Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Miasto mgieł - ebook

Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasto mgieł - ebook

Coś czai się we mgle…

Sandomierz spowity październikowymi mgłami łapie oddech po intensywnym sezonie turystycznym. Spokój mieszkańców burzy jednak brutalne morderstwo kobiety. Podobnie jak w zapomnianym rytuale ktoś rozwarł szczęki ofiary i wcisnął je w ziemię, aby ta po śmierci nie mogła pożywić się krwią.

Sprawą budzącego grozę „Wampira” zajmuje się podkomisarz Bruno Kowalski, którego kariera toczy się równie spokojnie, jak życie w Sandomierzu. Towarzyszy mu lokalny historyk, Krzysztof Szorca, dawniej konsultant policyjny, dziś człowiek pragnący po prostu świętego spokoju. Wspólnie ruszają tropem mordercy, który zdaje się znać miasto i jego historię lepiej od nich.

Rozpoczyna się wyścig z czasem, bo każdej nocy w gęstej mgle czai się śmiertelne niebezpieczeństwo. Śledczy będą musieli szybko znaleźć odpowiedź na pytania o to, czy Sandomierz znów stał się polską stolicą łowców wampirów, kto wyruszył na polowanie, aby ochronić mieszkańców przed bestiami z piekła rodem i czy przez tysiąc lat zmieniły się motywy, jakimi kieruje się człowiek odbierając drugiemu życie.

Nade wszystko jednak będą musieli powstrzymać zło skrywające się we mgle.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83296-69-2
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

23 paź­dzier­nika 2023 roku

1.

Mgła wci­skała się za oszywkę ni­czym ję­zyk trupa – zimny, ośli­zły i lo­do­wato mo­kry, a za­ra­zem spra­gniony ży­cia. Bruno Ko­wal­ski pod­niósł koł­nierz kurtki, stwier­dza­jąc, że czas wy­cią­gnąć z szafy coś cie­plej­szego. Złota pol­ska je­sień nie za­wita już ra­czej tego roku do San­do­mie­rza, nad­szedł czas nie­przy­jem­nych paź­dzier­ni­ko­wych po­ran­ków z chło­dem cią­gną­cym od Wi­sły i gę­stych mgieł utrzy­mu­ją­cych się nie­raz przez cały dzień. Desz­cze, te pie­przone ka­łuże i wiatr. Naj­gor­szy ten wiatr. Ogól­nie je­sień. Szara pol­ska je­sień. Ja­każ to była zbitka trzech bar­dzo smut­nych słów. Szara. Pol­ska. Je­sień. Co jedno, to smut­niej­sze. Mie­szanka bez­barw­nych dni, oło­wia­nego nieba, prze­ni­kli­wego zimna i pod­łego na­stroju.

Wszedł na ulicę Zam­kową, zo­sta­wił za sobą kom­plet­nie pu­sty o tej po­rze roku san­do­mier­ski ry­nek i ru­szył z górki, moc­niej wci­snął dło­nie w kie­sze­nie. Cho­lera ja­sna, dla­czego nie przy­je­chał sa­mo­cho­dem? Spa­ce­rów mu się za­chciało, psia jego mać! Wszedł na dzie­dzi­niec zam­kowy, lekko pod­bie­ga­jąc w na­dziei, że nieco się roz­grzeje, ale nic to nie dało.

Do­piero gdy prze­kro­czył cięż­kie wrota zamku i otu­liło go cie­płe po­wie­trze, po­czuł ulgę.

– Na wy­kład? – Usły­szał mę­ski głos ze swo­jej pra­wej. – Bo już trwa.

Od­wró­cił się do męż­czy­zny sie­dzą­cego za ni­ską ladą, ubra­nego w nie­bie­ską ko­szulę ochro­nia­rza. Znał, go, pra­co­wali wspól­nie kilka lat. Za­nim prze­szedł na eme­ry­turę, był dziel­ni­co­wym na Hu­cie, pra­wo­brzeż­nej dziel­nicy mia­sta.

– A, pan ko­mi­sarz! – ucie­szył się były po­li­cjant, wsta­jąc. – Dzień do­bry. Co pan ko­mi­sarz tu robi? Nie są­dzi­łem, że in­te­re­suje pana hi­sto­ria.

– Ta­jem­nica służ­bowa – od­po­wie­dział Ko­wal­ski, pusz­cza­jąc do niego oko. – Jak tam się żyje na eme­ry­tu­rze, pa­nie Zbyszku? – za­py­tał, od­czy­taw­szy szybko imię by­łego po­li­cjanta z pla­kietki na piersi.

– Nie naj­go­rzej – od­po­wie­dział Zbi­gniew. – Cie­pło i spo­koj­nie. Niby do­ra­biać nie mu­szę, ale na eme­ry­tu­rze czło­wiek kom­plet­nie by się za­sie­dział. Niech pan zo­stawi u mnie kurtkę i wej­dzie na salę ci­cho, bo pan Krzy­siek to strasz­nie nie lubi spóź­nial­skich.

– Tak jest – od­po­wie­dział Ko­wal­ski. – Na gó­rze?

– Tak, w sali Kró­lew­skiej.

Ko­mi­sarz Bruno Ko­wal­ski wbiegł na pierw­sze pię­tro zamku i skie­ro­wał się do wska­za­nej sali. Pra­cow­nica mu­zeum sie­dząca przy drzwiach zgro­miła go wzro­kiem, przy­jął karę, ser­wu­jąc jej swój naj­pięk­niej­szy uśmiech, i wzru­szył prze­pra­sza­jąco ra­mio­nami, po czym de­li­kat­nie na­ci­snął klamkę. Drzwi otwo­rzyły się z ci­chym szu­mem i od razu mógł po­dzię­ko­wać do­bremu lo­sowi, bo pro­wa­dzący stał zwró­cony do niego ple­cami, co po­zwo­liło ko­mi­sa­rzowi nie­po­strze­że­nie za­jąć miej­sce z tyłu. Nie było zbyt wielu wol­nych krze­seł, wy­kłady dok­tora Krzysz­tofa Szorcy, lo­kal­nego hi­sto­ryka, na­uczy­ciela w słyn­nym Col­le­gium Go­sto­mia­num, cie­szyły się dużą po­pu­lar­no­ścią. Nie przy­nu­dzał, wła­ści­wie oży­wiał na swo­ich pre­lek­cjach hi­sto­rię.

– Tak wi­dzimy wam­pira, prawda? – Skie­ro­wał la­se­rowy wskaź­nik na ekran pre­zen­tu­jący wy­szcze­rzone kły hra­biego Dra­culi z filmu Fran­cisa Forda Cop­poli. – Be­stia czy­ha­jąca na na­sze ży­cie, pra­gnąca chłep­tać na­szą cie­płą krew, bo sta­nowi to dla niej je­dyny po­karm. Je­śli nas ugry­zie, wpije się w na­szą szyję, nie­chyb­nie sami do­łą­czymy do grona sług ciem­no­ści, po­nu­rych be­stii, dzieci nocy. A co naj­waż­niej­sze dla nas, a już co było sprawą bez­względ­nie prio­ry­te­tową w śre­dnio­wie­czu, na­sza du­sza zo­sta­nie ska­lana i nie do­stą­pimy zba­wie­nia. Dziś mamy ciarki na myśl o wam­pi­rach, cho­ciaż nikt na tej sali nie wie­rzy, że te stwo­rze­nia na­prawdę ist­nieją. Jed­nak nie­gdyś były praw­dziwe, groźne i śmier­tel­nie nie­bez­pieczne. W la­sach czaił się wilk, w zim­nej wo­dzie uto­piec, a ciem­no­ści – upiór, strzyga lub wą­pierz, jak na zie­miach pol­skich zwano wam­piry. Nie przy­po­mi­nały tego, co wi­dzi­cie na ekra­nie, we­dług lu­dzi miały szpony, kły, grube i dłu­gie włosy i czer­wony ko­lor skóry, oczy­wi­ście od wy­żło­pa­nej krwi. Ma­wiano: „czer­wony jak upiór”. Czę­sto były gar­bate, by­wało, że bez nosa, mocno oszpe­cone. I re­alne. Bano się ich strasz­li­wie i ro­biono wszystko, by je za­bić. A spo­so­bów było wiele. Zna­cie ja­kieś?

– Prze­bić serce osi­ko­wym koł­kiem – od­po­wie­dział ktoś z sali.

– Bar­dzo do­brze. – Szorca ski­nął głową. – A dla­czego osika? A wła­ści­wie to­pola osika, zwana to­polą drżącą, czyli Po­pu­lus tre­mula. We­dług le­gend drży ze zgrozy, od mo­mentu gdy Kain za­bił Abla, a uczy­nił to po­dobno osi­ko­wym koł­kiem. Wiele po­dań wska­zuje, że to wła­śnie bi­blijny bra­to­bójca był pierw­szym z wam­pi­rów. Inne źró­dła po­dają, że uży­wano osiki, wie­rząc, że to drzewo żyje nie­mal jak czło­wiek, więc tylko taki ko­łek może so­bie po­ra­dzić z oży­wień­cem. W na­szym re­gio­nie, czyli Pol­sce po­łu­dniowo-wschod­niej, osi­ko­wych koł­ków uży­wano do za­bi­ja­nia wieka trumny, wła­śnie po to, aby za­po­biec wsta­niu zmar­łego po śmierci. No do­brze, jaki jesz­cze zna­cie spo­sób?

– Od­ciąć głowę – pod­dał ko­lejny głos, tym ra­zem na­le­żący do mło­dej dziew­czyny.

– Tak, de­ka­pi­ta­cja roz­wią­zuje więk­szość pro­ble­mów, i to nie tylko z wam­pi­rami.

– Spa­le­nie ciała.

– Tak jest, to ważne i szcze­gól­nie zna­czące w cza­sach, gdy wie­rzono li­te­ral­nie, że wsta­niemy z gro­bów pod­czas sądu osta­tecz­nego w ta­kiej for­mie, w ja­kiej umar­li­śmy, stąd też spa­le­nie ce­lowe zwłok było dość dra­stycz­nym roz­wią­za­niem. Pa­mię­tajmy, że od­kąd ujarz­mi­li­śmy ogień, sta­nowi on dla nas mocno mi­styczny przed­miot. Pło­mień oczysz­cza, dym z ka­dzi­deł także. Nie będę już tu­taj na­wią­zy­wał do okresu po­lo­wań na cza­row­nice, bo to nie te­mat dzi­siej­szego spo­tka­nia, ale ogień był pod­sta­wową bro­nią prze­ciw de­mo­nom. I tu­taj do­cho­dzimy do naj­cie­kaw­szego zda­rze­nia z hi­sto­rii San­do­mie­rza.

Krzysz­tof Szorca zmie­nił slajd i na ekra­nie wy­świe­tliło się piękne zdję­cie ba­zy­liki ka­te­dral­nej pod we­zwa­niem Na­ro­dze­nia Naj­święt­szej Ma­ryi Panny, po­tocz­nie zwa­nej przez san­do­mie­rzan ka­te­drą. Hi­sto­ryk spoj­rzał na zgro­ma­dzo­nych na wy­kła­dzie, uśmiech­nął się i ob­ni­żył nieco głos.

– Pew­nie nie­wielu z was wie, ale San­do­mierz jest jed­nym z nie­licz­nych miast, w któ­rych miała miej­sce udo­ku­men­to­wana walka z wam­pi­rem.

Po zgro­ma­dzo­nych prze­biegł szum za­sko­cze­nia.

– Wy­obraź­cie so­bie, że je­ste­ście miesz­cza­nami w za­cnym san­do­mier­skim gro­dzie, jest szó­sty marca ty­siąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tego trze­ciego roku. Aku­rat pią­tek. Wielki Post. O pu­stym brzu­chu, le­d­wie po śnia­da­niu zło­żo­nym z po­lewki piw­nej za­gęsz­czo­nej chle­bem, bo po­sty wtedy na­ka­zy­wały od­sta­wie­nie nie tylko mięsa, ale i na­biału, zmier­za­cie do san­do­mier­skiej ka­te­dry na drogę krzy­żową. Za­łóżmy, że udzie­la­cie się w tej za­cnej świą­tyni, zwa­nej wtedy farą, i przy­by­wa­cie do niej wcze­śniej, aby za­pa­lić świece. Wcho­dząc do ko­ścioła, za­sta­je­cie scenę nieco nie­po­ko­jącą: oto przed oł­ta­rzem stoi ksiądz Ste­fan Żu­chow­ski, a obok niego chłop z pod­gro­dzia, Ma­ciej, bę­dący po­moc­ni­kiem przy spra­wach go­spo­dar­czych. Scho­dzi­cie z nimi do krypty, a tam z trumny ska­cze na was dziew­czę, wy­chu­dzone, osza­lałe, istny upiór. Cie­kaw je­stem, co by­ście uczy­nili.

2.

San­do­mierz, 6 marca A.D. 1693

San­do­mier­ska wio­sna nie miała li­to­ści nad bo­go­boj­nym lu­dem i ob­da­rzyła nad­wi­ślań­ski gród desz­czami, które sie­kły da­chy ka­mie­nic ni­czym bicz umę­czone plecy na­szego Zba­wi­ciela. Sze­dłem, ku­ląc głowę i wpa­tru­jąc się uważ­nie pod nogi, aby nie wpaść w co głęb­szą ka­łużę. Pa­tynki chro­niły przed bło­tem, ale po­śli­zgnąć się było ła­two, a do ko­ścioła nie wy­pada wcho­dzić, uprzed­nio wy­lą­do­waw­szy w ka­łuży. Ścieżka z rynku w stronę fary wio­dła nieco w dół, stąd też i czu­łem się, jak­bym Wi­słą pły­nął, a nie szedł utwar­dzoną drogą.

Dziw­nym było, że dzwony za­biły jak każ­dego dnia, lecz za­raz uci­chły, ja­koby ktoś od­wo­łał dzi­siej­szą li­tur­gię, lecz tak zda­rzyć się nie mo­gło. Na­wet pod­czas na­jazdu Szwe­dów (tfu!, pies ich trą­cał) ka­płani nasi nie ulę­kli się i li­tur­gie były ce­le­bro­wane we­dle od­wiecz­nego po­rządku. Wróg nie pod­cho­dził pod mia­sto, za­tem cóż się mo­gło stać?

Przed bocz­nymi drzwiami, któ­rymi za­wsze wcho­dzi­łem do świą­tyni, zgro­ma­dził się tłu­mek miesz­czan, głów­nie stare baby, u któ­rych z każ­dym ro­kiem przy­bywa mi­ło­ści do Boga, a ubywa tej do bliź­niego, ale Ma­ciej, pa­ro­bek pro­bosz­cza, stał i z su­rową miną bro­nił do­stępu do wnę­trza. Na mój wi­dok uśmiech­nął się jed­nak i wpu­ścił mnie do świą­tyni, po czym za­raz sam wszedł i za­ry­glo­wał drzwi. Strzep­ną­łem w kruch­cie wodę z płasz­cza, prze­wie­si­łem go przez ra­mię, a pa­tynki zło­ży­łem za drzwiami. Wsze­dłem do środka, wy­ko­nu­jąc znak krzyża, i z mar­szu po­zna­łem, że coś jest nie tak, gdyż pro­boszcz do­bro­dziej wielce za­fra­so­wany cho­dził kilka kro­ków to w lewo, to w prawo, przy­po­mi­na­jący tym sa­mym jed­nego ze wście­kłych żu­rawi, które to nie­dawno do nas po­now­nie zle­ciały.

– Niech bę­dzie po­chwa­lony Je­zus Chry­stus. – Uklęk­ną­łem przed księ­dzem pro­bosz­czem, ocze­ku­jąc, aż poda mi pier­ścień do uca­ło­wa­nia, ale on miał chyba co in­nego na gło­wie, bo na­wet na chwilę się za­trzy­mał.

– Ma­cieju, mie­li­ście za­mknąć ko­ściół – zgro­mił po­moc­nika, a ten zgiął kark i ru­szył w stronę wej­ścia do fary. Za­mknął je, ale le­piej było pójść i wró­cić, ani­żeli za­rzu­cać pro­bosz­czowi, że się po­my­lił.

Zza oł­ta­rza wy­szła za­fra­po­wana sio­stra Ma­ria, która trzy­mała pie­czę nad czy­sto­ścią ko­ścioła, jak za­wsze skromna i z oczami wbi­tymi w po­sadzkę, jakby wy­pa­try­wała na niej naj­mniej­szego brudu.

– Sio­stro, idź z Ma­cie­jem, stań przed drzwiami i anon­suj przy­by­łym, że na­bo­żeń­stwo prze­ło­żone. Po­wodu nie po­da­waj, na­wet jakby kto cię py­tał.

Za­kon­nica ski­nęła głową i ru­szyła, su­nąc po ka­mien­nej po­sadzce bez­sze­lest­nie ni­czym zjawa. Pro­boszcz spoj­rzał na mnie, marsz­cząc brwi, a ja nie śmia­łem za­py­tać, jaki jest po­wód owego po­ru­sze­nia i zmiany po­rząd­ków na co dzień pa­nu­ją­cych w ko­ściele. Ksiądz Ste­fan Żu­chow­ski był czło­wie­kiem po­waż­nym i wielce sza­no­wa­nym, o wie­dzy ogrom­nej, przez co i sam bi­skup wiel­kie obo­wiązki mu po­wie­rzał. Nie w gło­wie mu były igrce czy inne bre­we­rie, na kro­to­chwile także so­bie nie po­zwa­lał. Za­nim jed­nak coś po­wie­dział, to spod klapy strze­gą­cej wej­ścia do pod­ziem­nych krypt roz­legł się płacz. Zrazu po­my­śla­łem, że to ko­ścielne koty tam się do­stały, i nie ba­cząc na świę­tość miej­sca, po­częły śpie­wać, jak to w marcu, lecz po chwili sko­wyt ów prze­kształ­cił się w istny la­ment, w któ­rym może i dało się wy­chwy­cić ja­kieś słowo.

– Cóż to? – wy­rwało mi się z ust.

– Du­sza po­tę­piona – od­po­wie­dział pro­boszcz i uczy­nił za­ma­szy­sty znak krzyża, na co ja także się prze­że­gna­łem.

Za chwilę dał się sły­szeć zgrzyt zam­ków w ko­ściel­nych wro­tach i cięż­kie, acz szyb­kie kroki Ma­cieja oznaj­miły nam jego po­wrót.

– Od­wa­lać? – Po­moc­nik wska­zał na klapę, na co ksiądz po­krę­cił prze­cząco głową.

– Idę się przy­go­to­wać, a ty, Ma­cieju, przy­nieś ry­del, ten nowy, co go nam ko­wal wy­kuł dwie nie­dziele temu. Ty zaś – tu wska­zał na mnie pal­cem – przy­go­tuj la­tar­nię z grubą świecą i małą po­chod­nię.

– Tak jest.

Ru­szy­łem za Ma­cie­jem przez za­kry­stię do ko­mory, gdzie trzy­mane były pod­ręczne na­rzę­dzia, a to ło­pata do śniegu, to świeżo na­smo­ło­wane po­chod­nie, świece i sznurki. No i ry­del, nowy, kuty przez ko­wala na ży­cze­nie pro­bosz­cza, bo Ma­ciej chło­pem był tę­gim i co drew­niany wbił w zie­mię, to go ła­mał ni­czym lesz­czy­nowy pa­tyk. Oby­dwaj wzię­li­śmy, co nam na­ka­zano, i wró­ci­li­śmy przed oł­tarz. W ocze­ki­wa­niu na księ­dza do­bro­dzieja chcia­łem roz­mó­wić się z Ma­cie­jem, lecz ten do gadki ni­gdy nie był skory i na moje py­ta­nie o od­głosy burk­nął coś pod no­sem, jed­nak za chwilę po­tarł nos, zwa­żył w dłoni ło­patę i ode­zwał się ni­skim gło­sem:

– Ksióndz ka­zali zro­bić plac pod po­chó­wek, bo się wcora zmarło do­cthó­rowi. No to żem wloz, a ta­mok cóś wyje. Jo nie stro­chliwy, my­śloł, że któ­ryś kle­ryk mnie wy­stro­syć chce i kaj­sić bucy, od­wa­lił jo płytę, a tom trumno skoko. No to już dia­bel­ska sprawka, se my­śle, to żem wy­loz i po ksión­dza po­loz.

Jakby na po­twier­dze­nie jego słów spod klapy po­now­nie roz­legł się la­ment, który prze­ro­dził się w szloch, a za­raz po­tem w istne wy­cie.

Po­ki­wa­łem głową i ry­chło mi się po­częły dło­nie po­cić, bo może i Ma­ciej nie­stra­chliwy, ale ja ra­czej tak. Jak to trumna pod­ska­kuje? Jak może pod­ska­ki­wać? To by ozna­czało...

– Wą­pierz – wy­szep­ta­łem przez ści­śnięte gar­dło.

– Ksióndz ga­dajo, co strziga.

Du­chowny wró­cił ubrany jak do mszy, w ręku przez stułę dzier­żył złoty krzyż, a w dru­gim kro­pi­dło. Szedł za nim kle­ryk z ka­dzi­dłem, nieco wy­stra­szony, jakby go kto przed chwilą obu­dził.

– Chry­stus jest z nami – oznaj­mił ka­płan i wska­zał klapę w po­sadzce.

Ma­ciej mruk­nął po­ta­ku­jąco, się­gnął za pas, gdzie trzy­mał hak do ła­pa­nia za że­la­zne oko do pod­cią­ga­nia klapy, i z ci­chym jęk­nię­ciem ją uchy­lił. Ze środka owio­nęło nas stę­chłe po­wie­trze, które za­wsze ko­ja­rzyło mi się ze śmier­cią. Je­śli mam być szczery, to ni­gdy nie lu­bi­łem tam scho­dzić. Te­raz do­piero zda­łem so­bie sprawę, że skoro trzy­mam la­tar­nię, to ja pierw­szy mu­szę zejść po scho­dach do pod­ziemi na­szej fary. Słabo mi się zro­biło. Ni­gdy nie wi­dzia­łem wą­pie­rza czy strzygi, raz zda­rzyło mi się doj­rzeć z da­leka po­łu­dnicę, a in­nym znowu du­cha Ta­tara, co prze­lał krew świętą na­szych braci do­mi­ni­ka­nów i bło­go­sła­wio­nego Sa­doka.

– Nie lę­kaj się – po­wie­dział gło­śno ksiądz. – Sed et si am­bu­la­vero in valle mor­tis non ti­mebo ma­lum qu­oniam tu me­cum es; virga tua et ba­cu­lus tuus ipsa con­so­la­bun­tur me.

Zsze­dłem na sam dół. Na szczę­ście nie mu­sia­łem nur­ko­wać w czerni, gdyż Ma­ciej, ucie­ka­jąc przed wą­pie­rzem, nie zga­sił za­pa­lo­nych na ścia­nach lamp, ale i też nie rzu­cały one zbyt wiele świa­tła. Przez chwilę to­wa­rzy­szyła nam ci­sza, na­wet ksiądz umilkł, jakby czu­jąc, że święte słowa mogą zbyt wcze­śnie wy­stra­szyć strzygę, przez co ta przy­czai się w swej zim­nej i cuch­ną­cej kry­jówce. A może już czmych­nęła? Wszak tu na dole było ciemno, mo­gła nie od­róż­nić dnia od nocy i nieco zbyt długo za­ba­wić na tym świe­cie. Oby, bo je­śli rzuci się na mnie, na nic ry­del i mo­dły, jedna po­cie­cha, marna, że od razu od­pra­wią nade mną eg­zor­cy­zmy i może moja biedna du­sza nie trafi w ręce Sza­tana.

Na­gle w kryp­cie po pra­wej coś za­ję­czało, ża­ło­śnie, char­kli­wie, a na ko­niec pi­skli­wie. Zmro­ziło mnie, jakby to moja wła­sna du­sza już wpa­dła w dia­bel­skie szpony.

– Ta­mok. – Ma­ciej wska­zał sto­jącą pod ścianą trumnę, która co chwilę się po­ru­szała.

O tak, ktoś chciał się z niej wy­do­stać. Ktoś? Ra­czej coś! Krew moc­niej za­szu­miała mi w gło­wie, a serce za­biło ni­czym ko­ścielny dzwon. Krew! Tego pra­gnęło to stwo­rze­nie w nocy, za­nu­rzać swe kły w cie­płej po­soce, kar­mić się ży­ciem, któ­rego samo nie miało już ni­gdy za­znać.

– Panna Aniela – stwier­dził ksiądz z nie­do­wie­rza­niem.

Mo­gła to być ona? Nie da­lej jak trzy nie­dziele temu był jej po­grzeb, bo­gaty i strojny, gdyż Aniela była córką za­moż­nego kupca mocno zży­tego z Ko­ścio­łem, co prze­ja­wiało się hoj­nymi dat­kami na cele świą­tynne. Przy wsia­da­niu do po­wozu noga się jej omsknęła i pa­dła na zie­mię tak nie­szczę­śli­wie, że głową ude­rzyła o okute koło. Le­ka­rze mimo szyb­kiej in­ter­wen­cji jeno roz­ło­żyli ręce. No cóż, śmierć tak samo po bo­ga­tego jak i bied­nego przy­cho­dzi, wszyst­kim tu aku­rat Bóg dał po równo.

Ksiądz ski­nął na kle­ryka, ten, sła­nia­jąc się na no­gach, pod­szedł z ka­dzi­dłem do trumny i szep­tał pod no­sem słowa mo­dli­twy, które gi­nęły jed­nak w stu­ko­cie trumny i ję­kach z niej do­bie­ga­ją­cych.

– Ma­cieju – zwró­cił się ksiądz do po­moc­nika.

Chło­pina pod­szedł bli­żej trumny i wsa­dził kute ostrze ry­dla pod jej wieko. Na­ci­snął na sty­li­sko i po­krywa z trza­skiem ode­rwała się od pod­stawy. Ka­płan pod­niósł głos, in­to­nu­jąc za­wzię­cie Pa­ter no­ster, uniósł kro­pi­dło, go­tów użyć je­dy­nej broni, jaką dys­po­no­wał. Pod­sze­dłem pół kroku bli­żej, aby le­piej Ma­cie­jowi po­świe­cić, mimo że strach trzy­mał mnie jak umarły ró­ża­niec, to jed­nak sprawa była po­ważna. Na­dzieja cała w sil­nych ra­mio­nach chłopa, który dzierży ry­del, nim po­czwara rzuci się do mnie, może ją przez łeb zdąży zdzie­lić.

Wieko od­pa­dło, a w środku zo­ba­czy­li­śmy dziew­czę odziane w po­rwaną szatę. Unio­sło się na nasz wi­dok, oczy za­kry­wa­jąc ko­szulą, która za­krwa­wiona i po­tar­gana była. Szpony miała ogromne, pa­zur­ska jak u wilka, czarne, po­ła­mane i po­krwa­wione, włos po­tar­gany, jakby z sa­mym Po­świ­stem po no­cach la­tała. Wieko trumny, com do­piero te­raz doj­rzał, od środka zryte było i krwa­wymi smu­gami po­zna­czone.

Ma­ciej stał, jakby nie pierw­szy raz miał do czy­nie­nia ze strzygą. Szarp­nął za ko­szulę, którą be­stia trzy­mała w zę­bach, oczy mru­żąc. Jed­nak ta ani my­ślała ją od­da­wać, za­gry­zła moc­niej i za­char­czała. Ma­ciej po­now­nie szarp­nął, aż białe płótno strze­liło i od­sło­nił be­stię w ca­łej oka­za­ło­ści. Nic dia­bel­ski po­miot nie zo­sta­wił z bied­nej Anieli, że­bra prze­bi­jały skórę, a cycki spi­cza­ste krwią ście­kały, zęby ta­koż miała za­czer­nione, z dzią­seł zaś kły ster­czały. Roz­warła pasz­czę i syk­nęła na nas. Otwarła w końcu śle­pia, łzawe i prze­krwione, wiel­kie ni­czym czarne księ­życe.

Brzdęk­nęło coś za mo­imi ple­cami, to kle­ryk omdlał, pew­nie prze­ra­żony tak po­tworną ma­ni­fe­sta­cją sił pie­kiel­nych. Try­bu­larz po­to­czył się w kie­runku trumny, wi­docz­nie święty dym sam chciał złego prze­gnać.

– Ma­cieju! – za­krzyk­nął ksiądz.

Chłop tylko ski­nął głową, po­tem ry­dlem, ni­czym drwal sie­kierą, ciął strzygę w szyję. Okrutny to był cios, krew try­snęła stru­mie­niem, lecz łeb po­czwary ostał się na miej­scu, tak wielka była siła złego. Za­wyła skrze­kli­wie, płacz­li­wie, zda­wać by się mo­gło ni­czym czło­wiek, lecz zmy­lić nas w świę­tym miej­scu nie mo­gła. I nie zwio­dła. Ma­ciej sap­nął ciężko, po­now­nie wziął krótki za­mach i po­pra­wił. Łeb po­czwary ude­rzył o ścianę, po czym spadł na jej nogi, zna­cząc białe gie­zło szkar­ła­tem. Ksiądz pro­boszcz na­tych­miast za­in­to­no­wał:

– Re­qu­iem aeter­nam dona ei, Do­mine, et lux per­pe­tua lu­ceat ei in sa­ecula sa­ecu­lo­rum. Re­qu­ie­scat in pace, Amen.

– Wszelki duch... – po­wie­dzia­łem, że­gna­jąc się i pa­da­jąc na ko­lana.

– Nie dzi­wuj się – rzekł ksiądz Żu­chow­ski. – Jej du­sza może do czyśćca trafi.

– Ale jak? – Nie mo­głem uwie­rzyć. – Taka czy­sta pa­nienka, miła, grzeczna. Jak to moż­liwe?

– Ona jako nie­winna tego wie­dzieć nie mo­gła, ale dzie­cię­ciem bę­dąc, pew­nie przez babkę, co po­ród od­bie­rała, prze­klęta zo­stała i dia­błu du­sza pak­tem przez ową za­pi­sana. Bywa, że i całe fa­mi­lie są tak obar­czone, że po śmierci dziwy się z nimi dzieją albo na­gle wy­mie­rają.

Wsta­łem z ko­lan i pod­sze­dłem do kle­ryka, ocu­ci­łem go, kilka razy kla­snąw­szy po twa­rzy. Za­mru­gał, jakby słońce mu zaj­rzało na­gle w oczy, i ro­zej­rzał się trwoż­li­wie po ka­ta­kum­bach. My­ślałby kto, tyle lat w se­mi­na­rium z Du­chem Świę­tym ob­co­wał, a jed­nego wy­chu­dzo­nego de­mona tak się prze­ląkł.

– Tylko pa­mię­taj­cie, aby o tym, co tu za­szło, ni­komu nie mó­wić – przy­ka­zał ksiądz Żu­chow­ski. – Ja dzi­siej­szą mszę za du­szę owego dziecka po­pro­wa­dzę, bo te­raz jej wszelka mo­dli­twa jest po­trzebna.

Ski­ną­łem głową i po­przy­sią­głem, że ni­komu nie po­wiem, bo dia­beł lubi, jak się o nim gada. Nie wy­wo­łuj wilka z lasu, jak mó­wią.

3.

Salę zamku kró­lew­skiego spo­wiła ci­sza kom­pletna, jaka za­lega zwy­kle nad trumną lub gro­bem. Co in­nego sły­szeć o ta­kim wy­da­rze­niu, a co in­nego zo­ba­czyć to nie­mal na wła­sne oczy, spo­sób zaś, w jaki młody hi­sto­ryk przed­sta­wił owo wy­da­rze­nie ze­bra­nym, był aż na­zbyt pla­styczny. Ko­wal­ski wnet zro­zu­miał, dla­czego Krzy­siek Szorca jest tak lu­bia­nym na­uczy­cie­lem. Miał po pro­stu dar opo­wia­da­nia, a każde jego słowo było wręcz prze­po­jone mi­ło­ścią do hi­sto­rii.

– To na­prawdę miało miej­sce? – za­py­tała, prze­ry­wa­jąc ci­szę, dziew­czyna sie­dząca przed Ko­wal­skim, moż­liwe, że ma­tu­rzystka, uczen­nica Szorcy, na co na­uczy­ciel się uśmiech­nął i ski­nął kil­ku­krot­nie głową.

– Oczy­wi­ście – po­twier­dził. – Ca­łość zo­stała opi­sana w dziele Pro­cess kry­mi­nalny o nie­winne dzie­cię przez księ­dza Ste­fana Żu­chow­skiego, który był świad­kiem owych zda­rzeń. Dziew­czyna naj­pew­niej za­pa­dła w le­targ i wy­bu­dziw­szy się z niego, pró­bo­wała wy­do­stać się z trumny. Głodna, od­wod­niona, nie­ma­jąca po­ję­cia, co się wła­śnie wy­da­rzyło, po­pa­dała w co­raz więk­sze sza­leń­stwo. Usi­łu­jąc wyjść z trumny, na­ro­biła ha­łasu i na­wet dziś wielu świad­ków ta­kiego zda­rze­nia mocno za­sta­no­wi­łoby się nad tym, co wła­ści­wie się dzieje, a co do­piero w cza­sach, gdy świat de­mo­nów i upio­rów był jak naj­bar­dziej re­alny.

– Dziś by się chyba nikt nie prze­stra­szył i nie rzu­cił do prze­bi­ja­nia koł­kiem serca – sko­men­to­wał ja­kiś chło­pak.

– Może i nie, ale za­wału mógłby do­stać. Za­łóżmy, że da­jemy wiarę księ­dzu Żu­chow­skiemu i dziew­czyna prze­le­żała tam w le­targu trzy ty­go­dnie. Przez ten czas ro­sły jej pa­znok­cie, więc mu­siały być cał­kiem dłu­gie i pew­nie przy­po­mi­nały szpony, szcze­gól­nie je­śli dra­pała nimi o wieko trumny. Świeża, czer­wona krew i ta za­schnięta, już czarna, mu­siały ro­bić pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Wy­chu­dła i od­wod­niła się, więc pew­nie pod­krą­żone i za­pad­nięte oczy do­peł­niały wi­ze­runku. Wy­sta­wione na dzia­ła­nie świa­tła po prze­by­wa­niu w ciem­no­ści, mo­gły od razu zro­bić się czer­wone i za­lać łzami. Była głodna, zja­dała swoją wła­sną ko­szulę. Jak długo nie mo­gła się wy­do­stać? Kilka dni? Ostat­nie, co pa­mię­tała, to wy­sia­da­nie z po­wozu, aż tu na­gle bu­dzi się w cia­snej drew­nia­nej skrzyni, w kom­plet­nej ci­szy i ciem­no­ści bez moż­li­wo­ści po­ru­sze­nia się ani na­wet prze­wró­ce­nia na bok. Można osza­leć?

– Można – od­po­wie­dział ktoś z pu­blicz­no­ści.

– To tra­giczna hi­sto­ria, ale nie dziwmy się jej, były inne czasy, a my­śli ów­cze­snych lu­dzi po­dą­żały kom­plet­nie od­mien­nymi dro­gami niż na­sze, nie je­ste­śmy w sta­nie ode­brać rze­czy­wi­sto­ści tak jak oni. Zresztą hi­sto­ria ta nie jest je­dyna, bo ist­nieje sporo za­pi­sów o po­cho­wa­niu żyw­cem róż­nych lu­dzi, choćby Mi­ko­łaja Go­gola. Dla nas naj­cie­kaw­szy bę­dzie przy­pa­dek Pio­tra Skargi, zmar­łego w ty­siąc sześć­set dwu­na­stym roku. Pew­nie wszy­scy o nim sły­sze­li­ście, jego ka­za­nia są oma­wiane na lek­cjach ję­zyka pol­skiego. Słynny je­zu­ita zo­stał pod­dany pro­ce­sowi be­aty­fi­ka­cyj­nemu w osiem­dzie­siąt dwa lata po swo­jej śmierci. Nie­stety po eks­hu­ma­cji zwłok za­uwa­żono, iż leży w nie­na­tu­ralny spo­sób i ma także uszko­dzone palce, a drew­niane wieko trumny jest po­dra­pane od środka. Uznano, że pod­czas tych chwil, które spę­dził w trum­nie, mógł bluź­nić prze­ciw Bogu, co po­skut­ko­wało prze­rwa­niem sta­rań o ogło­sze­nie go świę­tym. Dziś ta nar­ra­cja zo­stała zwe­ry­fi­ko­wana i oka­zało się, że utrą­ce­nie sta­rań o be­aty­fi­ka­cję miało wy­miar po­li­tyczny, naj­pew­niej nie do­szło do po­cho­wa­nia żyw­cem, ale przez kilka wie­ków taki prze­kaz funk­cjo­no­wał w głów­nym nur­cie na­uko­wym i był w pełni ak­cep­to­walny. Mówi się na­wet o „czar­nej le­gen­dzie” Pio­tra Skargi, co tylko wzmac­nia to, jak sil­nie jest w nas za­ko­rze­niony lęk przed obu­dze­niem się w trum­nie. Strach przed po­cho­wa­niem żyw­cem nosi na­zwę ta­fe­fo­bii i osią­gnął swe apo­geum w dzie­więt­na­stym wieku, głów­nie za sprawą pew­nego po­ety, Ed­gara Al­lana Po­ego, ale to te­mat na kom­plet­nie inny wy­kład, rów­nie cie­kawy, bo choćby Fry­de­ryk Cho­pin cier­piał na tę przy­pa­dłość i w ostat­nich sło­wach po­pro­sił przy­ja­ciół, aby po śmierci otwarli mu żyły dla pew­no­ści, że nie zo­sta­nie po­cho­wany żyw­cem. Od­ci­snęło się to dość mocno w na­szej kul­tu­rze i prak­ty­ko­wany nie­mal do dziś zwy­czaj po­chówku do­piero po trzech dniach od śmierci jest po­chodną tam­tych wie­rzeń. Nasi przod­ko­wie na trzy dni przed po­grze­bem wy­sta­wiali ciało na wi­dok, co pew­nie wielu ura­to­wało od po­cho­wa­nia żyw­cem. Te­raz wróćmy do San­do­mie­rza.

– To nie ostat­nia hi­sto­ria? – za­py­tała ma­tu­rzystka.

– Nasi przod­ko­wie byli wy­jąt­kowo za­ja­dli, je­śli cho­dzi o po­lo­wa­nie na wam­piry. Śmiem twier­dzić, że San­do­mierz może stać się sto­licą po­grom­ców wam­pi­rów. Pod­czas ba­dań ar­che­olo­gicz­nych na Wzgó­rzu Świę­to­ja­kub­skim od­kryto aż sześć po­chów­ków wska­zu­ją­cych na za­sto­so­wa­nie prak­tyk an­ty­wam­pi­rycz­nych, co czyni z na­szego mia­sta naj­więk­sze znane miej­sce ta­kich prak­tyk. Cmen­ta­rzy­sko po­cho­dzi z je­de­na­stego wieku, czyli nie­mal z po­cząt­ków chrze­ści­jań­stwa na tych zie­miach. Na na­szych sied­miu wzgó­rzach mie­szały się różne kul­tury, osad­nicy przy­no­sili swoje lo­kalne wie­rze­nia i zwy­czaje, co też prze­kłada się na spo­soby ra­dze­nia so­bie z wam­pi­rami. Wy­stę­pują jed­nak ce­chy wspólne: po­cho­wa­nie na obrze­żach cmen­ta­rzy­ska w od­da­le­niu od in­nych lub na­wet poza jego ob­rę­bem oraz brak wy­po­sa­że­nia gro­bowca, czyli rze­czy co­dzien­nych zmar­łego, bi­żu­te­rii, po­dar­ków.

– Ciała były prze­bite koł­kiem? – ode­zwał się ktoś ze słu­cha­czy, gdy Szorca na chwilę za­milkł.

– My­ślę, że osika nie prze­trwa­łaby pod zie­mią ty­siąca lat i wiele z ta­kich po­chów­ków nam umyka. Jed­nak nie tylko ten naj­bar­dziej znany, fil­mowy za­bieg sto­so­wano. Naj­prost­sze było po­ło­że­nie ciała na wznak, na boku, w po­zy­cji skur­czo­nej lub brzu­chem do dołu. Czę­sto roz­wie­rano szczęki zmar­łego i wci­skano je w zie­mię albo w usta wsa­dzano mu glinę, ka­mień czy ka­wa­łek że­laza. Stąd też po­toczne „gryźć zie­mię”, co dało ty­tuł na­szemu spo­tka­niu. Trzeba także za­zna­czyć, że głów­nie w na­szym re­gio­nie prze­kła­da­nie trupa na brzuch było bar­dzo po­pu­larne, ob­ra­zowo opi­sał to et­no­graf Ka­zi­mierz Mo­szyń­ski „kła­dze­nie wam­pira na gębę po to, aby się w zie­mię wgry­zał”. Je­den za­pi­sek jest cie­kawy, z Bo­dzen­tyna, a więc spod San­do­mie­rza. Po­cho­dzi z ty­siąc osiem­set sześć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku z „Ku­ry­era Co­dzien­nego”. Pew­nego chłopa na­cho­dziła zmarła żona, więc roz­ko­pał jej grób, prze­wró­cił ją na brzuch i zwią­zał ręce, ale to nie po­mo­gło, a za­tem wró­cił ko­lej­nej nocy, by od­rą­bać ry­dlem głowę i po­cho­wać ją od­dziel­nie. Jak wi­dać, kształ­tuje nam się nasz wła­sny, san­do­mier­ski spo­sób na ra­dze­nie so­bie z wam­pi­rami przy uży­ciu ry­dla. Inne, mniej wi­do­wi­skowe me­tody to bar­dzo po­wszechne wsa­dza­nie zmar­łemu mo­nety w usta, cho­wa­nie go z ostrymi me­ta­lo­wymi przed­mio­tami, by się po­ka­le­czył pod­czas wsta­wa­nia z grobu, przy­wa­la­nie ciała ka­mie­niami. Da­lej mamy prze­bi­ja­nie klatki pier­sio­wej lub czaszki me­ta­lo­wymi przed­mio­tami, miaż­dże­nie głowy, od­ci­na­nie jej i umiesz­cza­nie w no­gach lub w kom­plet­nie in­nym miej­scu i pod­pa­la­nie zmar­łego. Ja­kieś py­ta­nia?

Rękę pod­nio­sła ma­tu­rzystka, na co Szorca ski­nął głową z uśmie­chem.

– Sześć po­chów­ków na cały cmen­tarz – po­wie­działa dziew­czyna. – Dla­czego wła­śnie te, a nie inne osoby? Kto z nas dziś zo­stałby wam­pi­rem?

– Moja żona na pewno – rzu­cił ktoś z końca sali, wzbu­dza­jąc śmiech po­zo­sta­łych.

– Do­bre py­ta­nie. – Szorca zmie­nił slajd i po­ka­zał zdję­cie jed­nego z gro­bów. – Po­dej­rze­nia o wam­pi­ryzm mo­żemy po­dzie­lić na kilka ka­te­go­rii. Pierw­sza to lu­dzie, któ­rzy już za ży­cia wzbu­dzali pe­wien nie­po­kój ży­ją­cych, i tu­taj nie trzeba było wiele. Za przy­kład po­służy nam grób ozna­czony nu­me­rem czter­dzie­stym czwar­tym. W tym przy­padku mamy do czy­nie­nia ze szkie­le­tem mło­dego karła. Jego nie­na­tu­ral­ność bu­dziła po­ważne obawy co do tego, że wsta­nie po śmierci i bę­dzie szu­kał ofiar. Nie trzeba jed­nak było aż ta­kiego skraj­nego przy­padku, wy­star­czyło być zbyt wy­so­kim czy ku­la­wym. Druga ka­te­go­ria to nie­ochrz­czeni, szcze­gól­nie dzieci. Tu­taj były bar­dzo mocne prze­słanki co do tego, że ta­kie du­sze będą że­ro­wały na bo­go­boj­nych oby­wa­te­lach. W nie­któ­rych re­gio­nach matki za­bie­rały ta­kie dzieci do lasu, tam cho­wały, prze­biw­szy im wcze­śniej głowy lub serca koł­kami. Ka­te­go­ria trze­cia, bar­dzo sze­roka, czyli lu­dzie nie­szczę­śliwi.

– To o mo­jej żo­nie – ode­zwał się po­now­nie męż­czy­zna, czym znowu wy­wo­łał śmiech po­zo­sta­łych.

– Ra­dzę ją skre­mo­wać po śmierci – sko­men­to­wał Szorca. – Zresztą jest taki dow­cip, który opo­wia­dał mój pro­fe­sor. Żona mówi do męża, że nie może ostat­nio spać w nocy, a on od­po­wiada, że nic dziw­nego, zło prze­cież ni­gdy nie śpi.

– Otóż to – zgo­dził się męż­czy­zna.

– W cza­sach, o któ­rych mó­wimy, kla­syczną ścieżką ży­cia było mał­żeń­stwo i ro­dzi­ciel­stwo. Wie­rzono, że je­śli panna lub chło­piec zmarli przed ślu­bem, nie za­znali szczę­ścia i mogą mścić się na ży­ją­cych, któ­rzy wiodą ży­wot szczę­śliwy. Za­tem jak wi­dzi­cie, wam­pi­rem zo­stać było na­zbyt ła­two, a na­sze san­do­mier­skie po­chówki to, uwaga, aż je­de­na­ście pro­cent cmen­ta­rzy­ska. Cał­kiem wy­soki od­se­tek, nie­praw­daż?

– Czyli mo­żemy pro­mo­wać mia­sto jak pol­ską Tran­syl­wa­nię?

– A jakże – zgo­dził się Szorca. – Tym bar­dziej że mamy oprócz San­do­mie­rza po­chówki w oko­licy Za­wi­cho­stu, czyli w Paw­ło­wie, po są­siedzku. Nic, tylko do ma­gne­sów i kub­ków z oj­cem Ma­te­uszem do­dać ko­lejne, tym ra­zem z wam­pi­rami.

– I sprze­da­wać pa­miąt­kowe ry­dle – do­dała dziew­czyna.

– Oka­zuje się, że po­rządna ło­pata w do­mo­stwie to jed­nak pod­stawa – skwi­to­wał Szorca. – Dzię­kuję wszyst­kim za uczest­nic­two, chęt­nych do po­sze­rze­nia te­matu za­chę­cam do sko­rzy­sta­nia z bi­blio­gra­fii spi­sa­nej na fol­de­rach, które za­raz otrzy­ma­cie.

Po sali ro­ze­szły się brawa, lu­dzie za­częli wsta­wać i ści­skać ręce pre­le­genta, gra­tu­lu­jąc mu cie­ka­wego wy­kładu. Ma­tu­rzystka wdzię­czyła się przed Szorcą, lecz ten nie po­świę­cił jej ani mi­nuty wię­cej niż po­zo­sta­łym. Gdy wszy­scy już za­spo­ko­ili swoją po­trzebę kon­taktu z san­do­mier­skim hi­sto­ry­kiem, ko­mi­sarz rów­nież wstał i pod­szedł do Szorcy.

– Chyba się znamy? – po­wi­tał go Krzysz­tof, marsz­cząc brwi.

– Cho­dzi­łem z pana bra­tem, Mar­kiem, do klasy – oznaj­mił po­li­cjant. – Bruno Ko­wal­ski.

– No tak jakby ko­ja­rzę.

– Brat mó­wił na mnie Osa. Po­szli­śmy ra­zem do szkoły po­li­cyj­nej, by­łem kie­dyś u was na grillu.

– A tak, zga­dza się. – Krzy­siek fak­tycz­nie do­piero te­raz mu­siał sko­ja­rzyć po­li­cjanta. – Ale wtedy nie miał pan brody, stąd też nie po­zna­łem. Osa, ko­ja­rzę, ale wspo­mi­nał, że to od imie­nia.

– Na dru­gie mam Oswald. Wy­szło kie­dyś w pod­sta­wówce i wia­domo, jak się po­to­czyło. Ma­rek wciąż w sto­łecz­nej?

– Bez zmian – od­parł Krzy­siek Szorca. – Robi ka­rierę, zo­stał sze­fem kry­mi­nal­nej. Kilka lat i pój­dzie do ko­mendy głów­nej.

Bruno przy­glą­dał się Krzyś­kowi przez cały wy­kład i szu­kał po­do­bieństw do star­szego o kilka lat brata. Mieli po­dobną po­sturę, ta­kie same ciemne włosy, po­dob­nie mó­wili, ale Ma­rek był bar­dziej bar­czy­sty, miał ostrzej­sze rysy twa­rzy i bar­dziej zde­cy­do­wane ru­chy. Wdał się w ojca, jak to za­wsze sam po­wta­rzał. Krzy­siek był nieco spo­koj­niej­szy i urodę za­wdzię­czał matce, przez co lgnęły do niego wszyst­kie dziew­czyny w szkole, to ko­mi­sarz do­sko­nale pa­mię­tał.

– A pan też był w szkole po­li­cyj­nej, Ma­rek wspo­mi­nał swego czasu – za­gad­nął na te­mat, który go na­wet cie­ka­wił. – Za na­mową brata?

– W su­mie tak, ale to była krótka przy­goda – od­parł Krzy­siek. – Nie moja bajka. Wolę wy­kła­dać niż prze­słu­chi­wać, a hi­sto­ria od za­wsze była moją pa­sją. I daj spo­kój z tym pa­no­wa­niem. Krzy­siek je­stem.

– Bruno. – Ko­mi­sarz uści­snął mu dłoń.

– Co cię spro­wa­dza? Bo nie są­dzę, że na­gle za­pa­ła­łeś mi­ło­ścią do hi­sto­rii na­szego grodu.

– Służ­bowo za­pa­ła­łem – od­parł po­li­cjant. – Zo­ba­czy­łem in­for­ma­cję o twoim wy­kła­dzie i po­wiem szcze­rze, gdyby nie jego ty­tuł, to nie przy­szedł­bym.

– „Gryź zie­mię”? – za­py­tał z uśmie­chem Szorca. – Czyli wy­szło, miał być nieco nie­po­ko­jący.

– Mnie za­in­try­go­wał – od­po­wie­dział Bruno. – Głów­nie z tego po­wodu.

Po­li­cjant się­gnął do ma­łej teczki ra­por­tówki prze­wie­sza­nej przez ra­mię i wy­jął z niej ta­blet. Uru­cho­mił go, po czym otwo­rzył ga­le­rię zdjęć i wrę­czył urzą­dze­nie Krzyś­kowi.

– Pół roku temu, w kwiet­niu, zna­leź­li­śmy w Pisz­cze­lach ciało męż­czy­zny w po­de­szłym wieku, praw­do­po­dob­nie koło osiem­dzie­siątki. Au­top­sja wy­ka­zała śmierć wsku­tek roz­le­głego za­wału serca, ale na jego ciele zna­le­ziono ślady świad­czące o udziale osób trze­cich. Jak to oględ­nie ujął pa­to­log: szar­pał się z kimś. Był też du­szony. Nie był to miesz­ka­niec mia­sta, a jego toż­sa­mo­ści nie udało się usta­lić do dziś. Nie fi­gu­ruje w żad­nej ba­zie da­nych. Nie wiemy na­wet, czy był Po­la­kiem. Sprawa zo­stała wła­ści­wie za­mknięta, ale wciąż nie daje mi spo­koju z jed­nego po­wodu. Uło­że­nie zwłok.

– Leży na brzu­chu – sko­men­to­wał Szorca, prze­su­wa­jąc pal­cem po ekra­nie i wy­świe­tla­jąc ko­lejne zdję­cia.

– Nie on je­den, nic po­dej­rza­nego, prawda?

– Zga­dza się.

– Ale spójrz na to. – Wska­zał ekran ta­bletu.

– O cho­lera – sko­men­to­wał Szorca.

– Miał bar­dzo sze­roko roz­warte szczęki, wci­śnięte w zie­mię. Głę­boko.

Krzy­siek przy­pa­try­wał się po­li­cyj­nym uję­ciom, bez­li­to­snym, sta­wia­ją­cym na jak naj­więk­szą ilość szcze­gó­łów. Męż­czy­zna wy­glą­dał, jakby chciał się wgryźć w zie­mię, ma­jąc ją za wielki przy­smak.

– Tak zgi­nął? – za­py­tał po­li­cjanta. – Udu­szony przez przy­ci­śnię­cie do ziemi?

– Wła­śnie nie. Do za­bój­stwa do­szło naj­pew­niej w cał­kiem in­nym miej­scu, bo w parku nie zna­leź­li­śmy żad­nych śla­dów walki, a ofiara miała na so­bie lek­kie ubra­nie, a było wtedy dość zimno. Na­stęp­nie mor­derca przy­wiózł ciało w Pisz­czele i po­ło­żył je na ziemi, roz­warł­szy szczęki. Fi­nal­nie uznano, że to zbieg oko­licz­no­ści, jed­nak ja nie je­stem prze­ko­nany. Po wy­kła­dzie moje wąt­pli­wo­ści są jesz­cze więk­sze. Wrzu­ci­łem na bę­ben taki przy­pa­dek, jed­nak nie po­wtó­rzył się ni­g­dzie w kraju.

– Uwa­żasz, że ktoś w San­do­mie­rzu za­po­lo­wał na wam­pira?

– Nie są­dzę, ale obec­nie to je­dyny punkt za­cze­pie­nia. Nie mam in­nego. Jest paź­dzier­nik, a w li­sto­pa­dzie za­dzwoni do mnie sza­nowna pani pro­ku­ra­tor z py­ta­niem o ja­ki­kol­wiek po­stęp w spra­wie, bo to je­dyna nie­roz­wią­zana w tym roku, psuje sta­ty­styki. Szcze­gól­nie że to trup.

– Ro­zu­miem.

– Zo­ba­czy­łem ty­tuł wy­kładu i od razu mi się sko­ja­rzyło. Fa­cet prze­cież ewi­dent­nie gry­zie zie­mię. Chyba za­cznę szu­kać pod ką­tem tych prak­tyk an­ty­wam­pi­rycz­nych, to może coś się znaj­dzie. Je­śli nic, to sprawę na­prawdę mo­żemy wrzu­cić do nie­roz­wią­za­nych, z czy­stym su­mie­niem, że nic się z niej nie dało wy­krze­sać.

– Cie­kawe uło­że­nie zwłok, nie po­wiem, ale...

– Spo­koj­nie, nie będę te­raz la­tał i szu­kał u lu­dzi ry­dla za drzwiami.

– Nie w tym rzecz. Może nie cho­dzi o spo­sób za­bój­stwa, ale miej­sce? – pod­su­nął Szorca.

– O Pisz­czele? – za­py­tał po­li­cjant.

– Znasz ich hi­sto­rię?

Ko­wal­ski po­dra­pał się po gło­wie w ge­ście za­kło­po­ta­nia, na co Szorca szcze­rze się ro­ze­śmiał.

– Daj spo­kój, mało kto zna – przy­znał. – Park Pisz­czele, przez miesz­kań­ców zwany Pi­lami, pew­nie pa­mię­tasz jesz­cze z cza­sów, gdy była to naj­lep­sza lo­ka­li­za­cja do oba­le­nia „Ja­błuszka San­do­mier­skiego”?

– Cho­dziło się tam też na bójki po szkole, a w zi­mie na Pimpo-limpo po­jeź­dzić na san­kach. Tak się mó­wiło za dzie­ciaka, co nie?

– Zga­dza się. Park jest po­ło­żony na ostat­nim wzgó­rzu z na­szych sied­miu, kie­dyś sta­no­wił obrzeże mia­sta, są­sia­do­wał ze Wzgó­rzem Świę­to­pa­wel­skim i po­ło­żo­nym obok cmen­ta­rzem. Roz­dziela te dwa wzgó­rza wą­wóz les­sowy zwany ofi­cjal­nie Wą­wo­zem Pisz­czele i, co cie­kawe, jest to nasz naj­dłuż­szy san­do­mier­ski wą­wóz. We­dług le­gend to tam zło­żono ciała miesz­kań­ców mia­sta po na­jeź­dzie ta­tar­skim w ty­siąc dwie­ście sześć­dzie­sią­tym roku, gdy mia­sto zo­stało do­szczęt­nie znisz­czone. We­dług in­nej le­gendy od­na­le­zione ko­ści na­leżą do Ta­ta­rów, któ­rych pod­stę­pem wpro­wa­dziła do pod­ziemi Ha­lina Krę­pianka pod­czas ko­lej­nego z na­jaz­dów.

– A jest ja­kaś do­ku­men­ta­cja hi­sto­ryczna tego miej­sca?

– No wła­śnie to jest cie­kawe, ale to naj­mniej zba­dany frag­ment mia­sta. – Szorca się oży­wił. – My­ślę jed­nak, że coś po­winno być. Wiem tylko, że zna­le­ziono tu ślady osad­nic­twa z wcze­snego śre­dnio­wie­cza, a wła­ści­wie cała le­genda, jak i na­zwa tej oko­licy po­wstały za sprawą Ro­mana Ko­seły.

– Ja­kiś hi­sto­ryk?

– Nie bez przy­czyny ma swoją ulicę w na­szym mie­ście – od­parł Krzy­siek. – To re­gio­na­li­sta, miał ol­brzy­mią wie­dzę o San­do­mie­rzu.

– Mo­żesz dla mnie po­szu­kać ja­kichś kon­kret­nych ma­te­ria­łów?

– Z przy­jem­no­ścią. Ta część San­do­mie­rza ni­gdy mnie spe­cjal­nie nie in­te­re­so­wała, bę­dzie to coś cie­ka­wego.

– Nie stwier­dzisz, że szu­ka­nie ta­kiego po­wią­za­nia to strata czasu?

– Współ­pra­co­wa­łem już z po­li­cją przy spra­wie, w którą nikt by nie uwie­rzył, nic nie jest mnie w sta­nie za­sko­czyć.

– Wiem, po­mo­głeś ująć In­kwi­zy­tora.

– Tak, fa­ceta mor­du­ją­cego fał­szy­wych uzdro­wi­cieli. Ten czer­pał po­budki z ja­kichś swo­ich uro­jo­nych wy­obra­żeń o daw­nym są­dow­nic­twie, więc je­stem też skłonny przy­chy­lić się do teo­rii, że ja­kiś ma­niak mógł się za­in­spi­ro­wać po­lo­wa­niem na wam­piry.

– Głu­pie – sko­men­to­wał po­li­cjant.

– Więk­szość mo­ty­wów zbrodni taka jest – od­po­wie­dział Krzy­siek. – Czyż nie? Le­piej za­bić niż się roz­wieść, są­siad nie od­dał stu zło­tych, kłót­nia na me­li­nie.

– Ra­cja.

– Za­tem ra­dzę na­sta­wić się na to, że ra­czej ni­czego nie znajdę, a wszystko jest na za­sa­dzie luź­nego po­wią­za­nia. Naj­wy­żej przy­jem­nie się roz­cza­ru­jemy.

– To nie za­bie­ram czasu. – Ko­wal­ski wy­cią­gnął rękę na po­że­gna­nie. – W ra­zie ja­kichś re­we­la­cji dzwoń lub pisz, mo­żesz też za­wsze po­dejść na ko­mendę. – Po­li­cjant wrę­czył Krzyś­kowi wi­zy­tówkę, po czym kiw­nął głową krę­cą­cym się po sali zam­ko­wej lu­dziom i ru­szył do wyj­ścia. – Po­lo­wa­nie na wam­piry – burk­nął pod no­sem, scho­dząc do szatni. – Chyba mu­szę so­bie spra­wić ry­del.

Gdy opu­ścił przy­tulne wnę­trze zamku, wil­goć po­now­nie za­ata­ko­wała każdy od­sło­nięty frag­ment jego ciała. Prze­ni­kliwe zimno spra­wiło, że na­tych­miast po­ża­ło­wał, iż jed­nak nie przy­je­chał sa­mo­cho­dem.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: