę wrogo. – Pięć minut!
– Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – sypnęła sentencją Julia, jakby rzucała zaklęcie, a Marta cicho parsknęła z kanapką w buzi.
Chwilę potem Julia Bielawska stanęła w progu. Teraz, z zaciśniętymi szczękami, wyglądała na swoje lata. Może nawet trochę starzej.
– Kiedyś miałam taki sposób. – Skrzyżowała ręce na piersiach. – Puszczałam mu nad uchem radio. Albo tego jego Davida Bowie. Przy drugiej piosence otwierał lewe oko, przy trzeciej prawe, a przy czwartej wstawał. Macie jeszcze ten jego przenośny odtwarzacz?
Marta podniosła się powoli i podeszła do regału, podtrzymując brzuch. Na samej górze stał zakurzony czarny boombox.
– Bez taboretu nie dam rady – powiedziała.
Teściowa stanęła przy regale. Wyciągnęła długie ramiona i bez problemu zdjęła boomboxa. Marta wyjęła z dolnej półki wciśnięte między książki stare kartonowe pudło z jej panieńskimi szpargałami. Rozerwała starą taśmę klejącą i wygrzebała płytę CD z niebieską okładką, prezent od starszego brata, który grał w zespole i katował ją ciężką muzą.
– Skoro chce pięciu minut spokoju... – mruknęła.
Julia przez chwilę patrzyła na pudełko, jakby po samej okładce chciała odgadnąć, co puszczą za chwilę Marcinowi.
Przepięły wspólnie przedłużacz, a Marta przysunęła odtwarzacz do samej kołdry, pod którą krył się Marcin. Podniosła wzrok – okna były zamknięte. To dobrze, bardzo dobrze. Przyłożyła do brzucha grubą poduszkę – to Marcin był celem, a nie mały Jurek.
Spojrzały na siebie z Julią i bez słowa uzgodniły werdykt. Marta podkręciła głośność i wcisnęła play.
Marcin śnił jeden z najbardziej popieprzonych snów w swoim życiu. Miewał takie odloty, gdy za długo spał – gonitwy po niekończących się schodach, ucieczki przed terrorystami przez ruiny nieznanych miast albo zawstydzające sytuacje, gdy wszyscy na niego patrzą, a on w tym momencie czuje, że sika po nogawkach.
Teraz niesforne neurony zafundowały mu powtórkę z wczorajszego poranka w ministerstwie. Wszedł do pokoju, w płaszczu, kapeluszu i z laseczką. Rzucił kapelusz na wieszak – jak James Bond w Goldfingerze. Patrycja westchnęła z zachwytem i zatrzepotała rzęsami. „Panie dyrektorze, pan Zawadzki czeka już na pana. Spotkanie w kabinie numer dwa” – zaszczebiotała słodko.
W kiblu zabawny wysoki lemur, ubrany w błękitny surdut, trzymał na smyczy Zawadzkiego, który skurczył się do wielkości spaniela i patrzył na Marcina błagalnie. „Pan mu da ciastko” – powiedział lemur i Marcin wyjął z kieszeni marynarki stary biszkopt. Zawadzki rzucił się na ciastko ze skowytem. Duży lemur pociągnął za smycz, aż Zawadzki przysiadł. „Nie gryź ręki, która cię karmi – rzucił ostro. – A teraz interesy – powiedział do Marcina i wyjął jakiś papier. – Trzeba podpisać tutaj, tutaj i tutaj... i to do czternastej, bo potem zwijamy cyrk”.
Później Marcin teleportował się, jak to miał w zwyczaju w snach, do gabinetu Szefowej i tłumaczył jej jak dziecku, że cyrk już odjeżdża, że trzeba tutaj, tutaj i tutaj. Szefowa patrzyła na niego, jakby nic nie rozumiała. „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” – wypowiedziała głosem jego matki. Panie Boże, dajesz czy nie, ale czy matka musi się wpieprzać nawet do mojego snu? „Nie budź licha, kiedy śpi” – wymruczał, ale do Szefowej wciąż nic nie docierało. Wyjęła z szuflady rewolwer i strzeliła sobie w głowę. Krew bryznęła wszędzie jak w filmach Tarantino. Po chwili do gabinetu wpadł jak torpeda duży lemur, ciągnąc na smyczy Zawadzkiego, i gniewnie wyrwał Marcinowi kartkę. Ujął w swoją futrzaną łapkę martwą dłoń Szefowej, zamoczył jej palec we krwi i nabazgrał na kartce podpisy w trzech miejscach.
Wszyscy nagle zniknęli, gdy zza okna gabinetu dał się słyszeć nieziemski jazgot i ryk. Po Krakowskim Przedmieściu szło coś wielkiego jak Godzilla, z potężną gitarą elektryczną, a każde uderzenie w struny rozbijało szyby – w Pałacu Prezydenckim, w hotelu Bristol, na uniwersytecie. Godzilla tratowała ludzi i autobusy, a z jej gardła wydobywało się charczenie przypominające warkot myśliwca: five minutes aloooooone...
– Co to jest?! – zawołał Marcin, starając się przekrzyczeć Godzillę i jej gitarę. Odrzucił kołdrę z głowy i momentalnie usiadł na łóżku.
Ryk natychmiast ustał, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Kochanie... – Głos jego żony silił się na słodycz. – To jest Pantera, utwór Five Minutes Alone. Powiedziałeś „pięć minut spokoju”, więc uznałyśmy wspólnie, że to świetna piosenka na taką okazję.
– Powaliło was? – rzucił Marcin w stronę źródła fałszywie słodkiego głosu, bo z obecności matki wciąż nie zdawał sobie sprawy. Zaczął przecierać sklejone powieki. – Chciałyście, żebym zszedł na serce? Która z was to wymyśliła?
– Ja – odezwała się jego matka z dumą w głosie.
– I ja – dopowiedziała Marta. – Jest sobota, wreszcie jest słońce, więc łaskawie zbierz się, weź mój plecak ze sprzętem i pomóż mi zrobić foty na targu śniadaniowym.
– Okej, już dobrze. – Marcin w końcu zaczął widzieć w miarę ostro. Dostrzegł nad sobą dwie postacie, które przyglądały mu się z ciekawością: wysoką czarodziejkę i krasnala z wielkim brzuchem. Czarodziejka uśmiechała się jak Joker, który wykręcił akurat paskudny numer Batmanowi. Krasnal miał ciemne strąki włosów przyklejone do czoła, jakby całą noc pracował w kopalni.
Dwie najważniejsze kobiety w jego życiu.
– Czy mogę chociaż coś zjeść? – spytał tego duetu.
– Możesz zjeść moją jajecznicę – odpowiedziała Marta.
Wziął szybki prysznic, a potem łazienkę zajęła Julia Bielawska. Wszedł do kuchni i skubnął na stojąco jajecznicę, zimną i wstrętną. Zrobił sobie na szybko dwie kanapki z serem i polał ketchupem. Przez cały ten czas nie odezwał się ani słowem do Marty, która siedziała na krześle i obserwowała jego ruchy.
– Posłuchaj – zaczęła cicho, gdy w końcu usiadł. – Sorry za pobudkę, ale ja nie mogę sobie odpuścić tych fotek. Powiedziałam już w redakcji i oni czekają. Zwłaszcza że te z Saskiej Kępy wyszły mi super i się nakręcili.
Marcin w milczeniu skubnął kolejny kęs. Głowa bolała go tak, że miał ochotę zwymiotować. Gorący prysznic niewiele pomógł, a zimnego bał się jak ognia. Po co tyle spał? Chyba zadziałała podświadomość: jak najmniej kontaktu. Czy ona ma zamiar zostać u nich aż do porodu?
– Nie wyglądasz za dobrze. – Usłyszał. – Martwię się.
– Hmm.
– Znam ten wygląd. Stres. Przed ślubem też tak wyglądałeś. I jak pisałeś magisterkę.
– Możesz przestać? – Spojrzał wilkiem znad talerza.
– W necie jest mnóstwo o tym, że kobieta się stresuje w ciąży. – Marta nie dawała za wygraną. – Hormony, kortyzol i tak dalej. Ale niewiele jest o facetach. Chodzi o te skurcze? Boisz się?
Nie miał teraz siły brnąć w tę rozmowę. Jego deprecha, która czasami odbierała mu dech i wszelką energię, zaczęła się wcześniej, jeszcze przed incydentem zakończonym KTG na Inflanckiej. Ale nawet gdyby był teraz w świetniej formie, nie umiałby odpowiedzieć Marcie na jej pytanie. Wiedział za to, że obecność jego matki w niczym mu nie pomaga. Miał poczucie, że gdy on jest w pracy, ona kopie pod nim dołki. „Za bardzo się spoufalają” – pomyślał.
Na zewnątrz wciąż wyglądał jak żywy trup, który milczy i niemrawo skubie kanapkę. Marta wyszła do przedpokoju. Po kilku chwilach wróciła z plecakiem, w którym nosiła aparat i obiektywy.
– Musimy zaraz wychodzić – powiedziała. – Ale na szybko mam taką hipotezę, że strasznie boisz się zostać ojcem.
– Że co? – Odchylił się na krześle. – Gratuluję wyobraźni.
– No to co cię gryzie?
– Jesień. Słońca nie ma – mruknął.
– Dzisiaj jest – odmruknęła.
– Muszę wziąć trochę witamin. – Udał, że nie dosłyszał.
– I magnezu – dopowiedziała. – A teraz bierz plecak i chodźmy wreszcie.
Zdjęcia nie do końca się udały. Tak naprawdę to była masakra. Marta musiała walczyć – z własnymi słabościami i ze światłem. Część hali zanurzona była w blasku październikowego słońca, część zaś ukryta w zielonkawym cieniu. I jeszcze wielkie kule jarzeniówek. Dla ludzkiego oka ten miks był do zaakceptowania, oko adaptowało się do każdych warunków. Aparat jednak nie wybaczał takiego miszmaszu i Marta wiedziała, że będzie musiała długo posiedzieć w Photoshopie.
Wyczekała chwilę przy stoisku z domowymi przetworami i udało jej się uchwycić malowniczą parę. Facet po trzydziestce, z dwudniowym zarostem, mimo jesieni paradował w modnych trampkach i skarpetkach przed kostkę. Kobieta miała popielate włosy spięte w kucyk i wygoloną skórę nad uszami. Marta pomyślała, że to świetna fryzura dla niej. I że Marcin na pewno będzie przeciw, chociaż sam od jakiegoś czasu strzygł zarost i włosy u barbera w Śródmieściu.
Dopiero gdy pakowała sprzęt, zauważyła kątem oka Teresę. Fotoedytorka, koleżanka z redakcji, w której Marta kiedyś była na stażu. Obie stwierdziły, że są głodne, i pochodziły chwilę wśród stoisk. Marta wybrała naleśniki z powidłami śliwkowymi i domową śmietaną. Wróciła do stołu. Teresa, szczupła blondynka po czterdziestce, z wiecznie zaciętą miną, była trochę bardziej wybredna i poszła poszukać czegoś innego.
– Jezu... – Marta przełknęła pierwszy kęs naleśnika. – To jak powrót do przeszłości. Chcesz spróbować?
Włożyła Marcinowi widelec do ust. Chyba mu smakowało, bo uśmiechnął się niemrawo.
– Dzięki, wiesz za co – powiedziała.
– Spoko.
Pomyślała, że byłoby świetnie, gdyby spędzili ten dzień razem. Mały Jurek uspokoił się i nie kopał. Ciśnienie w uszach zelżało. Pogoda zachęcała do spaceru, promienie słońca i chłodny wiatr były w idealnej równowadze, trochę świeżego powietrza i może Marcin pozbędzie się tego dziwnego doła. Trzymając się za ręce, przejdą się po Łazienkach albo gdzieś bliżej, po parku przy Cytadeli. Obskoczą fontanny przy Wisłostradzie, odświeżą wspomnienia na Starówce, zjedzą pizzę albo coś bardziej ekstra.
Z tych wycieczkowych planów wyrwał ją sygnał w telefonie Marcina. Przeczytał SMS-a i zmarszczył brwi. Miała wrażenie, że wiadomość wytrąciła go z równowagi. Zobaczyła na jego twarzy zmieszanie, jakby został przyłapany na czatowaniu z nieznajomą.
– Kto to? – spytała niewinnie.
– Taki jeden facet. Z pracy.
– Co chce?
– Mam nadzieję, że nic. Muszę zadzwonić.
Trochę ją ubodła ta tajemniczość, a guzik w potylicy zawibrował ostrzegawczo. Przemogła się, żeby w spokoju dokończyć naleśnik. Marcin wstał i odszedł z telefonem na dobre dwadzieścia metrów, co jeszcze wzmogło jej nieufność. Minął po drodze Teresę, która wracała właśnie do stołu z wegańską tartą z cukinii.
– Jak tam życie, kochana?
Marta zmusiła się, żeby oderwać wzrok od Marcina i spojrzeć na koleżankę.
– Masakra – rzuciła krótko. – Wszystko wskazuje na to, że do porodu będę uziemiona w domu.
– Coś nie tak z ciążą? – Na twarzy Teresy pojawiła się autentyczna troska. – Który to miesiąc?
– Siódmy. Miałam skurcze. Powinnam leżeć.
Przez chwilę jadły w ciszy, a Marta co i raz zerkała na Marcina, to wyłaniającego się, to ginącego w tłumie.
– Wiem, co czujesz. – Teresa nachyliła się nad blatem. – Przy pierwszym dziecku tak miałam. Co jakiś dziwny ból, to panika i na wersalkę z nogami w górze. Wyobraźnia pracuje jak szalona. A potem się okazuje, że wszystko jest w miarę w porządku. Najważniejsze to się nie denerwować.
– Staram się, ale nie zawsze tak umiem. Poza tym mam kogoś w rodzaju opiekunki. Mama Marcina mieszka u nas od tygodnia.
Teresa niemal się zakrztusiła.
– Teściówka w domu? – wychrypiała. – To musi być koszmar.
– Właśnie nie. – Marta uśmiechnęła się pod nosem. – Ja mam jak w raju. Jest kochana. Moi starzy tylko dzwonią raz dziennie. A ona? Śniadanie, obiad, kolacja. Nic tylko leżeć. Ale na Marcina jakoś gorzej to wpływa. Dziwne, bo to w końcu jego mama, nie moja.
– Teściówka w domu – powtórzyła Teresa. – To nie ma prawa dobrze się skończyć. Nie ma bata, musi się spierdolić.
Marta przygryzła wargi. Przypomniała jej się jedna rozmowa z Julią, chyba w czwartek. To było coś o ojcu Marcina, z którym Julia rozwiodła się, gdy Marcin miał dziesięć lat. Zdradził ją, jak się okazało. Odszedł do innej. Powiedziała: „Mam nadzieję, że wychowałam Marcina na porządnego mężczyznę”. I uciekła wzrokiem, jakby sama sobie nie dowierzała. Do tamtego momentu Marcie nigdy nie przyszło do głowy, że Marcin mógłby ją zdradzić. Pół godziny po rozmowie z Julią złapała się na wyobrażaniu sobie sekretnej randki Marcina z nieznajomą.
– Powinna już pojechać... – rzekła cicho. – Chyba.
– No jeśli jest tak wspaniale, jak mówisz, to niech zostaje jak najdłużej. – Teresa wbiła zęby w wegańską tartę i łypnęła okiem jak złoczyńca. – Może jest tą jedną na milion.
– Ale to przecież jego mama. Nie mogę jej nic powiedzieć.
Teresa przeżuwała w ciszy. Marta dostrzegła Marcina – wracał do stolika z miną, która nie wróżyła nic dobrego.
– Zmieńmy temat, okej? – powiedziała. – Jak twoje życie uczuciowe?
– No chyba cię pogięło. – Teresa przewróciła oczami. – Skandal, takie pytanie mi zadawać. Jeszcze mi się zrobi przykro i co będzie?
– Ostatnio był ten... – Marta nie chciała dać za wygraną, ale Teresa uciszyła ją uniesioną dłonią.
– Spuśćmy na nich wszystkich zasłonę milczenia – zakomenderowała. – Trafiam zazwyczaj na emocjonalnych pustaków. Zaczynam myśleć, że może lepiej darować sobie sprawy uczuciowe. Friends with benefits...
– To może Tinder? – Marta uniosła brwi. – Myślę, że masz szansę.
– Że ja?
Teresa wybałuszyła oczy, a Marta głośno się roześmiała. Jurek wierzgnął kopytkiem, trafiając pod jej żebro, i uśmiech zamarł Marcie na ustach. Czy to jakaś zbrodnia, roześmiać się, że z miejsca dostaje się karę? Skrzywiła się i dotknęła dłonią brzucha.
Teresa obróciła się i kiwnęła na Marcina, idącego do ich stołu. Otworzyła już usta, żeby coś powiedzieć, ale powstrzymała się, widząc minę Marty. Marcin wyglądał jak dziecko, które wie, że zbroiło, i boi się reakcji surowej matki.
– Wypadło mi coś ważnego – powiedział niepewnie. – Muszę spotkać się z kimś z pracy na mieście.
Teresa spuściła wzrok i zaczęła grzebać widelcem w tarcie. Metal zazgrzytał o szkło.
– Mogę jechać z tobą? – spytała Marta.
– Raczej nie – odpowiedział trochę za szybko. – To nie będzie długo trwało. Jak chcesz, to możemy się spotkać za dwie godziny na Starówce.
To nie był wcale zły pomysł. Ale dlaczego on jest taki tajemniczy? Czemu nie może z nim pojechać i połazić sobie do czasu, aż skończy się to spotkanie? Poczuła, jak resztki energii spływają jej powoli do nabrzmiewających łydek. Rozpływała się jak Amelia z filmu, tyle że nie z zakochania, wręcz przeciwnie. Rozmowa z Julią. Jej dziwne uwagi. Może on kogoś ma? No ale chyba nie byłby takim idiotą, żeby kłamać jej w żywe oczy...
– Może innym razem – mruknęła w końcu pod nosem. – Mam sporo pracy, spieprzyłam te zdjęcia.
– A plecak? – spytał Marcin. – Nie powinnaś dźwigać. Zabiorę go ze sobą.
– Zadzwonię do Julii. – Postarała się, żeby imię teściowej zabrzmiało jak wyzwanie rzucone mu w twarz. – Idź już, skoro to takie ważne.
Zadziałało. W ciągu sekundy zrobił się czerwony jak burak. Marta miała wrażenie, że chce coś jeszcze powiedzieć, ale wycofał się i po chwili lawirowania między stołami zniknął w drzwiach wyjściowych.
– U la la! – Teresa wypuściła powietrze i odłożyła widelec. – Widzę, że niezły trójkącik się tu szykuje.
Marta chciała się uśmiechnąć, ale zdała sobie sprawę, że wyszedł jej z tego dziwny grymas. Wstała, poprawiła dżinsy, włożyła płaszcz i owinęła szyję chustką. Podniosła plecak i zarzuciła go sobie na plecy. Da radę. To tylko sto metrów do tramwaju, a później najwyżej przysiądzie chwilę na ławce. Jeśli nie dopadnie jej żadna słabość, to może nawet nie będzie musiała dzwonić do Julii Bielawskiej, która przyjechała z nimi pod halę, poszła na spacer i obiecała być w pobliżu.
„Nieszczęścia chodzą parami” – przypomniało jej się przysłowie. A może wolą trójkąty? W każdym razie coś dziwnego zaczynało się dziać z jej małżeństwem. I to coś wybrało sobie najgorszy moment z możliwych.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------