Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Miasto niedźwiedzia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
2874 pkt
punktów Virtualo

Miasto niedźwiedzia - ebook

Poruszająca, przenikliwa powieść o mieszkańcach małego miasteczka z wielkimi marzeniami – i o cenie, jaką trzeba zapłacić, by je spełnić

Björnstad, miasteczko położone głęboko w lesie, od dawna w niczym nie było najlepsze. Ale ma stare lodowisko. A na tym lodowisku Kevin, Amat, Benji i reszta lokalnej juniorskiej drużyny hokejowej zamierzają rywalizować w półfinałach krajowych – i rzeczywiście mają szansę na wygraną. Wszystkie plany i marzenia tego miejsca spoczywają teraz na barkach garstki nastoletnich chłopców.

W dzień meczu półfinałowego dochodzi do aktu przemocy, który odciśnie piętno na życiu młodej dziewczyny, a społeczność pogrąży w szoku i chaosie. Padające oskarżenia nie pozostawią nikogo obojętnym.

W Björnstad budzą się nadzieje, które jednoczą mieszkańców, sekrety, które ich dzielą, i odwaga, której potrzebuje jednostka, aby pójść pod prąd. W tej historii o małym miasteczku Fredrik Backman zawarł cały świat.

Pierwszy tom trylogii, na podstawie której powstał serial HBO Miasto niedźwiedzia.

Backman to prawdziwy mistrz. Jego bohaterowie są tacy jak my: wyraziści, pełni wad, a jednocześnie heroiczni. W tej książce są sceny wzruszające do łez, momenty rozdzierające serce i chwile szelmowskiego humoru. Jest to częściowo powieść o dorastaniu, częściowo studium moralności, częściowo krytyka grupowego myślenia, a ostatecznie – empatyczna analiza kruchej ludzkiej psychiki. Miasto niedźwiedzia zostanie z wami na bardzo długo.

„Kirkus Reviews”

Backman po raz kolejny sprawia, że czytelnik rozumie uczucia każdej z kilkunastu różnych postaci. Historia opowiedziana w Mieście niedźwiedzia jest pełna mądrych spostrzeżeń na temat ludzkiego doświadczenia, które skłaniają czytelników do refleksji: kim jesteśmy, kim mamy nadzieję być i jak powinniśmy przeżyć nasze życie.

„The Washington Times”

W rankingu szwedzkich towarów eksportowych Fredrik Backman plasuje się w ścisłej czołówce ex aequo z Abbą i Stiegiem Larssonem.

„The New York Times Book Review”

Backman to Dickens naszych czasów. Choć doprowadza do łez, nasze serca są bezpieczne w jego rękach.

Green Valley News (Arizona)”

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68367-48-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Bang-bang-bang-bang-bang.

Jest po­czą­tek marca, w Björn­stad nic się jesz­cze nie wy­da­rzyło. Jest pią­tek i wszy­scy po pro­stu cze­kają. Dru­żyna ho­ke­jowa ju­nio­rów z Björn­stad gra ju­tro w pół­fi­nale pierw­szej ligi mło­dzie­żo­wej kraju. Ja­kie to może mieć zna­cze­nie? Oczy­wi­ście nie­zbyt wiel­kie. Gdyby tylko nie działo się to tu­taj.

Bang-bang-bang-bang-bang.

Jak każ­dego dnia mia­sto bu­dzi się wcze­śnie, małe mia­steczka mu­szą za­pew­nić so­bie prze­wagę, je­śli chcą prze­trwać w tym świe­cie. Na par­kingu przy fa­bryce rzędy sa­mo­cho­dów już po­krywa śnieg, pół­przy­tomni lu­dzie z przy­mknię­tymi oczami stoją w mil­czą­cej ko­lejce, żeby elek­tro­niczne karty wstępu po­twier­dziły ich ist­nie­nie w re­je­stra­to­rze czasu pracy. Pa­trzą nie­wi­dzą­cym wzro­kiem i otrze­pują śnieg z bu­tów, cze­ka­jąc, aż ulu­biona używka – ko­fe­ina, ni­ko­tyna czy cu­kier – da im kopa, dzięki czemu staną się zdolni do funk­cjo­no­wa­nia do pierw­szej prze­rwy na kawę.

Do­jeż­dża­jący do więk­szych miej­sco­wo­ści poza la­sem ude­rzają rę­ka­wicz­kami w grzej­niki i klną w spo­sób do­pusz­czalny je­dy­nie u pi­ja­nych, umie­ra­ją­cych lub sie­dzą­cych w zbyt zim­nym peu­ge­ocie zbyt wcze­śnie rano.

Je­śli będą ci­cho, usły­szą z od­dali: bang-bang-bang. Bang. Bang.



Maya bu­dzi się w swoim po­koju, jego ściany ozdo­bione są na prze­mian szki­cami i za­cho­wa­nymi bi­le­tami z kon­cer­tów, na które po­szła w mia­stach da­leko stąd; nie było ich tak wiele, jak by so­bie ży­czyła, ale w za­sa­dzie znacz­nie wię­cej, niż po­zwo­lili jej ro­dzice. Leży jesz­cze w łóżku w pi­ża­mie i gra na gi­ta­rze. Ko­cha w niej wszystko. Jej cię­żar na swoim ciele, to, jak drewno re­aguje, gdy ude­rza w nie pal­cami, struny wrzy­na­jące się mocno w skórę, za­nim ta jesz­cze zdąży się na­prawdę obu­dzić. Pro­ste dźwięki, mięk­kie riffy to dla niej nie­biań­ska za­bawa. Ma pięt­na­ście lat i zdą­żyła już ko­chać wiele razy, ale gi­tara na za­wsze bę­dzie jej pierw­szą mi­ło­ścią. To ona po­mo­gła jej wy­trzy­mać w tym mie­ście, to dzięki niej dała radę być córką dy­rek­tora spor­to­wego klubu ho­ke­jo­wego w le­sie.

Sama nie­na­wi­dzi ho­keja, ale ro­zu­mie oj­cow­ską mi­łość do niego, sport to po pro­stu inny in­stru­ment niż jej. Mama szep­cze jej cza­sem do ucha: „Ni­gdy nie ufaj ni­komu, kto nie ma w swoim ży­ciu ni­czego, co ko­cha cał­ko­wi­cie nie­kon­tro­lo­wa­nie”. Mama ko­cha fa­ceta, który ko­cha miej­sce, które ko­cha sport. To mia­sto ho­keja i choć wiele można o miesz­ka­ją­cych tu lu­dziach po­wie­dzieć, jedno jest pewne – można na nich po­le­gać. Wia­domo, czego można się spo­dzie­wać, gdy się tu mieszka. Dzień po dniu, dzień po dniu.

Bang.



Björn­stad nie leży w po­bliżu ni­czego i na­wet na ma­pie wy­gląda nie­na­tu­ral­nie. „Jakby pi­jany ol­brzym, si­ka­jąc, pró­bo­wał na­pi­sać na śniegu swoje imię” – po­wie­dzie­liby jedni. „Tak jakby przy­roda i czło­wiek prze­cią­gali linę, wal­cząc o prze­strzeń do ży­cia” – stwier­dziłby pew­nie ktoś my­ślący bar­dziej ra­cjo­nal­nie. Tak czy ina­czej, mia­sto prze­grywa, dawno już ni­czego nie wy­grało. Co­raz mniej miejsc pracy, więc każ­dego roku jest i mniej lu­dzi, las zjada je­den czy dwa opusz­czone domy na se­zon. W cza­sach, gdy było jesz­cze czym się chwa­lić, gmina po­sta­wiła przy wjeź­dzie do mia­sta ta­blicę z ha­słem przy­po­mi­na­ją­cym po­pu­larne wów­czas slo­gany: „Wi­tamy w Björn­stad. Chcemy tro­chę wię­cej!”. Wiatr i śnieg po­trze­bo­wały kilku lat, aby wy­wiać słowo „wię­cej”. Nie­kiedy całe mia­steczko wy­daje się fi­lo­zo­ficz­nym eks­pe­ry­men­tem. Je­śli całe mia­sto znik­nie w le­sie i nikt o tym nie usły­szy, czy bę­dzie to miało ja­kieś zna­cze­nie?

Żeby móc od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie, trzeba zejść kil­ka­set me­trów w dół w stronę je­ziora. Nie ma tu może nie wia­domo czego, ale jest kryte lo­do­wi­sko. Zbu­do­wane cztery po­ko­le­nia temu przez ro­bot­ni­ków fa­brycz­nych – męż­czyzn pra­cu­ją­cych sześć dni w ty­go­dniu, któ­rzy chcieli mieć coś, na co cze­kają siód­mego dnia. To dzie­dziczne – cała mi­łość, która w tym mie­ście może od­ta­jać, wy­daje się za­warta w grze: lód i banda, czer­wone i nie­bie­skie li­nie, kije i krą­żek, każda cząstka chęci i siły w mło­dych cia­łach, pę­dzą­cych w po­goni za nim pro­sto do na­roż­nika. Try­buny wy­peł­nione po brzegi w każdy week­end, rok w rok, mimo że wy­niki klubu po­gar­szały się pro­por­cjo­nal­nie do spo­wal­nia­nia go­spo­darki mia­sta. Może dzieje się tak, bo wszy­scy mają na­dzieję, że je­śli los klubu od­mieni się na lep­sze, to reszta po­to­czy się do­brze siłą roz­pędu.

To też po­wód, dla któ­rego miej­sca ta­kie jak to po­kła­dają swoje na­dzieje na przy­szłość w mło­dzieży; bo tylko mło­dzi nie pa­mię­tają, że kie­dyś było le­piej. To może być swo­jego ro­dzaju bło­go­sła­wień­stwo. Tak więc stwo­rzyli dru­żynę ju­nio­rów, tak jak star­sze po­ko­le­nia two­rzyły swoją spo­łecz­ność: pra­cuj ciężko, przyj­muj ciosy, nie ma­rudź, stul pysk i po­każ tym dup­kom z wiel­kich miast, skąd po­cho­dzimy.

W oko­licy nie ma zbyt wielu rze­czy god­nych uwagi. Ale wszy­scy, któ­rzy tu kie­dyś byli, wie­dzą, że to mia­sto ho­keja.

Bang.



Amat koń­czy nie­długo szes­na­ście lat. Jego po­kój jest tak mały, że byłby le­d­wie gar­de­robą, gdyby znaj­do­wał się w więk­szym miesz­ka­niu w dro­giej czę­ści ja­kie­goś mia­sta. Pla­katy za­wod­ni­ków NHL po­kry­wają całe ściany, nie li­cząc dwóch miejsc: jedno to jego wła­sna fo­to­gra­fia, zro­biona, kiedy miał sie­dem lat, w za du­żych rę­ka­wi­cach i ka­sku zsu­nię­tym na czoło – jest na niej naj­mniej­szym chłop­cem na lo­dzie. Dru­gie to biała kartka, na któ­rej jego mama za­pi­sała frag­menty mo­dli­twy. Gdy Amat się uro­dził, le­żała z nim na piersi w cia­snym łóżku w szpi­talu na dru­gim końcu świata – byli tylko we dwoje – a pie­lę­gniarka szep­tała jej do ucha tę mo­dli­twę (po­dobno Matka Te­resa za­pi­sała ją na ścia­nie nad swoim łóż­kiem), my­śląc, że mo­dli­twa da sa­mot­nej ko­bie­cie siłę i na­dzieję. Pra­wie szes­na­ście lat póź­niej kartka na­dal wisi w po­koju jej syna, słowa są po­mie­szane, ale spi­sy­wała je tak, jak je za­pa­mię­tała.

Ten, kto jest szczery, może się za­wieść na in­nych.

Mimo to bądź szczery.

Ten, kto jest życz­liwy, może być ob­ma­wiany przez in­nych. Mimo to bądź życz­liwy.

Całe do­bro, które czy­nisz dzi­siaj, ju­tro może zo­stać za­po­mniane przez in­nych. Mimo to czyń do­bro.

Amat trzyma łyżwy tuż obok łóżka, każ­dej nocy. „Po­ród mu­siał być dla two­jej matki cho­ler­nie ciężki, gdy się tak ro­dzi­łeś z tymi łyż­wami na no­gach” – na­śmiewa się stary do­zorca z lo­do­wi­ska. Za­pro­po­no­wał chłopcu, że prze­chowa mu je w sza­fie w klu­bo­wym ma­ga­zy­nie, ale on woli no­sić je ze sobą tam i z po­wro­tem. Chce być bli­sko nich.

We wszyst­kich dru­ży­nach był za­wsze naj­niż­szy, ni­gdy nie miał ta­kich mię­śni jak po­zo­stali za­wod­nicy, ni­gdy nie strze­lał tak samo mocno. Ale nikt w tym mie­ście nie jest w sta­nie go do­go­nić. Nikt, w żad­nej dru­ży­nie, na którą do tej pory na­tra­fił, nie był taki szybki. Nie umie tego wy­ja­śnić, ale przy­pusz­cza, że tak samo jest wtedy, gdy jedni, pa­trząc na skrzypce, wi­dzą tylko kupę desz­czu­łek i po­krę­tła, pod­czas gdy inni wi­dzą mu­zykę. Łyżwy ni­gdy nie były dla niego czymś ob­cym, prze­ciw­nie, kiedy wkłada zwy­czajne buty, czuje się jak ma­ry­narz scho­dzący na ląd.

Ostat­nie wersy, które mama za­pi­sała na kartce wi­szą­cej na ścia­nie, brzmią:

Wszystko, co bu­du­jesz, inni mogą znisz­czyć. Mimo to bu­duj. Po­nie­waż osta­tecz­nie li­czy się tylko to, co mię­dzy tobą a Bo­giem, prze­cież ni­gdy nie cho­dziło o cie­bie i tych in­nych.

Za­raz pod tek­stem dzie­cięca ręka czer­woną kredką na­pi­sała:

MU­WIĄ, ŻE JE­STEM ZA MAŁY, RZEBY GRAĆ. MIMO TO ZO­STANĘ WIEL­KIM ZA­WOD­NI­KIEM!

Bang.



Kie­dyś Björn­stad była drugą naj­lep­szą dru­żyną kra­jo­wej pierw­szej ligi. Tak to wy­glą­dało po­nad dwa­dzie­ścia lat i trzy dy­wi­zje temu, ale ju­tro Björn­stad znów zmie­rzy się z naj­lep­szymi. Jak ważny może być mecz ju­nio­rów? Jak bar­dzo mia­sto może przej­mo­wać się kil­koma na­sto­lat­kami w pół­fi­nale ligi mło­dzie­żo­wej? Nie za bar­dzo. Oczy­wi­ście gdyby nie cho­dziło o tę wła­śnie plamę na ma­pie.

Kil­ka­set me­trów na po­łu­dnie od ta­blic dro­go­wych za­czyna się te­ren na­zy­wany po pro­stu Wzgó­rzem. To małe sku­pi­sko eks­klu­zyw­nych do­mów z wi­do­kiem na je­zioro. Tu­tejsi miesz­kańcy to wła­ści­ciele skle­pów spo­żyw­czych, sze­fo­wie z fa­bryki albo lu­dzie, któ­rzy do­jeż­dżają co­dzien­nie do lep­szej pracy w więk­szych mia­stach, gdzie współ­pra­cow­nicy na im­pre­zach ro­bią wiel­kie oczy, py­ta­jąc: „Björn­stad? To da się miesz­kać tak da­leko w le­sie?”. Oczy­wi­ście w od­po­wie­dzi można rzu­cić coś o po­lo­wa­niach, ło­wie­niu ryb i bli­sko­ści przy­rody, ale w isto­cie pra­wie wszy­scy się te­raz za­sta­na­wiają, czy rze­czy­wi­ście tak się da. Wciąż tu­taj miesz­kać. Czy jest tu coś jesz­cze, coś wię­cej niż nie­ru­cho­mo­ści, któ­rych war­tość spada wraz z tem­pe­ra­turą.

Po czym bu­dzi ich BANG. I na ich twa­rzach po­ja­wia się uśmiech.3

Przez po­nad dzie­sięć ostat­nich lat miesz­kańcy willi zdą­żyli się już przy­zwy­czaić do od­gło­sów z ogrodu Er­dah­lów: bang-bang-bang-bang. Na­stęp­nie krótka prze­rwa, pod­czas któ­rej Ke­vin zbiera krążki. Po­tem znów bang-bang-bang-bang-bang. Ke­vin miał dwa i pół roku, gdy po raz pierw­szy jeź­dził na łyż­wach, trzy, gdy do­stał pierw­szy kij, w wieku czte­rech lat był lep­szy od pię­cio­lat­ków, gdy skoń­czył pięć – od sied­mio­lat­ków. Zimą, po siód­mych uro­dzi­nach, od­mro­ził twarz tak, że na­wet te­raz z bli­ska można do­strzec ślady na jego po­licz­kach. Po po­łu­dniu grał swój pierw­szy praw­dziwy mecz w li­dze i w koń­co­wych se­kun­dach chy­bił, strze­la­jąc do pu­stej bramki. Dzie­ciaki z Björn­stad wy­grały wtedy dwa­na­ście do zera. Ke­vin strze­lił wszyst­kie bramki, ale i tak był nie­po­cie­szony. Póź­nym wie­czo­rem ro­dzice za­uwa­żyli, że nie ma go w łóżku, o pół­nocy po­łowa mia­sta prze­szu­ki­wała las. W Björn­stad dzieci nie ba­wią się w cho­wa­nego, nie trzeba pójść da­leko, żeby po­chło­nęły je ciem­no­ści, małe ciało szybko za­ma­rza przy mi­nus trzy­dzie­stu stop­niach. Do­piero przed świ­tem ktoś z ekipy po­szu­ki­waw­czej zo­ba­czył, że jest na lo­dzie na je­zio­rze. Przy­wlókł ze sobą bramkę, pięć krąż­ków i wszyst­kie la­tarki, ja­kie udało mu się zna­leźć, i ca­łymi go­dzi­nami strze­lał do bramki pod ta­kim sa­mym ką­tem, z ja­kiego od­dał nie­celny strzał w trak­cie me­czu. Pła­kał roz­wście­czony, kiedy nie­siono go do domu. Białe plamki nie znik­nęły już ni­gdy. Miał sie­dem lat i już wtedy wszy­scy wie­dzieli, że ma w so­bie niedź­wie­dzia, któ­rego nie da się za­trzy­mać.

Jego ro­dzice za­pła­cili za bu­dowę ma­łego lo­do­wi­ska w ogro­dzie, Ke­vin od­śnie­żał je sam co­dzien­nie rano, a każ­dego lata są­sie­dzi wy­grze­by­wali krążki ze swo­ich ra­bat. Resztki zwul­ka­ni­zo­wa­nej gumy bę­dzie tam można zna­leźć jesz­cze przez lata.

Rok za ro­kiem sły­szeli, jak ciało chłopca ro­śnie – ude­rze­nia ro­biły się co­raz moc­niej­sze i co­raz szyb­sze. Ma te­raz sie­dem­na­ście lat, a to mia­sto nie wi­działo ho­ke­isty z jego ta­len­tem od czasu, gdy miej­scowa dru­żyna grała w naj­wyż­szej li­dze, jesz­cze przed na­ro­dzi­nami Ke­vina. Ma kon­dy­cję, ręce, głowę i serce. Ale przede wszyst­kim ma wzrok, to, co wi­dzi na lo­dzie, wy­daje się dziać wol­niej niż to, co wi­dzą inni. W ho­keju można się wiele na­uczyć, ale z ta­kim wzro­kiem albo się ro­dzisz, albo nie. „Ke­vin? To sa­mo­ro­dek” – zwykł mó­wić Pe­ter An­ders­son, dy­rek­tor spor­towy klubu, a on po­wi­nien to wie­dzieć: ostat­nim ra­zem tak do­bry jak Ke­vin był wła­śnie sam dy­rek­tor, który prze­był całą tę drogę do Ka­nady i NHL i zmie­rzył się z naj­lep­szymi na świe­cie.

Ke­vin wie, czego się od niego ocze­kuje, wszy­scy mu to mó­wili, od­kąd po raz pierw­szy sta­nął na łyż­wach. Po pro­stu wszyst­kiego. Ocze­kuje się od niego po pro­stu wszyst­kiego. Tak więc każ­dego dnia skoro świt biega po le­sie, pod­czas gdy jego szkolni ko­le­dzy na­dal jesz­cze śpią głę­boko pod koł­drą. A póź­niej stoi tu­taj i bang-bang-bang-bang-bang. Zbiera krążki. Bang-bang-bang-bang-bang. Zbiera krążki. Tre­ning z dru­żyną ju­nio­rów każ­dego po­po­łu­dnia, a z pierw­szym ze­spo­łem każ­dego wie­czoru, po­tem si­łow­nia, jesz­cze jedna runda po le­sie, a na ko­niec jesz­cze go­dzina tu­taj, w bla­sku re­flek­to­rów, za­mon­to­wa­nych spe­cjal­nie dla niego na da­chu domu.

Bang-bang-bang-bang-bang. To je­dyne, czego ten sport od cie­bie wy­maga. Po pro­stu wszyst­kiego, co masz.

Ke­vin do­sta­wał pro­po­zy­cje prze­nie­sie­nia się do du­żych klu­bów, cho­dze­nia do ho­ke­jo­wego gim­na­zjum w więk­szym mie­ście, ale kon­se­kwent­nie od­ma­wiał. Jest chło­pa­kiem z Björn­stad, jego tata jest fa­ce­tem z Björn­stad, być może gdzie in­dziej to nie­istotne, ale tu­taj to coś zna­czy.

No więc jak ważny może być pół­fi­nał ligi ju­nio­rów? Na tyle ważny, że naj­lep­sza dru­żyna ju­nio­rów w kraju znów może przy­po­mnieć resz­cie Szwe­cji, że to miej­sce ist­nieje. Na tyle ważny, że lo­kalni po­li­tycy może za­in­we­stują pie­nią­dze we wła­sne ho­ke­jowe li­ceum na miej­scu, za­miast w Hed, aby naj­więk­sze ta­lenty w tej czę­ści kraju chciały prze­pro­wa­dzić się do Björn­stad, a nie do du­żych miast. Tak, że pierw­sza dru­żyna, pełna wy­cho­wa­nych u sie­bie za­wod­ni­ków, znów mo­głaby do­stać się do pierw­szej ligi, przy­cią­gnąć na nowo du­żych spon­so­rów, spra­wić, by gmina wy­bu­do­wała nową halę z lo­do­wi­skiem i wię­cej dróg do­jaz­do­wych do niej, a może na­wet cen­trum kon­fe­ren­cyjne i cen­trum han­dlowe, o któ­rym mówi się od lat, dzięki czemu po­wsta­łyby nowe firmy i nowe miej­sca pracy, a miesz­kańcy za­czę­liby my­śleć o re­no­wa­cji swo­ich do­mów, a nie o ich sprze­daży. To by­łoby zwy­czaj­nie ważne dla go­spo­darki. Dla dumy. Dla prze­trwa­nia.

Wresz­cie na tyle ważny, że je­den sie­dem­na­sto­la­tek, który w swoim ogro­dzie od dzie­się­ciu lat, od­kąd prze­mro­ził so­bie po­liczki tam­tej nocy, wbija do bramki krą­żek za krąż­kiem, nie­sie los ca­łego mia­sta na swo­ich bar­kach.

To zna­czy po pro­stu wszystko.



Niecka leży na dru­gim końcu Björn­stad, na pół­noc od ta­blic dro­go­wych. Cen­trum mia­sta składa się z sze­re­go­wych do­mów i ma­łych willi za­ni­ka­ją­cej klasy śred­niej, ale w Niecce znaj­dują się je­dy­nie czyn­szowe bloki, zbu­do­wane tak da­leko od Wzgó­rza, jak to tylko moż­liwe. Po­cząt­kowo była to po pro­stu po­zba­wiona fan­ta­zji po­toczna na­zwa. Niecka jest po­ło­żona ni­żej niż po­zo­stała część mia­sta, znaj­duje się tam, gdzie te­ren opada w kie­runku sta­rej żwi­rowni. Wzgó­rze leży wy­żej, po­wy­żej je­ziora. I kiedy z cza­sem miesz­kań­ców za­czął dzie­lić sta­tus ma­te­rialny, na­zwy te utrwa­liły się w mo­wie po­tocz­nej, aż w rów­nej mie­rze co na­zwami czę­ści mia­sta stały się wy­znacz­ni­kami przy­na­leż­no­ści do klasy spo­łecz­nej. Na­wet w naj­mniej­szych za­kąt­kach na ziemi dzieci wcze­śnie się uczą, że ist­nieją od­dzielne rze­czy­wi­sto­ści spo­łeczne, a tu jest to pro­ste: im da­lej od Niecki miesz­kasz, tym le­piej dla cie­bie.

Fa­tima mieszka w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu tak bar­dzo w głębi Niecki, jak to tylko moż­liwe. Nie­zbyt gwał­tow­nie wy­ciąga syna z łóżka, ten za­biera ze sobą łyżwy. W au­to­bu­sie nie ma ni­kogo poza nimi, nie roz­ma­wiają o ni­czym. Amat w pełni opa­no­wał już spo­sób trans­portu ciała bez bu­dze­nia głowy. „Mu­mia” – na­zywa go z mi­ło­ścią Fa­tima. Na miej­scu na lo­do­wi­sku prze­biera się w uni­form sprzą­taczki, a on idzie szu­kać do­zorcy. Chło­piec naj­pierw po­maga jej zbie­rać śmieci na try­bu­nach, do­póki go nie zwy­my­śla i nie wy­rzuci za drzwi. Amat nie­po­koi się o jej krę­go­słup, ona sama zaś o to, że inne dzieci go z nią zo­ba­czą i będą się z niego na­śmie­wać. Jak da­leko Amat sięga pa­mię­cią, na świe­cie było tylko ich dwoje. Od ma­łego po­ma­gał zbie­rać na try­bu­nach pu­ste puszki i cza­sami na­dal to robi.

Każ­dego ranka po­maga do­zorcy, otwiera drzwi i spraw­dza świe­tlówki, składa krążki, jeź­dzi rolbą, przy­go­to­wuje lo­do­wi­sko na cały dzień. Naj­pierw po­ja­wiają się łyż­wia­rze fi­gu­rowi, któ­rzy przy­cho­dzą na te naj­bar­dziej nie­do­godne go­dziny. Póź­niej wszyst­kie dru­żyny ho­ke­jowe, jedna za drugą, aż do tych naj­lep­szych go­dzin, za­re­zer­wo­wa­nych dla ju­nio­rów i pierw­szego ze­społu. Ju­nio­rów, któ­rzy są te­raz tak do­brzy, że stoją pra­wie naj­wy­żej w hie­rar­chii.

Amat jesz­cze do nich nie do­łą­czył, ma tylko pięt­na­ście lat, ale może uda się w na­stęp­nym se­zo­nie. Je­śli zrobi wszystko, co trzeba. Pew­nego dnia, jest tego pe­wien, za­bie­rze stąd mamę, pew­nego dnia skoń­czy cały czas do­da­wać i odej­mo­wać w gło­wie przy­chody i ra­chunki. Róż­nica mię­dzy dziećmi jest wy­raźna, można za­uwa­żyć, czy po­cho­dzą z do­mów, gdzie pie­nią­dze mogą się skoń­czyć, i w ja­kim wieku się o tym do­wia­dują.

Amat wie, że ma ogra­ni­czone moż­li­wo­ści wy­boru, więc jego plan jest pro­sty: stąd do ju­nio­rów, z ju­nio­rów do pierw­szego ze­społu, stam­tąd do za­wo­dow­ców. Gdy tylko pierw­sza wy­płata po­jawi mu się na kon­cie, ma za­miar za­brać ma­mie ten wó­zek do sprzą­ta­nia i ni­gdy wię­cej nie po­zwo­lić jej go oglą­dać; chce dać od­po­cząć jej zmę­czo­nym pal­com i wy­spać się z rana jej sła­bym ple­com. Nie chce rze­czy. Chce tylko móc po­ło­żyć się któ­re­goś wie­czoru i nie mu­sieć li­czyć.

Do­zorca kle­pie Amata po ra­mie­niu, gdy ten koń­czy swoje za­ję­cia, i po­daje mu łyżwy. Amat wiąże je na no­gach, bie­rze kij do ręki i wy­jeż­dża na pu­sty lód. Taki mają układ: Amat po­maga do­zorcy w pod­no­sze­niu cięż­kich rze­czy i ze spra­wia­ją­cymi pro­blemy drzwiami w ban­dzie, z po­wodu któ­rych za­czyna od­zy­wać się jego reu­ma­tyzm, i je­śli tylko Amat sam wy­gła­dzi póź­niej lód, ma lo­do­wi­sko dla sie­bie na go­dzinę, za­nim łyż­wia­rze fi­gu­rowi za­czną tre­ning. To naj­lep­sze sześć­dzie­siąt mi­nut jego dnia, każ­dego dnia.

Wci­ska słu­chawki w uszy, gło­śność na cały re­gu­la­tor, a póź­niej cała na­przód! Przez lód, mocno w bandę po dru­giej stro­nie lo­do­wi­ska, tak żeby kask ude­rzył w ochronną płytę z pleksi. I na maksa z po­wro­tem! I znów. I znów. I znów.



Fa­tima spo­gląda przez chwilkę znad wózka do sprzą­ta­nia, po­zwala so­bie przez kilka se­kund po­oglą­dać syna tam na dole. Do­zorca wi­dzi jej wzrok i usta ukła­da­jące się w ci­chym po­dzię­ko­wa­niu. Kiwa głową, kry­jąc uśmiech. Fa­tima pa­mięta to dziwne uczu­cie, gdy tre­ne­rzy w klu­bie po raz pierw­szy po­wie­dzieli jej, że Amat ma wy­jąt­kowy ta­lent. Wtedy nie ro­zu­miała zbyt wiele po szwedzku, a to, że Amat umiał jeź­dzić na łyż­wach, za­nim jesz­cze do­brze na­uczył się cho­dzić, było dla niej cu­dem bo­skim. Mi­nęło tyle lat, a ona na­dal nie przy­zwy­cza­iła się do zimna w Björn­stad, ale na­uczyła się ko­chać to mia­sto za to, czym jest. I nic ni­gdy w ży­ciu nie bę­dzie dla niej dziw­niej­sze niż to, że chło­piec, który przy­szedł na świat w miej­scu, gdzie ni­gdy nie wi­dziano śniegu, uro­dził się, by upra­wiać sport na lo­dzie.



W jed­nym z tych mniej­szych dom­ków wil­lo­wych w cen­trum mia­sta Pe­ter An­ders­son, dy­rek­tor spor­towy Björn­stad Hoc­key, wy­cho­dzi spod prysz­nica zdy­szany i z za­czer­wie­nio­nymi oczami. Pra­wie nie spał, a wo­dzie nie udało się zmyć zde­ner­wo­wa­nia. Wy­mio­to­wał dwa razy. Sły­szy Mirę krzą­ta­jącą się w przed­po­koju, po dru­giej stro­nie drzwi do ła­zienki, która idzie obu­dzić dzieci, i wie do­kład­nie, co za­raz po­wie: „Boże, Pe­ter, masz po­nad czter­dzie­ści lat. Je­śli dy­rek­tor spor­towy klubu jest bar­dziej nie­spo­kojny przed me­czem ju­nio­rów niż sami ju­nio­rzy, to może już naj­wyż­szy czas łyk­nąć so­bril, na­pić się drinka i tro­chę wy­lu­zo­wać?”. An­ders­so­no­wie miesz­kają tu od po­nad dzie­się­ciu lat, od­kąd wró­cili z Ka­nady, ale jemu na­dal nie do końca udało się wy­tłu­ma­czyć żo­nie, co zna­czy ho­kej w Björn­stad. „Se­rio? Nie wy­daje ci się, że wy, do­ro­śli fa­ceci, tro­chę prze­sa­dza­cie?” – py­tała przez cały se­zon. „Ju­nio­rzy mają po sie­dem­na­ście lat! To jesz­cze pra­wie dzieci!”

Pierw­szych kilka razy sie­dział ci­cho. Ale któ­re­goś póź­nego wie­czoru po­wie­dział prawdę: „Wiem, że to tylko gra, Miro. Wiem to. Ale je­ste­śmy mia­stem w środku lasu. Nie mamy tu­ry­styki, ko­palni, prze­my­słu high-tech. Mamy ciem­ność, zimno i bez­ro­bo­cie. Je­śli jest coś, czym to mia­sto może się jesz­cze eks­cy­to­wać, co­kol­wiek, to po­win­ni­śmy się cie­szyć. Wiem, ko­cha­nie, że nie je­steś stąd, to nie twoje mia­sto, ale ro­zej­rzyj się do­koła. Za­my­kają miej­sca pracy. Gmina za­ci­ska pasa. Miesz­kają tu twar­dzi lu­dzie, mamy w so­bie niedź­wie­dzia, ale też nie­źle nas obito. To mia­sto musi coś wy­grać. Po­czuć cho­ciaż je­den raz, że je­ste­śmy naj­lepsi. Wiem, że to tylko gra. Ale to nie tylko... tylko to. Nie za­wsze”.

Mira po­ca­ło­wała go wtedy mocno w czoło, ob­jęła, uśmiech­nęła się i szep­nęła mu czule do ucha: „Je­steś idiotą”. Oczy­wi­ście, że jest, wie to.

Wy­cho­dzi z ła­zienki, puka do drzwi swo­jej pięt­na­sto­let­niej córki, ale od­po­wiada mu tylko gi­tara. Córka ko­cha mu­zykę, nie sport. Są dni, kiedy nad tym ubo­lewa, ale też wiele in­nych, kiedy cie­szy się jej szczę­ściem.



Maya na­dal leży w łóżku, gra gło­śniej, gdy sły­szy pu­ka­nie i ro­dzi­ców. Mamę, która ma po­dwójny dy­plom uni­wer­sy­tecki i po­trafi cy­to­wać cały ko­deks, ale nie po­trafi się na­uczyć, co to uwol­nie­nie i spa­lony, na­wet je­śliby ją po­sta­wić przed są­dem. Tatę, który po­trafi za to szcze­gó­łowo wy­tłu­ma­czyć każdą tak­tykę ho­ke­jową, ale nie po­trafi oglą­dać se­rialu z wię­cej niż trzema bo­ha­te­rami, żeby co pięć mi­nut nie krzy­czeć: „Co się dzieje? Kto to jest? Co «ci­cho»? Czemu mam być ci­cho? No i nie wiem, co po­wie­dzieli... Mo­żemy prze­wi­nąć z po­wro­tem?”.

Maya śmieje się i wzdy­cha. Ni­gdy nie tę­skni się za wy­pro­wadzką z domu bar­dziej, niż gdy ma się pięt­na­ście lat. Jej mama, po trzech, czte­rech kie­lisz­kach wina, gdy zimno i ciem­ność dają jej się naj­bar­dziej we znaki, zwy­kła mó­wić: „Nie da się żyć w tym mie­ście. Mayu, można w nim tylko prze­żyć”.

Nikt z nich nie do­my­śla się jesz­cze, ile w tym prawdy.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij