Miasto jadeitu - ebook
Miasto jadeitu - ebook
W Mieście jadeitu – powieści, która zdobyła nagrodę World Fantasy –konkurencyjne klany rywalizują ze sobą o honor i władzę w fantastycznej metropolii zainspirowanej kulturą azjatycką.
Jadeit jest krwią podtrzymującą życie wyspy Kekkon. Wydobywano go, handlowano nim, kradziono go i zabijano dla niego już od stuleci. Od równie dawna honorowi wojownicy zielonej kości, jak rodzina Kaulów, wykorzystują go do zwiększania swych magicznych możliwości i obrony wyspy przed cudzoziemskim najazdem.
Teraz jednak wojna się skończyła i nowe pokolenia Kaulów musi walczyć o władzę nad tętniącą życiem stolicą Kekonu. Obchodzą ich jedynie obrona własnej rodziny, kontrola nad rynkiem jadeitu oraz panowanie nad należącymi do nich dzielnicami. Starodawne tradycje nie grają wielkiej roli w tym zmieniającym się szybko kraju.
Gdy pojawia się nowy potężny lek pozwalający wszystkim, nawet cudzoziemcom, nosić jadeit, długotrwała rywalizacja między klanami Kaulów i Aytów przeradza się w otwartą wojnę. Jej wynik rozstrzygnie o losie wszystkich zielonych kości oraz całego Kekonu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-42-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Podwójne Szczęście
Dwaj kandydaci na złodziei jadeitu pocili się w kuchni restauracji Podwójne Szczęście. Okna w sali jadalnej otworzono i wieczorny wietrzyk docierający tu od brzegu chłodził gości, ale w kuchni były tylko dwa umieszczone pod sufitem wentylatory, które kręciły się przez cały dzień, lecz nie dawały zbyt wiele ulgi. Lato dopiero się zaczęło, ale całe miasto cuchnęło i lepiło się już niczym sterany kochanek.
Bero i Sampa mieli po szesnaście lat i po trzech tygodniach snucia planów postanowili, że dzisiejszy wieczór zmieni ich życie.
Bero miał na sobie ciemne spodnie kelnera i białą koszulę, nieprzyjemnie lepiącą mu się do pleców. Twarz miał ziemistą, a spękane wargi sztywne od skrywanych myśli. Postawił w zlewie tacę z brudnymi szklankami, po czym wytarł dłonie w ścierkę i pochylił się ku wspólnikowi, który polewał naczynia wodą z węża i ustawiał je na suszarce.
– Jest teraz sam – oznajmił cicho.
Sampa uniósł wzrok. Był Abukei – miał skórę barwy miedzi, gęste, sztywne włosy i lekko pucołowate policzki, upodabniające go nieco do cherubinka. Zamrugał szybko i skierował wzrok z powrotem na zlew.
– Za pięć minut schodzę ze zmiany.
– Musimy to zrobić teraz, keke – sprzeciwił się Bero. – Daj mi to teraz.
Sampa wytarł dłoń o koszulę, wyjął z kieszeni małą papierową kopertę i wsunął ją pośpiesznie w dłoń wspólnika, który schował ją pod fartuchem, wziął w ręce pustą tacę i opuścił kuchnię.
Poprosił barmana o rum z chili, limonką i lodem – ulubiony koktajl Shon Judonrhu. Zabrał tacę, postawił ją na pustym stoliku pod ścianą i zaczął udawać, że wyciera blat ściereczką. Dyskretnie wsypał do szklanki zawartość koperty – musowała przez chwilę, nim rozpuściła się w bursztynowym płynie.
Wyprostował się i ruszył do stolika w kącie. Shon Ju nadal siedział sam. Jego masywne cielsko z trudem mieściło się na małym krześle. Wcześniej wieczorem przysiadł się do niego Maik Kehn, ale ku wielkiej uldze chłopaka dołączył do brata, w boksie po drugiej stronie sali. Bero postawił szklankę przed Shonem.
– Na koszt firmy, Shon-jen.
Shon wziął koktajl w rękę i pokiwał sennie głową, nie unosząc wzroku. Był regularnym klientem Podwójnego Szczęścia i dużo pił. Łysina pośrodku jego głowy lśniła różowo w blasku lamp. Wzrok Bera stale wędrował ku trzem zielonym kolczykom w jego lewym uchu.
Oddalił się, by nikt nie zauważył, na co się gapi. To śmieszne, że taki korpulentny, postarzały pijak był zieloną kością. Co prawda, Shon nosił niewiele jadeitu, ale prędzej czy później ktoś mu go odbierze, być może razem z życiem. Czemu by nie ja? – pomyślał chłopak. Słusznie. Czemu by nie? Mógł być tylko bękartem dokera i nigdy nie uczył się sztuk walki w Świątynnej Szkole Wie Lona albo w Akademii Kaul Dushurona, ale był Kekończykiem z krwi i kości. Nie brakowało mu odwagi ani wiary w siebie, które pozwolą mu zostać kimś. A żeby zostać kimś, trzeba było mieć jadeit.
Minął braci Maik, którzy siedzieli razem w boksie w towarzystwie trzeciego młodego mężczyzny. Zwolnił nieco, by lepiej im się przyjrzeć. Maik Kehn i Maik Tar – to były prawdziwe zielone kości. Żylaści mężczyźni mieli na palcach mnóstwo pierścieni z jadeitami, a do pasów przytroczyli sobie bojowe karambity z wyłożonymi jadeitem rękojeściami. Byli też dobrze ubrani – ciemne koszule, szyte na miarę jasnobrązowe marynarki, błyszczące czarne buty oraz czapki z daszkiem. Byli znanymi członkami klanu Bez Szczytów, kontrolującego większość dzielnic w tej części miasta. Jeden z nich zerknął na Bera.
Chłopak odwrócił się pośpiesznie i zajął sprzątaniem naczyń. Uwaga braci Maik była ostatnim, czego dziś pragnął. Powstrzymał się przed dotknięciem małokalibrowego pistoletu, który trzymał w kieszeni spodni ukrytej pod fartuchem. Cierpliwości. Od jutra nie będzie już musiał nosić stroju kelnera. Nie będzie nikogo obsługiwał.
Sampa zakończył tymczasem wieczorną zmianę i był gotowy opuścić kuchnię. Zerknął pytająco na Bera, który skinął głową, potwierdzając, że zrobił, co trzeba. Sampa odsłonił drobne, białe zęby i przygryzł nimi dolną wargę.
– Naprawdę myślisz, że może nam się udać? – wyszeptał.
Bero pochylił się ku niemu.
– Trzymaj się, keke – wysyczał. – Już to robimy. Za późno, żeby się cofnąć. Musisz wykonać swoje zadanie.
– Wiem, keke, wiem.
Sampa obrzucił go kwaśnym, pełnym urazy spojrzeniem.
– Pomyśl o pieniądzach – poradził Bero i popchnął go lekko. – Ruszaj.
Sampa zerknął jeszcze nerwowo za siebie i popchnął drzwi kuchni. Bero łypnął na niego ze złością, po raz kolejny żałując, że musi mieć za wspólnika takiego pozbawionego wigoru mięczaka. Nie mógł jednak nic na to poradzić. Tylko Abukei czystej krwi, odporny na jadeit, mógł wziąć w rękę klejnot i opuścić restaurację, nie przyciągając niczyjej uwagi.
Musiał się nieźle natrudzić, by namówić Sampę do współudziału. Podobnie jak wielu członków jego plemienia chłopak nurkował w rzece, spędzając weekendy na poszukiwaniu jadeitu spływającego z kopalń położonych daleko stąd. To było niebezpieczne – po ulewnych deszczach nurt często porywał pechowych nurków – a nawet gdy komuś się poszczęściło (Sampa przechwalał się, że kiedyś znalazł jadeit wielkości pięści), mogli go złapać. Wtedy, o ile miał szczęście, spędziłby trochę czasu w więzieniu, a jeśli go nie miał, w szpitalu.
Bero przekonywał go, że to zajęcie dla frajerów. Po co poszukiwać w wodzie surowego jadeitu, żeby sprzedać go czarnorynkowym pośrednikom, którzy następnie szlifowali go i przemycali z wyspy, płacąc poławiaczom tylko drobną część ceny, za jaką go sprzedawali? Dwóch sprytnych, odważnych chłopaków, takich jak oni, mogło poradzić sobie lepiej. Jeśli już ryzykować dla zdobycia jadeitu, niech to będzie poważne ryzyko. Oszlifowane, oprawione klejnoty były warte znacznie więcej.
Bero wrócił do sali i zajął się sprzątaniem naczyń oraz przygotowywaniem stolików. Co kilka minut zerkał na zegar. Będzie mógł pozbyć się Sampy później, kiedy już zdobędzie to, czego potrzebował.
***
– Shon Ju mówi, że w Pasze były kłopoty. – Maik Kehn pochylił się, bo hałas panujący w restauracji zagłuszał jego słowa. – Grupki dzieciaków atakują tamtejszych przedsiębiorców.
– O jakich dzieciakach mówimy? – zapytał jego młodszy brat, Maik Tar, sięgając pałeczkami po chrupkie kotleciki z kalmarów, leżące na talerzu po drugiej stronie stołu.
– Palcach niskiej rangi. To młode zbiry, mające tylko jeden, góra dwa kawałki jadeitu.
– Nawet najmniej ważne palce są żołnierzami klanu – oznajmił z niezwykle zamyśloną miną trzeci z siedzących przy stoliku mężczyzn. – Wykonują rozkazy pięści, a pięści wykonują rozkazy rogu. – Pacha zawsze była sporną dzielnicą, ale jawne groźby pod adresem firm powiązanych z klanem Bez Szczytów były czymś stanowczo zbyt śmiałym, by mogły za nimi stać tylko nieostrożne zbiry. – Wygląda na to, że ktoś próbuje na nas naszczać.
Maikowie popatrzyli na niego, a potem zerknęli na siebie nawzajem.
– Co się dzieje, Hilo-jen? – zapytał Kehn. – Jesteś dziś wyraźnie nie w sosie.
– Naprawdę? – Kaul Hiloshudon oparł się o ścianę boksu i obrócił w palcach szklankę, machinalnie ocierając z niej wilgoć. Piwo szybko robiło się ciepłe. – Może to przez ten upał.
Kehn skinął na jednego z kelnerów, prosząc o ponowne napełnienie szklanek. Blady nastolatek spuszczał wzrok, obsługując ich. Na sekundę zatrzymał spojrzenie na Hilu, ale najwyraźniej go nie poznawał. Niewielu ludzi, którzy nie spotkali Kaul Hiloshudona osobiście, spodziewało się, że może być taki młody. Róg klanu Bez Szczytów, ustępujący pozycją tylko starszemu bratu, często pozostawał niezauważony, gdy pokazywał się publicznie. Czasami go to irytowało, ale niekiedy bywało użyteczne.
– Jest jeszcze jeden dziwny szczegół – odezwał się Kehn, gdy kelner się oddalił. – Od pewnego czasu nikt nie widział Trzypalcego Gee ani nie miał od niego żadnych wiadomości.
– Jak można stracić z oczu Trzypalcego Gee? – zdziwił się Tar. Czarnorynkowego szlifierza jadeitu łatwo było rozpoznać po wielkiej tuszy, podobnie jak po kalectwie.
– Może się wycofał.
Tar zachichotał.
– Z tego interesu można się wycofać tylko w jeden sposób.
– Kaul-jen, czy masz udany wieczór? – zabrzmiał nagle przy jego uchu czyjś głos. – Jesteś zadowolony?
Pan Une pojawił się przy ich stoliku, rozciągając usta w niespokojnym, troskliwym uśmiechu, jaki zawsze rezerwował dla nich.
– Jak zwykle wszystko jest wspaniale – zapewnił Hilo, uśmiechając się ironicznie w typowy dla niego sposób.
Właściciel Podwójnego Szczęścia splótł dłonie pokryte bliznami od pracy w kuchni i pokiwał głową na znak pokornego podziękowania. Pan Une był mężczyzną po sześćdziesiątce, łysym i dość tłustym restauratorem w trzecim pokoleniu. Jego dziadek założył ten mający już swoje lata, powszechnie szanowany lokal, a ojciec przeprowadził go przez lata wojny i późniejsze czasy. Podobnie jak jego protoplaści pan Une był lojalnym latarnikiem klanu Bez Szczytów. Gdy tylko Hilo odwiedzał lokal, właściciel zawsze osobiście składał mu wyrazy szacunku.
– Proszę, powiedz, czy mogę ci ofiarować coś jeszcze – dodał.
Gdy uspokojony pan Une się oddalił, Hilo znowu zrobił poważną minę.
– Wypytajcie ludzi. Musimy się dowiedzieć, co się stało z Gee.
– Co nas to obchodzi? – zapytał Kehn, nie impertynencko, a po prostu z ciekawości. – Kit z nim. Jednego szlifierza sprzedającego nasz jadeit mięczakom i cudzoziemcom mniej.
– To mnie niepokoi. – Hilo przesunął się do przodu, sięgając po ostatni chrupiący kotlecik z kalmarów. – Gdy psy zaczynają znikać z ulic, to nigdy nie wróży nic dobrego.
***
Bero czuł narastającą nerwowość. Shon Ju wypił skażony koktajl niemal do końca. Specyfik ponoć nie miał smaku ani zapachu. Co jednak, jeśli Shon zdołał go wykryć dzięki wzmocnionym przez jadeit zmysłom? Albo jeśli nie zadziała tak, jak powinien, i Shon po prostu sobie pójdzie, zabierając swój jadeit poza jego zasięg? Albo jeśli Sampę opuści odwaga? Łyżka w rękach Bera drżała, gdy kładł ją na stoliku. Trzymaj się, Bądź mężczyzną.
Z fonografu ustawionego w rogu sali płynęły charczące dźwięki powolnej melodii z opery romantycznej, ledwie przebijające się przez gwar rozmów. Nad czerwonymi obrusami wisiały wonie papierosowego dymu i ostrych przypraw.
Shon Ju wstał nagle, chwiejąc się na nogach, powlókł się do toalety dla mężczyzn i zamknął za sobą drzwi.
Bero policzył powoli w myślach do dziesięciu, po czym podążył za nim, nie okazując zbytniego zainteresowania. Wsunął się do toalety, wetknął dłoń do kieszeni i zacisnął ją na rękojeści maleńkiego pistoletu. Następnie zamknął drzwi na zamek i oparł się o ścianę.
Z jednej z kabin dobiegały odgłosy przeciągającego się rzygania. Chłopak omal nie dostał mdłości od smrodu przesyconych alkoholem wymiocin. Rozległ się szum spuszczanej wody. Odgłosy torsji ucichły. Potem Bero usłyszał głuchy łoskot, jakby na kafelki podłogi zwaliło się coś ciężkiego. Następnie zapadła przyprawiająca o mdłości cisza. Bero postąpił kilka kroków naprzód. W uszach czuł uderzenia tętna. Uniósł pistolet do wysokości piersi.
Drzwi kabiny były otwarte. Masywne cielsko Shon Ju leżało na podłodze, kończyny miał bezładnie rozrzucone, klatka piersiowa unosiła się i opadała, a z ust dobiegało ciche chrapanie. Z jednego kącika ust spływała cienka strużka krwi.
W innej kabinie poruszyła się para brudnych, płóciennych butów. Sampa wysunął głowę z kryjówki i otworzył szeroko oczy na widok pistoletu. Podszedł jednak do wspólnika i obaj wlepili spojrzenia w nieprzytomnego mężczyznę.
A niech to, udało się.
– Na co czekasz? – Bero skierował broń na Shona. – Ruszaj się! Zabierz je!
Sampa wszedł z niechęcią do środka przez uchylone drzwi kabiny. Głowa Shon Ju przechylała się w lewo, a ucho z kolczykami dotykało ściany pomieszczenia. Chłopak skrzywił się jak ktoś, kto ma dotknąć przewodu pod prądem, i ujął w dłonie głowę nieprzytomnego mężczyzny. Zatrzymał się na moment. Shon Ju się nie poruszył. Sampa przesunął jego głowę w drugą stronę i drżącymi palcami wyciągnął pierwszy kolczyk.
– Skorzystaj z tego.
Bero wręczył mu pustą papierową kopertę. Sampa wrzucił do niej kolczyk i zabrał się za uwalnianie drugiego. Bero przeniósł spojrzenie z jadeitu na Shon Ju, pistolet, na wspólnika i znowu na jadeit. Podszedł bliżej, trzymając broń kilka cali od skroni nieprzytomnego mężczyzny. Wydawała się niepokojąco mała i bezużyteczna. Broń człowieka z plebsu. Nieważne. W tym stanie Shon Ju nie zdoła użyć Stali ani Odbijania. Sampa zabierze jadeit, wyjdzie przez drzwi na zapleczu i nikt niczego nie zauważy. Beru dokończy swoją zmianę i spotka się z nim później. Przez wiele godzin nikt nie będzie niepokoił starego Shon Ju. Nieraz już zasypiał po pijanemu w toalecie.
– Pośpiesz się – rzucił Bero.
Sampa zdjął już dwa kolczyki i pracował nad trzecim. Jego palce wbiły się głęboko w mięsiste ucho mężczyzny.
– Nie mogę go wydostać.
– Wyrwij go! Po prostu wyrwij!
Chłopak mocno szarpnął ostatni, uparty kolczyk, wyrywając go z ciała, którym obrósł. Shon Ju poruszył się nagle i otworzył oczy.
– O kurwa – mruknął Sampa.
Shon zawył na całe gardło i uniósł ręce. Wymachując nimi wokół głowy, zdołał podbić rękę Bera w tej samej chwili, w której ten nacisnął spust. Strzał ogłuszył wszystkich, ale kula wbiła się w sufit.
Sampa rzucił się w stronę drzwi, omal nie przewracając się o Shona. Zielona kość złapał chłopaka za nogę, wybałuszając przekrwione oczy z gniewu i dezorientacji. Sampa padł na podłogę i wyciągnął ręce przed siebie. Koperta spadła ze stukiem na podłogę i zatrzymała się między nogami Bera.
– Złodzieje!
Usta Shon Ju uformowały to słowo, ale Bero go nie usłyszał. W głowie dzwoniło mu od huku i czuł się jak w wyciszonym pomieszczeniu. Gapił się na grubasa o poczerwieniałej twarzy, który złapał przerażonego Abukei niczym demon wynurzający się z otchłani.
Chłopak schylił się po zgniecioną kopertę i pobiegł do drzwi.
Ale zapomniał, że je zamknął. Przez mgnienie oka ciągnął za nie w ogłupiałej panice, nim wreszcie otworzył zamek. Goście usłyszeli strzał i ku chłopakowi zwróciły się dziesiątki pogrążonych w szoku twarzy. Bero zachował wystarczającą przytomność umysłu, by schować pistolet i wskazać palcem na drzwi toalety.
– Tam jest złodziej jadeitu! – zawołał.
Rzucił się do ucieczki, klucząc między stolikami. Dwa skryte w kopercie kamienie wrzynały się boleśnie w jego zaciśniętą lewą dłoń. Twarze klientów zmieniały się w zamazane plamy. Bero wpadł na krzesło, przewrócił się, wstał i pobiegł dalej.
Twarz mu płonęła. Nagły przypływ ciepła i energii, nieprzypominający niczego, co czuł do tej pory, wypełnił go niczym prąd elektryczny. Dotarł do szerokich, krętych schodów prowadzących na pierwsze piętro. Goście wstawali i spoglądali przez balustradę, by zorientować się, co to za zamieszanie. Bero pokonał schody w kilku długich susach. Jego stopy ledwie dotykały podłogi. Przez tłum przebiegło westchnienie. Zaskoczenie chłopaka przeszło w ekstazę. Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. To na pewno była Lekkość.
Z jego oczu i uszu spadły zasłony. Słyszał zgrzytanie nóg krzeseł i brzęk talerzy, czuł smak powietrza na języku. Wszystko było ostre jak brzytwa. Ktoś spróbował go złapać, ale był za wolny. Bero zrobił się bardzo szybki. Bez trudu ominął wyciągniętą rękę, wskoczył na stół i odbił się od blatu. Rozległy się krzyki oraz stukot tłuczonych naczyń. Miał przed sobą suwane drzwi prowadzące na patio z widokiem na port. Bez zastanowienia, nie zatrzymując się ani na chwilę, przebił się przez nie niczym szarżujący byk. Drewniana konstrukcja pękła i Bero z krzykiem szalonej ekstazy przedarł się na drugą stronę, zostawiając za sobą dziurę wielkości ludzkiego ciała. Nie było bólu. Czuł się niezwyciężony, niepowstrzymany.
Taka była moc jadeitu.
Nocne powietrze muskało jego skórę. Lśniąca powierzchnia wody wabiła go niepowstrzymanie. Przez jego żyły przepływały fale cudownego ciepła. Ocean wydawał mu się chłodny i odświeżający. Jego dotyk byłby bardzo przyjemny… Popędził w stronę balustrady.
Czyjeś ręce złapały go za ramiona i szarpnęły mocno. Bero zatrzymał się gwałtownie, jakby dotarł do końca łańcucha. Odwrócił się i zobaczył Maik Tara.ROZDZIAŁ 2. RÓG KLANU BEZ SZCZYTÓW
Rozdział 2
Róg klanu Bez Szczytów
Z drugiego końca sali dobiegł stłumiony odgłos wystrzału. Po sekundzie czy dwóch Hilo usłyszał w umyśle nagły krzyk niekontrolowanej aury jadeitu, drażniący jak dźwięk widelca drapiącego o szkło. Kehn i Tar odwrócili się na krzesłach, patrząc na nastoletniego kelnera, który nagle wypadł z toalety i popędził ku schodom.
– Tar – odezwał się Hilo, choć nie musiał tego robić, bo Maikowie już zaczęli działać.
Kehn skierował się do toalety, a Tar skoczył na szczyt schodów, złapał złodzieja na patio i cisnął go z powrotem do środka przez roztrzaskane drzwi. Chłopak spadł na podłogę i przesunął się aż pod same schody. Rozległo się chóralne westchnienie. Niektórzy goście krzyknęli.
Tar wrócił do lokalu tuż za złodziejem, pochylając się, by przejść przez dziurę wybitą w drzwiach. Nim chłopak zdążył się zerwać, uderzył go otwartą dłonią w głowę i obalił z powrotem na podłogę. Złodziej wydobył mały pistolet, ale Tar wyrwał mu go i wyrzucił do portu przez rozbite drzwi. Gdy zielona kość przycisnął kolanem jego przedramię i wyrwał mu kopertę ze zbielałej dłoni, z ust nastolatka wyrwał się stłumiony przez dywan krzyk. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że większość gapiów niczego nie zarejestrowała.
Tar wstał. Chłopak leżący u jego stóp jęczał i miotał się spazmatycznie, gdy energia jadeitu wypływała z jego ciała, zabierając ze sobą gniewne brzęczenie pod czaszką Hila. Młodszy Maik złapał kelnera za tył koszuli i powlókł go za sobą w dół po schodach. Podekscytowani goście, którzy wstali od stolików, schodzili mu z drogi. Kehn wyszedł z toalety, trzymając za ramię młodego Abukei, który jęczał cicho. Obalił chłopaka na kolana, a Tar położył złodzieja obok niego.
Shon Judonrhu wlókł się chwiejnie za Kehnem, łapiąc się po drodze oparć krzeseł. Sprawiał wrażenie, że nie jest do końca pewny, gdzie się znajduje i jak tu trafił, był jednak wystarczająco przytomny, żeby się wściec. Wybałuszał pełne gniewu oczy i jedną ręką trzymał się za ucho.
– Złodzieje – wymamrotał i złapał za rękojeść karambita ukrytego w pochwie pod marynarką. – Wypruję im flaki.
Pan Une podbiegł do niego, machając rękami na znak sprzeciwu.
– Shon-jen, błagam, nie w sali! – Unosił przed sobą drżące dłonie.
Jego twarz o obwisłym podbródku pobladła z niedowierzania. Wystarczająco okropny był fakt, że Podwójne Szczęście okryło się hańbą, a w jego kuchni pracowali złodzieje jadeitu. Gdyby obu chłopaków zamordowano publicznie tuż obok stołu bufetowego z deserami, takiego pecha nie przetrwałby żaden lokal. Restaurator zerknął trwożnie na nóż w ręce Shon Ju, a następnie na braci Maik i na gapiących się na to wszystko przerażonych gości. Jego usta się poruszyły.
– Stało się coś strasznego, ale błagam, panowie…
– Panie Une – zawołał nadal siedzący w boksie Hilo. – Nie wiedziałem, że urządzasz teraz przedstawienia na żywo.
Hilo wstał i ruszył w stronę złodziei. Poczuł dreszcz zrozumienia przebiegający przez tłum. Siedzący najbliżej goście zauważyli to, co przeoczył Bero, który przyjrzał się mu tylko pobieżnie. Widoczne pod szarą sportową marynarką dwa górne guziki koszuli barwy pastelowego błękitu były rozpięte i można było zauważyć szereg małych jadeitów wszczepionych w skórę na obojczykach, jak naszyjnik połączony z ciałem.
Pan Une podbiegł do Hila i szedł u jego boku, załamując ręce.
– Kaul-jen, strasznie mi wstyd, że zakłócono twój wieczór. Nie mam pojęcia, w jaki sposób te dwa nędzne złodziejaszki zakradły się do mojej kuchni. Czy mogę ci jakoś to wynagrodzić? Co tylko zechcesz. Jedzenie i picie bez ograniczeń, oczywiście…
– Takie rzeczy się zdarzają – przerwał mu Hilo z rozbrajającym uśmiechem.
To jednak nie uspokoiło restauratora. Pan Une skinął głową i otarł pot z czoła, ale sprawiał wrażenie jeszcze bardziej podenerwowanego.
– Schowaj karambit, wujku Ju. Pan Une i tak będzie miał mnóstwo roboty ze sprzątaniem. Nie potrzebuje dodatkowo krwi na dywanie. Jestem też pewien, że goście, którzy zapłacili za kolację, nie chcieliby, żebyś popsuł im apetyt.
Shon Ju zawahał się. Hilo nazwał go wujkiem, okazując mu szacunek, mimo że spotkało go publiczne upokorzenie. To jednak nie wystarczyło, by go udobruchać. Machnął nożem w kierunku Bera i Sampy.
– To złodzieje jadeitu! Mam prawo odebrać im życie! Nikt mi nie powie, że jest inaczej!
Hilo wyciągnął rękę do Tara, który podał mu kopertę. Wysypał na otwartą dłoń dwa kamienie. Kehn podał mu trzeci jadeit. Hilo potrząsnął dłonią z zamyśloną miną, poruszając trzema zielonymi kolczykami, i spojrzał z wyrzutem na Shona.
Gniew odpłynął z twarzy grubasa, ustępując miejsca trwodze. Shon Ju gapił się na swoje jadeity spoczywające na dłoni innego. Ich moc przepływała teraz przez Kaul Hila zamiast przez niego. Znieruchomiał. Nikt się nie odzywał. Zapadła pełna napięcia cisza. Shon odchrząknął z wysiłkiem.
– Kaul-jen, nie chciałem okazać braku szacunku twojej pozycji rogu – przemówił z poważaniem, jak do starszego wiekiem mężczyzny. – Oczywiście podporządkuję się wyrokowi klanu we wszystkich kwestiach dotyczących sprawiedliwości.
Hilo uśmiechnął się, ujął jego dłoń, wysypał na nią trzy klejnoty i delikatnie zacisnął palce Shona wokół nich.
– Obeszło się bez poważnych strat. Lubię, kiedy coś przypomina Kehnowi i Tarowi o potrzebie czujności. – Mrugnął do obu braci, jak uczniak dzielący się żartem z kolegami, ale gdy spojrzał z powrotem na Shona Ju, z jego twarzy zniknęła wesołość. – Wujku, być może nadszedł czas, byś pił nieco mniej i lepiej uważał na jadeit.
Shon Ju zacisnął dłoń na odzyskanych jadeitach i uniósł ją do piersi ze spazmem ulgi. Jego gruba szyja poczerwieniała z oburzenia, ale nie powiedział już nic więcej. Nawet w stanie lekkiego oszołomienia nie był głupi i rozumiał, że udzielono mu ostrzeżenia. Po dzisiejszym kompromitującym incydencie pozostał zieloną kością wyłącznie dzięki łasce Kaul Hila. Wycofał się, pokornie pochylony.
Hilo odwrócił się i pomachał rękami do zafascynowanych gości.
– Przedstawienie skończone. Dziś mieliśmy rozrywkę za darmo. Zamówmy jeszcze trochę pysznego jedzenia pana Une i coś do picia na dodatek!
W sali rozległy się nerwowe śmiechy. Ludzie posłusznie wrócili do swych posiłków i towarzyszy, choć co chwila zerkali ukradkiem na Kaul Hila, braci Maik oraz dwóch pechowych nastolatków leżących na podłodze. Nieczęsto się zdarzało, by zwykli, nienoszący jadeitu obywatele byli świadkami tak dramatycznych demonstracji mocy zielonych kości. Wrócą do domu i opowiedzą przyjaciołom, co widzieli: złodziej biegł szybciej, niż to możliwe dla zwyczajnych ludzi, i przebił się z impetem przez drzwi, ale bracia Maik i tak byli znacznie szybsi i silniejsi od niego. A nawet oni wykonywali rozkazy młodego rogu.
Kehn i Tar podźwignęli złodziei z podłogi i wynieśli ich z lokalu.
Hilo ruszył za nimi. Pan Une biegł u jego boku, jąkając się cicho.
– Po raz kolejny błagam o wybaczenie. Zawsze dokładnie sprawdzam personel. Nie mam pojęcia…
Hilo wsparł dłoń na jego ramieniu.
– To nie twoja wina. Nie zawsze da się przewidzieć, kto zarazi się jadeitową gorączką i zejdzie na złą drogę. Zajmiemy się tym na zewnątrz.
Pan Une pokiwał głową z ogromną ulgą. Wyglądał jak ktoś, kto omal nie wpadł pod autobus, a pojazd w ostatniej chwili go wyminął i rzucił mu do stóp walizkę pełną pieniędzy. Gdyby Hilo i bracia Maik nie byli tu dziś obecni, miałby na głowie dwóch zabitych chłopaków i rozjuszoną, pijaną zieloną kość. Dzięki publicznemu poparciu, jakiego udzielił im róg, Podwójne Szczęście uniknęło skażenia, a nawet zasłużyło na szacunek. Wieści o dzisiejszym incydencie się rozejdą i przez pewien czas w restauracji będzie się roiło od gości.
Hilo poczuł się lepiej na tę myśl. Podwójne Szczęście nie było jedynym lokalem w okolicy prowadzonym przez klan Bez Szczytów, było jednak jednym z największych i najbardziej zyskownych. Klan potrzebował pieniędzy z płaconej przez niego daniny. Co jeszcze ważniejsze, nie mogli sobie pozwolić na utratę twarzy, jaka wiązałaby się z upadkiem lokalu albo przejęciem go przez kogoś innego. Gdyby lojalny latarnik, jakim był pan Une, stracił źródło utrzymania albo nawet życie, odpowiedzialność spadłaby na Hila.
Ufał panu Une, ale ludzie byli tylko ludźmi. Opowiadali się po stronie silniejszych. Podwójne Szczęście mogło dziś należeć do klanu Bez Szczytów, ale gdyby doszło do najgorszego i właściciel byłby zmuszony przejść na stronę kogoś innego, by zachować rodzinny interes oraz głowę, Hilo raczej nie wątpił, że tak właśnie by postąpił. W końcu latarnicy byli nienoszącymi jadeitu cywilami. Należeli do klanu i mieli kluczowe znaczenie dla jego funkcjonowania, ale nie musieli za niego ginąć. Nie byli zielonymi kośćmi.
Zatrzymał się i wskazał na zniszczone drzwi.
– Przyślij mi rachunek za naprawę uszkodzeń. Pokryję go.
Pan Une zamrugał, splótł dłonie i kilka razy dotknął nimi czoła w geście pełnej szacunku wdzięczności.
– Jesteś zbyt hojny, Kaul-jen. To nie będzie konieczne.
– Nie bądź głupi. – Hilo spojrzał na niego. – Powiedz mi, przyjacielu, czy miałeś tu ostatnio jakieś inne kłopoty?
Restaurator rozejrzał się nerwowo i znowu skierował wzrok na twarz Hila.
– Jakiego rodzaju kłopoty masz na myśli, Kaul-jen?
– Zielone kości z innych klanów – odparł Hilo. – Takiego rodzaju.
Po chwili wahania pan Une odprowadził róg klanu na bok.
– Nie tutaj, w Dzielnicy Portowej – odpowiedział ściszonym głosem. – Ale przyjaciel mojego bratanka pracuje jako barman w Tancerce w dzielnicy Pacha i mówił, że ludzie z klanu Góra przychodzą tam prawie codziennie, siadają, gdzie tylko zechcą, i domagają się trunków za darmo. Mówią, że to część daniny, bo Pacha to teraz terytorium Góry. – Pan Une cofnął się nagle zaniepokojony wyrazem twarzy Hila. – To może być tylko gadanie, ale skoro pytasz…
Róg poklepał go po ramieniu.
– Nigdy nie kończy się na gadaniu. Zawiadom nas, jeśli dowiesz się czegoś więcej, dobra? Możesz przyjść, kiedy tylko zechcesz.
– Oczywiście. Z pewnością to zrobię, Kaul-Jen – odpowiedział pan Une, raz jeszcze dotykając czoła złączonymi dłońmi.
Hilo klepnął go ponownie na pożegnanie i opuścił restaurację.
***
Zatrzymał się tuż za wyjściem, by wyciągnąć z kieszeni paczkę papierosów. Były espeńskie i sporo kosztowały, ale je lubił. Włożył jeden do ust i się rozejrzał.
– Może zróbmy to teraz – zasugerował.
Bracia Maik wywlekli nastolatków z Podwójnego Szczęścia i obalili ich na pokrytą żwirem skarpę nad wodą, w miejscu niewidocznym z ulicy. Pulchny Abukei cały czas płakał i stawiał opór, a drugi chłopak milczał i zachowywał się biernie. Bracia Maik zaczęli ich bić. Silne, rytmiczne ciosy w żebra, brzuch i plecy. Kolejne policzki, aż twarze chłopaków spuchły nie do poznania. Nie uderzali w ważne dla życia narządy, gardło ani w potylicę. Kehn i Tar byli dobrymi pięściami. Nie pozwalali sobie na nieostrożność ani nie dawali się ponieść żądzy krwi.
Hilo przyglądał się temu, paląc papierosa.
Zapadła już noc, ale nie było ciemno. Wszędzie na nabrzeżu paliły się światła, a reflektory jadących drogą samochodów zalewały ją impulsami bieli. Daleko od brzegu widziało się poruszające się powoli światła statków, rozmazane przez morską mgłę i napływające z miasta zanieczyszczenia. W ciepłym powietrzu unosiły się opary, słodka woń przejrzałych owoców oraz smród dziewięciuset tysięcy spoconych mieszkańców.
Hilo miał tylko dwadzieścia siedem lat, ale nawet on pamiętał czasy, gdy samochody i telewizja były w Janloonie nowością. Teraz widziało się je wszędzie, podobnie jak nowych przybyszy, nowe fabryki oraz sprzedawane na ulicach potrawy w cudzoziemskim stylu, jak klopsy w tempurze czy pikantne grudki serowe. Metropolia pękała w szwach i wyglądało na to, że wszyscy mieszkańcy, nawet zielone kości, pękają razem z nią. Hilo odnosił wrażenie, że wszystko dzieje się niebezpiecznie szybko, jakby miasto było nową, dobrze naoliwioną maszyną, w każdej chwili mogącą wyrwać się spod kontroli i zburzyć naturalny porządek rzeczy. Jak to możliwe, że dwóch nieudolnych, niewyszkolonych chłopaków z portu wpadło na pomysł, że ukradną jadeit zielonej kości, i mało zabrakło, by im się udało?
Prawdę mówiąc, Shon Judonrhu zasłużył na utratę klejnotów. Hilo mógłby mu je odebrać. To byłaby usprawiedliwiona kara za nieudolność. Z pewnością kusiła go energia, która wypełniła jego żyły niczym płynne ciepło, gdy trzymał jadeity w dłoni.
Jednakże odebranie kilku klejnotów żałosnemu starcowi byłoby brakiem szacunku. Tego właśnie nie rozumieli ci złodzieje. Jadeit sam w sobie nikogo nie czynił zieloną kością. By stać się jadeitowym wojownikiem, potrzebne były odpowiednia krew, wyszkolenie i klan. Zawsze tak było. Hilo cały czas musiał dbać o reputację własną i swego klanu. Shon Judonrhu był pijakiem, starym durniem i komicznym wrakiem zielonej kości, ale nadal pozostawał palcem klanu Bez Szczytów i róg musiał zareagować na atak na niego.
Odrzucił papierosa i zgasił go podeszwą buta.
– Wystarczy – oznajmił.
Kehn odsunął się natychmiast. Tar, bardziej pracowity z braci, wymierzył jeszcze obu chłopakom po kopniaku i zrobił to samo. Hilo przyjrzał się uważniej obu nastolatkom. Ten w koszuli kelnera wyglądał jak typowy Kekończyk – był chudy, miał długie ręce, ciemne włosy i oczy. Ledwie żył, choć trudno było ocenić, czy bardziej zaszkodziło mu bicie, czy skutki działania jadeitu, Pucołowaty Abukei łkał cicho.
– To nie był mój pomysł – błagał bez przerwy. – Nie mój, nie chciałem tego zrobić. Wypuśćcie mnie, proszę, obiecuję, że to już się nigdy nie powtórzy, już nigdy, nigdy…
Hilo rozważył możliwość, że obaj młodzieńcy nie byli imbecylami, na jakich wyglądali, lecz szpiegami bądź wynajętymi przestępcami, pracującymi dla Góry albo dla któregoś z mniejszych klanów. Doszedł jednak do wniosku, że to mało prawdopodobne. Przykucnął przy Abukei i odgarnął włosy z jego wilgotnego czoła. Chłopak wzdrygnął się z przerażeniem. Hilo pokręcił głową.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytał z westchnieniem.
– Powiedział, że możemy mnóstwo zarobić – wyjaśnił nastolatek płaczliwym głosem, jakby czuł się skrzywdzony. – Mówił, że staruch jest tak zalany, że nic nie zauważy. Zapewniał, że zna dobrego pasera, który zapłaci najwyższą stawkę za szlifowany jadeit i nie będzie o nic pytał.
– A ty mu uwierzyłeś? Nikt, kto jest na tyle szalony, że próbuje ukraść jadeit zielonej pięści, nie zamierza go sprzedawać.
Hilo wstał. Dla Kekończyka nic się nie da zrobić. Młodzi, gniewni mężczyźni łatwo ulegali jadeitowej gorączce. Widywał to bardzo często. Biedni i naiwni, wypełnieni dziką energią oraz ambicją, złazili się do jadeitu jak mrówki do miodu. Uwielbiali romantycznych bohaterskich bandytów, którzy zostali zielonymi kośćmi. W filmach i komiksach było pełno opowieści o ich czynach. Słyszeli, jak ludzie wypowiadają słowo „jen” z szacunkiem oraz odrobiną strachu, i pragnęli dla siebie tego samego. Nie miało znaczenia, że bez lat intensywnej nauki nie mieli szans zapanować nad mocami, jakie dawał jadeit. Wypalali się, wpadali w obłęd, niszczyli siebie i innych. To był beznadziejny przypadek.
Ale młody Abukei był po prostu głupi. Czy śmiertelnie? Z pewnością można było wybaczyć komuś takiemu jak on uczestnictwo w loterii, jakim było nurkowanie w rzece, ale poważne przestępstwo przeciwko klanowi to coś całkiem innego.
Chłopak przyśpieszył potok wypływających mu z ust słów, jakby wyczuwał myśli Hila.
– Błagam, Kaul-jen, to było głupie. Wiem, że to było głupie. Przysięgam, że już nigdy tego nie zrobię. Zawsze brałem jadeit tylko z rzeki. Gdyby ten nowy szlifierz nie zastąpił Gee, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby zrobić coś innego. To stało się dla mnie nauczką, przysięgam na grób babci, że już nigdy nie dotknę jadeitu, obiecuję…
– Co przed chwilą powiedziałeś?
Hilo przykucnął i pochyli się nad chłopakiem, przyglądając mu się z uwagą.
Nastolatek uniósł pełne strachu i zdziwienia spojrzenie.
– Co… co powiedziałem…
– O tym nowym szlifierzu – uściślił Hilo.
Chłopak skulił się trwożnie pod nieustępliwym spojrzeniem rogu.
– Zawsze… wszystko, co znalazłem w rzece, sprzedawałem zawsze Trzypalcemu Gee. Płacił od ręki gotówką za nieobrobiony jadeit. Niedużo, ale całkiem nieźle. W tej części miasta Gee był szlifierzem, z którym większość z nas…
– Wiem, kim on jest – przerwał mu z niecierpliwością Hilo. – Co się z nim stało?
Oczy chłopaka przybrały chytry, pełen nadziei wyraz, gdy tylko uświadomił sobie, że wie coś, o czym nie wie róg klanu Bez Szczytów.
– Gee zniknął. Nowy szlifierz pojawił się przed miesiącem i powiedział, że kupi od nas tyle jadeitu, ile zdołamy mu przynieść, surowego albo szlifowanego, bez żadnych pytań. Zaproponował współpracę Trzypalcemu Gee, ale on nie chciał dzielić się zyskami z przybyszem. Dlatego nowy go zabił. – Chłopak wytarł rękawem krew i smarki z nosa. – Mówią, że udusił go sznurem telefonicznym, a potem uciął resztę jego palców i rozesłał je innym szlifierzom w mieście jako ostrzeżenie. Teraz wszystko, co wyłowimy z rzeki, trafia do niego, ale płaci dwa razy mniej niż Gee. Dlatego chciałem skończyć z nurkowaniem…
– Widziałeś go? – zapytał Hilo.
Chłopak zawahał się, niepewny, która odpowiedź może go ocalić, a która będzie go kosztowała życie.
– T… tak. Tylko raz.
Hilo wymienił spojrzenia ze swoimi pięściami. Młody Abukei rozwiązał dla nich jedną irytującą zagadkę, lecz jednocześnie postawił przed nimi następną. Trzypalcy Gee mógł być czarnorynkowym szlifierzem jadeitu, ale był też kimś, kogo znali, bezpańskim psem z podwórka Hila, który okradał jego śmietnik, ale nie sprawiał tylu kłopotów, by warto go było zabić. Dopóki ograniczał się do kupowania surowego jadeitu od Abukei, klany pozwalały mu na drobny przemyt w zamian za to, że od czasu do czasu ostrzegał je przed grubszymi rybami. Któż ośmieliłby się rzucić wyzwanie autorytetowi klanu Bez Szczytów, zabijając go?
Ponownie spojrzał na chłopaka.
– Potrafisz go opisać? Tego nowego szlifierza?
Znowu chwila wahania.
– Tak… myślę, że tak.
Gdy młody Abukei skończył opis, Hilo wstał.
– Sprowadź samochód – rozkazał Kehnowi. – Zabieramy tych chłopaków na spotkanie z filarem.ROZDZIAŁ 6. POWRÓT DO DOMU
Rozdział 6
Powrót do domu
Gdy Kaul Shaelinsan wylądowała na Międzynarodowym Lotnisku Janloońskim, czuła się lekko oszołomiona po trzynastogodzinnym locie, jakby miała kaca. Lecąc nad oceanem, wpatrywała się w bezkresny błękit widoczny za oknem. Czuła się trochę tak, jakby cofała się w czasie, zostawiała za sobą osobę, którą stała się w obcym kraju, i wracała do czasów dzieciństwa. Zbijała ją z tropu mieszanina emocji, jakie budziła w niej ta myśl – dojmujące słodko-gorzkie połączenie ekscytacji z poczuciem klęski.
Zabrała swój bagaż z taśmociągu. Nie było go zbyt wiele. Dwa lata w Espenii, niesamowicie drogi kurs uniwersytecki, a cały jej dobytek zmieścił się w jednej walizce z czerwonej skóry. Czuła się zbyt zmęczona, by skwitować uśmiechem tę żałosną ironię.
Ujęła w dłoń słuchawkę automatu telefonicznego i już miała wrzucić monetę, lecz znieruchomiała, pamiętając o obietnicy, którą sobie złożyła. Tak jest, wracała do Janloonu, ale zrobi to na własnych warunkach. Będzie mieszkała w mieście, jak zwyczajna obywatelka, nie jako wnuczka Płomienia Kekonu. A to oznaczało, że nie może zadzwonić do brata, by wysłał po nią samochód z szoferem.
Odłożyła słuchawkę. Zaskoczyło ją, jak łatwo wróciła do dawnych nawyków zaledwie kilka minut od chwili, gdy postawiła nogę na Kekonie. Przez jakiś czas siedziała na ławce w holu przylotów, czując nagłe opory przed wyjściem przez obrotowe drzwi. Coś jej mówiło, że gdy znajdzie się na zewnątrz, nie będzie już mogła się cofnąć.
Wreszcie jednak uznała, że nie może dłużej zwlekać. Wstała i podążyła za innymi pasażerami ku postojowi taksówek.
Kiedy stąd odlatywała przed dwoma laty, nie zamierzała nigdy tu wracać. Wypełniały ją gniew i optymizm, była gotowa rozpocząć nowe życie i stworzyć dla siebie nową tożsamość w wielkim, szerokim, nowoczesnym świecie poza Kekonem, daleko od anachronicznych klanów i przerośniętego ego wszystkich mężczyzn z jej rodziny. Jednakże gdy już znalazła się w Espenii, przekonała się, że trudno jest uciec od piętna pochodzenia z małego wyspiarskiego kraiku, właściwie znanego wyłącznie z jadeitu. Nazwa Janloon wywoływała tylko pełne niezrozumienia spojrzenia. Dla cudzoziemców było to Miasto Jadeitu.
Gdy ludzie słyszeli, że jest Kekonką, ich reakcje były komicznie przewidywalne. Najpierw zaskoczenie. Dla większość Espeńczyków Kekon był egzotycznym, bajkowym miejscem. Powojenny rozkwit globalnego handlu położył kres stuleciom izolacji, ale nie do końca. Równie dobrze mogłaby powiedzieć, że przyleciała z kosmosu.
Druga reakcja: pełne entuzjazmu żarty: „To znaczy, że umiesz latać? Potrafisz się przebić przez tę ścianę? Pokaż nam coś zdumiewającego. Rozwal ten stół!”.
Nauczyła się przyjmować to spokojnie. Na początku próbowała im wyjaśniać, że zostawiła cały swój jadeit na Kekonie i teraz niczym nie różni się od nich. Nawet jeśli zachowała przewagę siły, szybkości i lepszego refleksu, zawdzięczała to wyłącznie faktowi, że nadal budziła się wcześnie rano i ćwiczyła na patio swego apartamentu. Głęboko zakorzenione nawyki nie ustępowały tak łatwo.
Pierwszych dwóch tygodni niemal nie była w stanie znieść. Czuła się tak, jakby znalazła się w komorze deprywacji sensorycznej, którą sama dla siebie stworzyła. Wszystkiego było znacznie mniej niż przedtem. Mniej kolorów, mniej dźwięków, mniej wrażeń. Wyblakły krajobraz ze snu. Jej ciało zrobiło się powolne, ciężkie i obolałe. Dręczyła ją obawa, że utraciła coś o kluczowym znaczeniu, jakby nagle opuściła wzrok i zauważyła, że brakuje jej jednej kończyny. Były też nocne ataki paniki i wrażenie, że unosi się bezwładnie w nierzeczywistym świecie.
Wszystko to byłoby wystarczająco złe nawet gdyby nie otaczali jej młodzi, hałaśliwi Espeńczycy, którzy zdolnością skupienia uwagi nie przerastali małp i zawsze rozmawiali tylko o strojach, samochodach, muzyce popularnej i swym płytkim, ale niezwykle skomplikowanym życiu uczuciowym. Omal nie dała za wygraną. Po pierwszym semestrze zarezerwowała nawet bilet na Kekon. Duma przezwyciężyła jednak niemal paraliżującą grozę odstawienia jadeitu. Na szczęście zwrócili jej pieniądze za bilet.
Bardzo trudno było jej wytłumaczyć nielicznym przyjaciołom, których zdobyła w college’u, co to znaczy nosić jadeit i wywodzić się z rodziny zielonych kości, a także dlaczego wyrzekła się tego wszystkiego. Uśmiechała się tylko niewinnie i czekała, aż ich ciekawość minie.
– Zachowujesz się normalnie, ale któregoś dnia zrobisz coś naprawdę szalonego, prawda? – drażnił się z nią zawsze Jerald.
Nie. Już zrobiła coś szalonego. Związała się z nim.
Niebo było dziwnym połączeniem mgiełki z dogasającą jasnością. Beton był wilgotny od Północnego Potu – nieustannej mżawki i mgły występującej na przybrzeżnej równinie Janloonu w porze monsunów. Było już późno, minęła pora kolacji. Shae stała w kolejce, czekając na taksówkę. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Miała na sobie krótką, kolorową letnią sukienkę, która była modna w Espenii, ale w ojczyźnie Shae wydawała się zbyt obcisła i jaskrawa. Poza tym szczegółem nie różniła się jednak zbytnio od innych przybyszy. Nie nosiła jadeitu. Uświadomiła sobie z ulgą połączoną z niewielką dozą użalania się nad sobą, jak małe są szanse, by ktokolwiek ją tu rozpoznał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki