Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Miasto, Maszyna, Maliniak - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasto, Maszyna, Maliniak - ebook

W wielowiekowej podróży przez czas i przestrzeń, "Miasto, Maszyna, Maliniak" wciąga czytelnika w wir intryg oraz filozoficznych refleksji. W retrofuturystycznym Wrocławiu, Maliniak, charyzmatyczny magnat, znajduje się w centrum opowieści, która łączy w sobie wątki przyjaźni, determinizmu i nieodwracalnych wyborów. Kiedy ludzkość uzależnia się od stworzonej przez siebie superinteligencji, granice między kontrolą a wolnością zaczynają się zacierać. Czy człowiek może zmienić przeznaczenie, czy też jest ono nieuniknione? Autor przenosi czytelnika w fascynującą podróż, eksplorującą nie tylko technologiczne możliwości, ale także ludzkie dążenia i ograniczenia. "Miasto, Maszyna, Maliniak" to wciągająca opowieść o sile ludzkiego ducha, którego przeciwieństwa konkurują w grze o kontrolę nad przyszłością. --- ChatGPT

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1978

Maciek Maliniak chwycił dżojstik i od razu zalał się potem.
Zabawa przy konsoli Atari była tak emocjonująca, że dwunastoletnie
ciało gorączkowo reagowało perspiracją na nadmiar rozrywki, chroniąc mózg przed przegrzaniem z radości. Gry elektroniczne zapewniały niesamowite wrażenia. Kolory zmieniały się na kineskopie Rubina niczym w kalejdoskopie, posłuszne gwałtownym ruchom drążka i jeszcze gwałtowniejszym duszeniom guzika. Możliwość wcielenia się w rolę pancerniaka, takiego prawdziwego, faktycznie rozwalającego wraże czołgi, a nie przesiadującego w korpusie z kartonu i udającego, że wetknięta w niego gałąź to rozgrzana lufa, była realizacją marzeń uformowanych w trakcie seansów „Czterech Pancernych i Psa”. W dodatku rozgrywka była pojedynkiem! Pokonanie przeciwniczki wymagało sprytu, planowania oraz popisów sprawności manualnych i jako takie dawało ogromne poczucie satysfakcji, porównywalne tylko z błyskawicznym wspięciem na najwyższą mirabelę w okolicy i wypchaniem policzków garściami żółtych, soczystych owoców. Towarzystwo chwilowej rywalki, wiecznej przyjaciółki Anki działało stymulująco.

Maciek był jedynym rówieśnikiem, którego dziewczyna dopuszczała do Atari i siedmiu przepełnionych świetną zabawą kartridży. Anka nie chwaliła się elektronicznym cudem, otrzymanym w paczce od taty z Ameryki ani w szkole, ani na podwórku. Przyznała Maćkowi, że kusiło ją, żeby się wygadać, bo miałaby wtedy szanse zostać najpopularniejszym dzieciakiem na osiedlu. Bardziej lubianym od tej głupiej, krzywozębnej Kaśki spod dziesiątki, ale mama oznajmiła,
że jeżeli będzie mielić ozorem bez opamiętania, to roztrzaska Atari na małe kawałki i zatka nimi jej młodocianą, niezamykającą się gębę.

Mama Anki potrafiła być przerażająca. Kiedy dowiedziała się, że córka pokazała konsolę Maćkowi, udzieliła jej bury tak srogiej, że echa krzyku rezonowały i w piwnicach, i w suszarniach bloku. Tłumaczenia, że zabawa przy Atari robi się naprawdę świetna dopiero przy dwójce graczy, a Maciek nie jest paplą i potrafi dochować tajemnicy, na niewiele się zdały, ale że mleko już się rozlało, Maliniak utrzymał dostęp dowypełnionego okruchami amerykańskiego snu pokoju koleżanki.

– Mam cię! – Krzyknął Maciek, kiedy niebieski czołg Anki
eksplodował, kolejny raz wypełniając ekran chmarą kwadratowych
odłamków. – Zostałaś udupiona na amen! Ha!

– Nieźle.

Dziewczyna nie wydała się przejęta druzgocącą porażką. Z reguły stwierdzała, że gówno, albo że Maciek oszukiwał, więc stonowana
reakcja zaniepokoiła triumfatora.

– Wolisz zagrać w paletki?

Maciek wskazał palcem na kartridż, na którym zakodowano pięćdziesiąt gier szumnie określonych mianem olimpijskich.

– Nie.

– Pękasz? Siuśmajtczysz?

– Nie ma takiego słowa, debilu.

– Nie ma takiego słowa, debilu. Jestem słowolożka Ania i znam się na słowach, debilu. Jestem kiepska w gry, bo wolę poznawać słowa.

– A ja jestem kretyn Maciek, lubię się głupio popisywać i dokuczać dziewczynom. Szczególnie lubię przedrzeźniać, bo mam taki
piskliwy głosik, że nawet nie muszę się wysilać.

Maliniak myślał nad odpowiednio złośliwą ripostą. Tymczasem Anka odłożyła dżojstik, wstała z podłogi, po czym podeszła do meblościanki uginającej się pod ciężarem książek, zeszytów i albumów.

– Dostałam nowy list od taty. Chcesz posłuchać?

Maciek wolałby jeszcze pograć, najchętniej w bombowce, ale
postanowił zrobić przyjemność przyjaciółce. Był jej to winien, jako
przegrany w słownej utarczce, a poza tym czytanie listów od taty Ani stanowiło ich wspólny rytuał. Maliniak sądził, że spisane za oceanem
historyjki zanadto przypominały bajki czytane małym dzieciom
na dobranoc, żeby być wiernymi opisami zachodniej rzeczywistości, ale słuchanie o kapitalistycznych cudach i zwyczajach sprawiało mu sporo frajdy, zwłaszcza, że Ania miała bardzo miły głos.

Całusy ze słonecznej doliny silikonowej!

Mam przed domem, na podjeździe, jak tu mawiają, palmy!
Niesamowita sprawa, córuś. Pamiętasz, jak byliśmy na grzybach w lesie i trafiliśmy na największą paproć na calutkim świecie? Liście moich palm są jeszcze większe niż te rosnące na tej ogromnej paproci.
Codziennie, kiedy jadę i wracam z pracy swoim kadilakiem (to taka
bardzo, bardzo duża Warszawa, tylko bez dachu i w ładnym, błyszczącym błękitnym kolorze) podziwiam te palmy i myślę o tobie i o tym, jak się bawiliśmy na spacerach, kiedy byłaś mniejsza. Tęsknię za tobą i twoją mamą.

Poznałem nowych sąsiadów. Mają bliźniaki, syna i córkę w twoim wieku i myślę, że bardzo byś ich polubiła. Ludzie tutaj lubią jeść na powietrzu, zwłaszcza mielone z grilla, co często prowadzi do towarzyskich spotkań. Urządziłem takie przedwczoraj, tuż przy basenie, który mam w ogrodzie. Czy wspomniałem wcześniej, że mam basen? Nie taki duży, jak ten na który chodziliśmy w wakacje, ale można i pływać i się popluskać. Mam też całą masę dmuchanych kół, piłek i zwierząt! Jest taki ptak, flaming, ma różowe pióra i trochę przypomina czaplę. Jego też mam dmuchanego, takiego dużego, że mogłabyś na nim pływać
po basenie i w ogóle się nie zamoczyć.

Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze, cieszysz się zdrowiem, prezentami i uczysz się dobrze!

Kocham Cię! Tata

Maćka trochę zdenerwowała cała ta bezpośrednio wyrażona
czułość. Bardzo to wszystko było ze strony taty Anki dziewczyńskie. Tato Anki był wziętym inżynierem we Wrocławskich Zakładach
Elektronicznych, dopóki nie zrejterował na zachód, więc można było oczekiwać od niego mniej emocjonalnej, bardziej rzeczowej korespondencji.

Ojciec Maćka nie wyjechał tak daleko, bo zaledwie do Warszawy, ale nie chciało mu się wysyłać choćby telegramów. Mama twierdziła, że to dobrze, bo ojciec jest świnią, i to błotną, i po tym, co im zrobił,
lepiej żeby nawet nie próbował się kontaktować, ale Maćkowi taty
trochę brakowało. Nie jako konkretnej osoby, bo jedyne wspomnienia o ojcu jakie posiadał sklecone były z niepozornego szelestu gazety
i gryzącego dymu fajki, ale jako przewodnika, który wprowadziłby go w świat męskości. Nauczył jak należy się golić, naprawiać samochody, podrywać dziewczyny i pić wódkę. Pan Maliniak nie był jednak
zainteresowany, bo, jak w chwilach słabości twierdziła mama, był zbyt zajęty wciskaniem się w tyłki kolegów z Partii oraz warszawskich
lafirynd.

– Te flemingi brzmią jakby były zmyślone – oznajmił Maciek, czując że powinien jakoś skomentować treść listu.

– Flamingi. Mój tato nie zmyśla, głupku. Sprawdziłam w encyklopedii.

– Aha.

Maciek odwrócił się z powrotem do Rubina, chwytając dżojstik. Liczył, że uda się jeszcze rozegrać kilka partyjek zanim będzie musiał wrócić do domu. Obiecał mamie, że obierze i ugotuje ziemniaki
do obiadu, więc nie mógł się bezkarnie spóźnić. Anka jednak ani myślała dołączyć do rozgrywki.

– Zdradzę ci sekret: jutro wyjeżdżam. Podsłuchałam jak mama rozmawia z babcią – oznajmiła.

– Co? Gdzie? – Maciek odzyskał zainteresowanie przyjaciółką.

– Do RFN. Niby na wycieczkę, ale tak naprawdę, to polecimy stamtąd do Ameryki, do taty.

– Na długo? Przywieziesz mi trochę paczek po papierosach
do kolekcji?

Anka wywróciła oczyma i odczekała, aż do Maćka dotrze, jak
głupie zadał pytania.

– Już jutro?

– Tak, rano.

Maciek poderwał się na równe nogi. Wybiegł z pokoju, z mieszkania, z bloku. Zwolnił do truchtu dopiero w połowie drogi do celu, po tym jak spojrzał na mijany zegar. Powinien zdążyć przed zamknięciem
sklepu jubilerskiego, za którego przeszkloną ladą stała mama. Wpadł do rozgrzanego sierpniowym słońcem pomieszczenia, zipiący. Poza mamą, posyłającą mu wrogie spojrzenie znad książki, nie było w środku nikogo.

– Mamo, chciałbym ten pierścionek z bursztynem. Ten, o którym rozmawialiśmy.

Dla pewności wskazał pożądany wyrób palcem: prosty, cieniutki okrąg ze srebra z drobnym oczkiem, przypominającym bardzo, ale to bardzo skromną porcję zastygłego miodu.

– Macieju Maliniaku… Powinieneś myśleć więcej o ziemniakach, które miałeś obrać, a mniej o twojej słodkiej koleżaneczce. Dostaniesz ten pierścionek na urodziny, tak jak rozmawialiśmy, pod warunkiem, że nie wpędzisz mnie wcześniej do grobu. Twoja słodka koleżanka ma urodziny miesiąc po tobie, z tego co pamiętam, więc zdążysz ze wszystkim. Nawet z ziemniakami.

– Ale mamo...

Maciek zamilkł i poczerwieniał. Nie mógł zdradzić sekretu, nie
potrafił znaleźć słów, którymi potrafiłby przekonać mamę, że potrzebuje pierścionka zaraz, teraz, a kłamstwa, które cisnęły mu się na usta, były żałośnie niewiarygodne.

– Tak, Macieju?

– Nic! Lecę obierać!

Maciek wypadł z salonu jubilerskiego z tą samą energią, z jaką do niego wpadł. Miał jeszcze jedną możliwość zdobycia pierścionka.
Ryzykowną i obarczoną całą masą negatywnych konsekwencji, ale nic
innego nie przychodziło mu do głowy. Tak naprawdę pomysł nie był jego, a opierał się na fantazji Anki, którą podzieliła się z nim po godzinie spędzonej z twarzą przylepioną do gabloty ze srebrnymi i złotymi
naszyjnikami. Dziewczyna wyobraziła sobie, że zostaje w salonie jubilerskim po zamknięciu, całą noc przymierza biżuterię, przechadzając się dystyngowanym krokiem od drzwi do lady, lśniąc karatami i pięknie
wymawiając „ą” i „ę”. Niczym największa z dam. Maciek przestępował z nogi na nogę, przyczajony pod drugiej stronie ulicy, w cieniu opery,
licząc że dopisze mu szczęście, a do salonu zawita jeszcze jeden, ostatni klient.

Od dziecka słyszał, głównie od mamy, że ma więcej szczęścia niż rozumu. Jego pierwsze wspomnienie dowodziło, że w tym stwierdzeniu było sporo racji. Miał nie więcej niż trzy lata i bawił się swoją ulubioną figurką, którą z niemożności powtórzenia frazy „pan żołnierz” nazywał pieszczotliwie „panesiem”. Prowadząc wyjątkowo spektakularne
natarcie zamachnął się odrobinę zbyt mocno, żołnierz wyślizgnął się spomiędzy palców, po czym wyleciał przez okno, mimo że linia frontu rozciągała się zupełnie gdzie indziej. Maciek postanowił odszukać dezertera, przystawił krzesło do parapetu, wspiął się i wyszedł na zewnątrz. Mama znalazła go na szerokim na dwadzieścia centymetrów gzymsie, bawiącym się ukochaną zabawką pięć kondygnacji nad bardzo twardym, nic a nic niesprężystym chodnikiem. Maciek nie pamiętał, co mu dokładnie powiedziała, kiedy wciągnęła go do mieszkania, zapewne był
to któryś z wariantów „masz więcej szczęścia, niż rozumu”, ale
wspomnienie jej purpurowej twarzy, uśmiechniętej i mokrej od łez, było aż zbyt wyraźne.

Maciek nie miał ochoty o tym myśleć, zwłaszcza że szczęście
kolejny raz dopisało, zsyłając mu szykownego starszego pana, dziarsko kierującego się ku drzwiom salonu, równo pięć minut przed zamknięciem. Młody Maliniak wślizgnął się do środka na palcach, zaraz po tym jak elegancki staruszek dotarł do lady i zaczął zagadywać w sprawie
zegarków pasujących do jego ususzonego nadgarstka, społecznego
statusu oraz gustu. Maciek, pochylony tak, że niemalże zgięty w pół,
dotarł do gabloty z obrączkami ślubnymi, eksponującej cudeńka
rzemiosła w rogu sklepu przeciwległym do kasy. Tak cicho, jak tylko
potrafił wypuścił powietrze z płuc i wsunął się między nóżki mebla. Miejsca między posadzką a podstawą gabloty było akurat tyle, żeby zmieściła się tam gruba na pół centymetra warstwa kurzu, dwadzieścia ususzonych pająków oraz jeden drobny, ułożony na wznak i szorujący czołem o sklejkę dwunastolatek. Kryjówka nie była ani wygodna, ani
jakoś wybitnie ukrywająca. Maciek miał świadomość, że mamie wystarczy jedno rzucone z odpowiedniego kąta spojrzenie, żeby go odkryć, ale nie miał pomysłu, jak zmitygować ryzyko wytargania za uszy, a pewnie
i lania, poza zdaniem się na kolejny ciepły uśmiech Pani Fortuny.
Szczęście wciąż działało za pośrednictwem starszego pana, który okazał się wybredny i dociekliwy. Ustalając jakość wykonania, przymierzając i głośno omawiając postrzegane wady oraz zalety, ale głównie wady
zegarków przetrzymał mamę Maćka w sklepie przez kwadrans. Koniec końców niczego nie kupił, a w dodatku skrytykował jakość obsługi. Mama Maćka niemal wypchnęła go za drzwi po czym opuściła pancerne rolety i sama pośpiesznie wyszła, zamykając drzwi na sześć zamków, i nie wiedząc, czy zdąży na czas utłuc i usmażyć mięso. Nie wiedziała też, że do kotletów nie będzie ziemniaków.

Maciek przeleżał chwilę bez ruchu, na wypadek gdyby mama
miała wrócić po jakiś zapomniany drobiazg, po czym wyczołgał się spod gabloty i ruszył za ladę. Sięgnął po wybrany pierścionek i wsunął
zdobycz do kieszeni spodni. Rozejrzał się po salonie, raz i drugi.
Obmacał ściany, wspiął się na meble, po czym obstukał sufit.
Nie spodziewał się odkryć sekretnego wyjścia, ale nie szkodziło spróbować. Od powrotu mamy dzieliło go prawie szesnaście godzin i nie sądził, żeby miał w tym czasie coś mądrzejszego do roboty.

Kiedy następnego ranka zazgrzytał zamek w drzwiach, Maciek był obolały, głodny i spragniony, ale mimo to znalazł wystarczająco determinacji, żeby ponownie schować się pod gablotą i odczekać do pojawienia się pierwszego klienta. Gdyby mama dopadła go, zanim on dopadłby drzwi, wszystkie męczarnie poszłyby na marne. Zdrętwiałe kończyny nie zapewniały kociej gracji, więc Maciek został dostrzeżony, ale był już wtedy w połowie sklepu, więc mama nie zdążyła do niego doskoczyć. Ruszyła w jego kierunku, bez słowa odtrącając na bok zaskoczonego klienta, z tym samym wyrazem twarzy, jaki miała, kiedy prawie dekadę wcześniej znalazła syna za oknem. Widok dodał Maćkowi energii.

Maliniak pognał do domu. Ankę spotkał na parkingu pod blokiem. Opierała się o rozklekotanego wartburga, podczas gdy jej mama i babcia ładowały klamoty do bagażnika.

– Coś ty wyrabiał?! Mama cię szukała! – Krzyknęła w jego stronę koleżanka, jak tylko wyłonił się zza węgła.

– Dla ciebie. – Wyrzęził Maciek, wręczając jej pierścionek z bursztynem.

Anka założyła pierścionek. Był za duży przez co zsuwał się
z palca, ale i tak zamilkła z wrażenia. Zanim odzyskała dar mowy
dołączyła do nich mama Maćka. Chłopiec zdążył rozdziawić usta ze zdziwienia, zaskoczony tym, że dorosła i stateczna rodzicielka potrafi tak szybko biegać, po czym, wciąż z głupią miną, zainkasował
największe lanie w życiu.

Ani interwencje Ani, ani udręczonych krzykami sąsiadów, nie
odciągnęły pani Maliniakowej od natychmiastowego, długotrwałego i dotkliwego wymierzania zasłużonej kary.1986

Sto dwadzieścia metrów kwadratowych strychu, sporym kosztem i nie mniejszym wysiłkiem zaadaptowanych na przestronne mieszkanie straciło luksusowy urok, jak za pstryknięciem palców. Parkiet oraz
boazeria, realizacja dziecięcych marzeń Maliniaka o komforcie i przepychu, zaczęły kojarzyć się z wnętrzem trumny, przestronnej, ale wciąż ograniczającej. I przeznaczonej dla nieboszczyka.

Maciek studiował informatykę na Politechnice Wrocławskiej
i niejako w związku z tym faktem spodziewał się wizyty Milicji Obywatelskiej. Krążył po mieszkaniu nasłuchując wycia syren czy łomotu
ciężkich buciorów, boleśnie świadomy, że więcej przychodzi mu z tego szkody, niż pożytku. Mieszkanie było nowe, wykończone i umeblowane zaledwie kilka miesięcy wcześniej, ale kamienica, którą wieńczyło,
miała prawie sto lat na stropie.

Budynek przetrwał dwie Wojny Światowe, w tym jedną ledwo.
Został sprofanowany przez domorosłych adeptów młota i kielni. Był
domem dla trzy razy większej liczby ludzi, niż zakładano w oryginalnym projekcie, a przy tym nie doczekał się ani jednego remontu poważniejszego niż zaszpachlowanie dziur po kulach czy załatanie przeciekającego dachu. Można było z powodzeniem forsować tezę, że stanowił bardziej generator hałasu, niż konstrukcję mieszkalną. Drewniane stropy
skrzypiały, łóżka trzeszczały, poluzowane klepki stukały, niemowlęta kwiliły, pijani konkubenci rzucali gromkimi kurwami, a rozjuszone
konkubiny tłukły na nich talerze i wazony. Ktoś słuchał zbyt głośnego radia, a liczna grupa innych ktosiów hucznie świętowała czyjeś imieniny.

Wyodrębnienie z tak skomponowanej kakofonii dźwięków zwiastujących przybycie zbrojnego ramienia obywatelskiej sprawiedliwości było syzyfową pracą. Maliniak podjął się jej mimo wszystko, co tylko spotęgowało stres, i tak już wyciskający pot każdym porem i wprawiający mięśnie w drżenie. Próbował uspokoić się nikotyną, co chwilę
sięgając do paczki Popularnych. Na przemian odpalał papierosa, gdy
napięcie nerwowe groziło wyciśnięciem mózgu przez uszy i gasił, kiedy własny kaszel uniemożliwiał mu prowadzenie nasłuchu. Niewiele, poza czekaniem, mógł jeszcze zrobić.

Przygotował się na przybycie milicji, jak tylko usłyszał o wtopie kolegów z Krakowa. Z bólem serca spalił całą korespondencję z Anką, tę prywatną, pisaną otwartym tekstem, jak i tę zakodowaną, dotyczącą przerzutu komputerów osobistych z USA do PRL. Ukrył pieniądze. Zmienił bieliznę.

Ktoś sypnął studentów Akademii Górniczo-Hutniczej i Uniwersytetu Jagiellońskiego, że kręcą się w miejscach, w których nie powinni, w towarzystwie, w którym nie powinni i szastają szmalem, którym zdecydowanie dysponować nie powinni. Maliniak nie dowiedział się, kto zawalił sprawę. Nie sądził też, żeby kiedykolwiek uzyskał tę informację. Lista potencjalnych kapusiów miała kilkadziesiąt, a może i kilkaset pozycji.

Przed milicją mógł się wygadać któryś z cinkciarzy, skupujący
dewizy od studentów. Czy to mimochodem, przyciśnięty w innejsprawie, czy umyślnie, w ramach zemsty na młodych, dobrze prosperujących
ludziach, za dość typowe dla krakowskich żaków cwaniakowanie i stosowanie ostrych strategii negocjacyjnych przy ustalaniu kursu walut.

Sypnąć mógł też dowolny z mułów. Krakowiacy sprowadzali
towar jak tylko się dało. Wytatuowanymi w kotwice i syreny rękami
marynarzy. W teczkach pracowników naukowych prestiżowych uczelni, wracających z delegacji z Berlina Zachodniego. W bagażnikach i za pazuchami znajomych turystów zarobkowych. Korzystając ze znajomości oraz paszportów studiujących kolegów innych narodowości.
Wystarczyło, żeby jeden dostawca sprzętu poczuł się oszukany
podziałem zysków, żeby całe przedsięwzięcie zarobkowe trafił szlag.

Właścicielem przydługiego języka mógł być także jeden
ze słupów, którzy w zamian za drobną gratyfikację pieniężną wystawiali komputery na sprzedaż w państwowych komisach na własne nazwiska, z mniejszym bądź większym przekonaniem argumentując, że otrzymali je w nietrafionym podarunku od mniej lub bardziej zmyślonego członka rodziny. To nie byli szczególnie rozgarnięci ludzie i pewnie spora część z nich nie zdawała sobie nawet sprawy, że robi coś nielegalnego. Mogli więc chlapać o tym na prawo i lewo, zwłaszcza jeżeli łatwe zyski
upłynniali w rozmiłowanym w wysokoprocentowych trunkach towarzystwie.

Pracownicy naukowi pozostający w niewłaściwie zażyłych
stosunkach z krakowskimi żakami też byli podejrzani. To oni
dokonywali zakupu sprzętu komputerowego wystawionego w komisach, łożąc na nie z państwowej kasy i wielokrotnie przepłacając cenę, za jaką zostały zakupione za granicą. Jako, że nie istniała inna, mniej podejrzana metoda pozyskiwania na wpół mitycznych elektronicznych mózgów, mogących ułatwić dowolną niemalże pracę, a przy tym zapewnić
całkiem sporo rozrywki, bo jedyna oficjalna droga wiodła przez komisy właśnie, nikt nie robił akademikom-innowatorom przesadnych budżetowych wyrzutów. Docenci, doktorzy oraz profesorowie byli za mądrzy, żeby kopać dołki pod własnymi, może i trochę twardymi, ale przecież zapewniającymi wysoką społeczną pozycję, stołkami. Zawsze jednak trafiali się ambitni akademicy, zdolni, ale niedocenieni, gotowi
wykorzystać anonimowy donos jako środek do dyskwalifikacji
konkurentów w wyścigu laboratoryjnych szczurów.

Nie można było wreszcie wykluczyć ewentualności, że to sami
studenci z wierchuszki, mózgi oraz główni beneficjenci
przemytniczo-oszukańczego procederu pożarli się między sobą
i wysypali kolegów. Wszyscy się co prawda lubili i szanowali,
a w każdym razie takie krążyły słuchy, ale wystarczyło trochę wody
sodowej uderzającej do głów, żeby nadać sympatii agresywni
rywalizacyjnego charakteru.

Bez względu na to kto zawinił, w ciągu doby do aresztu trafiła
prawie połowa osób zaangażowanych w sprowadzanie i sprzedaż
komputerów osobistych, więc kwestią czasu, jasności wycelowanych w oczy żarówek oraz grubości książek telefonicznych, pełniących rolę obuchowych motywatorów, było to, że za kratki trafią pozostali.

W porównaniu z krakowską operacją, jednoosobowa działalność Maliniaka sprawiała wrażenie niepozornej, ale dotyczyła tego samego, wykorzystując podobne metody przerzutu i legalizacji komputerowej kontrabandy. Studenci z Krakowa znali Maćka z reputacji, a kilku
poznało go osobiście na targowiskach RFNu, w czasach kiedy jeszcze wyprawiał się po towar za Odrę, zamiast ściągać go z Ameryki przy
pomocy Anki i jej kumpli z Krzemowej Doliny. Nie było żadnego
sensownego powodu, dla którego nie mieliby wspomnieć dociekliwym milicjantom o koledze po przestępczym fachu z Wrocławia. Wiarę
w solidarność zawodową i honor hochsztaplerski Maliniak już dawno odłożył na półkę, obok „Bajek dla dzieci, naiwnych i lekko przygłupich” oraz „Romantyzacji niecnych procederów w tradycji polskiej”.

Między łapczywymi wdechami gryzącego dymu, a wyobrażaniem sobie najgorszych z możliwych źródeł każdego trzasku, zgrzytu i szelestu, Maciek bawił się myślą o ucieczce. Mógłby wziąć ze sobą tyle
dolarów, ile byłby w stanie ukryć pod kurtką, zbiec ze schodów,
wyskoczyć z bramy, po czym zniknąć w mroku, niczym cień, tajemniczy i nieosiągalny. Odnalazłby się być może po latach, jako zakonnik, który zgłębił tajniki boskiego miłosierdzia, beskidzki hodowca kóz czy
emigrant, który po ucieczce z Europy Środkowowschodniej doskonale odnalazł się w nowych realiach, zaczynając od polerowania butów, a na dumnym zarządzaniu sklepem z obuwiem kończąc.

Snuł podobnie eskapistyczne fantazje przez dłuższą chwilę, doskonale wiedząc, że nigdzie się nie ruszy. Ucieczka byłaby jednoznaczna z przyznaniem się do winy. Świetlana przyszłość, na którą ciężko
pracował, zgasłaby niczym zdmuchnięta świeczka. Matka znowu
zrobiłaby wkurzoną minę, tym razem już pewnie na stałe i bez śladu
mimicznego komponentu wyrażającego ulgę. A jakby tego było mało, Maciek całe dziewiętnastoletnie życie spędził we Wrocławiu i nie miał ochoty opuszczać miasta. Strachliwa część jego mózgu, głęboko ukryta pod korą, sugerowała za pomocą lęku, że ile szczęścia by nie miał,
odcięty od korzeni oraz dotychczasowych życiowych zdobyczy nie
poradzi sobie zbyt dobrze, a najpewniej nie poradzi sobie wcale.

Wizualizował starszą wersję siebie, brodatą i opaloną, rozwaloną na piasku bułgarskiej plaży, kiedy o drzwi załomotała pięść, bez trudu przebijając się przez wyobrażony szum fal. Maciek kilka sekund walczył z rzeczywistością, próbując wmówić sobie, że to uprzejmi nadmorscy grajkowie wybijają rytm na bębenkach. Przegrał to wewnętrzne starcie z kretesem, po czym otworzył drzwi.

Milicjantów było dwóch. Bez słowa weszli do mieszkania, wypełniając je zapachem albo bardzo podłej wody kolońskiej, albo całkiem niezłego bimbru. Ubrania mieli cywilne. Jeden paradował w o dwa
numery za dużym wełnianym swetrze w szaro-beżowe maziaje,
stanowiące najbardziej paskudne połączeniu kolorów, jaki Maciek
kiedykolwiek widział. Drugi zadał niewiele więcej szyku, chroniąc tors przed zimnem za pomocą uświnionej i postrzępionej dżinsowej katany. Nie potrzebowali mundurów, bo umiłowanie ładu i porządku wyrzeźbione mieli na kanciastych, wykrzywionych ponuro gębach.

Sweter rozejrzał się, gwizdnął przeciągle i rozsiadł się na kanapie, bez pytania wyłuskując Popularnego z leżącej na ławie paczki. Zużytą zapałkę cisnął na parkiet. Katana mierzył Maćka wzrokiem przez pełną minutę. Wreszcie uśmiechnął się krzywo, po czym zaskakująco
łagodnym głosem spytał:

– I co my mamy z wami zrobić, obywatelu Maliniak?

Maliniak uznał, że nie ma sensu chojrakować. A nawet gdyby sens był, to i tak był zbyt zmęczony i przestraszony, żeby robić to przekonująco. Nie miał wielkiego doświadczenia z milicją, a to, które wbrew
własnej woli zgromadził, nie napawało optymizmem.

– Jest kilka możliwości... – Odpowiedział ostrożnie.

Sweter prychnął, niczym poirytowany dachowiec. Katana
poszerzył uśmiech, odsłaniając pożółkłe górne piątki.

– Co najmniej kilka, co najmniej. W prawie wszystkich lądujesz w mamrze. W niektórych ja i mój kolega dostajemy nawet odznaczenia za wzorową służbę. Co myślisz o kolejnym medalu, Franek?

– O niczym innym nie marzę. – Odparł Sweter tonem sugerującym, że marzył o masie zupełnie innych rzeczy. – Powiesiłbym go sobie w kiblu i brandzlował się do orła białego przy każdej kupie, w uznaniu własnych zasług dla ojczyzny.

– Wybaczcie mojemu koledze, obywatelu Maliniak. Ma mało
wyszukane poczucie humoru, bardzo mało. Ale serce ma za to ze złota.

– Nic nie szkodzi, panie władzo. Co z możliwościami, w których nie ląduję za kratami?

– Są takie. Widzisz, ja i mój kolega mamy z tobą mały problem, natury, powiedzmy że etyczno-moralnej. Specjalizujemy się w łapaniu oszustów. Mętów, które wykorzystują naiwność bądź głupotę współobywateli, żeby wypełnić kieszenie owocami cudzej pracy. Nie przepadamy za nimi, oj nie przepadamy.

– To aspołeczne chuje – uzupełnił Sweter.

– Chuje, a i owszem. Wy, obywatelu Maliniak, nie do końca
wpisujecie nam się w ten nurt kryminalnej aktywności. Bogacicie się na łamaniu prawa, bezspornie, ale nikomu przy tym nie robicie krzywdy. Można argumentować, że zmuszacie innych do defraudacji publicznych funduszy, a więc pośrednio łupicie każdego uczciwego,
odprowadzającego podatki Polaka, ale ja i mój kolega zbyt długo
służymy ludowi, żeby nie wiedzieć, że pieniądze, które trafiają do ciebie, i tak poszłyby na takie czy inne zmarnowanie. A ty oferujesz w zamian wartościowe społecznie usługi: informatyzujesz ojczyznę, dostarczasz sprzętu ułatwiającego pracę urzędnikom i inżynierom, co pozytywnie przekłada się na wydajność ich wysiłków wymierzonych w uczynienie tego zakątka świata republiką ludową mlekiem oraz miodem płynącą. Bardzo patriotyczne z twojej strony, bardzo.

Sweter znowu prychnął.

– Tak naprawdę, to od ciebie zależy, który wariant twojej
przyszłości, zakratowany czy bezkratkowy, zostanie wcielony w życie w najbliższej przyszłości. – Kontynuował Katana. – Czy robisz te swoje przekręty, na których nikt nie traci, a dużo obywateli zyskuje, kierowany pięknymi ideami patriotyzmu i budowy infrastruktury aparatu państwowego, czy może godną pogardy chęcią osobistego zysku?

Maliniak poruszył się niespokojnie, przenosząc wzrok z Katany na Swetra i z powrotem na Katanę, próbując z ich twarzy wyczytać co i jak powinien odpowiedzieć. Nie dostrzegł żadnych podpowiedzi. Katana szczerzył się, jakby zamierzał przegryźć mu tchawicę, a Sweter z obojętną miną formował kółka z papierosowego dymu. To, że milicjanci się z nim bawią było jasne, ale nie miał pojęcia, czy finalnie dostanie pałą przez łeb, czy może rzeczywiście ma szansę na wyślizganie się z kłopotów. Obiecał sobie, że w przyszłości przyłoży się bardziej do zgłębiania tajników ludzkich motywacji. Choćby edukację odbyć miał w więzieniu.

– Cokolwiek robię, robię dla ludu pracującego miast i wsi. – Maciek przejął kpiący ton Katany. – Czasami mijam się z literą prawa, ale zawsze staram się postępować w zgodzie z jego duchem. Byłoby łatwiej, gdybym mógł zaczerpnąć mądrości od doświadczonych funkcjonariuszy. Bardzo przydaliby mi się dyskretni konsultanci, służący radą
i przestrogą, gdybym nieopatrznie przekroczył linię oddzielającą dobro od zła. Bylibyście panowie władze zainteresowani?

– Możliwe, możliwe… – odparł Katana.

Tym razem Maliniak doczekał się niewerbalnej podpowiedzi:
milicjant kiwnął głową, wskazując na blat ławy. Pusty, bo Sweter zdążył włożyć paczkę Popularnych do kieszeni. Maciek przesunął fotel,
podważył klepkę parkietu, po czym sięgnął do skrytki. Dziesięć
wydobytych zwitków banknotów, grubych na tyle, że recepturki
utrzymywały je w formie wałków ostatkami wytrzymałości, wylądowało na ławie. Sweter zerwał jedną gumkę i przejrzał nominały banknotów, podczas gdy Katana zajrzał do skrytki, upewniając się, że nie ma tam czegoś cenniejszego.

Maliniak nie był przygotowany na wręczanie łapówek: nie zakupił stosownie nierzucających się w oczy neseserów, więc pieniądze
zapakował w dwie foliowe reklamówki Baltony. Milicjanci zostawili to bez komentarza, chwytając siatki, jak tylko się zapełniły.

– Do zobaczenia, obywatelu Maliniak! – obiecał Katana, ruszając w kierunku drzwi.

Sweter wstał z kanapy, ale ociągał się z wyjściem.

– Jeszcze jedna sprawa… Widziałem u znajomych taką grę w komputer, w zbieranie diamentów, z tupiącym nogą, zjadającym
ziemię typkiem. Goniły go kwadraty i chyba motylki.

– Boulder Dash – mechanicznie stwierdził Maliniak.

– Może. Chciałbym w to pograć. U siebie.

Maciek powstrzymał się od ciężkiego wzdychania. Obrócił się na pięcie po czym w niechcianej eskorcie milicjanta poszedł do gabinetu. Nie trzymał komputerów przeznaczonych na sprzedaż w domu, nie był aż takim amatorem, ale posiadał ośmiobitowca na własny użytek. Odpiął Commodore 64 od telewizora i gniazdka elektrycznego, następnie
wręczył komputer Swetrowi, wraz z naręczem kabli i pudełkiem kaset magnetofonowych z grami. Odprowadził milicjanta na klatkę schodową, po czym zamknął za gościem drzwi.

Kiedy echo kroków umilkło, roześmiał się w głos.

Znowu dopisało mu szczęście. Nie dość, że trafił na przekupnych milicjantów, którzy ewidentnie obejrzeli o kilka filmów gangsterskich za dużo, to w dodatku na tyle tanich, żeby zadowolili się zawartością
zaledwie jednej z siedmiu skrytek.1993

Maliniak dreptał niespokojnie po najwyższym piętrze Poltegoru, ścierając podeszwy nieprzyzwoicie drogich butów. W lewej ręce trzymał trzydzieści dwie strony gęsto zadrukowane korpomową i prawnobełkotem, w prawej złoty długopis. Przed sobą miał okno, a za nim deszczową panoramę, równie ponurą, co jego myśli. Za nim siedział kierownik tego czy tam dyrektor owego z niemieckiej centrali Siemensa, tak udręczony skumulowanymi efektami trzydniowej gościnności Maliniaka, że stać go było tylko na powolne chłeptanie kawy w ramach walki z sennością.

Maciek odwlekał podpisanie dokumentu, w czterdziestu czterech miejscach, mimo że ostatnie pół roku robił co mógł, żeby tylko położyć na nim swoje Midasowe łapy. Uspokoił oddech, oparł się o parapet, żeby zapanować na drżeniem dłoni, następnie cieszył oczy widokiem
Wrocławia, rozciągającym się u jego stóp. Spoglądał nie tylko na miasto, ale i prawdzie w oczy: miał cykora przed kupnem ELWRO.

Dwadzieścia pięć kondygnacji Poltegoru, pociągniętych pomarańczową farbą i naszpikowanych złotymi oknami, lśniło pośród
okolicznego brudu i szarości niby obelisk wzniesiony na cześć
spolszczonego kapitalizmu, przyciągając wzrok oraz rozbudzając
marzenia nowo upieczonych przedsiębiorców. Oczywiście,
Wrocławianie i przyjezdni z poczuciem estetyki bądź większym
przywiązaniem do socjalizmu posługiwali się innym porównaniem, twierdząc, że Poltegor świeci się jak psu jajca.

Maliniak władał najwyższym piętrem najokazalszego wysokościowca w mieście, wykorzystując prestiż lokalizacji do uwiarygodnienia własnych interesów. Tabliczki z nazwami firm operujących z Poltegoru, wywieszone na ścianie lobby, zmieniały się na tyle często, że cieć
dbający o tę część budynku musiał wyrabiać regularne nadgodziny. Trudno było się w tych przedsiębiorczych fiaskach rozeznać,
bo wszystkie nazwy wyglądały podobnie, tłustymi czcionkami
prezentując nazwy z przedrostkiem i przyrostkiem „pol”, z niezdarnie zakodowanymi imionami właścicieli i wszędobylskimi iksami. Tabliczka Malinexopolu jako jedyna uświetniała lobby od chwili zmiany ustroju, dzielnie znosząc zawieruchy kapitalistycznego rynku.

Maliniak kazał wyburzyć ściany działowe i przepierzenia
na ostatnim piętrze, zamieniając dziewięćdziesiąt procent jego
powierzchni w przestronne biuro, do którego szybko przyległa nazwa sali tronowej. Jedynie poczekalnia oraz toalety, jedna wyłącznie do jego użytku, druga przeznaczona dla gości, miały rozsądne wymiary
i kształty. Pierwsze pomieszczenie oddał w lenno asystentce, drugie i trzecie babci klozetowej, która ze względu na konieczność serwisowania japońskich cudów technologii higienicznej dysponowała dyplomem oraz umiejętnościami inżyniera.

Salę tronową Maciek wypełnił pamiątkami, trofeami i kuriozami, zdobytymi w trakcie podróży biznesowych i egzotycznych wycieczek. Goście, chcąc nie chcąc, musieli je wszystkie podziwiać, podczas
dwustumetrowego spaceru od drzwi do biurka. Kiedy Maliniak zaczął kolekcjonować skarby, gust miał nieopierzony i bardzo nowobogacki. Teraz chętnie zamieniłby salę tronową z całym jej przytłaczającym,
zbierającym kurz wyposażeniem na skromny gabinet. Najlepiej z gołymi ścianami i prostymi meblami, z absolutnym minimum ozdobników.

Tyle, że z biegiem czasu zaczął wykorzystywać salę tronową mniej jako manifestację własnej zamożności, a bardziej jako skomplikowane narzędzie psychometryczne, wymierzone w interesantów. Niczym
wytrawny behawiorysta obserwował ścieżki, którymi ugarniturowane samce czy ugarsonkonowane samice podążały do fotela dla interesantów. Notował w myślach każdy postój przed eksponatami, oceniał zmiany w ekspresji, następujące w reakcji na wizualne bodźce. Niektórzy piali z zachwytu już od progu, inni macali i pocierali wszystko w zasięgu rąk, jeszcze inni krzywili się z niesmakiem, a czasami trafiali się i tacy,
którzy przemierzając salę tronową utrzymywali z nim kontakt wzrokowy, ignorując otoczenie. Na podstawie obserwacji Maciek kreślił
portrety psychologiczne niewiele gorsze, niż stworzone przez profesjonalistów w oparciu o wyniki baterii testów kwestionariuszowych. Sala tronowa przydawała się w interesach.

Tym razem wykorzystał zbiór kuriozów do ocenienia samego
siebie, zanim wątpliwości dotyczące inwestycji zdążyły go zeżreć
w całości. Model biznesowy Maćka od zawsze zakładał podejmowanie wysokiego ryzyka w próbie zdobycia wysokich zysków. Tylko, że stwierdzić, że kupno ELWRO było ryzykowną inwestycją, to jak
nieśmiało przypuścić, że Zabłocki nie miał smykałki do logistyki.

Wrocławskie Zakłady Elektroniczne lata świetności miały dekady za sobą. Co prawda akademicy, urzędnicy i wojskowi, w większości emerytowani, miło wspominali ELWROwskie komputery, jak kraje
byłego bloku sowieckiego długie i szerokie. Trudno jednak
skapitalizować miłe wspomnienia przebrzmiałej chwały, kiedy od kilku lat jedyne, co schodziło z magazynów wrocławskich zakładów
to średniej jakości kasy fiskalne oraz kalkulatory.

ELWRO rozpoczęło działalność na początku 1959 roku.
Początkowo służyło jako środek do osiągnięcia pięknego,
socjalistycznego celu: zapewnienia nieskrępowanego dostępu
do darmowej telewizji wszystkim Dolnoślązakom. Dyrekcja zakładu nie
zamierzała się jednak zadowolić doglądaniem produkcji przełączników, przy których obywatele i obywatelki mogliby energicznie gmerać, chcąc rozerwać się przy najnowszym, monochromatycznym cudzie telewizji. W dniu otwarcia ELWRO rozpoczęły się szeroko zakrojone programy szkoleń technicznych, a więcej wiedząca, sprawniej poruszająca się po meandrach technologii cyfrowej kadra szybko wzięła się za projektowanie i inżynierską robotę.

Pierwszy prototyp, lampowo-bębnowe monstrum mogące wykonać dwieście dodawań na sekundę opracowano już w 1960 roku i dumnie ochrzczono ODRĄ 1001. Komputer był niezbyt natchnioną, nazbyt
zawodną przeróbką S-1, skonstruowanego w Zakładach
Matematycznych Polskiej Akademii Nauk i nigdy nie wszedł
do produkcji, podobnie zresztą jak jego bezpośredni następca: model 1002. Przełom nastąpił w 1964, kiedy do produkcji seryjnej trafiła ODRA 1003, działająca z grubsza tak jak powinna. Przeznaczone
do obliczeń naukowo-technicznych szafy instalowano w hutach, instytutach i zakładach, początkowo krajowych, później także zagranicznych, choć oczywiście nie tych kapitalistycznie zgniłych. Kolejnym krokiem milowym na drodze ELWRO ku świetności było opracowanie wściekle wydajnej, jak na tamte czasy i warunki geopolityczne, ODRY 1204, opartej już wyłącznie na tranzystorach. Później na wypełnione octem półki trafiła ODRA 1304. W przeciwieństwie do swoich poprzedniczek wyposażona została w świetny, oparty na brytyjskich wzorach, system operacyjny, który według nieskromnych szacunków w momencie
oryginalnego uruchomienia był najlepszym, co udało się kiedykolwiek zaprogramować.

Świetlana przyszłość, pełna dalszych innowacji i latających Fiatów naszpikowanych miniODRAMI, mikroOŁAWAMI i pikoŚLĘZAMI
wydawała się już niemal pewna. Niestety, z końcem lat siedemdziesiątych śmiałe wizje rozwoju ELWRO trafił szlag. Władze radzieckie
zdecydowały o konieczności opracowania Jednolitego Systemu Maszyn Cyfrowych RIAD na użytek, nie do końca dobrowolny, krajów
wchodzących w skład Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej.
Zaszczytny, ale przekreślający szansę na dalszy rozwój autorskich
rozwiązań, obowiązek przygotowania i wdrożenia do produkcji
komputerów spełniających nowo narzucone, znormalizowane standardy przypadł w udziale wrocławskim specjalistom.

ELWRO zachowało znaczącą pozycję na rynku maszyn cyfrowych w Europie Wschodniej i Środkowej aż do 1989 roku. Zakłady
zatrudniały około pięciu tysięcy pracowników, wciąż opracowywały nowe, choć mniej imponujące, produkty, w tym konsolę będącą klonem Ponga i komputery osobiste Elwro 800 Junior, które miały zrewolucjonizować polski system edukacji, trafiając pod szkolne gonty.

Potem przebrzydły komunizm upadł, a rada pracownicza ELWRO przegapiła krytyczny moment transformacji. Zamiast przekształcić
zakład w spółkę akcyjną, korzystając z funduszy zagranicznych
inwestorów, decydenci wykłócali się na zebraniach i rozpisywali
referenda, w których nikomu nie chciało się brać udziału. Przez kilka lat ELWRO przypominało bardziej płonący burdel, niż prestiżową placówkę produkcyjno-badawczą.

Ostatecznie ELWRO zostało sprywatyzowane w 1993 roku, ale bez udziału zagranicznych inwestorów. Wszystkie akcje wpadły w lepkie i lewe ręce Skarbu Państwa, skąd po niespełna trzech tygodniach trafiły w większości do Siemensa.

Maliniak próbował kupić ELWRO już wtedy, ale nawet osobisty czar połączony z teczkami pełnymi haków i szafami pełnymi trupów, nie mogły konkurować z monolityczną potęgą Niemieckiego kapitału.
Politycy woleli wcisnąć ELWRO Siemensowi, jako niechciany, ale
akceptowalny dodatek do warszawskich Zakładów Wytwórczych
Urządzeń Telefonicznych, niż odsprzedawać go polskiemu
przedsiębiorcy, który w porównaniu do światowych rekinów biznesu
wypadał niczym plamka planktonu i ryzykować przy tym, skądinąd w pełni zasłużone, zarzuty o korupcję.

Całe szczęście wierchuszka Siemensa miała więcej rozsądku, niż przedstawiciele polskiego rządu. Możliwe, że więcej, niż cały polski rząd razem wzięty. Z tego, co udało się Maliniakowi ustalić w oparciu o strzępki informacji zasłyszane od kontrahentów zza Odry, Siemens
planował zwolnić większość załogi ELWRO, wypłacić sowite odprawy, wyburzyć hale oraz budynki, a to co zostanie przekształcić w trzeciorzędną manufakturę podzespołów, z szansą na szybką degradację do roli skansenu. Nic dziwnego, że koncern nie miał obiekcji przed sprzedaniem większościowego pakietu akcji, i to bez typowych przy tego rodzaju transakcjach długotrwałych pertraktacji i wzajemnego przerzucania się tonami papierzysk, gęsto zadrukowanych finansowo-prawniczo-wróżbiarskim bełkotem. Maliniaka wzięto za poczciwego głupka i bardzo możliwe, że rozważano czy przy okazji nie sprzedać mu kilku wrocławskich mostów albo hektolitrów niezawodnych środków na porost
włosów i potencję. W miarę jak zbliżał się moment sfinalizowania
transakcji, Maciek coraz częściej dopuszczał do siebie myśl, że miano rację.

Jeżeli nie uda mu się zawrócić kijem Odry i zrewitalizować
podupadłego i wciąż podupadającego ELWRO to utopi większość
fartownie zdobytego majątku. Wciąż pozostanie komfortowo bogaty, ale nie na tyle, żeby podjąć kolejną próbę zostania obrzydliwie,
odstręczająco wręcz bogatym, na wzór kapitanów przemysłu z krajów zachodnich.

Maciek obejrzał się na ćwierć-ważniaka z Siemensa, wypatrując oznak zniecierpliwienia czy irytacji, ale że gość uległ senności, dostrzegł jedynie stróżkę śliny, cieknącą z kącika germańskich ust. Niemiec nie był nikim istotnym, najwyżej gloryfikowanym korporacyjnym gońcem. Cała transakcja została obgadana, a następnie zaakceptowana wysoko ponad jego głową, więc Maliniak nie musiał się spieszyć z podejmowaniem decyzji. Własne wątpliwości działały Maćkowi na nerwy bardziej niż byłaby w stanie korporacyjna presja. Pozwolił nogom i myślom
błądzić, licząc że podświadomość odwali za niego nieprzyjemnie
odpowiedzialną robotę.

Odszedł od parapetu i dotarł do gabloty z Maneki-neko, przyzwany zapraszającym gestem kociej łapy. Niewielka drewniana figurka nie była ani najbardziej widowiskowym, ani najcenniejszym, ani nawet najbardziej tandetnym z przytłaczających salę tronową eksponatów, więc
rzadko kiedy przyciągała uwagę gości. Wystrugana i pomalowana przez prapradziada jednego z Japońskich kontrahentów, trafiła do Maliniaka w ramach podziękowań za dostawę wysokojakościowego pierza
do Kraju Kwitnącej Wiśni. Kot miał przynosić szczęście, zwłaszcza
finansowe i wywiązał się z tej roli znakomicie. Dwa dni po tym, jak w towarzystwie walizki wypełnionej Jenami trafił do Maliniaka,
Maćkowi udało się wypełnić oblepione piórami kontenery tysiącami
prawie-że-nieużywanych, w-ogóle-nie-zniszczonych kamer nabytych hurtem w wyjątkowo atrakcyjnej cenie, zapewniającej przebitkę rzędu kilkuset procent na złaknionym elektronicznych nowości polskim rynku.

Maciek otworzył usta, by prosić kota o radę, ale powstrzymał się przed niefrasobliwą manifestacją braku profesjonalizmu. Zadowolił się wysłaniem mentalnego przekazu, niemożliwego do podsłuchania przez człowieka z Siemensa. Maneki-neko pozostał niewzruszony na telepatię. Maciek machnął na niego ręką po czym ruszył głębiej między gabloty i ekspozycje.

Wodził wzrokiem po pamiątkach ze wczasów: maskach,
naczyniach, sztyletach, skamielinach i fragmentach antycznych mozaik, ale nic nie przyciągnęło jego uwagi na dłużej, niż sekundę. Był pewien,
że każde z mijanych trofeów miało dla niego jakąś emocjonalną wartość w chwili nabycia, za każdym kryła się jakaś egzotyczna historia, ale wszystkie turystyczne eskapady zlewały się w jego pamięci w hedonistyczny amalgamat pijaństwa, rozpusty, morskich kąpieli i spacerów
pośród ruin, z którego nie potrafił wyrwać pojedynczych, klarownych wspomnień. Nie bez pomocy dokumentujących ekscesy fotografii,
w każdym razie.

Zatrzymał się przed Commodore 65. Prototyp, stanowiący ulepszoną wersję poczciwej sześćdziesiątki czwórki ze zintegrowaną stacją
dyskietek, nigdy nie trafił do masowej produkcji. Maliniakowi udało się pokrętnymi drogami zdobyć kilka z bliżej nieokreślonej, ale liczonej
raczej w setkach niż tysiącach, liczby zbudowanych egzemplarzy pod koniec 1991 roku. Kilka miesięcy po tym, kiedy skończył już
z wątpliwym legalnie, ale niewątpliwie intratnym procederem
sprowadzania komputerów osobistych z zagranicy. Pozostałe
egzemplarze rozdał w formie łapówek oraz prezentów, ale jeden zostawił sobie z sentymentu. Nigdy nawet go nie uruchomił. Chciał. Kilkukrotnie, w trakcie nudnych spotkań stanowiących dziewięćdziesiąt procent pracy przedsiębiorcy, śnił na jawie, jak włącza C65 i dzięki urokom
kompatybilności wstecznej odpala gry, które zabierają go do wczesnej,
stosunkowo beztroskiej młodości, niczym radosne, kolorowe wehikuły czasu.

Spacer zakończył przed martwym rekinem. Konkretnie pod
reprodukcją Fizycznej Niemożliwości Śmierci w Umyśle Istoty Żyjącej autorstwa Damiena Hirsta. Maciek próbował zdobyć oryginał, ale
szybko przekonał się, że choćby we Wrocławiu zasiadał na szczycie
złotej wieży, to w świecie koneserów sztuki nowoczesnej wciąż
pozostawał cienkim, biedującym Bolkiem. Reprodukcja też nie należała do tanich: trzeba było opłacić australijskich rybaków oraz prywatny transport dla dobrze zachowanych zwłok żarłacza tygrysiego. Skąpany w szmaragdowej formalinie rekin straszył rozwartą, uzębioną paszczą z akwarium o rozmiarach dwa na dwa, na pięć metrów.

Maliniak lubił sztukę nowoczesną. Była rozrywkowa, często orzeźwiająco szokująca i nie wywoływała kompleksów związanych z brakiem należycie humanistycznego wykształcenia. Nie wymagała dogłębnej znajomości renesansowej symboliki czy antycznych technik obróbki
kamienia. Oferowała możliwość zabawy w zgadywanie „co autor miał na myśli?” każdemu laikowi. W przypadku Niemożliwości Śmierci w Umyśle Istoty Żyjącej pole do interpretacji zostało ograniczone
tytułem, ale obcowanie z tą konkretną instalacją sprawiało Maćkowi przyjemność akurat nie jako intelektualny rebus, a jako katalizator
emocji.

Zaglądając do akwarium Maliniak czuł, że żyje. Częściowo
na zasadzie kontrastu do rezydenta zbiornika, częściowo ze względu na nagłe pobudzenie ośrodków mózgu odpowiedzialnych za sklecenie z widoku trójkątnych zębisk i pozbawionych powiek ślepi portretu
cholernie przerażającego drapieżnika.

Maciek wrócił do biurka, na tyle energicznie, że zbudził przedstawiciela Simensa. Położył, dość już wymięte papierzyska na biurku po czym zaczął je sygnować. Szczęście zawsze mu dopisywało, nie miał podstaw, żeby podejrzewać, że odwróci się od niego w przypadku kupna ELWRO. Nie był jakimś mutantem rodem ze szmatławej powieści
science-fiction, co to zawsze i wszędzie może liczyć na swoje cudowne, genetycznie zakodowane moce oraz deus ex machiny zsyłane przez
sympatyzującego autora. Nie ogrywał kasyn. Nie zagrażał czterolistnej koniczynie, ani nawet podkowie czy siódemce, że zepchnie je z podium symboli szczęścia. Los jednak sprzyjał Maliniakowi na tyle, że ten zwykł na nim polegać.

A nawet jeśli interes nie wypali, to co niby mogło się stać? Jak
bardzo beznadziejnym administratorem i koneserem okazji by się
Maliniak nie okazał, nigdy nie skończy gorzej niż nieszczęsny rekin,
na zawsze zatopiony w formalinie ku uciesze swego potencjalnego
pożywienia. Maciek w każdym razie nie potrafił sobie nic gorszego
wyobrazić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: