Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasto jadeitu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
58,00

Miasto jadeitu - ebook

W Mieście jadeitu – powieści, która zdobyła nagrodę World Fantasy –konkurencyjne klany rywalizują ze sobą o honor i władzę w fantastycznej metropolii zainspirowanej kulturą azjatycką.

Jadeit jest krwią podtrzymującą życie wyspy Kekkon. Wydobywano go, handlowano nim, kradziono go i zabijano dla niego już od stuleci. Od równie dawna honorowi wojownicy zielonej kości, jak rodzina Kaulów, wykorzystują go do zwiększania swych magicznych możliwości i obrony wyspy przed cudzoziemskim najazdem.

Teraz jednak wojna się skończyła i nowe pokolenia Kaulów musi walczyć o władzę nad tętniącą życiem stolicą Kekonu. Obchodzą ich jedynie obrona własnej rodziny, kontrola nad rynkiem jadeitu oraz panowanie nad należącymi do nich dzielnicami. Starodawne tradycje nie grają wielkiej roli w tym zmieniającym się szybko kraju.

Gdy pojawia się nowy potężny lek pozwalający wszystkim, nawet cudzoziemcom, nosić jadeit, długotrwała rywalizacja między klanami Kaulów i Aytów przeradza się w otwartą wojnę. Jej wynik rozstrzygnie o losie wszystkich zielonych kości oraz całego Kekonu.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-42-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1. PODWÓJNE SZCZĘŚCIE

Roz­dział 1

Podwójne Szczę­ście

Dwaj kan­dy­daci na zło­dziei jade­itu pocili się w kuchni restau­ra­cji Podwójne Szczę­ście. Okna w sali jadal­nej otwo­rzono i wie­czorny wie­trzyk docie­ra­jący tu od brzegu chło­dził gości, ale w kuchni były tylko dwa umiesz­czone pod sufi­tem wen­ty­la­tory, które krę­ciły się przez cały dzień, lecz nie dawały zbyt wiele ulgi. Lato dopiero się zaczęło, ale całe mia­sto cuch­nęło i lepiło się już niczym ste­rany kocha­nek.

Bero i Sampa mieli po szes­na­ście lat i po trzech tygo­dniach snu­cia pla­nów posta­no­wili, że dzi­siej­szy wie­czór zmieni ich życie.

Bero miał na sobie ciemne spodnie kel­nera i białą koszulę, nie­przy­jem­nie lepiącą mu się do ple­ców. Twarz miał zie­mi­stą, a spę­kane wargi sztywne od skry­wa­nych myśli. Posta­wił w zle­wie tacę z brud­nymi szklan­kami, po czym wytarł dło­nie w ścierkę i pochy­lił się ku wspól­ni­kowi, który pole­wał naczy­nia wodą z węża i usta­wiał je na suszarce.

– Jest teraz sam – oznaj­mił cicho.

Sampa uniósł wzrok. Był Abu­kei – miał skórę barwy mie­dzi, gęste, sztywne włosy i lekko puco­ło­wate policzki, upo­dab­nia­jące go nieco do che­ru­binka. Zamru­gał szybko i skie­ro­wał wzrok z powro­tem na zlew.

– Za pięć minut scho­dzę ze zmiany.

– Musimy to zro­bić teraz, keke – sprze­ci­wił się Bero. – Daj mi to teraz.

Sampa wytarł dłoń o koszulę, wyjął z kie­szeni małą papie­rową kopertę i wsu­nął ją pośpiesz­nie w dłoń wspól­nika, który scho­wał ją pod far­tu­chem, wziął w ręce pustą tacę i opu­ścił kuch­nię.

Popro­sił bar­mana o rum z chili, limonką i lodem – ulu­biony kok­tajl Shon Judonrhu. Zabrał tacę, posta­wił ją na pustym sto­liku pod ścianą i zaczął uda­wać, że wyciera blat ście­reczką. Dys­kret­nie wsy­pał do szklanki zawar­tość koperty – muso­wała przez chwilę, nim roz­pu­ściła się w bursz­ty­no­wym pły­nie.

Wypro­sto­wał się i ruszył do sto­lika w kącie. Shon Ju na­dal sie­dział sam. Jego masywne ciel­sko z tru­dem mie­ściło się na małym krze­śle. Wcze­śniej wie­czo­rem przy­siadł się do niego Maik Kehn, ale ku wiel­kiej uldze chło­paka dołą­czył do brata, w bok­sie po dru­giej stro­nie sali. Bero posta­wił szklankę przed Sho­nem.

– Na koszt firmy, Shon-jen.

Shon wziął kok­tajl w rękę i poki­wał sen­nie głową, nie uno­sząc wzroku. Był regu­lar­nym klien­tem Podwój­nego Szczę­ścia i dużo pił. Łysina pośrodku jego głowy lśniła różowo w bla­sku lamp. Wzrok Bera stale wędro­wał ku trzem zie­lo­nym kol­czy­kom w jego lewym uchu.

Odda­lił się, by nikt nie zauwa­żył, na co się gapi. To śmieszne, że taki kor­pu­lentny, posta­rzały pijak był zie­loną kością. Co prawda, Shon nosił nie­wiele jade­itu, ale prę­dzej czy póź­niej ktoś mu go odbie­rze, być może razem z życiem. Czemu by nie ja? – pomy­ślał chło­pak. Słusz­nie. Czemu by nie? Mógł być tylko bękar­tem dokera i ni­gdy nie uczył się sztuk walki w Świą­tyn­nej Szkole Wie Lona albo w Aka­de­mii Kaul Dushu­rona, ale był Kekoń­czy­kiem z krwi i kości. Nie bra­ko­wało mu odwagi ani wiary w sie­bie, które pozwolą mu zostać kimś. A żeby zostać kimś, trzeba było mieć jadeit.

Minął braci Maik, któ­rzy sie­dzieli razem w bok­sie w towa­rzy­stwie trze­ciego mło­dego męż­czy­zny. Zwol­nił nieco, by lepiej im się przyj­rzeć. Maik Kehn i Maik Tar – to były praw­dziwe zie­lone kości. Żyla­ści męż­czyźni mieli na pal­cach mnó­stwo pier­ścieni z jade­itami, a do pasów przy­tro­czyli sobie bojowe karam­bity z wyło­żo­nymi jade­item ręko­je­ściami. Byli też dobrze ubrani – ciemne koszule, szyte na miarę jasno­brą­zowe mary­narki, błysz­czące czarne buty oraz czapki z dasz­kiem. Byli zna­nymi człon­kami klanu Bez Szczy­tów, kon­tro­lu­ją­cego więk­szość dziel­nic w tej czę­ści mia­sta. Jeden z nich zer­k­nął na Bera.

Chło­pak odwró­cił się pośpiesz­nie i zajął sprzą­ta­niem naczyń. Uwaga braci Maik była ostat­nim, czego dziś pra­gnął. Powstrzy­mał się przed dotknię­ciem mało­ka­li­bro­wego pisto­letu, który trzy­mał w kie­szeni spodni ukry­tej pod far­tu­chem. Cier­pli­wo­ści. Od jutra nie będzie już musiał nosić stroju kel­nera. Nie będzie nikogo obsłu­gi­wał.

Sampa zakoń­czył tym­cza­sem wie­czorną zmianę i był gotowy opu­ścić kuch­nię. Zer­k­nął pyta­jąco na Bera, który ski­nął głową, potwier­dza­jąc, że zro­bił, co trzeba. Sampa odsło­nił drobne, białe zęby i przy­gryzł nimi dolną wargę.

– Naprawdę myślisz, że może nam się udać? – wyszep­tał.

Bero pochy­lił się ku niemu.

– Trzy­maj się, keke – wysy­czał. – Już to robimy. Za późno, żeby się cof­nąć. Musisz wyko­nać swoje zada­nie.

– Wiem, keke, wiem.

Sampa obrzu­cił go kwa­śnym, peł­nym urazy spoj­rze­niem.

– Pomyśl o pie­nią­dzach – pora­dził Bero i popchnął go lekko. – Ruszaj.

Sampa zer­k­nął jesz­cze ner­wowo za sie­bie i popchnął drzwi kuchni. Bero łyp­nął na niego ze zło­ścią, po raz kolejny żału­jąc, że musi mieć za wspól­nika takiego pozba­wio­nego wigoru mię­czaka. Nie mógł jed­nak nic na to pora­dzić. Tylko Abu­kei czy­stej krwi, odporny na jadeit, mógł wziąć w rękę klej­not i opu­ścić restau­ra­cję, nie przy­cią­ga­jąc niczy­jej uwagi.

Musiał się nie­źle natru­dzić, by namó­wić Sampę do współ­udziału. Podob­nie jak wielu człon­ków jego ple­mie­nia chło­pak nur­ko­wał w rzece, spę­dza­jąc week­endy na poszu­ki­wa­niu jade­itu spły­wa­ją­cego z kopalń poło­żo­nych daleko stąd. To było nie­bez­pieczne – po ulew­nych desz­czach nurt czę­sto pory­wał pecho­wych nur­ków – a nawet gdy komuś się poszczę­ściło (Sampa prze­chwa­lał się, że kie­dyś zna­lazł jadeit wiel­ko­ści pię­ści), mogli go zła­pać. Wtedy, o ile miał szczę­ście, spę­dziłby tro­chę czasu w wię­zie­niu, a jeśli go nie miał, w szpi­talu.

Bero prze­ko­ny­wał go, że to zaję­cie dla fra­je­rów. Po co poszu­ki­wać w wodzie suro­wego jade­itu, żeby sprze­dać go czar­no­ryn­ko­wym pośred­ni­kom, któ­rzy następ­nie szli­fo­wali go i prze­my­cali z wyspy, pła­cąc poła­wia­czom tylko drobną część ceny, za jaką go sprze­da­wali? Dwóch spryt­nych, odważ­nych chło­pa­ków, takich jak oni, mogło pora­dzić sobie lepiej. Jeśli już ryzy­ko­wać dla zdo­by­cia jade­itu, niech to będzie poważne ryzyko. Oszli­fo­wane, opra­wione klej­noty były warte znacz­nie wię­cej.

Bero wró­cił do sali i zajął się sprzą­ta­niem naczyń oraz przy­go­to­wy­wa­niem sto­li­ków. Co kilka minut zer­kał na zegar. Będzie mógł pozbyć się Sampy póź­niej, kiedy już zdo­bę­dzie to, czego potrze­bo­wał.

***

– Shon Ju mówi, że w Pasze były kło­poty. – Maik Kehn pochy­lił się, bo hałas panu­jący w restau­ra­cji zagłu­szał jego słowa. – Grupki dzie­cia­ków ata­kują tam­tej­szych przed­się­bior­ców.

– O jakich dzie­cia­kach mówimy? – zapy­tał jego młod­szy brat, Maik Tar, się­ga­jąc pałecz­kami po chrup­kie kotle­ciki z kal­ma­rów, leżące na tale­rzu po dru­giej stro­nie stołu.

– Pal­cach niskiej rangi. To młode zbiry, mające tylko jeden, góra dwa kawałki jade­itu.

– Nawet naj­mniej ważne palce są żoł­nie­rzami klanu – oznaj­mił z nie­zwy­kle zamy­śloną miną trzeci z sie­dzą­cych przy sto­liku męż­czyzn. – Wyko­nują roz­kazy pię­ści, a pię­ści wyko­nują roz­kazy rogu. – Pacha zawsze była sporną dziel­nicą, ale jawne groźby pod adre­sem firm powią­za­nych z kla­nem Bez Szczy­tów były czymś sta­now­czo zbyt śmia­łym, by mogły za nimi stać tylko nie­ostrożne zbiry. – Wygląda na to, że ktoś pró­buje na nas naszczać.

Maiko­wie popa­trzyli na niego, a potem zer­k­nęli na sie­bie nawza­jem.

– Co się dzieje, Hilo-jen? – zapy­tał Kehn. – Jesteś dziś wyraź­nie nie w sosie.

– Naprawdę? – Kaul Hilo­shu­don oparł się o ścianę boksu i obró­cił w pal­cach szklankę, machi­nal­nie ocie­ra­jąc z niej wil­goć. Piwo szybko robiło się cie­płe. – Może to przez ten upał.

Kehn ski­nął na jed­nego z kel­ne­rów, pro­sząc o ponowne napeł­nie­nie szkla­nek. Blady nasto­la­tek spusz­czał wzrok, obsłu­gu­jąc ich. Na sekundę zatrzy­mał spoj­rze­nie na Hilu, ale naj­wy­raź­niej go nie pozna­wał. Nie­wielu ludzi, któ­rzy nie spo­tkali Kaul Hilo­shu­dona oso­bi­ście, spo­dzie­wało się, że może być taki młody. Róg klanu Bez Szczy­tów, ustę­pu­jący pozy­cją tylko star­szemu bratu, czę­sto pozo­sta­wał nie­zau­wa­żony, gdy poka­zy­wał się publicz­nie. Cza­sami go to iry­to­wało, ale nie­kiedy bywało uży­teczne.

– Jest jesz­cze jeden dziwny szcze­gół – ode­zwał się Kehn, gdy kel­ner się odda­lił. – Od pew­nego czasu nikt nie widział Trzy­pal­cego Gee ani nie miał od niego żad­nych wia­do­mo­ści.

– Jak można stra­cić z oczu Trzy­pal­cego Gee? – zdzi­wił się Tar. Czar­no­ryn­ko­wego szli­fie­rza jade­itu łatwo było roz­po­znać po wiel­kiej tuszy, podob­nie jak po kalec­twie.

– Może się wyco­fał.

Tar zachi­cho­tał.

– Z tego inte­resu można się wyco­fać tylko w jeden spo­sób.

– Kaul-jen, czy masz udany wie­czór? – zabrzmiał nagle przy jego uchu czyjś głos. – Jesteś zado­wo­lony?

Pan Une poja­wił się przy ich sto­liku, roz­cią­ga­jąc usta w nie­spo­koj­nym, tro­skli­wym uśmie­chu, jaki zawsze rezer­wo­wał dla nich.

– Jak zwy­kle wszystko jest wspa­niale – zapew­nił Hilo, uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie w typowy dla niego spo­sób.

Wła­ści­ciel Podwój­nego Szczę­ścia splótł dło­nie pokryte bli­znami od pracy w kuchni i poki­wał głową na znak pokor­nego podzię­ko­wa­nia. Pan Une był męż­czy­zną po sześć­dzie­siątce, łysym i dość tłu­stym restau­ra­to­rem w trze­cim poko­le­niu. Jego dzia­dek zało­żył ten mający już swoje lata, powszech­nie sza­no­wany lokal, a ojciec prze­pro­wa­dził go przez lata wojny i póź­niej­sze czasy. Podob­nie jak jego pro­to­pla­ści pan Une był lojal­nym latar­ni­kiem klanu Bez Szczy­tów. Gdy tylko Hilo odwie­dzał lokal, wła­ści­ciel zawsze oso­bi­ście skła­dał mu wyrazy sza­cunku.

– Pro­szę, powiedz, czy mogę ci ofia­ro­wać coś jesz­cze – dodał.

Gdy uspo­ko­jony pan Une się odda­lił, Hilo znowu zro­bił poważną minę.

– Wypy­taj­cie ludzi. Musimy się dowie­dzieć, co się stało z Gee.

– Co nas to obcho­dzi? – zapy­tał Kehn, nie imper­ty­nencko, a po pro­stu z cie­ka­wo­ści. – Kit z nim. Jed­nego szli­fie­rza sprze­da­ją­cego nasz jadeit mię­cza­kom i cudzo­ziem­com mniej.

– To mnie nie­po­koi. – Hilo prze­su­nął się do przodu, się­ga­jąc po ostatni chru­piący kotle­cik z kal­ma­rów. – Gdy psy zaczy­nają zni­kać z ulic, to ni­gdy nie wróży nic dobrego.

***

Bero czuł nara­sta­jącą ner­wo­wość. Shon Ju wypił ska­żony kok­tajl nie­mal do końca. Spe­cy­fik ponoć nie miał smaku ani zapa­chu. Co jed­nak, jeśli Shon zdo­łał go wykryć dzięki wzmoc­nio­nym przez jadeit zmy­słom? Albo jeśli nie zadziała tak, jak powi­nien, i Shon po pro­stu sobie pój­dzie, zabie­ra­jąc swój jadeit poza jego zasięg? Albo jeśli Sampę opu­ści odwaga? Łyżka w rękach Bera drżała, gdy kładł ją na sto­liku. Trzy­maj się, Bądź męż­czy­zną.

Z fono­grafu usta­wio­nego w rogu sali pły­nęły char­czące dźwięki powol­nej melo­dii z opery roman­tycz­nej, led­wie prze­bi­ja­jące się przez gwar roz­mów. Nad czer­wo­nymi obru­sami wisiały wonie papie­ro­so­wego dymu i ostrych przy­praw.

Shon Ju wstał nagle, chwie­jąc się na nogach, powlókł się do toa­lety dla męż­czyzn i zamknął za sobą drzwi.

Bero poli­czył powoli w myślach do dzie­się­ciu, po czym podą­żył za nim, nie oka­zu­jąc zbyt­niego zain­te­re­so­wa­nia. Wsu­nął się do toa­lety, wetknął dłoń do kie­szeni i zaci­snął ją na ręko­je­ści maleń­kiego pisto­letu. Następ­nie zamknął drzwi na zamek i oparł się o ścianę.

Z jed­nej z kabin dobie­gały odgłosy prze­cią­ga­ją­cego się rzy­ga­nia. Chło­pak omal nie dostał mdło­ści od smrodu prze­sy­co­nych alko­ho­lem wymio­cin. Roz­legł się szum spusz­cza­nej wody. Odgłosy tor­sji uci­chły. Potem Bero usły­szał głu­chy łoskot, jakby na kafelki pod­łogi zwa­liło się coś cięż­kiego. Następ­nie zapa­dła przy­pra­wia­jąca o mdło­ści cisza. Bero postą­pił kilka kro­ków naprzód. W uszach czuł ude­rze­nia tętna. Uniósł pisto­let do wyso­ko­ści piersi.

Drzwi kabiny były otwarte. Masywne ciel­sko Shon Ju leżało na pod­ło­dze, koń­czyny miał bez­ład­nie roz­rzu­cone, klatka pier­siowa uno­siła się i opa­dała, a z ust dobie­gało ciche chra­pa­nie. Z jed­nego kącika ust spły­wała cienka strużka krwi.

W innej kabi­nie poru­szyła się para brud­nych, płó­cien­nych butów. Sampa wysu­nął głowę z kry­jówki i otwo­rzył sze­roko oczy na widok pisto­letu. Pod­szedł jed­nak do wspól­nika i obaj wle­pili spoj­rze­nia w nie­przy­tom­nego męż­czy­znę.

A niech to, udało się.

– Na co cze­kasz? – Bero skie­ro­wał broń na Shona. – Ruszaj się! Zabierz je!

Sampa wszedł z nie­chę­cią do środka przez uchy­lone drzwi kabiny. Głowa Shon Ju prze­chy­lała się w lewo, a ucho z kol­czy­kami doty­kało ściany pomiesz­cze­nia. Chło­pak skrzy­wił się jak ktoś, kto ma dotknąć prze­wodu pod prą­dem, i ujął w dło­nie głowę nie­przy­tom­nego męż­czy­zny. Zatrzy­mał się na moment. Shon Ju się nie poru­szył. Sampa prze­su­nął jego głowę w drugą stronę i drżą­cymi pal­cami wycią­gnął pierw­szy kol­czyk.

– Sko­rzy­staj z tego.

Bero wrę­czył mu pustą papie­rową kopertę. Sampa wrzu­cił do niej kol­czyk i zabrał się za uwal­nia­nie dru­giego. Bero prze­niósł spoj­rze­nie z jade­itu na Shon Ju, pisto­let, na wspól­nika i znowu na jadeit. Pod­szedł bli­żej, trzy­ma­jąc broń kilka cali od skroni nie­przy­tom­nego męż­czy­zny. Wyda­wała się nie­po­ko­jąco mała i bez­u­ży­teczna. Broń czło­wieka z plebsu. Nie­ważne. W tym sta­nie Shon Ju nie zdoła użyć Stali ani Odbi­ja­nia. Sampa zabie­rze jadeit, wyj­dzie przez drzwi na zaple­czu i nikt niczego nie zauważy. Beru dokoń­czy swoją zmianę i spo­tka się z nim póź­niej. Przez wiele godzin nikt nie będzie nie­po­koił sta­rego Shon Ju. Nie­raz już zasy­piał po pija­nemu w toa­le­cie.

– Pośpiesz się – rzu­cił Bero.

Sampa zdjął już dwa kol­czyki i pra­co­wał nad trze­cim. Jego palce wbiły się głę­boko w mię­si­ste ucho męż­czy­zny.

– Nie mogę go wydo­stać.

– Wyrwij go! Po pro­stu wyrwij!

Chło­pak mocno szarp­nął ostatni, uparty kol­czyk, wyry­wa­jąc go z ciała, któ­rym obrósł. Shon Ju poru­szył się nagle i otwo­rzył oczy.

– O kurwa – mruk­nął Sampa.

Shon zawył na całe gar­dło i uniósł ręce. Wyma­chu­jąc nimi wokół głowy, zdo­łał pod­bić rękę Bera w tej samej chwili, w któ­rej ten naci­snął spust. Strzał ogłu­szył wszyst­kich, ale kula wbiła się w sufit.

Sampa rzu­cił się w stronę drzwi, omal nie prze­wra­ca­jąc się o Shona. Zie­lona kość zła­pał chło­paka za nogę, wyba­łu­sza­jąc prze­krwione oczy z gniewu i dez­orien­ta­cji. Sampa padł na pod­łogę i wycią­gnął ręce przed sie­bie. Koperta spa­dła ze stu­kiem na pod­łogę i zatrzy­mała się mię­dzy nogami Bera.

– Zło­dzieje!

Usta Shon Ju ufor­mo­wały to słowo, ale Bero go nie usły­szał. W gło­wie dzwo­niło mu od huku i czuł się jak w wyci­szo­nym pomiesz­cze­niu. Gapił się na gru­basa o poczer­wie­nia­łej twa­rzy, który zła­pał prze­ra­żo­nego Abu­kei niczym demon wynu­rza­jący się z otchłani.

Chło­pak schy­lił się po zgnie­cioną kopertę i pobiegł do drzwi.

Ale zapo­mniał, że je zamknął. Przez mgnie­nie oka cią­gnął za nie w ogłu­pia­łej panice, nim wresz­cie otwo­rzył zamek. Goście usły­szeli strzał i ku chło­pa­kowi zwró­ciły się dzie­siątki pogrą­żo­nych w szoku twa­rzy. Bero zacho­wał wystar­cza­jącą przy­tom­ność umy­słu, by scho­wać pisto­let i wska­zać pal­cem na drzwi toa­lety.

– Tam jest zło­dziej jade­itu! – zawo­łał.

Rzu­cił się do ucieczki, klu­cząc mię­dzy sto­li­kami. Dwa skryte w koper­cie kamie­nie wrzy­nały się bole­śnie w jego zaci­śniętą lewą dłoń. Twa­rze klien­tów zmie­niały się w zama­zane plamy. Bero wpadł na krze­sło, prze­wró­cił się, wstał i pobiegł dalej.

Twarz mu pło­nęła. Nagły przy­pływ cie­pła i ener­gii, nie­przy­po­mi­na­jący niczego, co czuł do tej pory, wypeł­nił go niczym prąd elek­tryczny. Dotarł do sze­ro­kich, krę­tych scho­dów pro­wa­dzą­cych na pierw­sze pię­tro. Goście wsta­wali i spo­glą­dali przez balu­stradę, by zorien­to­wać się, co to za zamie­sza­nie. Bero poko­nał schody w kilku dłu­gich susach. Jego stopy led­wie doty­kały pod­łogi. Przez tłum prze­bie­gło wes­tchnie­nie. Zasko­cze­nie chło­paka prze­szło w eks­tazę. Odrzu­cił głowę do tyłu i wybuch­nął śmie­chem. To na pewno była Lek­kość.

Z jego oczu i uszu spa­dły zasłony. Sły­szał zgrzy­ta­nie nóg krze­seł i brzęk tale­rzy, czuł smak powie­trza na języku. Wszystko było ostre jak brzy­twa. Ktoś spró­bo­wał go zła­pać, ale był za wolny. Bero zro­bił się bar­dzo szybki. Bez trudu omi­nął wycią­gniętą rękę, wsko­czył na stół i odbił się od blatu. Roz­le­gły się krzyki oraz stu­kot tłu­czo­nych naczyń. Miał przed sobą suwane drzwi pro­wa­dzące na patio z wido­kiem na port. Bez zasta­no­wie­nia, nie zatrzy­mu­jąc się ani na chwilę, prze­bił się przez nie niczym szar­żu­jący byk. Drew­niana kon­struk­cja pękła i Bero z krzy­kiem sza­lo­nej eks­tazy przedarł się na drugą stronę, zosta­wia­jąc za sobą dziurę wiel­ko­ści ludz­kiego ciała. Nie było bólu. Czuł się nie­zwy­cię­żony, nie­po­wstrzy­many.

Taka była moc jade­itu.

Nocne powie­trze muskało jego skórę. Lśniąca powierzch­nia wody wabiła go nie­po­wstrzy­ma­nie. Przez jego żyły prze­pły­wały fale cudow­nego cie­pła. Ocean wyda­wał mu się chłodny i odświe­ża­jący. Jego dotyk byłby bar­dzo przy­jemny… Popę­dził w stronę balu­strady.

Czy­jeś ręce zła­pały go za ramiona i szarp­nęły mocno. Bero zatrzy­mał się gwał­tow­nie, jakby dotarł do końca łań­cu­cha. Odwró­cił się i zoba­czył Maik Tara.ROZDZIAŁ 2. RÓG KLANU BEZ SZCZYTÓW

Roz­dział 2

Róg klanu Bez Szczy­tów

Z dru­giego końca sali dobiegł stłu­miony odgłos wystrzału. Po sekun­dzie czy dwóch Hilo usły­szał w umy­śle nagły krzyk nie­kon­tro­lo­wa­nej aury jade­itu, draż­niący jak dźwięk widelca dra­pią­cego o szkło. Kehn i Tar odwró­cili się na krze­słach, patrząc na nasto­let­niego kel­nera, który nagle wypadł z toa­lety i popę­dził ku scho­dom.

– Tar – ode­zwał się Hilo, choć nie musiał tego robić, bo Maiko­wie już zaczęli dzia­łać.

Kehn skie­ro­wał się do toa­lety, a Tar sko­czył na szczyt scho­dów, zła­pał zło­dzieja na patio i cisnął go z powro­tem do środka przez roz­trza­skane drzwi. Chło­pak spadł na pod­łogę i prze­su­nął się aż pod same schody. Roz­le­gło się chó­ralne wes­tchnie­nie. Nie­któ­rzy goście krzyk­nęli.

Tar wró­cił do lokalu tuż za zło­dzie­jem, pochy­la­jąc się, by przejść przez dziurę wybitą w drzwiach. Nim chło­pak zdą­żył się zerwać, ude­rzył go otwartą dło­nią w głowę i oba­lił z powro­tem na pod­łogę. Zło­dziej wydo­był mały pisto­let, ale Tar wyrwał mu go i wyrzu­cił do portu przez roz­bite drzwi. Gdy zie­lona kość przy­ci­snął kola­nem jego przed­ra­mię i wyrwał mu kopertę ze zbie­la­łej dłoni, z ust nasto­latka wyrwał się stłu­miony przez dywan krzyk. Wszystko to wyda­rzyło się tak szybko, że więk­szość gapiów niczego nie zare­je­stro­wała.

Tar wstał. Chło­pak leżący u jego stóp jęczał i mio­tał się spa­zma­tycz­nie, gdy ener­gia jade­itu wypły­wała z jego ciała, zabie­ra­jąc ze sobą gniewne brzę­cze­nie pod czaszką Hila. Młod­szy Maik zła­pał kel­nera za tył koszuli i powlókł go za sobą w dół po scho­dach. Pod­eks­cy­to­wani goście, któ­rzy wstali od sto­li­ków, scho­dzili mu z drogi. Kehn wyszedł z toa­lety, trzy­ma­jąc za ramię mło­dego Abu­kei, który jęczał cicho. Oba­lił chło­paka na kolana, a Tar poło­żył zło­dzieja obok niego.

Shon Judonrhu wlókł się chwiej­nie za Keh­nem, łapiąc się po dro­dze oparć krze­seł. Spra­wiał wra­że­nie, że nie jest do końca pewny, gdzie się znaj­duje i jak tu tra­fił, był jed­nak wystar­cza­jąco przy­tomny, żeby się wściec. Wyba­łu­szał pełne gniewu oczy i jedną ręką trzy­mał się za ucho.

– Zło­dzieje – wymam­ro­tał i zła­pał za ręko­jeść karam­bita ukry­tego w pochwie pod mary­narką. – Wypruję im flaki.

Pan Une pod­biegł do niego, macha­jąc rękami na znak sprze­ciwu.

– Shon-jen, bła­gam, nie w sali! – Uno­sił przed sobą drżące dło­nie.

Jego twarz o obwi­słym pod­bródku pobla­dła z nie­do­wie­rza­nia. Wystar­cza­jąco okropny był fakt, że Podwójne Szczę­ście okryło się hańbą, a w jego kuchni pra­co­wali zło­dzieje jade­itu. Gdyby obu chło­pa­ków zamor­do­wano publicz­nie tuż obok stołu bufe­to­wego z dese­rami, takiego pecha nie prze­trwałby żaden lokal. Restau­ra­tor zer­k­nął trwoż­nie na nóż w ręce Shon Ju, a następ­nie na braci Maik i na gapią­cych się na to wszystko prze­ra­żo­nych gości. Jego usta się poru­szyły.

– Stało się coś strasz­nego, ale bła­gam, pano­wie…

– Panie Une – zawo­łał na­dal sie­dzący w bok­sie Hilo. – Nie wie­dzia­łem, że urzą­dzasz teraz przed­sta­wie­nia na żywo.

Hilo wstał i ruszył w stronę zło­dziei. Poczuł dreszcz zro­zu­mie­nia prze­bie­ga­jący przez tłum. Sie­dzący naj­bli­żej goście zauwa­żyli to, co prze­oczył Bero, który przyj­rzał się mu tylko pobież­nie. Widoczne pod szarą spor­tową mary­narką dwa górne guziki koszuli barwy paste­lo­wego błę­kitu były roz­pięte i można było zauwa­żyć sze­reg małych jade­itów wsz­cze­pio­nych w skórę na oboj­czy­kach, jak naszyj­nik połą­czony z cia­łem.

Pan Une pod­biegł do Hila i szedł u jego boku, zała­mu­jąc ręce.

– Kaul-jen, strasz­nie mi wstyd, że zakłó­cono twój wie­czór. Nie mam poję­cia, w jaki spo­sób te dwa nędzne zło­dzie­jaszki zakra­dły się do mojej kuchni. Czy mogę ci jakoś to wyna­gro­dzić? Co tylko zechcesz. Jedze­nie i picie bez ogra­ni­czeń, oczy­wi­ście…

– Takie rze­czy się zda­rzają – prze­rwał mu Hilo z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem.

To jed­nak nie uspo­ko­iło restau­ra­tora. Pan Une ski­nął głową i otarł pot z czoła, ale spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej pode­ner­wo­wa­nego.

– Scho­waj karam­bit, wujku Ju. Pan Une i tak będzie miał mnó­stwo roboty ze sprzą­ta­niem. Nie potrze­buje dodat­kowo krwi na dywa­nie. Jestem też pewien, że goście, któ­rzy zapła­cili za kola­cję, nie chcie­liby, żebyś popsuł im ape­tyt.

Shon Ju zawa­hał się. Hilo nazwał go wuj­kiem, oka­zu­jąc mu sza­cu­nek, mimo że spo­tkało go publiczne upo­ko­rze­nie. To jed­nak nie wystar­czyło, by go udo­bru­chać. Mach­nął nożem w kie­runku Bera i Sampy.

– To zło­dzieje jade­itu! Mam prawo ode­brać im życie! Nikt mi nie powie, że jest ina­czej!

Hilo wycią­gnął rękę do Tara, który podał mu kopertę. Wysy­pał na otwartą dłoń dwa kamie­nie. Kehn podał mu trzeci jadeit. Hilo potrzą­snął dło­nią z zamy­śloną miną, poru­sza­jąc trzema zie­lo­nymi kol­czy­kami, i spoj­rzał z wyrzu­tem na Shona.

Gniew odpły­nął z twa­rzy gru­basa, ustę­pu­jąc miej­sca trwo­dze. Shon Ju gapił się na swoje jade­ity spo­czy­wa­jące na dłoni innego. Ich moc prze­pły­wała teraz przez Kaul Hila zamiast przez niego. Znie­ru­cho­miał. Nikt się nie odzy­wał. Zapa­dła pełna napię­cia cisza. Shon odchrząk­nął z wysił­kiem.

– Kaul-jen, nie chcia­łem oka­zać braku sza­cunku two­jej pozy­cji rogu – prze­mó­wił z powa­ża­niem, jak do star­szego wie­kiem męż­czy­zny. – Oczy­wi­ście pod­po­rząd­kuję się wyro­kowi klanu we wszyst­kich kwe­stiach doty­czą­cych spra­wie­dli­wo­ści.

Hilo uśmiech­nął się, ujął jego dłoń, wysy­pał na nią trzy klej­noty i deli­kat­nie zaci­snął palce Shona wokół nich.

– Obe­szło się bez poważ­nych strat. Lubię, kiedy coś przy­po­mina Keh­nowi i Tarowi o potrze­bie czuj­no­ści. – Mru­gnął do obu braci, jak uczniak dzie­lący się żar­tem z kole­gami, ale gdy spoj­rzał z powro­tem na Shona Ju, z jego twa­rzy znik­nęła weso­łość. – Wujku, być może nad­szedł czas, byś pił nieco mniej i lepiej uwa­żał na jadeit.

Shon Ju zaci­snął dłoń na odzy­ska­nych jade­itach i uniósł ją do piersi ze spa­zmem ulgi. Jego gruba szyja poczer­wie­niała z obu­rze­nia, ale nie powie­dział już nic wię­cej. Nawet w sta­nie lek­kiego oszo­ło­mie­nia nie był głupi i rozu­miał, że udzie­lono mu ostrze­że­nia. Po dzi­siej­szym kom­pro­mi­tu­ją­cym incy­den­cie pozo­stał zie­loną kością wyłącz­nie dzięki łasce Kaul Hila. Wyco­fał się, pokor­nie pochy­lony.

Hilo odwró­cił się i poma­chał rękami do zafa­scy­no­wa­nych gości.

– Przed­sta­wie­nie skoń­czone. Dziś mie­li­śmy roz­rywkę za darmo. Zamówmy jesz­cze tro­chę pysz­nego jedze­nia pana Une i coś do picia na doda­tek!

W sali roz­le­gły się ner­wowe śmie­chy. Ludzie posłusz­nie wró­cili do swych posił­ków i towa­rzy­szy, choć co chwila zer­kali ukrad­kiem na Kaul Hila, braci Maik oraz dwóch pecho­wych nasto­lat­ków leżą­cych na pod­ło­dze. Nie­czę­sto się zda­rzało, by zwy­kli, nie­no­szący jade­itu oby­wa­tele byli świad­kami tak dra­ma­tycz­nych demon­stra­cji mocy zie­lo­nych kości. Wrócą do domu i opo­wie­dzą przy­ja­cio­łom, co widzieli: zło­dziej biegł szyb­ciej, niż to moż­liwe dla zwy­czaj­nych ludzi, i prze­bił się z impe­tem przez drzwi, ale bra­cia Maik i tak byli znacz­nie szybsi i sil­niejsi od niego. A nawet oni wyko­ny­wali roz­kazy mło­dego rogu.

Kehn i Tar podźwi­gnęli zło­dziei z pod­łogi i wynie­śli ich z lokalu.

Hilo ruszył za nimi. Pan Une biegł u jego boku, jąka­jąc się cicho.

– Po raz kolejny bła­gam o wyba­cze­nie. Zawsze dokład­nie spraw­dzam per­so­nel. Nie mam poję­cia…

Hilo wsparł dłoń na jego ramie­niu.

– To nie twoja wina. Nie zawsze da się prze­wi­dzieć, kto zarazi się jade­itową gorączką i zej­dzie na złą drogę. Zaj­miemy się tym na zewnątrz.

Pan Une poki­wał głową z ogromną ulgą. Wyglą­dał jak ktoś, kto omal nie wpadł pod auto­bus, a pojazd w ostat­niej chwili go wymi­nął i rzu­cił mu do stóp walizkę pełną pie­nię­dzy. Gdyby Hilo i bra­cia Maik nie byli tu dziś obecni, miałby na gło­wie dwóch zabi­tych chło­pa­ków i roz­ju­szoną, pijaną zie­loną kość. Dzięki publicz­nemu popar­ciu, jakiego udzie­lił im róg, Podwójne Szczę­ście unik­nęło ska­że­nia, a nawet zasłu­żyło na sza­cu­nek. Wie­ści o dzi­siej­szym incy­den­cie się rozejdą i przez pewien czas w restau­ra­cji będzie się roiło od gości.

Hilo poczuł się lepiej na tę myśl. Podwójne Szczę­ście nie było jedy­nym loka­lem w oko­licy pro­wa­dzo­nym przez klan Bez Szczy­tów, było jed­nak jed­nym z naj­więk­szych i naj­bar­dziej zyskow­nych. Klan potrze­bo­wał pie­nię­dzy z pła­co­nej przez niego daniny. Co jesz­cze waż­niej­sze, nie mogli sobie pozwo­lić na utratę twa­rzy, jaka wią­za­łaby się z upad­kiem lokalu albo prze­ję­ciem go przez kogoś innego. Gdyby lojalny latar­nik, jakim był pan Une, stra­cił źró­dło utrzy­ma­nia albo nawet życie, odpo­wie­dzial­ność spa­dłaby na Hila.

Ufał panu Une, ale ludzie byli tylko ludźmi. Opo­wia­dali się po stro­nie sil­niej­szych. Podwójne Szczę­ście mogło dziś nale­żeć do klanu Bez Szczy­tów, ale gdyby doszło do naj­gor­szego i wła­ści­ciel byłby zmu­szony przejść na stronę kogoś innego, by zacho­wać rodzinny inte­res oraz głowę, Hilo raczej nie wąt­pił, że tak wła­śnie by postą­pił. W końcu latar­nicy byli nie­no­szą­cymi jade­itu cywi­lami. Nale­żeli do klanu i mieli klu­czowe zna­cze­nie dla jego funk­cjo­no­wa­nia, ale nie musieli za niego ginąć. Nie byli zie­lo­nymi kośćmi.

Zatrzy­mał się i wska­zał na znisz­czone drzwi.

– Przy­ślij mi rachu­nek za naprawę uszko­dzeń. Pokryję go.

Pan Une zamru­gał, splótł dło­nie i kilka razy dotknął nimi czoła w geście peł­nej sza­cunku wdzięcz­no­ści.

– Jesteś zbyt hojny, Kaul-jen. To nie będzie konieczne.

– Nie bądź głupi. – Hilo spoj­rzał na niego. – Powiedz mi, przy­ja­cielu, czy mia­łeś tu ostat­nio jakieś inne kło­poty?

Restau­ra­tor rozej­rzał się ner­wowo i znowu skie­ro­wał wzrok na twarz Hila.

– Jakiego rodzaju kło­poty masz na myśli, Kaul-jen?

– Zie­lone kości z innych kla­nów – odparł Hilo. – Takiego rodzaju.

Po chwili waha­nia pan Une odpro­wa­dził róg klanu na bok.

– Nie tutaj, w Dziel­nicy Por­to­wej – odpo­wie­dział ści­szo­nym gło­sem. – Ale przy­ja­ciel mojego bra­tanka pra­cuje jako bar­man w Tan­cerce w dziel­nicy Pacha i mówił, że ludzie z klanu Góra przy­cho­dzą tam pra­wie codzien­nie, sia­dają, gdzie tylko zechcą, i doma­gają się trun­ków za darmo. Mówią, że to część daniny, bo Pacha to teraz tery­to­rium Góry. – Pan Une cof­nął się nagle zanie­po­ko­jony wyra­zem twa­rzy Hila. – To może być tylko gada­nie, ale skoro pytasz…

Róg pokle­pał go po ramie­niu.

– Ni­gdy nie koń­czy się na gada­niu. Zawia­dom nas, jeśli dowiesz się cze­goś wię­cej, dobra? Możesz przyjść, kiedy tylko zechcesz.

– Oczy­wi­ście. Z pew­no­ścią to zro­bię, Kaul-Jen – odpo­wie­dział pan Une, raz jesz­cze doty­ka­jąc czoła złą­czo­nymi dłońmi.

Hilo klep­nął go ponow­nie na poże­gna­nie i opu­ścił restau­ra­cję.

***

Zatrzy­mał się tuż za wyj­ściem, by wycią­gnąć z kie­szeni paczkę papie­ro­sów. Były espeń­skie i sporo kosz­to­wały, ale je lubił. Wło­żył jeden do ust i się rozej­rzał.

– Może zróbmy to teraz – zasu­ge­ro­wał.

Bra­cia Maik wywle­kli nasto­lat­ków z Podwój­nego Szczę­ścia i oba­lili ich na pokrytą żwi­rem skarpę nad wodą, w miej­scu nie­wi­docz­nym z ulicy. Pulchny Abu­kei cały czas pła­kał i sta­wiał opór, a drugi chło­pak mil­czał i zacho­wy­wał się bier­nie. Bra­cia Maik zaczęli ich bić. Silne, ryt­miczne ciosy w żebra, brzuch i plecy. Kolejne policzki, aż twa­rze chło­paków spu­chły nie do pozna­nia. Nie ude­rzali w ważne dla życia narządy, gar­dło ani w poty­licę. Kehn i Tar byli dobrymi pię­ściami. Nie pozwa­lali sobie na nie­ostroż­ność ani nie dawali się ponieść żądzy krwi.

Hilo przy­glą­dał się temu, paląc papie­rosa.

Zapa­dła już noc, ale nie było ciemno. Wszę­dzie na nabrzeżu paliły się świa­tła, a reflek­tory jadą­cych drogą samo­cho­dów zale­wały ją impul­sami bieli. Daleko od brzegu widziało się poru­sza­jące się powoli świa­tła stat­ków, roz­ma­zane przez mor­ską mgłę i napły­wa­jące z mia­sta zanie­czysz­cze­nia. W cie­płym powie­trzu uno­siły się opary, słodka woń przej­rza­łych owo­ców oraz smród dzie­wię­ciu­set tysięcy spo­co­nych miesz­kań­ców.

Hilo miał tylko dwa­dzie­ścia sie­dem lat, ale nawet on pamię­tał czasy, gdy samo­chody i tele­wi­zja były w Jan­lo­onie nowo­ścią. Teraz widziało się je wszę­dzie, podob­nie jak nowych przy­by­szy, nowe fabryki oraz sprze­da­wane na uli­cach potrawy w cudzo­ziem­skim stylu, jak klopsy w tem­pu­rze czy pikantne grudki serowe. Metro­po­lia pękała w szwach i wyglą­dało na to, że wszy­scy miesz­kańcy, nawet zie­lone kości, pękają razem z nią. Hilo odno­sił wra­że­nie, że wszystko dzieje się nie­bez­piecz­nie szybko, jakby mia­sto było nową, dobrze naoli­wioną maszyną, w każ­dej chwili mogącą wyrwać się spod kon­troli i zbu­rzyć natu­ralny porzą­dek rze­czy. Jak to moż­liwe, że dwóch nie­udol­nych, nie­wy­szko­lo­nych chło­pa­ków z portu wpa­dło na pomysł, że ukradną jadeit zie­lonej kości, i mało zabra­kło, by im się udało?

Prawdę mówiąc, Shon Judonrhu zasłu­żył na utratę klej­no­tów. Hilo mógłby mu je ode­brać. To byłaby uspra­wie­dli­wiona kara za nie­udol­ność. Z pew­no­ścią kusiła go ener­gia, która wypeł­niła jego żyły niczym płynne cie­pło, gdy trzy­mał jade­ity w dłoni.

Jed­nakże ode­bra­nie kilku klej­no­tów żało­snemu star­cowi byłoby bra­kiem sza­cunku. Tego wła­śnie nie rozu­mieli ci zło­dzieje. Jadeit sam w sobie nikogo nie czy­nił zie­loną kością. By stać się jade­ito­wym wojow­ni­kiem, potrzebne były odpo­wied­nia krew, wyszko­le­nie i klan. Zawsze tak było. Hilo cały czas musiał dbać o repu­ta­cję wła­sną i swego klanu. Shon Judonrhu był pija­kiem, sta­rym dur­niem i komicz­nym wra­kiem zie­lo­nej kości, ale na­dal pozo­sta­wał pal­cem klanu Bez Szczy­tów i róg musiał zare­ago­wać na atak na niego.

Odrzu­cił papie­rosa i zga­sił go pode­szwą buta.

– Wystar­czy – oznaj­mił.

Kehn odsu­nął się natych­miast. Tar, bar­dziej pra­co­wity z braci, wymie­rzył jesz­cze obu chło­pa­kom po kop­niaku i zro­bił to samo. Hilo przyj­rzał się uważ­niej obu nasto­lat­kom. Ten w koszuli kel­nera wyglą­dał jak typowy Kekoń­czyk – był chudy, miał dłu­gie ręce, ciemne włosy i oczy. Led­wie żył, choć trudno było oce­nić, czy bar­dziej zaszko­dziło mu bicie, czy skutki dzia­ła­nia jade­itu, Puco­ło­waty Abu­kei łkał cicho.

– To nie był mój pomysł – bła­gał bez prze­rwy. – Nie mój, nie chcia­łem tego zro­bić. Wypuść­cie mnie, pro­szę, obie­cuję, że to już się ni­gdy nie powtó­rzy, już ni­gdy, ni­gdy…

Hilo roz­wa­żył moż­li­wość, że obaj mło­dzieńcy nie byli imbe­cy­lami, na jakich wyglą­dali, lecz szpie­gami bądź wyna­ję­tymi prze­stęp­cami, pra­cu­ją­cymi dla Góry albo dla któ­re­goś z mniej­szych kla­nów. Doszedł jed­nak do wnio­sku, że to mało praw­do­po­dobne. Przy­kuc­nął przy Abu­kei i odgar­nął włosy z jego wil­got­nego czoła. Chło­pak wzdry­gnął się z prze­ra­że­niem. Hilo pokrę­cił głową.

– Skąd ci to przy­szło do głowy? – zapy­tał z wes­tchnie­niem.

– Powie­dział, że możemy mnó­stwo zaro­bić – wyja­śnił nasto­la­tek płacz­li­wym gło­sem, jakby czuł się skrzyw­dzony. – Mówił, że sta­ruch jest tak zalany, że nic nie zauważy. Zapew­niał, że zna dobrego pasera, który zapłaci naj­wyż­szą stawkę za szli­fo­wany jadeit i nie będzie o nic pytał.

– A ty mu uwie­rzy­łeś? Nikt, kto jest na tyle sza­lony, że pró­buje ukraść jadeit zie­lo­nej pię­ści, nie zamie­rza go sprze­da­wać.

Hilo wstał. Dla Kekoń­czyka nic się nie da zro­bić. Mło­dzi, gniewni męż­czyźni łatwo ule­gali jade­ito­wej gorączce. Widy­wał to bar­dzo czę­sto. Biedni i naiwni, wypeł­nieni dziką ener­gią oraz ambi­cją, zła­zili się do jade­itu jak mrówki do miodu. Uwiel­biali roman­tycz­nych boha­ter­skich ban­dy­tów, któ­rzy zostali zie­lo­nymi kośćmi. W fil­mach i komik­sach było pełno opo­wie­ści o ich czy­nach. Sły­szeli, jak ludzie wypo­wia­dają słowo „jen” z sza­cun­kiem oraz odro­biną stra­chu, i pra­gnęli dla sie­bie tego samego. Nie miało zna­cze­nia, że bez lat inten­syw­nej nauki nie mieli szans zapa­no­wać nad mocami, jakie dawał jadeit. Wypa­lali się, wpa­dali w obłęd, nisz­czyli sie­bie i innych. To był bez­na­dziejny przy­pa­dek.

Ale młody Abu­kei był po pro­stu głupi. Czy śmier­tel­nie? Z pew­no­ścią można było wyba­czyć komuś takiemu jak on uczest­nic­two w lote­rii, jakim było nur­ko­wa­nie w rzece, ale poważne prze­stęp­stwo prze­ciwko kla­nowi to coś cał­kiem innego.

Chło­pak przy­śpie­szył potok wypły­wa­ją­cych mu z ust słów, jakby wyczu­wał myśli Hila.

– Bła­gam, Kaul-jen, to było głu­pie. Wiem, że to było głu­pie. Przy­się­gam, że już ni­gdy tego nie zro­bię. Zawsze bra­łem jadeit tylko z rzeki. Gdyby ten nowy szli­fierz nie zastą­pił Gee, ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, żeby zro­bić coś innego. To stało się dla mnie nauczką, przy­się­gam na grób babci, że już ni­gdy nie dotknę jade­itu, obie­cuję…

– Co przed chwilą powie­dzia­łeś?

Hilo przy­kuc­nął i pochyli się nad chło­pa­kiem, przy­glą­da­jąc mu się z uwagą.

Nasto­la­tek uniósł pełne stra­chu i zdzi­wie­nia spoj­rze­nie.

– Co… co powie­dzia­łem…

– O tym nowym szli­fie­rzu – uści­ślił Hilo.

Chło­pak sku­lił się trwoż­nie pod nie­ustę­pli­wym spoj­rze­niem rogu.

– Zawsze… wszystko, co zna­la­złem w rzece, sprze­da­wa­łem zawsze Trzy­pal­cemu Gee. Pła­cił od ręki gotówką za nie­obro­biony jadeit. Nie­dużo, ale cał­kiem nie­źle. W tej czę­ści mia­sta Gee był szli­fie­rzem, z któ­rym więk­szość z nas…

– Wiem, kim on jest – prze­rwał mu z nie­cier­pli­wo­ścią Hilo. – Co się z nim stało?

Oczy chło­paka przy­brały chy­try, pełen nadziei wyraz, gdy tylko uświa­do­mił sobie, że wie coś, o czym nie wie róg klanu Bez Szczy­tów.

– Gee znik­nął. Nowy szli­fierz poja­wił się przed mie­sią­cem i powie­dział, że kupi od nas tyle jade­itu, ile zdo­łamy mu przy­nieść, suro­wego albo szli­fo­wa­nego, bez żad­nych pytań. Zapro­po­no­wał współ­pracę Trzy­pal­cemu Gee, ale on nie chciał dzie­lić się zyskami z przy­by­szem. Dla­tego nowy go zabił. – Chło­pak wytarł ręka­wem krew i smarki z nosa. – Mówią, że udu­sił go sznu­rem tele­fo­nicz­nym, a potem uciął resztę jego pal­ców i roze­słał je innym szli­fierzom w mie­ście jako ostrze­że­nie. Teraz wszystko, co wyło­wimy z rzeki, tra­fia do niego, ale płaci dwa razy mniej niż Gee. Dla­tego chcia­łem skoń­czyć z nur­ko­wa­niem…

– Widzia­łeś go? – zapy­tał Hilo.

Chło­pak zawa­hał się, nie­pewny, która odpo­wiedź może go oca­lić, a która będzie go kosz­to­wała życie.

– T… tak. Tylko raz.

Hilo wymie­nił spoj­rze­nia ze swo­imi pię­ściami. Młody Abu­kei roz­wią­zał dla nich jedną iry­tu­jącą zagadkę, lecz jed­no­cze­śnie posta­wił przed nimi następną. Trzy­palcy Gee mógł być czar­no­ryn­ko­wym szli­fie­rzem jade­itu, ale był też kimś, kogo znali, bez­pań­skim psem z podwórka Hila, który okra­dał jego śmiet­nik, ale nie spra­wiał tylu kło­po­tów, by warto go było zabić. Dopóki ogra­ni­czał się do kupo­wa­nia suro­wego jade­itu od Abu­kei, klany pozwa­lały mu na drobny prze­myt w zamian za to, że od czasu do czasu ostrze­gał je przed grub­szymi rybami. Któż ośmie­liłby się rzu­cić wyzwa­nie auto­ry­te­towi klanu Bez Szczy­tów, zabi­ja­jąc go?

Ponow­nie spoj­rzał na chło­paka.

– Potra­fisz go opi­sać? Tego nowego szli­fie­rza?

Znowu chwila waha­nia.

– Tak… myślę, że tak.

Gdy młody Abu­kei skoń­czył opis, Hilo wstał.

– Spro­wadź samo­chód – roz­ka­zał Keh­nowi. – Zabie­ramy tych chło­pa­ków na spo­tka­nie z fila­rem.ROZDZIAŁ 6. POWRÓT DO DOMU

Roz­dział 6

Powrót do domu

Gdy Kaul Sha­elin­san wylą­do­wała na Mię­dzy­na­ro­do­wym Lot­ni­sku Jan­lo­oń­skim, czuła się lekko oszo­ło­miona po trzy­na­sto­go­dzin­nym locie, jakby miała kaca. Lecąc nad oce­anem, wpa­try­wała się w bez­kre­sny błę­kit widoczny za oknem. Czuła się tro­chę tak, jakby cofała się w cza­sie, zosta­wiała za sobą osobę, którą stała się w obcym kraju, i wra­cała do cza­sów dzie­ciń­stwa. Zbi­jała ją z tropu mie­sza­nina emo­cji, jakie budziła w niej ta myśl – doj­mu­jące słodko-gorz­kie połą­cze­nie eks­cy­ta­cji z poczu­ciem klę­ski.

Zabrała swój bagaż z taśmo­ciągu. Nie było go zbyt wiele. Dwa lata w Espe­nii, nie­sa­mo­wi­cie drogi kurs uni­wer­sy­tecki, a cały jej doby­tek zmie­ścił się w jed­nej walizce z czer­wo­nej skóry. Czuła się zbyt zmę­czona, by skwi­to­wać uśmie­chem tę żało­sną iro­nię.

Ujęła w dłoń słu­chawkę auto­matu tele­fo­nicz­nego i już miała wrzu­cić monetę, lecz znie­ru­cho­miała, pamię­ta­jąc o obiet­nicy, którą sobie zło­żyła. Tak jest, wra­cała do Jan­lo­onu, ale zrobi to na wła­snych warun­kach. Będzie miesz­kała w mie­ście, jak zwy­czajna oby­wa­telka, nie jako wnuczka Pło­mie­nia Kekonu. A to ozna­czało, że nie może zadzwo­nić do brata, by wysłał po nią samo­chód z szo­fe­rem.

Odło­żyła słu­chawkę. Zasko­czyło ją, jak łatwo wró­ciła do daw­nych nawy­ków zale­d­wie kilka minut od chwili, gdy posta­wiła nogę na Keko­nie. Przez jakiś czas sie­działa na ławce w holu przy­lo­tów, czu­jąc nagłe opory przed wyj­ściem przez obro­towe drzwi. Coś jej mówiło, że gdy znaj­dzie się na zewnątrz, nie będzie już mogła się cof­nąć.

Wresz­cie jed­nak uznała, że nie może dłu­żej zwle­kać. Wstała i podą­żyła za innymi pasa­że­rami ku posto­jowi tak­só­wek.

Kiedy stąd odla­ty­wała przed dwoma laty, nie zamie­rzała ni­gdy tu wra­cać. Wypeł­niały ją gniew i opty­mizm, była gotowa roz­po­cząć nowe życie i stwo­rzyć dla sie­bie nową toż­sa­mość w wiel­kim, sze­ro­kim, nowo­cze­snym świe­cie poza Keko­nem, daleko od ana­chro­nicz­nych kla­nów i prze­ro­śnię­tego ego wszyst­kich męż­czyzn z jej rodziny. Jed­nakże gdy już zna­la­zła się w Espe­nii, prze­ko­nała się, że trudno jest uciec od piętna pocho­dze­nia z małego wyspiar­skiego kra­iku, wła­ści­wie zna­nego wyłącz­nie z jade­itu. Nazwa Jan­loon wywo­ły­wała tylko pełne nie­zro­zu­mie­nia spoj­rze­nia. Dla cudzo­ziem­ców było to Mia­sto Jade­itu.

Gdy ludzie sły­szeli, że jest Kekonką, ich reak­cje były komicz­nie prze­wi­dy­walne. Naj­pierw zasko­cze­nie. Dla więk­szość Espeń­czy­ków Kekon był egzo­tycz­nym, baj­ko­wym miej­scem. Powo­jenny roz­kwit glo­bal­nego han­dlu poło­żył kres stu­le­ciom izo­la­cji, ale nie do końca. Rów­nie dobrze mogłaby powie­dzieć, że przy­le­ciała z kosmosu.

Druga reak­cja: pełne entu­zja­zmu żarty: „To zna­czy, że umiesz latać? Potra­fisz się prze­bić przez tę ścianę? Pokaż nam coś zdu­mie­wa­ją­cego. Roz­wal ten stół!”.

Nauczyła się przyj­mo­wać to spo­koj­nie. Na początku pró­bo­wała im wyja­śniać, że zosta­wiła cały swój jadeit na Keko­nie i teraz niczym nie różni się od nich. Nawet jeśli zacho­wała prze­wagę siły, szyb­ko­ści i lep­szego refleksu, zawdzię­czała to wyłącz­nie fak­towi, że na­dal budziła się wcze­śnie rano i ćwi­czyła na patio swego apar­ta­mentu. Głę­boko zako­rze­nione nawyki nie ustę­po­wały tak łatwo.

Pierw­szych dwóch tygo­dni nie­mal nie była w sta­nie znieść. Czuła się tak, jakby zna­la­zła się w komo­rze depry­wa­cji sen­so­rycz­nej, którą sama dla sie­bie stwo­rzyła. Wszyst­kiego było znacz­nie mniej niż przed­tem. Mniej kolo­rów, mniej dźwię­ków, mniej wra­żeń. Wybla­kły kra­jo­braz ze snu. Jej ciało zro­biło się powolne, cięż­kie i obo­lałe. Drę­czyła ją obawa, że utra­ciła coś o klu­czo­wym zna­cze­niu, jakby nagle opu­ściła wzrok i zauwa­żyła, że bra­kuje jej jed­nej koń­czyny. Były też nocne ataki paniki i wra­że­nie, że unosi się bez­wład­nie w nie­rze­czy­wi­stym świe­cie.

Wszystko to byłoby wystar­cza­jąco złe nawet gdyby nie ota­czali jej mło­dzi, hała­śliwi Espeń­czycy, któ­rzy zdol­no­ścią sku­pie­nia uwagi nie prze­ra­stali małp i zawsze roz­ma­wiali tylko o stro­jach, samo­cho­dach, muzyce popu­lar­nej i swym płyt­kim, ale nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­nym życiu uczu­cio­wym. Omal nie dała za wygraną. Po pierw­szym seme­strze zare­zer­wo­wała nawet bilet na Kekon. Duma prze­zwy­cię­żyła jed­nak nie­mal para­li­żu­jącą grozę odsta­wie­nia jade­itu. Na szczę­ście zwró­cili jej pie­nią­dze za bilet.

Bar­dzo trudno było jej wytłu­ma­czyć nie­licz­nym przy­ja­cio­łom, któ­rych zdo­była w col­lege’u, co to zna­czy nosić jadeit i wywo­dzić się z rodziny zie­lo­nych kości, a także dla­czego wyrze­kła się tego wszyst­kiego. Uśmie­chała się tylko nie­win­nie i cze­kała, aż ich cie­ka­wość minie.

– Zacho­wu­jesz się nor­mal­nie, ale któ­re­goś dnia zro­bisz coś naprawdę sza­lo­nego, prawda? – draż­nił się z nią zawsze Jerald.

Nie. Już zro­biła coś sza­lo­nego. Zwią­zała się z nim.

Niebo było dziw­nym połą­cze­niem mgiełki z doga­sa­jącą jasno­ścią. Beton był wil­gotny od Pół­noc­nego Potu – nie­ustan­nej mżawki i mgły wystę­pu­ją­cej na przy­brzeż­nej rów­ni­nie Jan­lo­onu w porze mon­su­nów. Było już późno, minęła pora kola­cji. Shae stała w kolejce, cze­ka­jąc na tak­sówkę. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi. Miała na sobie krótką, kolo­rową let­nią sukienkę, która była modna w Espe­nii, ale w ojczyź­nie Shae wyda­wała się zbyt obci­sła i jaskrawa. Poza tym szcze­gó­łem nie róż­niła się jed­nak zbyt­nio od innych przy­by­szy. Nie nosiła jade­itu. Uświa­do­miła sobie z ulgą połą­czoną z nie­wielką dozą uża­la­nia się nad sobą, jak małe są szanse, by kto­kol­wiek ją tu roz­po­znał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: