Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Miasto na Marsie. Czy możemy skolonizować kosmos, czy powinniśmy to robić i czy naprawdę mamy to dobrze przemyślane? - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 czerwca 2025
2399 pkt
punktów Virtualo

Miasto na Marsie. Czy możemy skolonizować kosmos, czy powinniśmy to robić i czy naprawdę mamy to dobrze przemyślane? - ebook

Zdobywczyni HUGO 2024 i wielu innych nagród

Druga najchętniej wybierana na prezent książka
w układzie słonecznym

NIEZIEMSKA i zabawna opowieść o perspektywach kosmicznego osadnictwa – spod pióra autorów bestsellera JAKOŚ WKRÓTCE – ze świetnymi ilustracjami Zacha Weinersmitha

*

Czy można rozmnażać się na Marsie? • Czy lepiej żyć tam niż na Ziemi po wojnie nuklearnej? • A co z wojną w kosmosie? • Czy czeka nas kryzys mieszkaniowy na księżycowych Szczytach Wiecznego Światła? • Kto nam przyjdzie z pomocą, jeśli utkniemy w Kraterach Wiecznej Ciemności? • Dlaczego astronauci uwielbiają sos taco? • A skoro już o jedzeniu mowa – jaki właściwie jest status prawny kosmicznego kanibalizmu?

Jeśli chcesz poznać odpowiedzi na te i wiele więcej intrygujących pytań, koniecznie przeczytaj tę fascynującą książkę!

*

Z Ziemią nie jest zbyt dobrze. Dlatego perspektywa rozpoczęcia wszystkiego od zera na jakiejś innej odległej planecie – gdzie nie ma katastrofy klimatycznej, wojen, X-a ani innych mediów społecznościowych – wydaje się coraz bardziej kusząca. Szczególnie, że ponoć nie jest to już aż tak niemożliwe.

Czy aby na pewno? Kelly i Zach Weinersmithowie napisali niesamowitą książkę o – wydawać by się mogło – świetlanej przyszłości kolonizacji kosmosu. Szkopuł w tym, że po latach rzetelnego researchu i tysiącach godzin wywiadów z czołowymi astrofizykami, inżynierami i ekspertami z zakresu eksploracji kosmosu wcale już nie są tacy pewni, czy kosmiczne osadnictwo to rzeczywiście dobry pomysł.

Kosmiczna technologia i biznes przeżywają gwałtowny rozwój, ale wciąż nie dysponujemy pełną wiedzą o tym, czy w kosmosie można począć dziecko, jak budować kosmiczne osady i czy da się stworzyć państwa w kosmosie tak, by nie wywołać wojny na Ziemi. Mimo to ludzkość wydaje się przeć ku kosmicznej ekspansji… Miasto na Marsie studzi te zapały, dowodząc, że marzenie o nowych światach może okazać się istnym koszmarem: zarówno dla osadników, jak i tych, którzy pozostaną na Ziemi.

Z błyskotliwym poczuciem humoru i korzystając ze swojej dogłębnej znajomości tematu, autorzy próbują odpowiedzieć na jedno z najdonioślejszych pytań ludzkości: jak – i czy w ogóle warto – stać się gatunkiem multiplanetarnym?

WSIADAJCIE, LECIMY NA MARSA!

*

Naukowa, kształcąca, i zabawna jak diabli.

Andy Weir, autor Marsjanina

To może być najlepsza książka, jaką kiedykolwiek napisano o ludziach w kosmosie… a przynajmniej najzabawniejsza! Nie znam niczego podobnego: takiej obszernej komicznej konfrontacji marzeń o kosmicznych koloniach z obrzydliwą, niebezpieczną i nudną kosmiczną rzeczywistością. Przeczytajcie, zanim się wybierzecie.

Scott Aaronson, Uniwersytet Teksański w Austin

Wyjątkowa. Mocna, pasjonująca i przezabawna. Lektura obowiązkowa dla każdego, kto kiedykolwiek szukał swojego domu na nocnym niebie. Będziesz szczęśliwy, że żyjesz na Ziemi.

„New York Times Book Review”

Nie ma bardziej wciągającego, zabawnego i całościowego sposobu na zrozumienie ogromnego wyzwania, jakim jest przyszłość ludzkości poza Ziemią, niż książka Miasto na Marsie. Śmiałem się przez całą lekturę.

Hank Green, autor bestsellerów, gospodarz programu SciShow

Ludzie, posłuchajcie. Jak robić kupę w kosmosie – to będzie najmniejsze z naszych zmartwień. Przeczytacie tu o wyzwaniach, o których większość entuzjastów kosmosu, w tym ja, nawet nie pomyślała: nie tylko technologicznych, ale także prawnych, etycznych i geopolitycznych. Pomimo dogłębnego researchu i imponująco specjalistycznych detali, książka jest jasna, żywa i zabawna. Świetna robota, Weinersmithowie!

Mary Roach, autorka popularnonaukowych bestsellerów.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68352-16-0
Rozmiar pliku: 9,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE DOMEK NA PRERIACH CZERWONEJ PLANETY?

Nie chodzi już o to, czy skolonizujemy Księżyc i Marsa, lecz kiedy to zrobimy.

TIM PEAKE, astronauta

Gdziekolwiek mieszkacie, prawdopodobnie kiedyś zastanawialiście się nad opuszczeniem tej planety. Kosmos z każdym dniem wygląda bardziej obiecująco. Nikt nie korumpuje polityków na Marsie, nie toczy wojen na Księżycu ani nie dowcipkuje głupkowato na Uranie. Kolonizacja kosmosu to największa od pięćdziesięciu tysiącleci szansa na to, by spróbować jeszcze raz, zostawiając cały ten syf za sobą. Po pięciu dekadach zastoju w załogowych lotach kosmicznych dysponujemy dziś zarówno technologią, jak i kapitałem, by nie poprzestawać na szybkich wypadach na Księżyc i spełnić swoje przeznaczenie jako gatunek multiplanetarny. To pragnienie nas rozpiera.

Albo i nie. Jeśli nie różnicie się od większości laików, z którymi rozmawialiśmy podczas gromadzenia materiałów do tej książki, wasze wyobrażenia o kolonizacji kosmosu mogą mijać się nieco z prawdą. Nie czujcie się winni. W publicznym dyskursie na ten temat roi się od mitów, fantazji i zwykłego niezrozumienia prostych faktów.

Na przykład w roku 2020 Starlink, dostawca satelitarnego internetu należący do firmy SpaceX, opublikował ogólne warunki świadczenia usług, w których znalazło się następujące stwierdzenie: „Żaden ziemski rząd nie sprawuje władzy nad działalnością prowadzoną na Marsie”. Ten zapis przypomina wiele twierdzeń na temat kolonizacji kosmosu: jest lansowany przez wpływowego rzecznika, powszechnie publikowany i komentowany, a przy tym okropnie bałamutny. Tymczasem ziemskie rządy owszem, sprawują władzę na Marsie. Działania na Czerwonej Planecie już dawno uregulowano w traktatach międzynarodowych, zaś ona sama została uznana za własność wspólną. Faktem jest, że wspomniane traktaty są mętne i niejasne, niemniej istnieją i nie można ich anulować byle paragrafem w regulaminie świadczenia usług.

Nie zawsze kosmiczny dyskurs sprowadzają na błędne tory rakietowi miliarderzy. Sięgnijmy do artykułu z Newsweeka opublikowanego w 2015 roku pod tytułem „Star Wars” Class Wars: Is Mars the Escape Hatch for the 1 Percent? (Klasowe gwiezdne wojny: czy Mars jest wyjściem ewakuacyjnym dla 1 procenta?). Czytamy w nim: „Czerwona Planeta najprawdopodobniej dostanie się najbogatszym, biedni zaś pozostaną na Ziemi, skazani na katastrofę ekosystemu i wybuchy kolejnych konfliktów”. Mogą temu dać wiarę tylko ludzie niemający najbledszego pojęcia, jak niewiarygodnie, nieprawdopodobnie koszmarnym miejscem jest Mars. Średnia temperatura na jego powierzchni wynosi około –60°C. Brak tam powietrza zdatnego do oddychania, za to nierzadko występują burze piaskowe ogarniające całą planetę, której powierzchnię pokrywa warstwa toksycznego pyłu. Porzucenie ogrzanej o 2°C Ziemi na rzecz Marsa można porównać do przeprowadzki z zabałaganionego pokoju na toksyczne wysypisko.

Tak naprawdę nie dość, że zasiedlenie innych światów w sensie stworzenia samowystarczalnych społeczności pozaziemskich jest w niedalekiej przyszłości bardzo mało prawdopodobne, to jeszcze nie przyniesie ono korzyści, o jakich trąbią kosmoentuzjaści. Nie liczmy na wielkie bogactwa, nowe niepodległe państwa czy drugi dom dla ludzkości. Nie liczmy nawet na schron dla światowych elit.

Tymczasem agencje kosmiczne, wielkie korporacje i miliarderzy zręcznie ogrywający media obiecują coś zupełnie innego. Według nich kolonizacja jest tylko kwestią czasu i może nastąpić już w roku 2050. Kolonie pozaziemskie, kiedy już powstaną, rozwiążą dosłownie wszystkie problemy. Uratują ziemską biosferę lub umożliwią powstanie niesłychanie kreatywnej cywilizacji pionierów, względnie zapewnią ogromną przewagę gospodarczą Stanom Zjednoczonym, Chinom, Indiom czy komukolwiek, kto postawi pierwszy wielki krok.

Choć w naszym przekonaniu wszystkie te twierdzenia są fałszywe, stoją za nimi autentycznie przełomowe technologie, dzięki którym eksploracja kosmosu stała się znacznie mniej kosztowna. W kolejnej dekadzie zakładanie kosmicznych placówek prawie na pewno będzie tańsze niż kiedykolwiek. Wyzwaniem dla wszystkich przyszłych osadników jest dziś to, że większość związanych z tym problemów, zwłaszcza z zakresu biologii i gospodarki, stała się znacznie bardziej złożona niż budowa większych rakiet czy tańszych statków kosmicznych. Jak się przekonamy, ignorowanie tych problemów przy próbie jak najszybszego założenia kolonii może doprowadzić do katastrofy społecznej i potencjalnie zagrozić naszej macierzystej planecie.

Międzynarodowych ram prawnych rządzących kosmosem od lat siedemdziesiątych właściwie nie aktualizowano. Prawo kosmiczne bywa mętne, wieloznaczne, a jeśli przyjąć interpretację forsowaną przez Stany Zjednoczone, pozwala na bardzo wiele. Przy błyskawicznej dziś ekspansji kosmicznego kapitalizmu i ros­nącej liczbie krajów zdolnych wynieść statek kosmiczny na orbitę spełnione są wszystkie warunki, by rozpoczął się nowy wyścig na Księżyc. Ale w latach dwudziestych czy trzydziestych XXI wieku będzie on wyglądał zupełnie inaczej niż w latach sześćdziesiątych XX wieku – w szczególności zapewne będą mu towarzyszyć próby uzyskania pierwszeństwa w dostępie do najlepszych fragmentów naszego satelity, a tych jest niewiele. W kategoriach zagrożenia konfliktem sytuacja nie przypomina już dwójki dzieci chcących udowodnić, które z nich szybciej biega, lecz coraz liczniejszą bandę dzieciaków przepychających się nad garstką cukierków.

To niebezpieczne. A jeśli uwierzycie nam, że zwrot z tej inwestycji jest bardzo niepewny, okaże się nie dość, że niebezpieczne, to jeszcze niepotrzebne. Właściwie spokojnie możemy zrujnować tę metaforę i dołożyć każdemu z dzieciaków po bombie atomowej.

No więc tak. Kolonie kosmiczne. Czy na pewno mamy to przemyślane?

Jeśli ludzkość zdoła przetrwać kilka kolejnych stuleci, prawdopodobnie wyprawi się w kosmos. Ludzie, państwa, społeczność międzynarodowa – wszyscy mają wybór, jak postąpić. Decyzje, które teraz podejmiemy – tempo ekspansji, przyjęte zasady – ukształtują naszą przyszłość w sposób obecnie niewyobrażalny. Niewłaściwe posunięcia nie dość, że nas spowolnią, to jeszcze mogą zagrozić istnieniu ludzkości.

Trudno o słuszny wybór, gdy nie zna się prawdy o kolonizacji kosmosu. Całej prawdy. Tu nie chodzi wyłącznie o wielkość rakiety, zapotrzebowanie bazy kosmicznej na energię czy minerały dostępne na planetoidach, ale o wielkie, otwarte pytania dotyczące medycyny, rozmnażania się, prawa, ekologii, gospodarki, socjologii i działań zbrojnych. Szczegółowe omówienie tych problemów prawie nigdy nie staje się treścią książek ani filmów dokumentalnych o kolonizacji kosmosu.

Dlaczego ten dyskurs tak często jest niepełny? Naszym zdaniem z dwóch zasadniczych powodów. Przede wszystkim ludzie generalnie niewiele wiedzą o kosmosie. Większość przypomni sobie nazwisko może jednego astronauty, ewentualnie z pomocą odpowiedniej mnemotechniki wymieni po kolei wszystkie planety Układu Słonecznego. Większość z nas – z wyjątkiem paru świrów – nie ma pojęcia o składzie powierzchni Księżyca, nie zna treści traktatu o przestrzeni kosmicznej ani historii detonacji bomb atomowych w kosmosie.

O ile wiedza przeciętnego człowieka na temat przestrzeni kosmicznej jako takiej jest skromna, o tyle znajomość zagadnień jej kolonizacji jest po prostu żadna. W tym momencie dochodzimy do drugiego problemu. Jeśli nic nie wiecie o kolonizacji kosmosu i chcielibyście się dokształcić, to miejcie świadomość, że autorami wielu artykułów i filmów dokumentalnych oraz właściwie wszystkich książek na ten temat są rzecznicy kosmicznej ekspansji.

Słuchajcie, nie ma nic złego w byciu rzecznikiem czegokolwiek. Ludzie owładnięci ideą zasiedlenia obcych planet, których poznaliśmy, są inteligentni i rozważni – w każdym razie większość z nich. Ale czytanie dziś o kolonizacji kosmosu przypomina czytanie o bezpiecznej ilości piwa, jaką można wypić, w świecie, w którym wszystkie publikacje na ten temat wydawane są przez browary. Autorzy, choćby starali się być bezstronni, pomijają wiele spraw. Jedna z najważniejszych książek o kolonizacji kosmosu zatytułowana Czas Marsa. Dlaczego i w jaki sposób musimy skolonizować Czerwoną Planetę liczy ponad 400 stron i choć zawiera relacje z zapomnianych konferencji na temat Marsa zorganizowanych w latach osiemdziesiątych oraz równania chemiczne opisujące produkcję plastiku na powierzchni tej planety, słowem nie wspomina o istnieniu międzynarodowego prawa kosmicznego. Całkowicie pomija pięć dekad precedensów, które zadecydują o ustroju politycznym i geopolitycznych następstwach powstania jakiejkolwiek kolonii na Marsie.

Książka, którą macie przed sobą, a która, przyznajemy, zaczyna się nieco żartobliwie, w dalszej zaś części zawiera opis kosmicznego kanibalizmu (spokojnie, doczekacie się), jest mimo wszystkich swych niedostatków jedyną znaną nam pozycją popularnonaukową przedstawiającą pełen obraz sytuacji bez prób sprzedania wam koncepcji rychłej kosmicznej ekspansji. Za to staramy się w niej obalić sporo błędnych wyobrażeń i zastąpić je znacznie bardziej realistycznymi poglądami na temat możliwości kolonizacji kosmosu i znaczenia tego przedsięwzięcia dla ludzkości.

Ale najpierw wypada się przedstawić. Cześć! Nazywamy się Kelly i Zach Weinersmithowie. Kelly jest biolożką, a Zach rysownikiem. Jesteśmy jednocześnie małżeńskim zespołem badawczym, który ostatnie cztery lata poświęcił na próby zrozumienia, w jaki sposób ludzie mogą osiedlić się poza Ziemią. Jeździliśmy na konferencje, przeprowadziliśmy niezliczone wywiady, zapełniliśmy – jak policzyliśmy ostatnio – dwadzieścia siedem półek książkami i artykułami naukowymi dotyczącymi kolonizacji kosmosu i tematów pokrewnych. Mamy świra na punkcie kosmosu. Uwielbiamy wyrzutnie rakiet i błazeństwa w stanie nieważkości. Fascynują nas najdziwniejsze rozdziały historii podboju przestrzeni kosmicznej, na przykład czerwone kostki do jedzenia i długie pęta tamponów – spokojnie, wkrótce się to wyjaśni! Delektujemy się wizjami wspaniałej przyszłości. Przy tym jesteśmy ludźmi bardzo sceptycznymi. Jeśli chcecie to sobie zwizualizować, wyobraźcie sobie, jak John F. Kennedy wygłasza piękną, podnoszącą na duchu przemowę o „żeglowaniu po nowym oceanie”, a wy dostrzegacie dwoje ludzi stojących gdzieś w głębi, którzy mrużą oczy i myślą sobie: „Czy to naprawdę przypomina ocean?”.

Po kilku latach zgłębiania zagadnień kolonizacji kosmosu zaczęliśmy ukradkiem mówić o sobie „kosmiczni dranie”. Zauważyliśmy bowiem, że wśród osób zainteresowanych tą kwestią nie ma chyba ludzi nastawionych równie pesymistycznie jak my, zwłaszcza wobec szeroko zakrojonych planów kosmicznych entuzjastów. Nie zawsze tacy byliśmy. To dane nas zmieniły. Szczerze mówiąc, jesteśmy strasznymi tchórzami i chętnie przystalibyśmy na powszechny konsensus. Nie podoba nam się nasz własny sceptycyzm, zwłaszcza w odniesieniu do projektu, który w oczach wielu symbolizuje wszystko, co w naturze człowieka najlepsze. Czujemy się przez to jak… no, dranie.

Naszym zdaniem kolonizacja kosmosu jest możliwa, ale w dyskusji na ten temat potrzeba więcej realizmu. Nie chodzi o to, żeby popsuć wszystkim radochę, ale o to, by stworzyć bariery uniemożliwiające nam obranie kierunków, które mogą się okazać autentycznie groźne dla planety Ziemia.

Jak zostaliśmy kosmicznymi draniami – i jak wy możecie nimi zostać!

Jeśli nie interesowaliście się dotąd badaniami kosmosu, możecie być nieświadomi skali rewolucji, jaka się dokonała, jeśli chodzi o koszty dostępu do przestrzeni kosmicznej i generalnie o kos­miczny biznes. Rewolucja ta miała swój początek około roku 2015.

Większość z nas wie przynajmniej z grubsza, że lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte XX wieku obfitowały w obietnice podboju przestrzeni kosmicznej: bazy na Księżycu, wakacje na orbicie, pionierzy na Marsie oraz – zwłaszcza gdy mówimy o książkach z końcówki lat sześćdziesiątych – perspektywa erotycznych wygibasów w stanie nieważkości. Później nastąpiła zapaść lat siedemdziesiątych, a po niej cztery dekady mało spektakularnej i zdecydowanie pruderyjnej obecności ludzi w kosmosie. To niepowodzenie przypisuje się czasem uwiądowi wyobraźni lub ambicji, ale dość prostym wyjaśnieniem jest zmniejszenie kosztów wystrzelenia rakiety kosmicznej. Tłumaczy zarówno szalone marzenia epoki zapoczątkowanej lądowaniem na Księżycu, jak i kolejne czterdzieści lat rozczarowań. W okresie od pierwszego wystrzelenia sztucznego satelity w 1957 roku do końca lat sześćdziesiątych cena umieszczenia czegokolwiek na orbicie spadła o 90–99 procent. Gdyby ten trend utrzymał się w kolejnych dekadach, wysłanie paczki w kosmos byłoby dziś tańsze niż przesyłka międzynarodowa. Dlatego jeśli chcecie zapoznać się z autentycznie ekstrawaganckimi propozycjami kolonizacji kosmosu, pamiętajcie, że najlepsze książki opublikowano w tych fantastycznych latach.

Ku rozczarowaniu entuzjastów ceny przestały spadać na początku lat siedemdziesiątych, a prom kosmiczny, dzięki któremu podróże w kosmos miały stać się tanie, rutynowe i bezpieczne, zawiódł na wszystkich trzech frontach, przez wiele dziesięcioleci pozostając według jednego z oszacowań najkosztowniejszą metodą wynoszenia czegokolwiek na orbitę. Tak to wyglądało mniej więcej do drugiej dekady XXI wieku, kiedy w dużej mierze wskutek zmiany amerykańskiej polityki, a w szczególności powstania SpaceX, koszt wynoszenia różnych rzeczy w przestrzeń pozaziemską znów zaczął dramatycznie spadać.

To oznacza nie tylko więcej wystrzeliwanych rakiet, ale i więcej statków kosmicznych. W 2015 roku wokół Ziemi krążyło około 1400 aktywnych satelitów. W 2021 roku było ich już blisko 5 tysięcy. W październiku 2022 roku w skład samego systemu telekomunikacyjnego Starlink należącego do SpaceX wchodziło już około 3 tysięcy działających satelitów.

Kosmiczna turystyka – od dawna zapowiadana, lecz rzadko urzeczywistniana – chyba rzeczywiście nabiera rozpędu. Firma rakietowa Jeffa Bezosa Blue Origin regularnie wysyła ludzi na krótkie wycieczki na wysokość 100 kilometrów nad Ziemią, a ­SpaceX zobowiązało się wysłać turystów w podróż dookoła Księżyca. Tam, gdzie niegdyś działało zaledwie kilka instytucji rządowych wystrzeliwujących rakiety w kosmos, dziś operuje coraz większa liczba prywatnych przedsiębiorstw zbijających ceny. Tymczasem apetyt ludzkości na wszechobecne dane przesyłane z wielką prędkością nie słabnie. W jednym z artykułów naukowych podano, że mieszkańcy Stanów Zjednoczonych nawiązują kontakt z satelitami przeciętnie trzydzieści sześć razy dziennie. Szacunki się różnią, ale w prospektach emisyjnych rozmaitych organizacji finansowych panuje zgoda, że globalny kosmiczny biznes będzie wart co najmniej bilion dolarów jeszcze przed rokiem 2040 – przy założeniu, że wzrost tej branży gwałtownie nie przyspieszy.

Cały ten szum nie jest bezpodstawny. Troska o ramy prawne regulujące kosmiczną ekspansję byłaby w 2005 roku zdecydowanie przedwczesna, ale w 2025 to już co innego.

Obserwowanie tych trendów było dla nas przedziwnym doświadczeniem. Gdy sprawy nabierały rozpędu, pisaliśmy właśnie książkę Jakoś wkrótce o technologiach przyszłości. Zawierała ona między innymi fragmenty o skutkach tańszego dostępu do przestrzeni kosmicznej. Pod koniec 2015 roku w kosmos zaczęły latać rakiety, które można było powtórnie wykorzystać, co stanowiło jeden z warunków obniżenia kosztów tego typu operacji. Zanim książka trafiła do księgarń, takie loty stały się rutynowe. Pojawiło się pytanie: jak ludzkość zamierza wykorzystać te nowe możliwości?

Pewnej wskazówki dostarczyły nam badania nad wydobyciem cennych surowców z planetoid znajdujących się w pasie głównym (między orbitami Marsa i Jowisza) lub przelatujących blisko Ziemi. Z naszych analiz wynika, że wydobywanie z planetoid surowców, które miałyby zostać później wykorzystane na Ziemi, jest zwyczajnie nieopłacalne. No i spróbujcie wyobrazić sobie reakcję hadrozaura, kiedy będziecie mu wyjaśniać swój plan ciskania ciężkimi obiektami kosmicznymi w Ziemię po to, by je na niej przetworzyć…

Ale gdy człowiek zabiera się do budowania kosmicznej osady, planetoidy rzeczywiście wydają się interesujące. W pasie głównym planetoid znajdują się surowce o masie 2 tryliardów kilogramów: metale, węgiel, tlen, woda, wszystko już wyniesione poza orbitę okołoziemską i gotowe do wykorzystania. Dysponując nową technologią rakietową i ogromnymi kwotami pompowanymi w ten biznes, rzeczywiście można by zyskać szansę przesunięcia granic kosmicznej ekspansji, a dostępność materiałów budowlanych na miejscu byłaby w tym bardzo pomocna.

Wydawało się, że nawet ramy prawne kolonizacji kosmosu stają się coraz bardziej sprzyjające. Pojawiły się pewne kontrowersje co do tego, czy istniejące traktaty międzynarodowe pozwalają na wydobycie surowców dla zysku, niemniej w 2015 roku Stany Zjednoczone przyjęły prawo, na mocy którego Amerykanie mogą eksploatować kosmiczne zasoby bez ograniczeń. I wygląda na to, że przystał na to przynajmniej Luksemburg, który przyjął analogiczne prawo i wpompował morze pieniędzy w dwie amerykańskie spółki szykujące się do kopania na planetoidach. Kosmos był coraz dostępniejszy, kosmicznych zasobów nie brakowało, różne kraje zaczynały dawać wolną rękę firmom rozwijającym najdziksze projekty, a na czele największej firmy rakietowej stał Elon Musk, dynamiczny technoświr, który zadeklarował, że chce doprowadzić do kolonizacji Marsa jeszcze za swojego życia.

Jasne, droga do prawdziwych kosmicznych osiedli – nie kosmicznych hoteli czy stacji badawczych – była nieco bardziej zamglona, ale przecież na projekty rakiet, statków kosmicznych, a nawet technologii podtrzymujących ludzkie życie przeznaczano góry pieniędzy. Trudno było dyskutować ze stwierdzeniem, że coraz bliżej nam do kolonizacji kosmosu. Wydawało się, że projekty z lat pięćdziesiątych urzeczywistnią się wreszcie wiek później.

Chcieliśmy dołożyć do tego własną cegiełkę. Uważaliśmy, że kolonizacja kosmosu jest kwestią niedalekiej przyszłości, i zamierzaliśmy napisać coś w rodzaju socjologicznego przewodnika, jak zwiększyć skalę kolonizacji do stu, tysiąca, 10 tysięcy ludzi i więcej. Takie małe ABC wyjaśniające zwykłym śmiertelnikom, co będzie dalej. Kilka spraw nie dawało nam jednak spokoju. Kilku rzeczy nie mogliśmy zrozumieć. Na przykład jak stworzyć ramy prawne zapewniające bezpieczeństwo mieszkańcom Układu Słonecznego, w którym dziesiątki krajów, korporacji, a może i pojedynczych ludzi mogą wysyłać w kierunku naszej macierzystej planety obiekty o wielkości pozwalającej na anihilację dinozaurów? Miło byłoby mieć pod ręką jakiś klarowny protokół. Odkryliśmy, że tego rodzaju wątpliwości są (z nielicznymi wyjątkami) ignorowane, a wręcz traktowane wrogo przez rzeczników kolonizacji kosmosu.

Im bardziej zagłębialiśmy się w temat, tym bardziej rósł nasz niepokój. Jak ma funkcjonować demokracja w społeczeństwie, w którym powietrze jest racjonowane, a kontrolę nad jego dystrybucją sprawuje korporacja? Jeśli dzieci i młodzież nie będą mogły prawidłowo się rozwijać przy braku ziemskiego ciążenia, to jak wpłynie to na społeczeństwo? Jak uniknąć sporów terytorialnych, skoro niektóre rejony kosmosu są atrakcyjniejsze od innych? Jakie obowiązuje dziś prawo kosmiczne, w jakich warunkach je ustanowiono i jakie jest prawdopodobieństwo jego zmiany? To pytania, jak się wydaje, fundamentalne dla kolonizacji kosmosu. Co więcej, autentycznie interesujące! Niemniej zwykle odsuwane na bok z zastrzeżeniem, że to się ustali, jak już będziemy mieć większe rakiety. Dlatego ta książka w mniejszym stopniu zajmuje się zasadami funkcjonowania kosmicznych kolonii, a bardziej skupia się na zgłębieniu nierozwiązanych kwestii, których analiza poprowadziła nas w dość dziwnych kierunkach.

Czytaliśmy o jaskiniach na Księżycu, krępująco szczegółowych koncepcjach spółkowania w stanie nieważkości, kosmicznym obłędzie, układzie księżycowym, planach budowy miast fabrycznych na Marsie i nadziejach na nowy styl życia w odleg­łych światach. Przeczytaliśmy dziesiątki książek o kosmosie napisanych dawno temu, niekiedy nawet przed stu laty; wiele z nich przewidywało rychłą kolonizację przestrzeni kosmicznej. Rozmawialiśmy z ekonomistami i politologami, w gruncie rzeczy mało zainteresowanymi kosmosem, ale też z rzecznikami jego kolonizacji i kosmicznymi przedsiębiorcami. W tej chwili najprzedziwniejsza wiedza na te tematy wylewa nam się uszami. Wiecie, że w konstytucji Kolumbii zapisano prawo tego kraju do konkretnego wycinka przestrzeni kosmicznej? Wiecie, że pierwszej kobiecie, która postawiła nogę na pokładzie stacji kosmicznej, wręczono „w prezencie” fartuch i zapytano ją, czy będzie sprzątała i gotowała dla reszty załogi? Wiecie, że w jednym z wczesnych projektów podtrzymywania życia w kosmosie wspomniano o substancji, która mogła służyć zamiennie jako półka albo śniadanie? A czy wiecie, że Barry Goldwater, były kandydat republikanów na prezydenta, orędował kiedyś za wysłaniem na orbitę byczej spermy, by rozdzielać tam plemniki „męskie” od „żeńskich”?

Zakochaliśmy się w kolonizacji kosmosu jako dziedzinie badań naukowych, ale coraz bardziej niepokoiły nas wszelkie propozycje brania się do tego w najbliższych dekadach. Jeśli poprzestać na rozmowie o takich technikaliach jak wielkość rakiety czy obecność wody i węgla na Marsie, cały ten projekt wygląda dość solidnie. Gdy się jednak zagłębić w co bardziej grząskie szczegóły ludzkiej egzystencji, zaczyna się robić… no, grząsko.

Śliską sprawą są przykładowo kosmiczne dzieci. Czy możemy je płodzić? Projekty zasiedlania kosmosu często zakładają bezpieczny, naturalny wzrost populacji. Nie mamy pojęcia, czy to założenie jest słuszne, istnieje jednak sporo ważkich powodów, by sądzić, że jednak nie. Start-up o nazwie SpaceLife Origin obwieścił w 2018 roku, że stawia sobie za cel doprowadzenie do pierwszego porodu w przestrzeni kosmicznej przed rokiem 2024. W 2019 roku jego dyrektor zarządzający złożył dymisję, powołując się na „zasadnicze kwestie etyczne, medyczne oraz związane z bezpieczeństwem”. I słusznie. Spośród wszystkich astronautów NASA zaledwie pięć osób (w tym dwie kobiety) spędziło ciągiem w kosmosie ponad dziewięć miesięcy i nikt z tej piątki nie znalazł się tam jako płód. Co do osoby otaczającej płód, ona również mogłaby mieć zastrzeżenia. Ziemskie przyszłe matki zamartwiają się takimi sprawami jak jedzenie sushi albo picie piwa w ciąży. No to rozważmy perspektywę utraty 1 procenta masy kostnej miesięcznie przy zachowaniu reżimu kilku godzin ćwiczeń siłowych dziennie w atmosferze o wysokim stężeniu dwutlenku węgla, przy dużym natężeniu promieniowania i grawitacji słabszej od ziemskiej. Możliwe, że wszystko będzie w porządku, ale nie damy za to głowy. Zważywszy, że wzrost populacji wymaga nie tylko tego, by rodziły się dzieci, ale i tego, by te dzieci urosły i miały własne dzieci, ustalenie odpowiednio bezpiecznych zasad postępowania zajmie nam całe dekady – nawet gdybyśmy już od jutra nieetycznie zaczęli prowadzić eksperymenty na ludziach. Czego nie zrobimy. Jak dotąd przeprowadzono wyłącznie krótkie i mało systematyczne eksperymenty na orbicie w rodzaju wysyłania gekonów na ściśle monitorowane rendez-vous, które zresztą zakończyło się porażką i zamarznięciem randkowiczów na śmierć. C’est la vie dans l’espace.

Elon Musk twierdzi, że wylądujemy na Marsie w 2029 roku, a dwadzieścia czy trzydzieści lat później może tam powstać milionowe miasto. Na razie załóżmy, że rozwiązał kwestię kosmicznych dzieci, co pozwoli nam zająć się większym problemem: mianowicie kosmos jest koszmarem. Rozmawiając z laikami, odnieśliśmy wrażenie, że choć rozumieją, że kosmos nie rozpieszcza, nie zdają sobie sprawy ze skali jego koszmarności. Wspomnieliśmy już wyżej, że tylko świr wyrzekłby się Ziemi na rzecz Marsa. To prawda, ale należało dodać, że Mars i tak o wiele długości wyprzedza inne, jeszcze mniej gościnne miejscówki. Następny w kolejce jest Księżyc, który oferuje bardzo skąpe zasoby węgla, podstawowego budulca życia. Zaznaczmy, że jest to tylko jeden z jego licznych mankamentów.

Efektem ogólnej paskudności kosmosu jest to, że aby utrzymać ją na dystans, trzeba będzie zapewne przebywać pod powierzchnią. Przetrwanie miliona ludzi będzie więc wymagać niezawodnych uszczelek, gigantycznej ilości energii, absurdalnie wielkich konstrukcji i – co najtrudniejsze – sztucznego ekosystemu, który podtrzyma życie wszystkich zamkniętych w nim mieszkańców. Czy damy radę to osiągnąć? Największym dotąd systemem tego rodzaju była zbudowana w latach dziewięćdziesiątych Biosfera 2, która utrzymała przy życiu osiem osób przez dwa chude lata. Czy można realistycznie zakładać, że w ciągu następnych trzech dekad uda się zwiększyć skalę takiego przedsięwzięcia z ośmiu osób do miliona? Podobnie jak w przypadku kosmicznych dzieci problem stanowią nie tylko wyzwania technologiczne. W końcu komputery i samoloty też były wyzwaniem, a jednak umiemy je produkować. Sęk w tym, że tutaj pokonanie trudności wymagać będzie zrozumienia niesłychanie złożonych systemów biologicznych, od których zależy, czy osiedleńcy nie umrą z głodu, pragnienia, braku powietrza lub z dowolnej innej przyczyny. To da się zrobić, ale w tempie narzucanym przez naturę, a nie fundusze inwestycyjne. Nawiasem mówiąc, podobnie jak w przypadku kosmicznych dzieci nikt się nie spieszy do wyasygnowania kwot, które pozwoliłyby poszukać rozwiązań. Może dlatego, że trudno czerpać zyski z czegoś takiego jak orbitalne położnictwo albo szczelne szklarnie wielkości dwóch Singapurów.

Nadal nie wiemy masy rzeczy o pierwszorzędnym znaczeniu. Zdobycie tej wiedzy będzie kosztowne i czasochłonne, a zysk z niej – nieoczywisty. Jeśli jesteście choć trochę podobni do nas, myślicie w tym momencie: dobra, nauka i technika to nie jest bułka z masłem, ale możemy i powinniśmy to zrobić, bo to przecież niesamowite. Niestety, kieruje nas to ku problemom jeszcze bardziej złożonym niż nauka czy technika, mianowicie ku kwestiom prawnym.

Wierzcie nam lub nie, ale istnieje coś takiego jak prawo kos­miczne i specjalizujący się w nim prawnicy. Nie są to astronauci z aktówkami w rękach, lecz specjaliści zgłębiający problemy prawa międzynarodowego. Organizują konferencje, zakładają instytuty, powołują sądy rozpatrujące hipotetyczne sprawy i, o ile nam wiadomo, są bardzo zirytowani tym, że entuzjaści kolonizacji kosmosu zachowują się często tak, jakby nie przyjmowali do wiadomości ich istnienia. Omówimy to szczegółowo nieco później, ale zasadniczy problem polega na tym, że obecnie obowiązujące prawo kosmiczne w połączeniu ze współczesnymi trendami technologicznymi i geopolitycznymi właściwie gwarantuje ludzkości kryzys, o ile ta będzie się upierać przy zasiedlaniu kosmosu. Dlaczego? Dlatego, że kosmos jest dobrem wspólnym. Publicznymi błoniami. Nikt nie ma prawa zawłaszczyć żadnego kosmicznego terytorium, jednakże zgodnie z wieloma współczes­nymi interpretacjami, a już szczególnie z interpretacją amerykańską, każdy może korzystać z powierzchni ciał niebieskich w takim stopniu, w jakim mu się żywnie podoba. Zatrzymajmy się przy tym na chwilę: można korzystać z całej powierzchni Księżyca w dowolnie wybrany sposób, ad libitum, póki się nie zadeklaruje: „To jest moja własność terytorialna”. Zgodnie z prawem moglibyśmy wypisać gigantycznymi literami widocznymi z Ziemi: „Ten Księżyc należy do Weinersmithów, wy ziemskie szumowiny”. Póki byśmy nie ogłosili, że naprawdę tak uważamy.

Inni gracze mogliby postąpić analogicznie: dajmy na to Chiny, Indie, Europejska Agencja Kosmiczna czy prywatne firmy wystrzeliwujące rakiety w kosmos. Dodajmy, że tylko drobna część powierzchni Księżyca może być efektywnie użyteczna i że najbardziej prawdopodobni uczestnicy ewentualnej dyskusji dysponują bronią jądrową, a uzyskamy coś, co można określić mianem ciekawej sytuacji. Kelly uczestniczyła w Międzynarodowym Kongresie Astronomicznym w 2019 roku – wyobraźcie sobie szkolny bal wyłącznie dla kosmicznych świrów uświetniony obecnością przedstawicieli światowych rządów i agencji kosmicznych – gdzie przysłuchiwała się sesji na temat prawa kosmicznego. Aktualnie obowiązujący pogląd amerykańskich oficjeli? Prawo kosmiczne nie nadąża i nie ma zgody co do kierunku jego rozwoju, należy więc przyjąć odpowiednie prawo na poziomie narodowym, nakłonić kraje sojusznicze, by na nie przystały – i robić swoje. Jednakże naszym zdaniem problem polega na tym, że robienie swojego może obejmować roszczenia quasi-terytorialne, rozciągając do granic interpretację prawa międzynarodowego.

Najbardziej niepokojące jest to, że decyzja o skoku na główkę w kryzys może zostać podjęta nawet wówczas, gdy nie znajdzie się dla niej żadne solidne uzasadnienie gospodarcze czy militarne. Zach rozmawiał kiedyś z naukowcami zajmującymi się bezpieczeństwem międzynarodowym o tym, dlaczego państwa postępują niedorzecznie. Konkretnie jego pytanie dotyczyło czegoś o nazwie hel-3, czyli substancji, którą kilka krajów, firm i agencji kosmicznych chce wydobywać na Księżycu ze względu na jej wartość rynkową. Z powodów, które omówimy później, uważamy ten pomysł za czysty idiotyzm, dlatego ciekawiło nas, dlaczego wszyscy ci gracze deklarują swoje zainteresowanie. Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: „Cóż, uważa się generalnie (…) że jeśli Chiny to zrobią (…) my też powinniśmy”. Ludzie z agencji kosmicznych też nie są szczególnie powściągliwi. W wywiadzie dla „New York Timesa” udzielonym w 2022 roku Bill Nelson, administrator NASA, następująco skomentował chińską obecność na Księżycu: „Musimy uważać na to, żeby nie powiedzieli: »To jest nasza wyłączna strefa. Wy się trzymajcie z daleka«”.

Jeśli chce się bezpiecznie zasiedlić kosmos, technologia jest prawdziwym, lecz niejedynym wyzwaniem. Do kompletu potrzebne są nam przynajmniej w pewnym stopniu harmonijne stosunki międzynarodowe. Te zaś akurat teraz prezentują się na Ziemi dość kiepsko i w kosmosie zapewne nie będą wyglądać inaczej. W raporcie opublikowanym przez Defense Innovation Unit (Jednostkę ds. Innowacji Obronnych), którego autorzy wywodzą się z takich organizacji, jak Siły Kosmiczne Stanów Zjednoczonych i Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych, napisano, że nowy kosmiczny wyścig z Chinami już się rozpoczął. Czytamy w nim: „To współzawodnictwo odzwierciedla nie tylko główne punkty zapalne XXI wieku, ale i całej historii ludzkości. Celem nowego wyścigu kosmicznego jest nic innego jak założenie pierwszej pozaziemskiej stałej ludzkiej kolonii napędzanej i podtrzymywanej przez kwitnącą gospodarkę pozaziemską, utrzymującej regularne kontakty handlowe z gospodarką naszej planety”.

Istnieją jednak powody do optymizmu. Ludzkość pokojowo uregulowała kwestie Antarktydy i dna morskiego – obszarów przypominających przestrzeń kosmiczną o tyle, że są to miejsca dość koszmarne i aż do połowy XX wieku w dużej mierze niedostępne. Czy zdołamy zrobić to samo w przestrzeni kosmicznej, która od lat pięćdziesiątych związana jest z międzynarodowym prestiżem? To już nie jest tak oczywiste.

Załóżmy wstępnie, że się uda. Wymyśliliśmy środowiska działające w obiegu zamkniętym, Chiny i Stany Zjednoczone harmonijnie koegzystują dzięki nowym fantastycznym ramom prawnym i wszyscy płodzimy kosmiczne dzieci najwyższej jakości. Nadal stajemy w obliczu ostatniego problemu: siebie samych.

Zważywszy na trudności związane z kolonizacją kosmosu, jej zwolennicy siadają do stołu z bardzo ambitnymi planami dla ludzkości. Zgodnie z najbardziej przekonującym z nich druga cywilizacja ludzka ma być zasadniczo kopią zapasową pierwszej – na wypadek gdybyśmy przypadkowo wysadzili ją w powietrze. Albo ugotowali. Lub gdyby trafiła ją asteroida. W tym scenariuszu kolonizacja kosmosu jest planem B rodzaju ludzkiego, przez co wydaje się celem słusznym niezależnie od ryzyka, jakie za sobą pociąga, czy braku krótkoterminowego zwrotu z inwestycji.

Czy mamy jednak pewność, że tak określony plan B faktycznie zwiększa prawdopodobieństwo przetrwania naszego gatunku? Bo może nie.

Kosmiczni dranie. Spojrzenie długofalowe

Temat ten został najbardziej szczegółowo omówiony przez dr. Daniela Deudneya, zajmującego się stosunkami międzynarodowymi, w jego książce Dark Skies: Space Expansionism, Planetary Geopolitics, and the End of Humanity (Mroczne niebo: kosmiczna ekspansja, geopolityka planetarna i koniec ludzkości). Jego argumentacja jest dość złożona, lecz można ją streścić następująco: z uwagi na to, że jesteśmy, jacy jesteśmy, krok w kosmos stwarza przynajmniej dwa rodzaje egzystencjalnego zagrożenia. Pierwsze to ryzyko konfliktu nuklearnego na Ziemi, wywołanego walką o kosmiczne terytoria. Drugie to ryzyko ciskania ku Ziemi ciężkich obiektów, o ile ludziom pozwoli się na sterowanie takimi obiektami jak planetoidy czy wielkie orbitalne stacje kosmiczne.

Pierwszą kwestię można przynajmniej co do zasady rozwiązać za pomocą odpowiednich ram prawnych, ale druga to już nie taka prosta sprawa. Wraz z naszymi zdolnościami działania w przestrzeni kosmicznej rośnie również nasza zdolność samounicestwienia. Nie wymaga ono zresztą rozpętania międzyplanetarnej wojny. Wystarczy terroryzm, który w dodatku zapewne trudniej wyeliminować.

Deudney nie jest szczególnie popularny w środowisku entuzjastów eksploracji kosmosu, my jednak uważamy, że trzeba go potraktować poważnie. Jeśli ma rację, to nawet gdy zdołamy już opracować potrzebną technologię i przyjąć właściwe ramy prawne, wciąż pozostaną względy przemawiające zdecydowanie przeciw masowej obecności ludzi w kosmosie. W grę wchodzą przynajmniej dwa niekorzystne scenariusze. Po pierwsze im więcej ludzi w kosmosie, tym większa szansa na to, że coś pójdzie nie tak. Po drugie ludzkość ma tendencje do czegoś, co można określić jako rządy kosmicznych drani. Opiszemy to bardziej szczegółowo później, są jednak powody, by sądzić, że kolonizacja kosmosu w myśl najpopularniejszych wyobrażeń doprowadzi do powstania rządów szczególnie okrutnych i autokratycznych.

Argumentacja Deudneya jest tym bardziej niepokojąca, że entuzjaści kolonizacji kosmosu, czyli między innymi dwaj spośród najbogatszych ludzi na Ziemi, będący właścicielami firm rakietowych, hołdują bardzo kontrowersyjnym wyobrażeniom, jak to projekty kosmiczne doprowadzą do udoskonalenia ludzkości. Marzenie o kolonizacji kosmosu sięga epoki wiktoriańskiej. Istnieje wiele stowarzyszeń o długiej historii, których członkowie, oddani tej idei, zebrali przez lata mnóstwo różnych argumentów uzasadniających, dlaczego ludzie muszą udać się w kosmos i to możliwie jak najszybciej, bo gdy już się tam znajdą, wszystko będzie super.

Zależnie od tego, której teorii dać wiarę, przestrzeń kosmiczna ma obniżyć ryzyko wojny, ucywilizować politykę, położyć kres niedostatkowi, ocalić nas przed zmianami klimatu, ożywić coraz bardziej jednolitą i niegramotną Ziemię, a jeśli wierzyć w tak zwany efekt oglądu (inaczej kosmiczną euforię), uczynić z nas wszystkich filozofów o imponującej mądrości. Gdyby cokolwiek z tego było prawdą, argumenty Deudneya mogłyby zostać obalone. Jeśli tam wysoko wszyscy zostaniemy filozofami, czemuż mielibyśmy przejmować się wojną? Gdybyśmy zaś mieli szansę skończyć z ubóstwem, może warto zagrać w tę egzystencjalną ruletkę? Sęk w tym, że z powodów, które opiszemy szczegółowo na dalszych stronach, te wyobrażenia są niemal na pewno fałszywe.

Pozostają jednak szeroko rozpowszechnione w agencjach kos­micznych i wśród wpływowych ludzi z branży tech zaangażowanych w ruch kolonizacji kosmosu. W ideologii kolonizacji kosmosu od dawna przewija się wątek konserwatywnego libertarianizmu, zgodnie z którym współczesna Ziemia coraz bardziej się ujednolica i biurokratyzuje, dlatego należy poddać ją wpływom pionierskiej cywilizacji, która zademonstruje ludziom lepszy, swobodniejszy, twardszy styl życia. Prawdopodobnie te przekonania podziela w jakiejś formie również Elon Musk. Zwróćmy uwagę na jego tweet, w którym napisał: „Jeśli się z tym nie skończy, wirus kultury woke zniszczy cywilizację i ludzkość nigdy nie dotrze na Marsa”. Zgodnie z wyobrażeniem pokrewnym kosmos przypomina dawny amerykański Zachód, któremu Stany Zjednoczone rzekomo zawdzięczają swoją współczesną, dynamiczną i surową indywidualistyczną tożsamość. Korzenie tego wyobrażenia sięgają XIX wieku. I choć straciło ono na popularności wśród historyków w latach osiemdziesiątych XX wieku, przetrwało w dokumentach rządowych i wojskowych, w przemówieniach polityków, w deklaracji filozofii National Space Society i promowane jest przez dr. Roberta Zubrina, prezesa Mars Society.

Jeff Bezos prawdopodobnie zaczerpnął swoją teorię kolonizacji kosmosu od dr. Gerarda K. O’Neilla, wykładowcy Uniwersytetu Princeton, na którego wykłady Bezos uczęszczał jako student. O’Neillowska filozofia kosmosu opierała się na idei konstrukcji wielkich stacji kosmicznych napędzanych energią słoneczną, które miały ocalić ziemską gospodarkę i przyrodę. Ten argument mógł brzmieć wiarygodnie około roku 1970, gdy powszechnie wierzono, że koszty dostępu do przestrzeni kosmicznej będą systematycznie spadać, zaś efektem kryzysów żywnościowych i energetycznych będą bezprecedensowe globalne klęski głodu, które dotkną mieszkańców Ziemi najpóźniej w latach osiemdziesiątych. Dzisiaj znacznie lepiej wychodzi nam ratowanie ziemskiej biosfery z pomocą elektrowni wiatrowych i paneli fotowoltaicznych ustawionych na Ziemi. I nawet gdybyśmy sądzili, że kolonizacja kosmosu odciąży ziemskie lądy i morza, nie dojdzie do niej na tyle szybko, byśmy mogli zapobiec w ten sposób katastrofie klimatycznej.

Cokolwiek by rzec na temat tych koncepcji, wydaje się, że są wyznawane w dobrej wierze. Tymczasem z naszych obserwacji wynika, że ludzie często uważają kosmicznych miliarderów za kłamców, naciągaczy czy wręcz twórców piramidy finansowej. I wcale nie jest zabawnie być tym kimś, kto mówi: „Ej, słuchajcie! Tych miliarderów opacznie zrozumiano!”. Niemniej, abstrahując od wielkiego halo i stroszenia piór, są wszelkie powody, by sądzić, że kosmicznym miliarderom naprawdę zależy na kolonizacji kosmosu. Przemowa Jeffa Bezosa wygłoszona przez niego jako najlepszego absolwenta na zakończenie szkoły średniej dotyczyła kolonizacji kosmosu, dziś zaś Bezos jest najpotężniejszym rzecznikiem wielkich wirujących stacji kosmicznych z rodzaju tych, które proponował O’Neill. Kiedy Elon Musk po raz pierwszy poważnie się wzbogacił na sprzedaży PayPala, jeszcze przed stworzeniem SpaceX, badał możliwość wysłania na Marsa kolonii myszy albo małej cieplarni. Na takich projektach nie da się zarobić. Musk chciał, by ludzie zrozumieli jego wizję kosmosu wówczas, gdy działania w kosmosie jeszcze nikogo właściwie nie interesowały.

Zauważyliśmy, że mnóstwo ludzi uznaje zwłaszcza ­SpaceX za jakieś oszustwo, pozwalające wykorzystywać w celach prywatnych technologie opracowane niegdyś przez instytucje rządowe lub ukrywać prawdziwe koszty wystrzeliwania rakiet kosmicznych, by pustoszyć publiczny skarbiec. Wielokrotnie spotykaliśmy się z takimi przekonaniami i możemy tylko powiedzieć, że są one sprzeczne z faktami do tego stopnia, że zakrawają na teorię spiskową. Jakkolwiek oceniacie Muska, SpaceX rzeczywiście zrewolucjonizowało przemysł rakietowy i żadnej działającej na Ziemi agencji, włącznie z NASA, nie udało się powielić jego technologii. Trzeba uczciwie przyznać, że SpaceX Elona Muska, Blue Origin Jeffa Bezosa i inne firmy rakietowe faktycznie otrzymały mnóstwo zamówień publicznych, ale taka była polityka Stanów Zjednoczonych w kwestii eksploracji przestrzeni kosmicznej od samych jej początków. Rewolucję cenową zapoczątkowało dopiero SpaceX.

Owszem, zarówno Bezos, jak i Musk robią mnóstwo szumu, ale wszystko wskazuje na to, że faktycznie wierzą w kolonizację kosmosu. Martwi nas nie to, że jakoby kłamią, ale to, że podzielają przedziwne przekonania dotyczące funkcjonowania społeczeństwa, które mogą popchnąć przyszłość na niepożądane tory.

W drodze do gwiazd spieszmy się powoli

Oto więc nasze stanowisko: kolonizacja kosmosu nie wyeliminuje niedostatków, nie uczyni nas mądrzejszymi ani nie ocali środowiska naturalnego. Nawet gdyby to było możliwe, bariery techniczne i naukowe stojące na przeszkodzie temu, by osiągnąć to w niedalekiej przyszłości, są po pierwsze ogromne, po drugie niedoceniane. Choćbyśmy dysponowali odpowiednią technologią, skutkiem obowiązującego prawa byłby zapewne konflikt stron próbujących na wyścigi zawłaszczyć kosmiczne terytorium. Jeśli będziemy mieli prawdziwego pecha, konkurencja międzynarodowa wymusi bezsensowną geopolityczną eskalację wśród mocarstw jądrowych. A nawet gdybyśmy sobie z tym wszystkim poradzili, istniałyby kolejne słuszne powody, by długofalowo powściągnąć ambicje. Mimo to ludzie bardzo potężni usiłują na mocy zarówno ustaw przyjętych niedawno przez poszczególne kraje, jak i porozumień wielostronnych za wszelką cenę doprowadzić do tego, by to wszystko wydarzyło się jak najszybciej.

Naszym zdaniem nie musi to wykluczać kolonizacji kosmosu. Uważamy jednak, że jest ona – i powinna być – projektem rozpisanym na kilka wieków, a nie parę dekad. W szczególności będziemy się upierać, że jeśli ludzkość chce założyć kolonie w kosmosie, powinna przyjąć strategię „poczekajmy, a potem cała naprzód”. Poczekajmy na przełomy w nauce, technice i prawie międzynarodowym, a potem przenieśmy za jednym zamachem znaczną liczbę osiedleńców.

Ale czekanie nie polega wyłącznie na siedzeniu na tyłku. Na kolejnych stronach piszemy o robotach pająkach na Księżycu, płodzeniu dzieci na marsjańskich kolejkach górskich, liczbie ludzi, jakiej wymaga stworzenie populacji o dodatnim przyroście naturalnym, i jeszcze kilku bardzo dziwnych sprawach. Nawet jeśli rodzaj ludzki nigdy nie skolonizuje Marsa, podjęcie decyzji, jak można by to zrobić, samo w sobie jest projektem obiektywnie wymagającym niesamowitych i przedziwnych badań oraz rozwoju w niemal każdej dziedzinie ludzkiej aktywności, zaczynając od sztucznych macic, a kończąc na prawie międzynarodowym. Nauka nigdy nie wyeliminuje całkowicie długoterminowego ryzyka unicestwienia ludzkości, lecz jeśli plany kolonizacji kosmosu zostaną rozpisane na kilka wieków, zyskamy przynajmniej czas, by rozwiązać napotkane problemy.

W 99,9999 procent książek o kolonizacji kosmosu cytuje się Konstantina Ciołkowskiego, twórcę teoretycznego modelu rakiety kosmicznej, który napisał w artykule z 1911 roku: „Ziemia jest kolebką ludzkości, ale nie sposób po wieczność żyć w kolebce”. Być może. Należy jednak pamiętać, że z kolebki nie wychodzi osoba dojrzała, lecz dziecko ledwie stojące na nogach, które niewiele wie, za to jest bardzo podekscytowane i skłonne do autodestrukcji. Jeśli faktycznie planujemy opuścić to miejsce, lepiej, byśmy zrobili to jako ludzie dorośli. Wykorzystajmy lata niezdarności na naukę, a dopiero potem wyprawmy się na poszukiwanie nowych perspektyw.

Wasze wprowadzenie do kosmicznego draństwa

Uznajcie tę książkę za uczciwy przewodnik dla osiedleńców wyprawiających się ku pozostałym ciałom niebieskim Układu Słonecznego. Jeśli kolonizacja kosmosu jest dla was tematem nowym, większość tych zagadnień będzie wam nieznana i mamy nadzieję, że okaże się zaskakująca. Jeśli już wcześniej liznęliście temat, to spodziewamy się, że zetkniecie się tu z wizją nieco bardziej realistyczną i całościową niż przedstawiana w innych publikacjach.

Ta książka została podzielona na sześć kawałków. W pierwszym opisujemy to, co dzieje się z ludzkim ciałem i umysłem w przestrzeni kosmicznej. Drugi mówi o tym, gdzie konkretnie w kosmosie moglibyśmy te ciała i umysły umieścić. Trzeci traktuje o tym, jak nie pozwolić im tam umrzeć. W czwartym zastanawiamy się, czy to wszystko jest i powinno być legalne. Piąta część pozwala się namyślić, jak zaktualizować prawo, by lepiej regulować kosmiczne kolonie, nie tracąc z pola widzenia tych wszystkich, którzy pozostali na naszej planecie macierzystej. Ostatnia część dotyczy socjologii, wzrostu, perspektyw realizacji planu B dla całej ludzkości oraz kwestii, czy jest to istotnie pożądane.

Ponieważ staramy się omówić bardzo szerokie tematy, niczego nadmiernie nie upraszczając, każdą część zamkniemy sekcją Notabene, czyli dziwną opowieścią, na którą natknęliśmy się podczas swoich badań. Niekoniecznie uzupełnia ona całą wizję, ale pozwala nieco odetchnąć od tego potopu informacji, którym za chwilę was zalejemy.

Chcielibyśmy również przedstawić wam Astrid.

Astrid jest kosmiczną kolonizatorką gotową pożegnać się z naszą błękitną kropką. W kolejnych rozdziałach będziemy stopniowo modyfikować tę bohaterkę, by zilustrować, czego się do tej pory dowiedzieliśmy. Przejdziemy od tego, co ma na sobie, do tego, gdzie mieszka i jak wygląda jej nowe kosmiczne państwo, które – mamy nadzieję – nie zostanie unicestwione za pomocą broni jądrowej przez Ziemian. Pod koniec sami zdecydujecie, czy jej postanowienie o kolonizacji Układu Słonecznego było decyzją mądrą – zarówno dla Astrid, jak i dla świata, który zostawiła za sobą.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij